Od morza do morza/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Od morza do morza Tom I | |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski | |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski | |
Data wyd. | 1901 | |
Druk | A. T. Jezierski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Maria Gąsiorowska | |
Tytuł orygin. | From Sea to Sea | |
Podtytuł oryginalny | Letters of Travel | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Po siedmiu latach przeznaczenie, które nami wszystkimi rządzi, zwróciło się do mnie i rzekło:
— Nie potrzebujesz pracować. Wolno ci bawić się. Zdejmuję ci z karku jarzmo na cały długi rok. Co uczynisz z wolnością, którą cię obdarzam?
Zacząłem rozmyślać. Zrazu zamierzałem zreformować świat, ale okazało się, że na to potrzebaby więcej niż rok i że być może, świat nie byłby mi zato wdzięczny, a wtedy pojawił się na mojej drodze osobnik, budzący we mnie zawsze obrzydzenie, wiekuisty włóczęga, obieżyświat. Siedząc na moim fotelu, zaczął krytykować Indye, ze swobodą człowieka podróżującego od pięciu tygodni pod opieką Cooka, przedsiębiorcy podróży. Przybywał on prosto z Anglii, a delikatność i dobre wychowanie utopił po drodze w kanale Sueskim.
— Upominam pana — mówił — że wy tu jesteście za blizko, ażebyście mogli sądzić bezstronnie. Za blisko... Gdy tymczasem ja...
Zakołysał wymownie ręką i umilkł.
Obejrzałem go od głowy, okrytej nowym podróżnym hełmem do podróżnych trzewików, i przekonałem się, że jest zupełnie zwyczajnym człowiekiem. I pomyślałem o Indyach, tej spotwarzonej, milczącej krainie, wystawionej na sądy i krytykę takich włóczęgów, jak ten oto, o krainie, której mieszkańcy mają za wiele do czynienia, ażeby mieli znaleźć czas na odpieranie potwarzy, rzucanych na ich życie i obyczaje. Mojem przeznaczeniem widocznie było pomścić Indye na trzech czwartych częściach kuli ziemskiej. Wymagało to pewnych ofiar, przykrych ofiar, bo musiałem się przedzierzgnąć także w obieżyświata w podróżnym kasku i trzewikach. Ale przez miłość dla naszego małego indyjskiego światka, gotów byłem do tej ofiary i do wielu innych. Gotów byłem wystawić się na „wrzaskliwe oskarżenia jak dzień długi, nie znając co to wstyd “. Postanowiłem iść ku wschodowi słońca póty, póki nie dojdę do serca świata, dopóki nie poczuję pod stopami londyńskiego asfaltu.
Indye nie dały mi mandatu. Ja sam zamianowałem się jeneralnym obrońcą naszego drogiego „ja“, I od tej chwili zmienił się świat w moich oczach, tak jak podobno zmienia się pokój w oczach umierającego człowieka, gdy nań spogląda ostatniego poranku, wiedząc, że nie zobaczy go już nigdy więcej. Wystąpiłem dobrowolnie ze szranek naszego życia i przestałem brać udział w naszych sprawach. Na brzoskwiniach ukazywały się już pączki, a z powodu wielkich śniegów, spadłych w górach, ludzie przepowiadali krótkotrwałe lato. Niczem to było dla mnie. Nic mnie to nie obchodziło. Byłem już umarły, patrzyłem na dawne moje życie bez zajęcia, bez współudziału.
Dziwne to było życie; pędziłem je przez lat siedm bez przerwy. Teraz to jedno rozumiałem, że mogę patrzeć na ludzi idących do pracy, a sam mogę spać spokojnie; że mogę wychodzić o każdej porze i siedzieć w nocy dokąd zechcę, pewny, że ranek nie powoła mnie do pracy. Zrozumiałem, z jakiem wzruszeniem spogląda uwolniony więzień na mury więzienia, które opuścił, i odczułem, jak głębokie jest samolubstwo człowieka, nie mającego obowiązków. Mówiono, że nadchodzący rok może być rokiem nieurodzaju i klęski z powodu deszczów padających w niezwykłej porze. Byłem strapiony. Lękałem się, ażeby deszcze nie popsuły kolei żelaznej, wiodącej do morza, i nie opóźniły mojego wyjazdu. Mówiono, że lato może sprowadzić choroby. I znów porwał mnie lęk, że przeznaczenie może pożałowało swego daru i zmiecie mnie ze świata, zanim zdążę zobaczyć, co jest na nim. Zaczynały się rozruchy na granicy Afganistanu, może trzeba będzie uruchomić cały korpus i dużo ludzi padnie w bitwach, pozostawiając żałobę w wielu sercach... Albo też nieprzyjacielski statek może zagarnąć okręt, wiozący moją drogocenną osobę od Jokohamy do San-Francisco... I błagałem nieba, ażeby raczyło odłożyć te wszystkie klęski na później, ażeby moje plany nie zostały pokrzyżowane. Wojna, głód, zaraza były mi tak nie na rękę w tej chwili.
Zacząłem patrzeć na ludzi innemi oczyma i litować się nad nimi. Pracowali. Musieli pracować. Ja zaś byłem wielkim panem. Mogłem odwiedzać ich o każdej porze i pytać, dlaczego pracują i czy zawsze to robią? Oni odpowiadali niechętnym pomrukiem, a zazdrość widoczna w ich spojrzeniach sprawiała mi rozkosz. Nie śmiałem jednak szydzić z nich, obawiając się, ażeby przeznaczenie nie porwało mnie za kołnierz i nie pociągnęło na dawne miejsce, które jeszcze nie miało czasu ostygnąć. Naraziwszy się w ten sposób wszystkim znajomym, uciekłem do Kalkuty, która, jak zobaczyłem z przykrością, pozostała, jak była, miastem, i handlowała dalej, pomimo klątwy, jaką rzuciłem na nią przed rokiem. I dziś powtarzam też same słowa przekleństwa, w nadziei, że złowonne miasto zapadnie się pod ziemię. O piątej rano, o godzinie, która nie jest ani dniem, ani nocą, trzeba tam już zapalać cygaro, przechodząc przez most Howrak, bo lepiej cierpieć ból głowy od uczciwej nikotyny, niż zostać zatrutym przez zabójcze wyziewy. Pewien człowiek, przyjemny zresztą człowiek, zapytał mnie, dlaczego w Kalkucie tolerowany jest skandal tłumnych wyjazdów do Simli? Odrzekłem mu na to:
— Dlatego, że ta kloaka nie jest miejscem do mieszkania dla ludzi. Cała wasza Kalkuta jest jednym olbrzymim błędem, i wy, i wasze pomniki, i wasi kupcy, i wasze wszystko!... Cieszę się, że tyle rupii wydano na budowle w Simli i że mają wydać jeszcze więcej na linię kolei żelaznej Delhi-Kalka, ażeby ucywilizowani ludzie mogli nią jeździć wygodnie. Z chwilą otwarcia tej linii wasze olbrzymie miasto umrze i zostanie pogrzebane i zapomniane, i to będzie, jak się spodziewam, nauką dla was. Wasze miasto zgnije!
On zaś na to:
— Ludzie tu pogrzebani roztapiają się w ciągu pięciu dni nakształt tłuszczu, jeżeli deszcz pada. Rozpływają się, rozumiesz pan?
Odpowiedziałem mu:
— Rozpływajcie się i roztapiajcie; wszystko mi jedno. Kalkuta jest zawsze dla mnie obmierzła!
Zaprowadził mnie do ogrodów Edenu, błagając, żebym nie jechał w podróż naokoło świata w tak niedobrem usposobieniu. Czułem się nieszczęśliwy i chory, a on upewniał mnie, że to wszystko jest następstwem pobytu w Simli[1].
Niewtajemniczeni wyobrażają sobie, że ogrody Edenu są świetnością i chlubą miasta. W rzeczywistości zaś jest to miejsce straszliwej nudy. Mieszkańcy miasta przychodzą w cylindrach na głowie i w tużurkach i przechadzają się z bolesnym wysiłkiem pod blaskiem oślepiających lamp elektrycznych, kiedy powinniby raczej siedzieć bez zwierzchniego odzienia, w koszuli i częstować swoje małżonki piwem z lodu. Mój towarzysz, była to duszna noc marcowa, okryty był nieodzownym tużurkiem i przemawiał do mnie z wymuszonym wdziękiem:
— Możesz tu nosić okrągły kapelusz, ale nie powinieneś był przyjść w podróżnych trzewikach. I, na miłość Boską, chłopcze, nie pal w tej alei; wszyscy znajomi tu chodzą...
Większość ludzi siedziała po za ogrodami, w powozach, wśród wyziewów końskiego potu, odoru uprzęży i lakierów; reszta włóczyła się tam i napowrót dorożkami i trójkami po zdeptanej trawie, dopóki nie wyczerpały się ich siły. Muzyka ciągle przygrywała.
— I to wszystko? — zapytałem.
— Wszystko — odrzekł mój towarzysz. — Alboż nie dosyć? Spotykamy tu wszystkich znajomych i przechadzamy się z nimi, o ile nie siedzą w powozach.
Nad naszemi głowami wisiało wełniaste, rozpalone niebo, pod nogami mieliśmy chorobliwie zieloną trawę, a omdlały powiew wietrzyka przynosił nam ze wszystkich stron wyziewy amoniaku. Naokoło otaczał nas szereg powozów i elektryczne światła raziły boleśnie oczy. Widok był dziwny i oszołomiający. Skazańcy snuli się bezustannie, a gdy który z nich cofał się w cień, dwudziestu innych zajmowało jego miejsce. Marynarze z kupieckich statków, ormiańscy kupcy, cywilni mieszkańcy Bengalu, sklepowe panny i subiekci, żydzi, posłowie, mieszkańcy Mezopotamii, byliśmy tam wszyscy ubrani w dusznem gorącu wśród wstrętnych wyziewów.
— W taki sposób bawimy się tutaj — opowiadał mi towarzysz. — Widzę już liberyę wice-króla. Lady Lansdowne jedzie...
Mówił to z takim naciskiem, jak gdyby czytał urzędową listę mieszkańców raju, a ja pomyślałem, że ci ludzie będą tak chodzili wciąż bez wytchnienia, dopóki nie poumierają, spragnieni, zakurzeni, smutni i wybladli.
Mając dużo czasu przed sobą, nie potrzebowałem się spieszyć, pomyślcie tylko, o wy! ludzie zapracowani! Wsiadłem na statek i uciekłem z Kalkuty tak zwaną „baranią pocztą“, ponieważ te statki zabierają barany i korespondencyę pocztową do Rangoonu. Na pokładzie płynęli z nami ochotnicy z Pendżabu, dążący na służbę jej królewskiej mości w szeregach birmańskiej policyi, a ja badałem życie pilotów, ludzi, którzy znają ziemię o tyle tylko, o ile ją widzę z wody. Życie ich ciężkie, ale posiadają nie wielkie zapasy ciekawych wspomnień i jeżeli im okazywać należne uszanowanie, raczą niekiedy zniżyć się do opowiadania. Pilot, który przesłużył na rzece sześć lat i nie umarł, ani nie stracił sił, może zarobić, o ile mi się zdaje, coś około pięćdziesięciu rupii, przeprowadzając dwa tysiące tonn ładunku i paręset dusz ludzkich, płynących ku ujściu rzeki z szybkością dwunastu mil na godzinę. Potem wysuwa się z pokładu na wybrzeże, niosąc twoje miłosne listy i błąka się w pobliżu ujścia, dopóki nie pojawi się nowy parowiec do przeprowadzenia w górę rzeki...
* | * | * |
Daję pokój pisaniu. Nie mogę pisać, a spać się nie wstydzę. Wspaniałe lenistwo ogarnęło mnie. Dziennikarstwo jest oszukaństwem, literatura toż samo, sztuka również. Indye znikły mi z oczu wczoraj i ostatni pilot zabrał ostatni mój list do więzienia, z którego się wyrwałem. Wpłynęliśmy na błękitne wody, na roztopiony szafir i lekki powiew kołysze naszym statkiem. Dziś rano widzieliśmy trzy latające ryby; herbatę dają tu nieosobliwą, ale kapitan jest miły człowiek. Czy wystarczy to, com napisał, czy mam jeszcze dodać historyę profesora i jego kompasu? Dowiecie się więcej o profesorze później, jeżeli tylko wezmę do ręki pióro. W Indyach pracował aż dziewięć godzin dziennie. Dziś w południe zainteresował się cyklonami i tym podobnemi rzeczami, zamierzał pójść do kajuty po kompas i książkę o meteorologii. Szedł już, lecz po drodze przystanął, żeby się napić.
— Kompas jest w kuferku — wyrzekł sennym głosem — ale najgorsze to, że trzebaby wyciągnąć kuferek z pod łóżka... Zastanowiwszy się, widzę, że niewarto...
Powrócił na pokład i śpi teraz, o ile mi się zdaje; w głosie jego nie przebijała ani odrobina wstydu. Powinienem był go zganić, ale słowa skonały mi na ustach. Byłem jeszcze winniejszy niż on.
— Profesorze — wyrzekłem. — W Allahabad wychodzi głupi dzienniczek Pionier. Myślą, że ja będę im posyłał listy, pisał listy własnoręczne! Czy pan możesz pojąć coś równie niedorzecznego?
— Nie wiem, czy goryczka godzi się z wisky? — wymówił profesor, sięgając po butelkę.
Nie istnieje kraj zwany Indyami; nie było nigdy dziennika noszącego tytuł Pioniera. To był tylko przykry sen. Jedyną rzeczywistością na świecie są kryształowe tonie morskie, czysto wyszorowane pokłady okrętowe, miękkie maty, ciepły blask słońca, zapach soli w powietrzu i bezdenna, rozkoszna ociężałość.
Rzeka i szynkownia na wyprzeżu Picot i oznajmienie kapitana, że podróż z Kalkuty dobiegła do końca i że za parę godzin dotrzemy do Rangoonu, nie robi żadnego wrażenia. Rzeka ma brzegi płaskie, ubogie i błotniste. Jednak gdy nas mijały kołyszące się łodzie, obładowane ryżem, przyszło mi na myśl, że oto płynie przedemną rzeka „Straceńców“ — droga, którą tylu ludzi znanych mi przepłynęło w ciągu trzech lat ostatnich — przepłynęło po to, by nigdy nie powrócić... Jeden płynął tędy do Birmy i zginął w utarczce, rozpłatany birmańskim bułatem; drugi dążył, żeby panować nad tym krajem w imieniu jej królewskiej mości, lecz nie zdołał zapanować nad górskim strumieniem i utonął razem z koniem. Inny zginął od kuli swego służącego, inny z ręki krajowca „dakoita,“ który go zastrzelił podczas obiadu, a tylu innych otrzymało truciznę jadowitej febry, jako jedyną nagrodę za „trudy i poświęcenie nieodłączne od wojskowej służby,“ według słów regulaminu bengalskiej armii. Przebiegłem w myśli długi szereg nazwisk oficerów młodych, cywilnych i policyjnych urzędników, ajentów handlowych, służących wielkim firmom i awanturników... Płynęli wszyscy przez tę rzekę i pomarli...
Obok mnie stał jeden z pracowników, dążących do Nowej Birmy i opowiadał o nieskończonych pościgach za uciekającymi krajowcami, o marszach i kontrmarszach bez żadnego rezultatu, o zgonach w dzikich puszczach tamecznych, o zgonach bohaterskich i rozdzierająco smutnych...
Nagle jakaś zagadkowa złocistość ukazała się na widnokręgu, jakiś cud, jaśniejący w słońcu, którego rysy nie były podobne ani do muzułmańskich kopuł, ani do strzelistych świątyń Hindusów. Wznosiło się to na zielonej pochyłości, a później zarysowały się szeregi magazynów, szop i młynów.
— Do krainy jakiegoż bóstwa dostaliśmy się, my, niezależni Anglicy? — pomyślałem.
— To świątynia! — objaśnił mnie towarzysz. — Niech ją...
Ale nie godziło się przeklinać. Do tej chwili moje nieoswojone oczy nie mogły dopatrzeć różnicy pomiędzy tym krajem a innemi, lecz ta złocista kopuła mówiła wyraźnie: „Oto Birma, kraj niepodobny do żadnego innego znanego tobie...“
— To sławna starożytna świątynia — objaśniał dalej mój towarzysz. — A teraz, odkąd otwarto drogę żelazną Tonghov-Mandalay, płyną tu tysiące pielgrzymów. Postradała ona podczas trzęsienia ziemi olbrzymi złoty szczyt, zwany przez krajowców „htee“ i dlatego jedna trzecia jej część zasłonięta jest bambusowem rusztowaniem. Powinienbyś pan obejrzeć po wykończeniu. Teraz wyzłacają go nanowo.
Nie idzie mi o to, jaka jest właściwie ta świątynia i co napisano o jej przeszłości. Tak, jak stoi teraz, górując ponad wszystkiem, jest dostatecznem objaśnieniem sprawy birmańskiej — dlaczego tylu młodzieńców szło tędy na śmierć, dlaczego uwijają się tu żołnierze i dlaczego roi się na tych wodach od parowców, podobnych do mew czarnogrzbietych.
Przybiliśmy do nowej krainy, o której jeden z pierwszych naszych ministrów-rezydentów wyrzekł:
— To już nie Indye. Należałoby ten kraj uczynić kolonią angielską.
Jeżeli wydał on ten sąd na zasadzie delikatnego powonienia, miał słuszność; bo chociaż Kalkuta ma swoją własną odrębną woń, Bombaj swoją, a trzecią, odrębną i najsilniejszą Pendżab, mają jednak te zapachy pewne powinowactwo między sobą, gdy tymczasem odór Birmy jest zupełnie inny. Nie jest to odór chiński, ale nie jest i indyjski.
— Co to jest? — zapytałem.
A towarzysz mój odrzekł:
— Napi.
To jest ryba, którą solą wtedy, gdy już oddawna powinnaby być pogrzebana, a która pożerana jest przez wszystkich.
Tak, nowy to kraj, kraj, w którym ludzie rozumieją, co to gra kolorów, a naród to rozkosznie leniwy. Mnóstwo pięknych dziewcząt. Najgorsza rzecz, że anglo-indyanin jest tu obcym, istotą bez znaczenia. Nie zna on języka birmańskiego — co jest nie wielką szkodą — a Hindusowie z Madrasu przemawiają tu do niego po angielsku. Jest ich tu znaczna liczba, a zajmują oni miejsce krajowców, niechcących pracować, i po niewielu latach pobytu powracają do rodzinnego Madrasu z pieniędzmi i z pierścieniami na palcach; skutki tego są widoczne. Madrasczyk żąda i otrzymuje ogromną płacę, i przekonywa się, że jest niezbędny.
Birmańczyk żyje wygodnie, a kobiety birmańskie zaślubiają madrasczyków, a nawet Chińczyków, którzy im mogą zapewnić dobrobyt. Jeżeli krajowiec podejmuje się roboty, najmuje do jej wykonania ludzi z Madrasu. Zkąd bierze pieniądze na ich zapłacenie, nie mogłem się dowiedzieć, ale wszyscy jednozgodnie twierdzili, że mieszkaniec Birmy za nic w świecie nie będzie szedł drogą uczciwej pracy. A jednak, gdyby łaskawa Opatrzność była ubrała cię w purpurową, zieloną, bursztynową lub brunatną szatę, osłoniła ci głowę zawojem z różowego szala i dała ci za ojczyznę kraj, w którym ryż dziko rośnie, a ryby same się łowią, gniją i zostają nasolone — czy chciałbyś pracować? Czy nie wolałbyś jeść chleb na ulicy, przyglądając się wszystkiemu, co się dzieje? Gdyby dwie trzecie dziewcząt twojego kraju chichotało się wesoło, a wszystkie bez wyjątku były ładne, czy nie wolałbyś przepędzać czas w miłostkach?
Birmańczycy zajmują się tem właśnie, a Anglicy, którzy za nich pracują w Birmie, wyrażają się o jej mieszkańcach surowo. Ja osobiście lubię birmańczyków, zaślepiony sympatyą, jaką powziąłem od pierwszego wejrzenia. Po śmierci zamienię się w mieszkańca Birmy, okrytego dwudziestu jardami prawdziwej jedwabnej materyi (angielskiego wyrobu), z papierosem w ustach, i będę rozmawiał wesoło, żartując dowcipnie, i będę się przechadzał z dziewczyną, o cerze migdałowej, która także będzie się śmiała i żartowała, jak przystało młodemu dziewczęciu. Nie będzie zarzucała na twarz zasłony, gdy na nią spojrzy mężczyzna, ani nie będzie szła za mną z tyłu podczas przechadzki, według indyjskiego obyczaju. Będzie mi patrzeć prosto w oczy, uczciwie i po koleżeńsku, a ja odzwyczaję ją od szpecenia pięknych usteczek paleniem siekanego tytoniu, zawiniętego w liść kapuściany i nauczę ją palić wykwintne papierosy najlepszego gatunku.
Szczerze mówiąc, birmańskie dziewczęta są bardzo ładne i, zobaczywszy je, zrozumiałem lepiej to, co tu opowiadano o naszej... o naszej armii...
Opatrzność opiekuje się tymi, którzy sami sobą nie umieją się zaopiekować. Szedłem ulicą nieznanego nazwiska, znęcony barwami, rozlanemi tak hojnie na całej jej długości.
Świetny koloryt ma Radiputana i południowe Indye, i całą tęczę jaskrawych barw można tam widzieć; ale koloryt Birmy jest zupełnie inny. U kobiet szarfy, spódnice i kaftany są w trzech różnych żywych barwach, a u mężczyzn zawoje i szaty, „putso,“ są wprost olśniewające. Świetne barwy odcinają się jaskrawemi plamami na tle ciemnych, drewnianych domów, oprawionych w zielone liście. Nigdzie sztuka niema określonych przepisów, a koloryt zależy od natężenia światła słonecznego. I dlatego ludzie, żyjący w mgle londyńskiej, wierzą jeszcze w blado-zielone i ponuro-czerwone odzienia. Dajcie mi kolor lila, różowy, czerwony, lapis lazuli i olśniewającą purpurę pod jaskrawem światłem słonecznem, które łączy, i łagodzi wszystko. Zastanawiałem się nad tem właśnie i nad tem, że lud tamtejszy obchodzi się łagodnie ze zwierzętami, gdy człowiek, jadący śmiesznie małym powozikiem, zastosowanym do wzrostu tłustego, birmańskiego kuca, zabrał mnie z sobą na przejażdżkę i pojechaliśmy ku angielskiej dzielnicy, gdzie „sahibowie“[2] przemieszkują w ładnych domeczkach, zbudowanych jakby z deseczek od cygarowych pudełek. Zdawałoby się, że mogłyby rozsypać się od jednego uderzenia i dlatego zbudowano je na nogach. Domy nie są podobne do koszar, a nierówny grunt i zakurzone, czerwone drogi, nie przypominają wcale Indyj.
Kucyk zawiózł nas do ogrodu, utkanego małemi jeziorkami, nasadzonemi mniejszemi jeszcze wysepkami, a po wodzie pływali w łódkach sahibowie, strojni we flanelowe garnitury. Po za parkiem stały klasztorki, pełne wygolonych ludzi, przyodzianych w złocisto-brunatne szaty, którzy wyrzekli się świata, rozkoszy i szatana, i spędzali życie na wesołej gawędce; w pobliżu stały trzy małe dziewczynki ze szkoły, jakby zeszły tylko co ze sceny po przedstawieniu „Mikada,“ a najdziwniejsze było to, że wszyscy się śmiali — śmiali do błękitnego nieba dlatego, że było błękitne, do zachodzącego słońca i do siebie dlatego, że nie mieli nic innego do roboty, a małe, tłuste dziecko śmiało się najgłośniej.
Pagoda była niedaleko, cudowna i błyszcząca tak, jak w pierwszej chwili, gdyśmy ją ujrzeli z rzeki: lecz zblizka widziane jej kształty zmieniły się, odsłaniając w pośrodku gniazdo nielicznej liczby małych pagod, stojących w jej obrębie. Ukazały się też dwa olbrzymie gipsowe tygrysy (według birmańskich religijnych przepisów), stojące na wzgórzu, strażnicy, strzegący największej świątyni w Birmie. Naokoło roiły się tłumy wesołego ludu w pięknych szatach, a wszyscy szli po kamiennych schodach, które pomiędzy tygrysami prowadziły do szczytu. Osobliwa była budowa tych schodów. W większej części zbudowane były jak tunel, a raczej jak kolumnada, bo widać było złocone, drewniane filary wśród mrocznego korytarza. Późno już było po południu, gdy doszedłem do tego dziwnego miejsca i zobaczyłem, że chcąc się dostać do pagody, stojącej na szczycie wzgórza, trzeba przebyć długie bez końca schody.
Pobyt mój w Rangoonie liczył się na godziny, więc można mi darować, że stawałem dęba z niecierpliwości na dole schodów, nie mogąc utworzyć sobie dokładnego, zupełnego i ścisłego wyobrażenia o wszystkiem, co było do widzenia. Znaczenie trzech tygrysów-strażników, wnętrze głównej świątyni, mnóstwo mniejszych, było dla mnie niedostępne i niezrozumiałe. Nie wiedziałem dlaczego ładne dziewczątka sprzedawały małe laseczki i kolorowe świece do postawienia przed wyobrażeniem Buddy. Wszystko było niezrozumiałe, a nie było nikogo, ktoby mi to wytłómaczył. Tyle tylko mogłem się dowiedzieć, że niezadługo wielki, złocony Htee, zniszczony podczas trzęsienia ziemi, ma być ustawiony na dawnem miejscu, z wielką uroczystością i śpiewami, i że połowa ludności Górnej Birmy miała się zebrać na tę ceremonię.
Przeszedłem środkiem pomiędzy dwoma olbrzymiemi zwierzętami, potem przez czysto wymyte podwórze, do bramy o spłaszczonym wierzchołku, przy której trzymali straż kulawi, niewidomi, trędowaci i garbaci. Gdym ich mijał, czepiali się z jękiem i piskiem mego ubrania, ale tłum, niknący na łagodnej pochyłości schodów, nie zwracał na nich uwagi. I ja wszedłem w półmrok bardzo długiego krużganku, wyłożonego kamieniami, wypolerowanemi stopami ludzkiemi przechodniów; pod ścianami jego stały rzędami kramiki.
W najdalszym końcu tego krużganka widać było skrawek wieczornego nieba i tam zaczynały się drugie nierównie więcej strome schody, prowadzące już prosto do Shwedagonu, jak nazywają tę świątynię. Zatrzymałem się tam; przedemną był wspaniały przedsionek, w czystym stylu birmańskim, ozdobionym chińskiemi napisami i pomyślałem, że nic już piękniejszego nie zobaczę, chociażbym poszedł dalej. Nie mogłem pojąć, jakim sposobem ten naród może wydawać rozbójników, o których się czytuje w dziennikach. I ujrzałem wtedy oblicze, które było dla mnie objawieniem. Podbródek, policzki, usta, szyja modelowane według starorzymskiego typu, a ponad tą doskonałością linii tkwił nos mongolski, wąskie czoło, błyszczące skośne oczy. Przypatrywałem się bacznie temu człowiekowi, a on obejrzał się także ze zdumiewająco zuchwałym wyrazem, wykrzywiając szyderczo usta. Potem odszedł z miną wyzywającą, a ja zostałem wzbogacony jednem więcej wspomnieniem i obserwacyą.
Ten człowiek wydał mi się typem dakoita. Przy sposobności potrafiłby ukrzyżować...
Potem brunatne dzieciątko zjawiło się na ręku matki i roześmiało się, a ja zapragnąłem uścisnąć je za rączkę i wyszczerzyłem też do niego zęby. Matka podniosła w górę maleństwo i roześmiała się, i dziecię się śmiało, i wszyscy się śmiali, bo zdaje się, że już taki zwyczaj w tym kraju, a potem zeszedłem z powrotem ciemnym już teraz krużgankiem, w którym mrugały tylko lampy właścicieli kramików i tłumy ludzi śmiały się do siebie. Birmańczycy muszą być ludem o łagodnych obyczajach, bo pozostawiają trzyletnie dzieci pod opieką glinianych lalek lub tygrysów.
W klubie spotkałem znajomego z Pendżabu i rzuciwszy się w jego potężne objęcia, zażądałem pożywienia i rozrywki. W klubie pełno było ludzi, jadących w górę rzeki, lub przybywających stamtąd, a rozmowy były echem podbojów, posuwających się ku północy. Wyprawa i podbój Birmy są najmniej znane i oceniane ze wszystkich naszych przedsięwzięć wojennych w ostatnich czasach.
— Czy widzisz tego człowieka tam w rogu? Miał on rozciętą głowę w Zoungloung-goo. Niesłychanie odporny osobnik... Ten chłopiec obok niego cały rok spędził na uganianiu się za dakoitami. Rozproszył bandę Boh-Manga i schwycił samego Boha, jak wiadomo. Tamten znów jedzie do kraju za urlopem, bo jest chory; tkwi w nim jakiś kawał żelaza. Spróbuj-no naszej baraniny, upewniam cię, że w całym Rangoonie jedynie u nas w klubie można jadać baraninę. Nie przemawiaj tylko krajowym językiem do naszych chłopców. Wszyscy są z Bombayu lub Madrasu. Tam w pierwszym szeregu stoi paru birmańczyków służących, ale prawdziwy birmańczyk nie pracuje nigdy. Woli być poprostu niewinnym daku.
— Czem?
— Lubym dakoitem. Nazywamy ich daku przez skrócenie, tak sobie, pieszczotliwie. Weź ryby. Tak, Rangoon ma swoje zalety. Płaci się tu po książęcemu: niewielki dom z meblami sto pięćdziesiąt rupii. Płaca służby dwieście lub dwieście pięćdziesiąt. Razem czterysta. Mój drogi chłopcze, kominiarz tu nie weźmie mniej, niż dwanaście do szesnastu rupii miesięcznie, i w takim jeszcze razie nie ogranicza się do jednego domu. Daleko gorzej tu, niż w Quetta. Każdy, kto jedzie do Niższej Birmy, a liczy, że się utrzyma ze swojej pensyi, jest głupcem.
Głos z drugiego końca stołu rzekł:
— Dyabelny głupiec! Co innego w Górnej Birmie, gdzie można dostać posadę i na koszta podróży.
Inny głos, wyrywający się z ogólnej rozmowy, dodał:
— Nie rozpisywali się nad tem w dziennikach, ale mówię wam, że wcale nie z taką łatwością zdobyliśmy ten fort, jak się potem zdawało. Boh Gwee złapał nas w istną pułapkę i w chwili, gdyśmy ścisnęli szeregi, nasi ludzie byli już dobrze przerzedzeni od frontu i od tyłu. Te walki w dżunglach dyabła warte i tyle! Proszę dajcie mi jeszcze lodów...
Potem opowiedzieli mi o śmierci mego szkolnego kolegi, zabitego na szańcach reduty Minhla, a czy kto jeszcze pamięta utarczkę pod Minhla, którą otworzył się trzeci bal w Birmie?
— Byłem blizko niego — mówił jakiś głos. — Umarł na ręku. A o ile mi się zdaje, lecz nie jestem pewny. W każdym razie wiem, że śmierć miał lekką. Dobry był chłopiec...
— Dziękuję wam — powiedziałem. — Sądzę, że czas mi już wyjść.
I wyszedłem w duszną noc, a w głowie dzwoniły mi opowiadania o bitwach, morderstwach i nagłych śmierciach. Uchyliłem rożek zasłony, kryjącej Górną Birmę i byłbym dał dużo zato, żeby popłynąć w górę rzeki i zobaczyć mnóstwo dawnych przyjaciół, a teraz wyniszczonych wojną, i pobytem w dżungli żołnierzy. Całą noc śniły mi się nieskończone schody, po których zstępowały tysiące pięknych dziewcząt, ubranych w piękne szaty tak jaskrawe, że aż raziły mój wzrok. Na górze, na samym szczycie wisiał złoty demon, u stóp schodów leżał z twarzą, zwróconą ku niebu biedny mój kolega, poległy pod Minhla, a gromada brodatych oberwańców, ubranych w khahi trzymała przy nim straż.
Mieliśmy pojechać z Rangoonu prosto do Pennugu. Zamiast tego stoimy pod Moulmeinem na parowcu, który tak wygląda, jak gdyby właściwie nigdzie nie płynął. Po co wybrał się on do Moulmeinu, jest tajemnicą, ale że wszyscy na pokładzie są tacy, jak ja, więc nikt się nie uskarża. Wyobraźcie sobie statek obładowany ludźmi, którym się nie śpieszy, którym nie idzie o nic więcej oprócz jedzenia i którzy nie znają innych wzruszeń jak pojawienie się ćmy...
Moulmein położone jest u ujścia rzeki, która powinnaby płynąc w Południowej Ameryce; szpetne kupieckie statki kołyszą się u stóp pięknych gór okolicznych, a pękate okręty, płynące z Indyj, wloką się powoli. Podróżni rzadko się zjawiają w Moulmeinie, tak rzadko, że z wyjątkiem bark z towarami, łodzie nie często podpływają do stojących statków.
W zaufaniu powiem wam, że Moulmein jest miastem zupełnie nie z tego świata...
Gdy nasz parowiec posuwał się w górę rzeki, ujrzeliśmy najpierw jednego słonia, a potem drugiego, zajętych pracą przy szopach nad rzeką. Niektórzy ludzie, ciasnego umysłu, uzbrojeni w szkła, utrzymywali, że na ich grzbietach siedzieli mahoutowie, ale to rzecz niedowiedziona. Ja wolę wierzyć w to, co widziałem: w senne miasto, rozsypane jednym szeregiem domów na wybrzeżu, zamieszkane przez pełne powagi słonie, wznoszące palisady dla własnej rozrywki. Czuć było w powietrzu zapach świeżo piłowanego drzewa — nie widzieliśmy słoni piłujących — i od czasu do czasu gorącą ciszę powietrza przerywał łoskot padającej belki. Słonie, gdy im się zachciało jeść, wędrowały parami do klubu, nie zadając sobie trudu witania nas, co nas trochę dotknęło. Pocieszyliśmy się, ujrzawszy na wzgórzu wielką białą pagodę, otoczoną mnóstwem małych.
— To jest miejsce, do którego trzeba się wybrać — wyrzekliśmy jednym głosem.
Tieca-gharri w Moulmeinie są trzy razy mniejsze od tych, któremi jeżdżą w Rangoonie, bo tutejsze koniki nie większe są od dobrego barana. Woźnice popędzają je kłusem pod górę i z góry, a że gharri jest bardzo ciasny, a drogi niekoniecznie dobre, ćwiczenie to jest mocno orzeźwiające. I tu wszyscy powożący pochodzą z Madrasa.
Pamiętałbym lepiej, jak wyglądała ta pagoda, gdybym się nie był zakochał głęboko i nieodwołalnie w birmańskiej dziewczynie, ujrzanej na pierwszych stopniach schodów. Tylko to, że termin odpłynięcia parowca naznaczony był na południe następnego dnia, powstrzymało mnie od pozostania w Moulmeinie i nabycia pary słoni. Jest ich tam takie mnóstwo, że spacerują po ulicach, i nie wątpię, że można je kupić za kawałek trzciny cukrowej.
Rozstawszy się z tą piękną dziewicą, uszedłem niewiele stopni, a obejrzawszy się, ujrzałem taki widok — wodę, wyspę, szeroką rzekę, zielone łąki i gęste lasy, iż uradowałem się, że żyję.
Pochyłość wzgórza nademną i podemną utkana była pagodami od wspaniałych, złotem i purpurą lśniących, do delikatnych i prostych z szarego kamienia. W oddali, wysoko, rozległy się słabe dźwięki, coś nakształt złotych dzwonków, i szmer wietrzyku, poruszającego czubami palm. Piąłem się coraz wyżej, dopóki nie dostałem się do miejsca, gdzie panował wielki spokój i królowały birmańskie święte obrazy. I tu znów kobiety składały pokłony. Pochylały głowy i szeptały modlitwy. W ręku miałem parasol czarny, podróżne trzewiki na nogach i podróżny kask na głowie. Nie modliłem się: przeklinałem swą dolę zato, że zostałem obieżyświatem, i żałowałem, że nie znam birmańskiego języka o tyle, ażeby wytłómaczyć tym paniom, że mnie to martwi i że zdjąłbym kask, gdyby nie słońce. Obieżyświat jest brutalną istotą. Chlubię się tem przynajmniej, że zarumieniłem się, obchodząc wkoło pagodę. Powinno mi to być poczytane za zasługę. Ale zato przyglądałem się ze straszliwem natręctwem złotym i czerwonym marom świątyni, z pięknie wyzłacanemi obrazami Buddy na ścianach, maleńkim palmom wyrastającym ze szczelin popękanego ceglanego bruku i dużym palmom nad świątynią, ponurym posągom w niszach głównej pagody i nizko zawieszonym bronzowym dzwonom na każdym rogu. Na jednym z dzwonów był zdumiewający napis po angielsku — widocznie koncept odlewacza z przed lat trzydziestu pięciu.
„Ktoby uszkodził ten dzwon
„Do piekła pójdzie on
„Zkąd wyjść nie zdoła już...“
Czołem przed autorem tego wiersza! Wy, co przybywacie do Moulmeinu, obchodźcie się z należnem uszanowaniem z tym dzwonem i strzeżcie się lekceważenia, któreby mogło urazić pobożnych.
W dolnej kondygnacyi pagody mieściły się cztery komnaty, w których trzy ściany przybrane były olbrzymiemi gipsowemi posągami, a przed każdym z nich płonęła jedna, samotna świeca, której płomień walczył z blaskiem zachodzącego słońca, wpadającego przez okna, i cała komnata pełna była bladożółtego światła, niemożliwego dla wzroku. Niekiedy jedna z kobiet wsuwała się do tych komnat na modlitwę, ale większość pozostawała na dziedzińcu; te, które wchodziły do wnętrza, modliły się goręcej, niż tamte; wyprowadziłem ztąd wniosek, że troski ich musiały być cięższe. O religii birmańskiej wiem mniej, niż nic, bo pięknie oprawne dzieła, opisujące Birmę, nie dają żadnych objaśnień. To jedno tylko wiem, że za tło ma ona najpiękniejsze krajobrazy, jakie można wymarzyć na ziemi.
W tej świątyni, którą zwiedzałem, widok był cudowny na cztery strony świata — zarówno piękny na parowce stojące na rzece u stóp góry, na srebrzyste zatoki z lewej strony, na lasy z prawej i na dachy Moulmeinu od strony lądu. W chwilach, gdy cichł szelest kobiecych sukien i szeptanych modlitw, dochodził zdala, z góry, dźwięk niezliczonych metalowych listków, poruszanych powiewem wiatru, a zawieszonych na Htee pagody. Złoty obraz migotał w słońcu, malowane wizerunki spoglądały na głowy pobożnych, a gdzieś w pobliżu młot i kielnia pracowały nad wzniesieniem nowej pagody na cześć Władcy świata.
Siedząc zadumany, podczas gdy profesor puścił się na wycieczkę ze świętokradzkim aparatem fotograficznym (ku postrachowi młodzieży birmańskiej), zrobiłem dwa ważne odkrycia. Pierwsze, że bóstwem, które rządzi światem, jest lenistwo, drugie, że kształty pagody urodziły się z pękatych kształtów pnia cukrowej palmy. Stała właśnie jedna z nich przedemną dziwnie podobna do małej, szarej kamiennej budowli.
Trzecie i najważniejsze odkrycie zrobiłem w chwilę później. Brudne dyablątko, chłopiec, przebiegł koło mnie, ubrany w putso z pięknej materyi, jakiej napróżno szuknłem w Rangoonie. Powiedziano mi, że taka materya kosztuje sto dziesięć rupii.
— Profesorze — przemówiłem, gdy aparat wyłonił się z za węgła świątyni — coś dziwnego dzieje się w tym kraju. Ludzie nie chcą pracować, nie wszyscy są dakoitami, to jest rozbójnikami, a dzieci ich chodzą ustrojone w putso wartości stu rupii, jeżeli rodzice nie kłamią. Jakim sposobem mogą oni tak żyć?
— Jednakże żyją — odrzekł profesor — a ja zabrałem z sobą tylko część klisz! Jutro rano przyjdę tu z nowym zapasem. Czy ci się marzyło kiedy o podobnem miejscu?
— Nie — odrzekłem szczerze. — Jest to coś cudownego, ale nie zdołałbym określić, w czem leży ten urok...
— W tem bydlęcem próżnowaniu — odparł profesor, pakując aparat, i odszedł niechętnie, ścigany dźwiękiem dzwonów, kołysanych przez wiatr.
O dziesięć minut drogi od pagody ujrzeliśmy wojskową orkiestrę i wojsko. Nigdy jeszcze nie widziałem żołnierzy z Madrasu. Ubrani są jak prawowity Tommy[3], ale mają wygląd wykwintniejszy i więcej ucywilizowany. Podobno czytają oni angielskie książki i znają dobrze swoje prawa i przywileje.
W nieszczęśliwą godzinę zapragnąłem wskrzesić obumierający handel Moulmeinu i w tym celu zamówiłem krajowca, ażeby przyszedł nazajutrz rano na pokład naszego statku z doborem materyj birmańskich. Nawet pięciu minut nie było potrzeba na przebycie tej drogi. Nadszedł ranek, ale człowiek się nie pojawił. Ani jedno czółno z arbuzami o różowem mięsie nie podpłynęło do nas, tak jakbyśmy byli skazani na kwarantannę. Gdyśmy ruszyli w dół rzeki do Penangu, widać było znów słonie bawiące się znoszeniem belek, uroczyście i tajemniczo, jak zawsze. Były one głównemi mieszkańcami tej krainy i zapewne jej władcami. Ich ospałość udzieliła się ludności, a gdy profesor zdradził zamiar odfotografowania ich, słonie odwróciły się i odeszły z pogardą.
Płyniemy teraz do Penangu w temperaturze 87 Fahr. ponad zero w kajutach, a na pokładzie nic, coby się mogło oczom podobać. Wyczerpaliśmy literackie zapasy, wypili dwieście cytryn, przegrali czterdzieści gier (głównie pasyansów), urządzili wyścigi o dziesięć rupii (choćby nagroda wynosiła sto zamiast dziesięciu, nie byłbym do nich stanął) i sypiamy po siedemnaście godzin na dobę. Pisać niepodobna...
Jest w anglo-saskiej rasie coś wadliwego. Zaledwie „Afryka“ zarzuciła kotwicę w cieśninie Penangu, dwóch naszych towarzyszów opanował istny szał, ponieważ dowiedzieli się, że inny parowiec wyrusza natychmiast do Singapoore. Gdyby wsiedli na jego pokład, zyskaliby parę dni. Bóg jeden wie, dlaczego czas był dla nich tak drogocenny! Popędzili więc kłusem do swych kajut i zaczęli pakować manatki, jakby zbawienie duszy zależało od tego. Potem spuścili się na dół i odpłynęli sampanem rozgorączkowani, spotniali, lecz uszczęśliwieni. Robili wycieczkę dla przyjemności i zyskali może... trzy dni. To także stanowiło dla nich przyjemność...
Penang, to kraina palm. Pomyślałem to, patrząc na lesiste wzgórza, wznoszące się nad miastem, i na całe pułki palmowych drzew, rosnących na przestrzeni trzech mil przeszło. Powietrze było łagodne i ociężałe, wokoło statku pełno było łodzi z towarami, a na nich mnóstwo ludzi z Madrasu okrytych klejnotami; na wybrzeżu ciągnęły się szeregi niskich, pokrytych dachówką domków Penangu. Cienie nocy nastąpiły po upalnym dniu.
Wysiadłem na ląd i bliski byłem płaczu z wielkiego wzruszenia ujrzawszy Sikha[4] z piękną brodą, w białych kamaszach, z karabinem na ramieniu. Czem jest zimne źródło dla spragnionej ziemi, tem był dla mnie jego widok. Pochodził on z Jandżali w okręgu Umritsar. Czy znam tę miejscowość — czy nie znam? Zacząłem mu opowiadać nowiny o wojsku, o ludziach na dalekiej północy, a oblicze Sikha promieniało. Służył on w wojskowej policyi; służba była dobra, ale za daleko od kraju, niewiele było do roboty, a Chińczycy też nie sprawiali kłopotu. Zdarzały się między nimi bójki, ale „nas nie śmią zaczepiać.“ I Sikh odszedł dumny, posuwistym wojskowym krokiem, a ja rozweseliłem się na samą myśl, że Indye, te Indye, które miałem znienawidzieć, są jeszcze nie tak bardzo odległe.
Jest w ludziach nieprzeparty pociąg do potępiania wszystkiego, co obce. Kalkuta dziwuje się, że w Allahabad są dobre posadzki w balowej sali, Allahabad wydziwia się nad tem, że w Lahorze mają lód, a Lahora udaje, że wierzy, iż w Penawarze wszyscy uzbrojeni. I ja tak samo zadziwiłem się, ujrzawszy w Rangoonie parowiec, a po wyjeździe z Moulmeinu byłem pewny, że zostawiam po za sobą ostatnie ślady cywilizacyi. Próżność moja i nieświadomość zostały mocno dotknięte widokiem długich ulic, obudowanych dwupiętrowemi domami, pełnych ticca-gharry, szyldów, a nadewszystko dżiurikhiszów.
Wy tam w Indyach nie widzieliście nigdy prawdziwego dżiurikhisza. Jest ich około dwóch tysięcy w Penangu, a niema między niemi dwóch jednakowych. Są one pokryte lekko i śmiało rysowanemi smokami, końmi, ptakami i motylami: ścianki ich są z czarnego drzewa ze spojeniami z białego metalu, a tak mocne, że kulis siada na nich, oczekując na pasażera. Jeden jest tylko kulis, ale silny, a biegnie tak szybko, jak sześciu indyjskich górali. Owija on warkocz wkoło głowy — rodem jest z Kantonu i to jest jedyną niedogodnością dla Sahitów, nie znających jego języka. Trzeba nim kierować, jak wielbłądem.
Ludzie to cierpliwi i wytrwali. Osobnik ze złowróżbną twarzą, wiozący mnie, uderzał ich batem i usiłował bezustannie najeżdżać na nich przez całą drogę do wodospadów, położonych o pięć mil od Penangu. Zdawało mi się, że wśród gęstwiny drzew kokosowych powinnyby przerwać się szeregi budowli. Ciągnęły się jednak bez końca domki z pozamykanemi okiennicami, pokrewne indyjskim bungalom i króliczym norom Rangoonu, walczące o byt pod naporem bujnych drzew i krzewów. Gdzieniegdzie jaśniał front chińskiego domostwa, ozdobiony purpurą, szafirem i złotem, z chińskiemi latarniami nad wejściem i migającemi w głębi ogrodu dziwacznie strzyżonemi krzewami.
Wjechaliśmy na drogę obrzeżoną domkami krajowców, zbudowanemi na palach, ocienionemi wiekuistemi palmami kokosowemi, obciążonemi masą niedojrzałych orzechów. Upalne powietrze przejęte było zapachem roślin, ale nie było w niem zapachu ziemi zroszonej deszczem. W gęstych zaroślach odzywało się ćwierkanie ptaków, od strony gór, ku którym jechaliśmy, dochodził przygłuszony odgłos grzmotu, zresztą wszędzie było cicho, a pot kroplami spływał nam po twarzy.
— Teraz trzeba iść piechotą na górę — odezwał się woźnica, wskazując baryerę zamykającą porządnie utrzymany ogród botaniczny. — Wszystkie powozy tu się zatrzymują.
Członki nasze ciążyły nam jak ołów, a oddech wydobywał się z trudnością, otaczając nas wilgotnem ciepłem tureckiej łaźni. Ziemia przejęta była wilgocią i ciepłem, nieznośne drzewa (byłem zanadto śpiący, żeby odczytywać napisy, które na nich pozamieszczał jakiś nielitościwie energiczny człowiek) były też wilgotno i rozparzone. Na boku szemrały głosy płynącej wody, ale byłem zanadto śpiący, żeby się w nie wsłuchiwać, a na samym szczycie wzgórza rozciągał się gęsty, ociężały obłok, nakształt edredonowej pierzynki otulający wszystko.
Usiadłem, gdziem stał, widząc, że droga idzie w górę stromo, wycięta jak schody — i ogarnęła mnie senność. Siedziałem u wejścia do ciasnego wąwozu. Istna cieplarnia. Czułem jednak, że trzeba iść do wodospadu, więc wdrapałem się po schodach na sam szczyt, mimo, że każdy kamyk pod nogą skrzypiał do mnie: „usiądź.“ Wreszcie doszedłem do niewielkiego strumyka, spływającego po skalistem obliczu góry, gdy po mojem własnem obliczu spływał nierównie obfitszy strumień potu.
Potem poszliśmy na śniadanie, bo głos żołądka donośniej przemawia od wszelkich innych uczuć. Na zakręcie drogi znikły ogrody i ucichł szmer wodospadu i na tem skończyła się nasza wyprawa.
Na imię mu było Joha, a warkocz miał pięć stóp długi — prawdziwy warkocz z włosów, nie z plecionego jedwabiu. Utrzymywał hotel i nakarmił nas kurczętami, w których niewinne ciało wtłoczono cebulę i inne jakieś dziwne przyprawy. Do owej pory trwogą przejmował nas widok Chińczyka, ukazującego się z jadłem, lecz po tej próbie wszystko już możemy przyjąć z ich ręki. Na zakończenie uczty mieliśmy ananasy i siestę. Piękna to rzecz, której my w Indyach nie znamy. Kładziesz się i leżysz, pozwalając czasowi upływać. Nie jesteś wcale zmęczony, nie usiłujesz zasnąć. Napełnia cię niebiańska ociężałość, zupełnie niepodobna do przykrej drzemki w upalną niedzielę, ani do obowiązkowego wypoczynku europejskich poranków. Zaczynam teraz gardzić tymi, którzy opisują siestę w zimnych klimatach. Dopiero tu zrozumiałem, co jest właściwie siesta...
∗
∗ ∗ |
Chciałem kupić parę rzeczy: sarong, czyli putso, czyli dhoti, fajkę i malajski kris, ale sarongi przychodzą tu głównie z Niemiec, a zamiast groźnych krisów znalazłem coś podobnego do wykałaczki do zębów, drobiazg niezdolny do przebicia malajskiej skóry. W dzielnicy, zamieszkałej przez krajowców, zastałem całą armię Chińczyków, rozstawioną na szerokich ulicach i domach. Jedni ładowali cynę do Singapoore lub powozili pięknemi powozami, inni robili obuwie, krzesła, ubrania — wszystko, czego potrzebuje wielkie miasto. Była to przednia straż mongolskiej nawały. Pierwsze placówki docierają już do Kalkuty, pierwsze lotne kolumny do Rangoonu. Tu zaczyna się pierwszy korpus, sto tysięcy liczący, jak mówią. Kto najpierwszy uderzył na trwogę wobec najścia Chińczyków? Nie można zaprzeczyć, że ci w Penangu nie są przyjemni, widok ich jest nawet wstrętny. Pracują ciężko, a w tym klimacie praca jest mocno szkodliwa; oczy ich podobne są zupełnie do oczu ich ukochanych smoków. Nasze indyjskie bóstwa są znośne, niektóre nawet jowialne — naprzykład brzuchaty Ganesh, ale co można zrobić z narodem, który lubuje się w potworach i wieńczy szczyty dachów płomienistemi językami lub bałwanami morskiemi? Roi się od Chińczyków wszędzie, a gdziekolwiek zbierze się ich trzech lub czterech, zajadają rzeczy nie mające nazwy — najchętniej wnętrzności z kaczek. Nasi chińscy współpasażerowie na statku wyprawiali sobie uczty z uproszonych odpadków kuchennych, osypanych hojnie proszkiem perskim dla odstraszenia mrówek. I to też nie jest naturalne, bo człowiek powinien jadać jak człowiek, jeżeli ma jak człowiek pracować. Po przepędzeniu kilku godzin w chińskiej dzielnicy zrozumiałem, dlaczego angielskie pospólstwo nienawidzi mieszkańców Niebieskiego Państwa. Przejęli mnie oni trwogą, a przypatrywanie się ich domom, składom i im samym nie sprawiło mi żadnej przyjemności.
Odór drukarskiej farby jest bardzo przenikliwy. Pociągnął mnie też na drugie piętro do biura redakcyjnego, gdzie korekty leżały w czarującym nieładzie, a ręczna prasa klekotała, jak za dawnych, dobrych czasów.
Chciałem się dowiedzieć, co zamierza się uczynić z chińską dekoracyą domów w Penangu? Mało ważna ta sprawa wynikła z rozporządzeń zarządu miejskiego w Singapoore, nakazujących usunięcie chińskich przyozdobień z dachów, i podniosła taką burzę, że przez całe trzy dni miasto było na łasce i niełasce Chińczyków, którzy powstali jak jeden mąż i narobili władzom niemało kłopotu. Wypadek ten zmusił rząd do bliższego wejrzenia w sprawę tajemnych chińskich stowarzyszeń, które w taki sposób kierują czynnościami ludzi, a z tego wejrzenia wynikło przedsięwzięcie środków ostrożności, niełatwych do wykonania. Chińczyk musi mieć tajne stowarzyszenia... Żyje on w kraju, gdzie są one niezbędne dla jego pociechy i obrony, dla uregulowania płacy, gdzie istnieją od niepamiętnych czasów, i nie wyrzeknie się on ich do śmierci, jak nie wyrzeknie się opium i nie rozłączy z trumną.
— Czy pan sądzisz, że stowarzyszenia rozpadną się pod wpływem odezw rządowych?
— Nie. Będą rozruchy.
— Rozruchy? Jakiego rodzaju?
— Przyjdzie więcej wojska, trochę armat. Sir Charles Warren zostanie tu w Singapoore głównym dowódcą; dotąd nasza załoga zależna była od komendy w Hong Kongu. Ale rozruchy będą napewno. Ani pan, ani ja, ani nikt w świecie nie zdołałby temu zapobiedz. Okaże się wkrótce, czy potrafimy je poskromić. Ale że wybuchną, to pewna[5].
Z redakcyi wyprawiłem się do chińskiego teatru, stojącego tuż przy drodze, a zbudowanego z tyczek i starych worków. Sama już muzyka była dowodem, że Chińczycy mają zachwiane władze umysłowe. Raz jeden — dawno już temu — w Indyach zdarzyło mi się słyszeć piekielną muzykę rogów, towarzyszącą „Tancerzom Piekła“, podczas uroczystości wstąpienia na tron księcia. Było to o tysiąc mil ztąd, ku północy, ale charakter muzyki był ten sam. Tu tłum Chińczyków stał, jak można najbliżej piekielnej orkiestry i napawał się nią. I co tu czynić — pytam raz jeszcze — z narodem nie mającym nerwów, smaku i, jak twierdzą wszyscy, pozbawionym zmysłu moralnego? Ale to nie jest prawdą, że Chińczyk przychodzi na świat z gotowym warkoczem. Warkocz rośnie mu stopniowo, a w najwcześniejszej fazie jest on najśliczniejszem przybraniem głowy, jakie można sobie wyobrazić; łagodnej, ciemnej barwy, kędzierzawy, długi około trzech cali i zapleciony do końca czerwonym jedwabiem. Warkoczyk dziecka podobny jest do pierwszego wypustka tulipanowej cebulki i byłby bardzo ładny, gdyby nie to, że chińskie dziecko jest okropne jako kształt i kolor. Leży ono zawsze spokojnie i nie płacze nigdy. Dlatego, że się lęka, ażeby go nie ugotowano i nie zjedzono. Widziałem sam roznoszone po targach, w środku miasta, ugotowane dzieci. Chińczycy mówili, że to prosięta, ale mnie się zdaje, że ja wiem lepiej. Nieżywe prosięta nie wyszczerzają zębów i nie mają otwartych oczu...
Twarze Chińczyków przerażały mnie, więc ociekłem z dzielnicy chińskiej na krańce miasta i zatrzymałem się przed domem bez okien, przed którego drzwiami widniał kompas. Duch we mnie wstąpił na ten znajomy widok, bo wiedziałem, że pod tym dachem, gdzie się to znajduje, można znaleźć koleżeństwo, litość i współczucie, pomimo tajnych stowarzyszeń całego świata.
— Upewniam pana, że takich upałów nie było w Singapoore od wielu lat. Marzec jest wprawdzie tu uważany za miesiąc najgorętszy w roku, ale jednak to, co się teraz dzieje, jest zupełnie nienormalne...
Ja coś odpowiedziałem omdlałym głosem.
— Tak, naturalnie. Zawsze to samo mówią wszędzie. Pozostaw mnie w samotności i pozwól mi się rozpłynąć...
To jest temperatura cieplarni, gdzie się hodują storczyki, przygniatająca, nieubłagana, rozparzona wilgoć, nie stygnąca w dzień, ani w nocy. Singapoore podobne jest do Kalkuty, ale jeszcze gorsze. Na przedmieściach budują szereg domów; w mieście najeżdżają na siebie i popychają się w tłumie. Są to niezawodnie oznaki handlowego rozwoju. Indye pozostały tak daleko, że niema co tu mówić o krajowcach. Wszystko to Chińczycy — jeżeli nie Francuzi, Holendrzy lub Niemcy. Tylko niewtajemniczeni mogą przypuszczać, że Anglicy są tu panami. Panują Chiny i ląd stały Europy, ale głównie Chiny. Przekonałem się, że jestem na granicy Państwa Niebieskiego od chwili, gdy przesiąkłem odorem chińskiego tytoniu, cienko pokrajanego, tłustego i połyskującego chwastu, przy którego dymie każdy inny wydaje się zapachem perfum Rinnula.
Opatrzność zawiodła mnie ponad wybrzeże, do miejsca noszącego miano Hotelu Raffles’a, gdzie jedzenie jest o tyle dobre, o ile niewygodne pokoje. Pozwólcie mi dać przestrogę podróżnym. Niech się żywią u Raffles’a, a mieszkają w hotelu Europejskim. Byłbym uczynił to samo, gdyby nie pojawienie się dwóch okazałych dam, gustownie ustrojonych w koszule, jak sądziłem, i siedzących z nogami opartemi na krześle. Okazało się, że były to holenderskie damy z Batawii i że był to ich strój narodowy, noszony do samego obiadu.
— Jeżeli, jak pan mówisz, miały na sobie pończochy i szlafroki, nie masz pan powodu do skargi. Zazwyczaj nie kładą na siebie nic, oprócz koszuli, do 5-ej po południu — objaśnił mnie człowiek obeznany z miejscowemi zwyczajami.
Nie wiem, czy mówił prawdę, przypuszczam, że tak; ale teraz wiem już, co to są wdzięki mieszkanek Batawii i nie zachwycam się niemi. Dama w takim szlafroku przyprawia o roztargnienie i przeszkadza rozejrzeniu się w politycznem położeniu Singapooru, który jest teraz zaopatrzony w rząd doskonałych fortów i rachuje cierpliwie na mające je przyozdobić działa. Jest coś wzruszającego w tej ufnej, serdecznej postawie kolonij, które oddawna powinny były nabrać nieufności i przejąć się goryczą...
— Mamy nadzieję, że rząd zrobi to dla nas. Przecież rząd może to zrobić — powtarza się nieustannie ta zwrotka wszędzie, gdzie Anglicy nie czują się bezpieczni. A cóż dopiero, gdy się posłucha tutejszych inżynierów! Śmiałość ich mowy zdumiewa tego, kto się nasłuchał nieskończonych rozpraw nad każdą linią budowaną w Indyach, na dobrze znanym gruncie, w znajomych warunkach. Tu rozprawia się o „opasaniu całego półwyspu“, o zaprowadzeniu komunikncyi tu, wzmocnieniu wpływów tam, i Bóg wie o czem jeszcze. Ale nigdy ani słowa o konieczności zwiększenia liczby wojska do opieki i zabezpieczenia tych wszystkich niewinnych operacyj. Może przypuszczają, że rząd pomyśli i o tem, ale dziwnie się robi, słuchając rozmów, prowadzonych z zimną krwią o sprawach, wymagających niewątpliwie podwojenia załóg dla obrony tych dzieł od rąk cudzoziemskich. Pomimo to, wykona się zamierzone roboty, a gdy nadejdzie pora, wydobędziemy zkądkolwiek parę oddziałów i sierżanta, a wtedy i ludzie zrozumieją znaczenie tych kolonij. Zresztą, prorokowanie jest rzeczą łatwą...
Profesor zajrzał mi przez ramię i rzekł:
— Basta! Kolonia ta zostanie filią Chin, polem zbytu i pracy dla taniego chińskiego robotnika.
Wyznaję, że posępny był widok ulic, zapełnionych chińskim tłumem, zamiast naszych ludzi z Indyi, z Beharu, z Madrasu, z Konkanu.
Potem przyszedł do nas człowiek opalony podzwrotnikowem słońcem, mający posiadłości na Nowem Borneo: — miał tam jaskinię wysoką na dziewięćset stóp, i tylko tyle, a zapełnione odwiecznem guano — i zaczął opowiadać historye, od których krew krzepła w żyłach.
— Północne Borneo — wyrzekł spokojnie — potrzebuje miliona robotników, żeby mogło zakwitnąć. Cały milion kulisów. Wszędzie potrzeba ludzi — na półwyspie i na Sumatrze do sadzenia tytoniu, i na Jawie, i wszędzie, ale Borneo samo potrzebuje ich milion!
Miło jest zobowiązać sobie obcego człowieka, a ja czułem, że przemawiam w interesie Indyi.
— Moglibyśmy wam dostarczyć dwa miliony, a nawet dwadzieścia milionów w razie potrzeby — odezwałem się wspaniałomyślnie.
— Wasi ludzie są do niczego — odrzekł mieszkaniec Nowego Borneo; — Indye, jako dostawcy robotników, są dla nas bez użytku, a ludzie na Sumatrze mówią, że wasi kulisowie nie chcą, czy nie umieją uprawiać tytoniu. Potrzeba nam chińskich kulisów w miarę, jak się kraj rozwija.
O Indye! ojczyzno moja! Na toż się zdało odziedziczyć odmienną i świetną cywilizacyę i starożytny przywilej pierwszeństwa! Na to, ażeby twoje dzieci pogardzane były przez obcych przybyszów, jako sprzęt nieużyteczny po za granicami swojej ogłodzonej krainy! Oto droga do pracy, do sytości, droga, na którą tłoczą się tysiącami żółci ludzie, żółte poczwary z warkoczami, a tymczasem w Bengalu podnoszą hałas z powodu popełnianych okrucieństw, dlatego, że jeden oddział wojska, pięćset dusz, wysłano o paręset mil, do Assanu...
Po przybyciu do nieznanej miejscowości należy przedewszystkiem odwiedzić mieszkańców. Tego obowiązku jednak nie wypełniłem, spędzając czas z Chińczykami do samego Sabbatu, w którym to dniu dowiedziałem się, że Singapoore zgromadza się w ogrodzie Botanicznym i słucha muzyki.
Wszyscy Anglicy, mieszkający na wyspie, byli tam zebrani. Ogród Botaniczny byłby bardzo przyjemny w Europie, ale tu, gdzie, jak wiadomo, jest on jedynem miejscem rozrywki dla mieszkańców, nie robi miłego wrażenia. Rosną tu wszystkie rośliny wszystkich podzwrotnikowych krajów, a pawilon, gdzie umieszczono storczyki, nakryty jest dachem z cieniutkich drewnianych desek, tyle tylko, ażeby trochę przysłonić go od prostopadłych promieni słońca. Mieszczą się tam rurkowo białe cuda z Manilli, z Filipinów, z podzwrotnikowej Afryki; rośliny, będące napół ślimakami, ciągnące pożywienie ze swoich własnych drewnianych skrzynek; ale niema żadnej różnicy pomiędzy temperaturą w pawilonie storczyków a powietrzem w ogrodzie: i tu i tam duszno, wilgotno i parno. Byłbym oddał całomiesięczną płacę, choć w tej chwili nie pobierałem żadnej płacy, za jeden chłodny powiew wiatru w tej duszącej atmosferze, za ciemności burzy takiej, jaka bywa w Pendżabie, wzamian za te zdyszane rośliny, za te spotniałe paprocie...
Rozmyślałem właśnie o przestrzeni, oddzielającej mnie od Indyi, gdy powóz mój wjechał w środek wojskowej osady, z której dochodziły dźwięki orkiestry. Osada górowała nad ogrodem, spuszczając się tarasami po pochyłości wzgórza; konary, otoczone masą zieleni, a w nich klub oficerski, przywodzący na myśl chłodzące napoje, i spacerowicze krążący przy odgłosach muzyki. Wpośrodku siedziała piękna memsahib z jasnemi włosami i swobodnem obejściem, i druga mała i pulchna memsahib, rozmawiająca ze wszystkimi poufale, i podstarzała panna, przybyła prosto z Anglii, i dobrze odżywiany, dobrze ubrany porucznik w jasnem ubraniu, z nieodstępnym foxterrierem. Na ławkach siedział otyły pułkownik i wspaniały sędzia, i żona inżyniera, i kupiec z rodziną. Spotykani przezemnie tylokrotnie samcy i samice, i gdyby nie to, że ich twarze były mi nieznane, mogłem był przywitać się z nimi. Wiedziałem, o czem mówią, widziałem, jak z pod oka oglądają swoje stroje, patrzyłem na młodych ludzi, towarzyszących pannom, i słyszałem, a raczej odgadywałem ich słowa. Okropna to rzecz siedzieć w najętym powozie, patrzeć na swoich ziomków i nie brać żadnego udziału w ich życiu.
Zwróciłem się do profesora z jakiemś zapytaniem; wpatrywał się on w jednę z pań.
— Czy ja po to wybrałem się w podróż, ażeby ich spotykać? — przemówił. — Znam ich wszystkich na wylot, oddawna. Tacy sami, jak tamci, tylko bledsi.
Profesor określił to trafnie. Na tem właśnie polegała cała różnica. Ludzie w Singapoore są śmiertelnie bladzi, tylko żyły na ich rękach odrzynają się kolorem indygo.
Nikt jednak się nie skarżył na niezdrowy klimat Singapooru. Człowiek żyje sobie dobrze i spokojnie, dopóki nie zacznie się czuć nie dobrze. A potem już czuje się coraz gorzej, bo klimat odbiera mu wszelką odporność, a potem... umiera. Tyfus jest jedną z bram wiodących do wieczności, tak samo jak w Indyach — wątroba drugą. Najlepiej w tej wojskowej stacyi, położonej zdala od miasta, wygląda Tormny, kochany, w białym mundurze, blagujący, palący, klnący Tormny. 58-my pułk ma tu swoje leże, Singapoore może spać spokojnie.
Nikt do mnie nie przemówił w tym ogrodzie, chociaż zdawało mi się, że powinni byli poczęstować mnie jakimś napojem, wróciłem więc do hotelu na wieczerzę.
∗
∗ ∗ |
Chcę powrócić do domu! Muszę wracać do Indyi! Jestem nieszczęśliwy. Parowiec „Nawab“ w tej porze roku powinienby stać pusty, a jest na nim stu pierwszej klasy podróżnych, sześćdziesięciu sześciu drugiej klasy. Wszystkie ładne dziewczęta jadą drugą. Coś się musiało stać w Colombo, jakiś statek musiał się rozbić i ztąd to natłoczenie. Istna menażerya! Kapitan mówi, że według przepisów powinno być tylko 10 — 12 podróżnych i że gdyby był przewidział taki nacisk, byłby wziął większy statek. Ja osobiście jestem zdania, że połowę naszych towarzyszów należałoby wyrzucić z pokładu. Podróżują tylko dla przyjemności, a tego rodzaju zabawa prowadzi tylko do wytwarzania pośpiesznych i niewłaściwych pojęć o zwiedzanych krajach.
Kobiet jest około trzydziestu, i patrzę z oburzeniem, jak usiłują zamęczyć gospodynię okrętową, delikatną i dobrze wychowaną osobę. Sądzę, że uda im się ten zamiar. Salon ma dziewięćdziesiąt stóp długości, a gospodyni biega po nim dziesięć godzin dziennie, bez chwili wytchnienia. W przerwach uwija się z filiżankami bulionu, roznosząc je wątłym istotom, które nie mogą obejść się bez pożywienia od śniadania o 9-ej do drugiego śniadania o 1-ej. Dziś rano podeszła ona do mnie i zapytała najnaturalniej w świecie: „Może zabrać pańska filiżankę?“ Jest to prawdziwa biała kobieta, a w salonie pełno portugalskich metysów. Nawet jeden młody Anglik pozwolił jej sprzątnąć filiżankę i nie odwrócił nawet głowy, gdy ją oddawał. Wstrętne to jest i oburzające. Ona, gospodyni, mówi stojąc przed siedzącymi mężczyznami!
Oskarżają nas w Indyach, że jesteśmy niedobrzy dla służby. Chciałbym widzieć ostatniego posługacza, któryby wypełniał połowę tego, czem okazałe białe matrony i panny obciążają tę swoję siostrę służebną. Każą jej podawać sobie wszystko i nie powiedzą nawet „dziękuję“. Niema ona nawet nazwiska, i jeżeli rykniesz: „Gospodyni!“ obowiązana jest wybiedz. Nie jestże to haniebne?!
Ale głównym powodem mojej chęci ucieczki jest spotkanie tu paczki żydów z Chicago i obawa, że spotkam ich jeszcze więcej. Na statku pełno Amerykanów, ale amerykańsko-niemiecko-żydowski chłopiec jest najokropniejszą istotą ze wszystkich stworzeń na tym świecie. Jeden z nich ma pieniądze i wałęsa się po całym pokładzie, żebrząc u nieznajomych napoju, urządzając loteryę i dopuszczając się różnych takich okropności. Mówią ciągle, że jest umierający. Na nieszczęście nie śpieszy się z umieraniem.
Drugą okropnością na pokładzie jest Amerykanin, jeszcze niedorosły. Nie można nazwać go chłopcem, chociaż urzędownie liczy mu się ośm lat, ubrany jest w pasiastą kurtkę i jada z dziećmi. Ma on znużoną fizyognomię młodego małpiątka, zmarszczki wokoło ust i naokoło oczów. Gdy nie ma nic do roboty, odpowiada, jeżeli nań zawołać imieniem Alberta. Od dwóch lat przeszło jest w podróży, miesiąc przepędził w Indyach i zwiedził Konstantynopol, Tripolis, Hiszpanię; przepędził dni trzydzieści pod namiotem i na koniu, o czem nie omieszkał mnie powiadomić i wychylił do dna kielich podróżnych rozkoszy. Na jego kościach niema odrobiny ciała, sama skóra, a życie przepędza w palarni, zajmując się finansowaniem codziennych loteryj. Widok tego stworzenia przejął mnie trwogą, a ono przyczepiło się do mnie i bezdźwięcznym głosem zaczęło objaśniać o sposobie urządzania loteryi. Kiedym mu przerwał, mówiąc, że znam loteryę, nie zwróciło uwagi na moje słowa i mówiło dalej, a w nagrodę mojej cierpliwości zaofiarowało się wymienić mi nazwiska, upodobania i wstręty wszystkich podróżnych na statku. Następnie znikło, przesunąwszy się przez okno palarni. Drzwi miały tylko ośm stóp wysokości, więc za ciasne były na przepuszczenie takiego zbiornika przedwcześnie rozwiniętej mądrości; o niektórych rzeczach wiedziało to więcej odemnie, o innych tyle, co dwuletnie dziecię, ale znużone oczy miały zawsze ten sam wyraz. I tak samo będą patrzeć w pięćdziesiątym roku życia... Żal mi go więcej niż zdołam wyrazić. Wszystkie wrażenia splątały się w jego głowie, wspomnienia z Hiszpanii ze wspomnieniami z Turcyi i Indyi. Nadejdzie chwila, gdy jakiś nauczyciel obejmie nad tem dowództwo i popróbuje to wykształcić, a chciałbym wiedzieć, od którego końca zacznie! Głowa jest już przepełniona; reszta — reszta nie istnieje. Albert, o ile mi się zdaje, to typ amerykańskiego dziecka. Dla mnie był on istnem zjawiskiem. Chciałbym zobaczyć amerykańską dziewczynkę, ale nie teraz, nie tak zaraz. Nerwy mam rozstrojone Albertem i żydami, a zanim powrócę do równowagi, będę już daleko od Jokohamy.
Ostatnie dni nu pokładzie „Nawaba“ przepędziłem w otoczeniu nowych i bardzo dziwnych ludzi. Byli tam spekulanci z Południowej Afryki, finansiści z Anglii (ci nie mówili o niczem, oprócz setek tysięcy fantów i, jak sądzę, blagowali niemiłosiernie), byli i konsulowie z odległych chińskich portów, i wspólnicy chińskich domów handlowych, których mowa i myśli różniły się tak od naszych, jak nasz indyjski żargon różni się od londyńskiego. Ale nie zająłby was opis naszego okrętowego ładunku, ani tępogłowego szkockiego kupca z żyłką do spirytyzmu, badającego mnie o wartość Teozofii i o tybetańskich chelas, unoszących się w powietrzu, ani londyńskiego wikaryusza na wakacyjnej wycieczce, który zwiedził Indye i wierzył niezachwianie w postępy pracy misyonarzy i w ich wpływ na masy i w to, że słowo Boskie wkrótce przeważy wszystkie inne wpływy. Wśród nocnych czuwań rozstrzygał on wielką tajemnicę życia i śmierci, i bez obawy patrzył w przyszłość, na całe życie trudu wśród parafian, między którymi nie było ani jednego bogacza...
Na chińskich wodach staraj się zawsze mieć pod ręką flanelowy garnitur. W ciągu godziny parowiec przewiózł nas ze zwrotnikowego upału w zimną, przenikliwą mgłę wilgotną, jak mgła szkocka. Ranek znów odsłonił nam odrębny świat, coś pomiędzy niebem a ziemią. Morze było podobne do zadymionego szkła: czerwonawo-szare wysepki leżały pod oponami mgły, wiszącej jakie pięćdziesiąt stóp nad naszemi głowami. Kwadratowe flagi dżonek chwiały się w powietrzu i znikały, a zarysy wysepek przebijały niewyraźnie przez tuman piany, którym zasypywała je szklista powierzchnia morza, Parowiec jęczał, stękał i zgrzytał, przemokły i nieszczęśliwy, i ja jęczałem także, bo „Przewodnik“ opisywał port w Hong-Kongu jako najpiękniejszy w świecie, a tymczasem nie było widać nic z odległości kilkudziesięciu kroków. To przesuwanie się nakształt widma poprzez gęstą mgłę miało dziwny, tajemniczy urok, jeszcze dziwniejszy od chwili, gdy ruch wiatru odsłonił nam kontury budowli, stojących tuż nad brzegiem, a po za niemi ścianę góry. Wpłynęliśmy w tłum płaskonosych łodzi, kierowanych przez muskularnych wioślarzy, a profesor oznajmił, że teraz nadeszła chwila badania kwestyi chińskiej. Na pokładzie wieźliśmy nowego jenerała dla tej krainy i tłum świetnych, nowych, zgrabnych mundurów wystąpił na jego przyjęcie: a że przyglądanie się tej ceremonii pochłonęło mnie zupełnie, zapomniałem o „świńskich ogonach“[6]. Panowie! wy, którzy radzibyście nawet na mustrę przywdziewać płócienne kurtki, gdyby wam pozwolono, zaczekajcie trochę! Jeżeli przez cały miesiąc nie będą wasze oczy oglądały mundurowej kurtki, ani słyszały brzęku ostróg, zrozumiecie dopiero wtedy, jak bardzo cywilni ludzie pragną, ażebyście zawsze występowali w mundurach. Jenerał, naturalnie, był bardzo uprzejmym jenerałem. Niewiele wprawdzie wiedział on o indyjskiej armii, ani o czynach pewnego gentlemana noszącego nazwisko Roberta, jeżeli się nie mylę; ale zato oznajmił, że lord Wolseley zostanie głównym dowódcą angielskiej armii, ażeby zaprowadzić w niej reformy. Zdumiał mnie niepospolicie, bo mówił dużo, dużo o wojskowych angielskich sprawach, zupełnie odmiennych od spraw indyjskich, a zajmował się przeważnie polityką.
Cały Hong-Kong jest zbudowany na powierzchni morza, reszta jest mgłą. Jedna błotnista droga ciągnie się przed szeregiem domów; możesz mieszkać w którymkolwiek z nich, a gdy się znużysz życiem, możesz przejść przez drogę i utopić się w morzu, jeśli znajdziesz jednę stopę kwadratową wolnej, niezajętej, rozbijającej się brudną falą o brzegi wody, na której pływa niezliczona ilość łodzi i parowców, w czterech piątych należących do Anglii.
Dumny się czułem, patrząc na statki w Singapoore, ale serce moje wzdęła jeszcze większa pycha na widok floty Hong-Kongu, której się przyglądałem z balkonu hotelowego. Mogłem prawie plunąć w morze, tak było blizko, ale dużo marynarzy stało w tamtej stronie, a naród to mocny i niepobłażliwy. Jakież to wstrętnie samolubne plemię ci podróżnicy! Od dziesięciu zaledwie dni straciliśmy z oczu świat cały, oprócz naszych kufrów, a gdy nas na wstępie do hotelu przywitano wieścią o straszliwym huraganie na wyspach Samoańskich, odpowiedzieliśmy na to:
— Ach! tak... to bardzo smutne... Ale gdzie nam dacie pokoje?
W zwykłym trybie życia byłby to dla nas przedmiot do rozmowy na całe pół dnia; tu załatwiliśmy się z nim, przeszedłszy połowę hotelowego korytarza. Niepodobna usiedzieć na miejscu, mając przed oknami nowy, nieznany świat, całe Chiny do obejrzenia!
Łoskot kufrów w przedsionku, stukanie obcasów i ukazanie się olbrzymiej, chudej niewiasty w zapasach ze służącym madraszczykiem:
— Tak, podróżowałam już po całym świecie i będę podróżowała... Jadę teraz do Szanghu i Pekinu... Byłam w Mołdawii, w Rosyi, w Bejrucie, w Persyi, w Kolombo, Delhi, Benares, Allahabadne, w Pescawana, Malabarze, w Singapoore, w Penangu, tutaj i w Kantonie! Jestem rodem z Austryi, jadę do Stanów Zjednoczonych, a może i do Irlandyi... Jestem ciągle w podróży, jestem, jak się nazywa, veuve, wdowa. Mój mąż umarł i jestem smutna, zawsze smutna, więc podróżuję. Jestem żywa, ale nie żyję. Rozumiesz pan? Zawsze smutna... Powiedz im, jak się nazywa statek, na który mają dostawić moje kufry... Pan podróżujesz dla przyjemności? Tak! A ja dlatego, że jestem samotna i smutna, ciągle smutna!
Kufry znikły, drzwi się zamknęły za smutną niewiastą, a ja stałem na miejscu, drapiąc się z podziwem w głowę. W jaki sposób zaczęła się ta rozmowa, dlaczego się skończyła i jaki pożytek z takich znajomości? Nie dowiem się nigdy, ale całe to zdarzenie jest ściśle prawdziwe. Z takiego materyału czerpią wzory noweliści.
Wyszedłszy na ulicę Hong-Kongu, wpadłem w gęste, zimne, londyńskie błoto, osadzające się na butach, a turkot niezliczonych kół rozlegał się jak turkot londyńskich dorożek. Padał deszcz przenikliwy i wszyscy sahibowie wołali na dżiurikisze, zwane tu przez skrócenie riki, a wiatr był jeszcze zimniejszy niż deszcz. Było to pierwsze od wyjazdu z Kalkuty zetknięcie się z uczciwą słotą. Nic dziwnego, że przy takim klimacie Hong-Kong jest dziesięć razy więcej ożywiony niż Singapoore, że naokoło widać było wznoszące się budynki, gazowe światło po domach, a Anglicy chodzą tak, jak Anglicy powinni chodzić, żwawo i śmiało. Na całej długości głównej ulicy były werandy i europejskie sklepy. Poszedłem wzdłuż Queen Street, która nie jest zbyt górzysta. Wszystkie inne, które widziałem, urządzone były ze stopniami schodów i przy pogodnem niebie mogłyby dostarczyć profesorowi mnóstwo pięknych fotografii, ale deszcz i mgła zasłaniały widok. Każda z podnoszących się stromo ulic tonęła w mgle pełzającej po bokach góry, a te, które rozciągały się w dole, nikły w oparach, podnoszących się z wód zatoki: i tych i tamtych widok był dziwaczny.
— Hi-gi-gów — przemówił niosący mnie kulis, i zakołysał riki na jednem kole.
Wysiadłem i spotkałem najpierw brodatego Niemca, potem trzech wesołych marynarzy z wojennego statku, potem sierżanta od saperów, Persa, dwóch Arabów, Amerykanina, Żyda, a potem parę tysięcy Chińczyków, z których każdy coś dźwigał, a na końcu profesora.
— Wyrabiają w Tokio klisze, klisze do momentalnych zdjęć, jak mi mówiono! Cóż ty na to? — zapytał profesor. — Klisze do zdjęć momentalnych wyrabiane w Tokio! Pomyśl tylko!
Musiałem tym razem przyznać słuszność profesorowi.
— Za wiele trzymaliśmy o sobie — odrzekłem. — Sądziliśmy, że my w Indyach jesteśmy ucywilizowani. Musimy ustąpić miejsca. Hong-Kong wyścignęło Kalkutę.
I tak jest rzeczywiście, bo ulice są nadzwyczajnie czyste, domy jednej wysokości, trzypiętrowe, z werandami, a bruki kamienne. Spotkałem jednego konia z bardzo zawstydzoną miną, podczas gdy na ulicach ze schodami mijały się tylko dżiunkiszi, Hong-Kong odarło je z uroku. Zamiast zachować te ekwipaże wyłącznie dla pięknych dam, jeżdżą niemi mężczyźni do biura, oficerowie w pełnym uniformie, i opowiadano mi w koszarach, że nierzadko przywożą w nich na odwach pijanych przestępców. „Pijak zasypia i niema już z nim kłopotu, proszę pana“. Chińczycy naturalnie zagarnęli miasto dla siebie i korzystają ze wszystkich naszych urządzeń. Ich złocone czerwone szyldy płoną na głównej ulicy, przyozdobione napisami w chińskiej angielszczyznie. Sklepy te, to pułapki na marynarzy i poszukiwaczy osobliwości, a wiedzie im się doskonale. Wyprawiając się tam, złóż wszystkie pieniądze w banku i zapowiedz urzędnikowi, żeby ci nie wypłacał nic, chociażbyś najgwałtowniej żądał. W ten sposób jedynie uchronisz się od bankructwa.
Profesor i ja odbyliśmy wędrówkę od Kee Singa do Yikinga, sprzedającego w swym sklepie nadgniły drób, a każdy z tych sklepów był wart widzenia. Chociażby sprzedawano w nim obuwie lub zabite prosięta, znalazła się tam zawsze jakaś delikatna rzeźba lub złocony napis ku radości naszych oczu, a wszystko było niezwykłe i zwracające uwagę. Splot poskręcanych korzeni, w którym kilku cięciami nadano kształty zbitych w kupkę dyablików, kielich koniaku objęty sprzączką, ciemno-czerwona ze złotem zasłona, bambusowy parawanik, wszystko było piękne; wszystkie nacięcia, złączenia, okucia dokładne i czyste. Koszyki kulisów miały harmonijne kształty, a zawiasy z indyjskiej trzciny, przytwierdzające je do jarzma z wygładzonego bambusu, zakończone były dokładnie. Można było wysunąć i wsunąć szufladki od skrzynki zawieszonej na piersiach roznosiciela obiadów dla kulisów, a rękojeści małych drewnianych ręcznych pompek w sklepach obracały się lekko i dokładnie na zawiasach.
Oglądałem to wszystko, gdy profesor błądził między rzeźbami ze słoniowej kości, haftowanemi tkaninami, inkrustacyami, szyldkretowemi filigranami, fajkami, zdobionemi dżetem i innemi cudami, o których tylko bożek sztuki mógłby coś wiedzieć dokładnie.
— Nie można ich nawet porównać z sobą — odezwał się profesor, mając na myśli naszych indyjskich artystów, a trzymał w ręce maleńką rzeźbę z kości słoniowej, przedstawiającą dziecię, usiłujące wydobyć ślimaka ze skorupy — całą historyę dziecka i żyjątka, umieszczoną w kości. — Ci tutaj stoją nieporównanie wyżej pod względem przemysłu i wykonania — dodał, wskazując na szkic, przedstawiający kobietę, walczącą z wichurą i osłaniającą od niej swe dziecię.
— Tak, a czy pan uważasz, że oni używają barw anilinowych tylko do przedmiotów dla „nas“ przeznaczonych? — zagadnąłem, oglądając tanie, chińskie łyżki — piękne kolorem, kształtem i praktyczne w użyciu.
Pękate chińskie latarnie kołysały się nad naszemi głowami, z cichym chrzęstem napuszczonego oliwą papieru, ale daremnie byłoby żądać od nich objaśnienia tak samo, jak od żółtoskórego, odzianego w niebieskie szaty właściciela salepu.
— Pan coś kupić? Ładne rzeczy tu — przemówił Chińczyk, nakładając do fajeczki tytoń z ciemnozielonego skórzanego woreczka, zamykającego się dżetową sprzążką.
Bawił się „szczotami“ z ciemnego drzewa, obok leżała jego księga sklepowa, oprawna w naoliwiony papier, stał tusz z pędzelkami i porcelanowa podstawka do pędzelków. Malował pracowicie na kartach księgi ostatnią sprzedaż. Chińczycy robią to od kilku tysięcy lat, ale dla mnie był ten widok nowością.
— Pan coś kupić? — powtórzył kupiec, wymalowawszy ostatni zakręt w książce.
A ja mu odpowiedziałem:
— Chciałbym dostać objaśnienie. Czy wy macie duszę?
— Czy mamy co?...
— Kawałek duszy? Choćby kawałek! Czy tylko sam rozum? Nie wiecie? Wasz naród podobne do dyabła. Chciałbym dostać objaśnienie?
— Nie mam. Półtrzecia dolara — odpowiedział, ważąc w ręku pudełeczko.
Profesor nie słyszał. Był przygnębiony myślą o losach Hindusów.
— Trzy są na świecie rasy uzdolnione do pracy — wymówił, patrząc na kotłującą się ulicę; „riki“ przerzynały gęste błoto, a szwargot Chińczyków przedzierał się przez tumany żółtej mgły.
— Ale jedna jest tylko zdolna do rozmnażania się nakształt robactwa — odparłem. — Hindus sam sobie podrzyna gardło i umiera powoli, a Sahibów plemię zamało liczne, by trwać przez wieki. Ten zaś żółty naród pracuje i mnoży się... Musi jednak mieć duszę, bo nie byłby zdolny do tworzenia tak pięknych rzeczy.
— Nie mogę ich zrozumieć — mówił profesor. — Lepsi z nich artyści, niż Hindusi (ale ta rzeźba, mówiąc nawiasem, jest japońska). Lepsi artyści i wytrwalsi pracownicy. Gnieżdżą się w ciasnocie, jedzą wszystko i potrafią żyć niczem. Oni zagarną świat — zakończył spokojnie i poszedł kupować herbatę.
Ani w Penangu, ani w Singapoore, ani tu nie widziałem nigdy Chińczyka śpiącego dopóki trwało światło dzienne. Ani też nie zdarzyło mi się widzieć dwudziestu ludzi, włóczących się bez celu. Każdy dążył do jakiegoś określonego punktu, choćby to był kulis podążający, by ukraść kawałek drzewa z rusztowania wznoszącego się domu. We własnym kraju Chińczyk jest traktowany z pewnem lekceważeniem, może nawet z pewnem okrucieństwem. Bóg tylko, który go stworzył z tej jego żółtej ziemi, zawierającej tak dużo żelaza, ten Bóg tylko wie, gdzie się w nim mieści miłość do sztuki. Miłość ta przejawia się w drobiazgach; gdyby nie ona, nie gromadziłby w pokoju za sklepem różnych cennych okazów tak drobnych, że, chcąc się napawać ich pięknością, trzeba je przysuwać do oczu.
Trapi mnie, że nie mogę poznać myśli milionów ludzi w ciągu kilku godzin. To jednak wydaje mi się pewnem, że gdybyśmy mieli pod swem panowaniem tylko Chińczyków, ilu mamy krajowców w Indyach, i poświęcili im dziesiątą część tych wysiłków, obłaskawiania, nużącego przetrzymywania i pchania naprzód, tego usilnego, nerwowego nawet troszczenia się o ich potrzeby i żądania, ile dajemy Hindusom, oddawna już bylibyśmy zostali wygnani z tego kraju, lub też zebrali obfity plon w nagrodę — najbogatszą krainę na świecie. A tymczasem tamten wielki, gminny kraj, który niańczymy i obwijamy w watę, pytając co rano, czy będzie mógł podnieść się z łoża, podobny jest ciągle do ociężałego obłoku na dalekim widnokręgu. Jestem teraz głęboko rozczarowany do mojej, nie powiem ojczyzny, lecz prowincyi, odkąd zastaje tu buty wyczyszczone, za każdym razem ilekroć je zdejmę. Czyścibut czyni to bez przypominania, poprostu jako obowiązek.
* | * | * |
— Widzisz pan tę mgłę? Będzie trwała tak bez przerwy aż do września. Wyjedź pan lepiej.
Nie pojadę. Usadowię się tu i będę czekał, do póki mgła nie opadnie i deszcz nie ustanie. W obecnej chwili — a jest to trzeci dzień kwietnia — siedzę przed dużym ogniem i myślę o was biednych, dalekich, w ciężkim trudzie pędzących życie. I wam się zdaje, że gdy idziecie do biura i krzątacie się gorliwie, że pracujecie nad postępem cywilizacyi na wschodzie? Złudzenie!
Przykro mi, że muszę je rozwiać, ale wybraliście do pracy grunt nieodpowiedni...
Weźcie się lepiej do Chin.
Jestem przesycony miastem, ale wyraz: przesyt niedostatecznie maluje moje uczucia. Rozpoczęło się to od niebacznego słówka w restauracyj, a skończyło... nie wiadomo gdzie. Że na świecie znajduje się sporo dam: Francuzek, Niemek i Włoszek, zajmujących się odmiennym procederem, wiadomo wszystkim, ale dla człowieka, który przebywał czas jakiś w Indyach, przykro jest zobaczyć Angielki, kolegujące z tamtemi na tem samem polu. Czy zamożny papa, wyprawiający syna i dziedzica w podróż naokoło świata dla uzupełnienia jego edukacyi, zastanawia się nad tem, w jakich miejscach będzie ją uzupełniał młodzieniec, pod przewodnictwem, równie, jak on sam, niedoświadczonych towarzyszów? Przypuszczam, że nie myśli o tem wcale. W interesie więc tych zamożnych ojców i z naiwnej ciekawości, co w Hong-Kongu nazywają „życiem,“ włóczyłem się przez jednę noc po jego ulicach. Cieszę się, że nie jestem ojcem dorosłego syna. Występek jest mniej więcej taki sam wszędzie, ale jeżeli człowiek chce go sobie obrzydzić na zawsze, niech jedzie do Hong-Kongu.
— Rozumie się, że to wszystko lepiej idzie we Frisco[7] — powiedział mi przewodnik. — Ale trzeba przyznać, że i na Hong-Kong to wcale nieźle.
I dopiero gdy otyła duma w czarnych szatach zaczęła piszczeć, domagając się ohydnego płynu, noszącego nazwę „butelki wina,“ zacząłem pojmować, na czem polega wspaniałość sytuacyi. Widziałem przed sobą „życie.“ „Życie,“ to wielkie słowo. Polega ono na spijaniu przesłodzonego szampana i wymianie cynicznych słów z bladolicemi istotami, które się śmieją bez wysiłku, ale i bez wesołości. Żargon „szykowca“ (ma to oznaczać człowieka światowego, na pół pijanego młodzieńca, w kapeluszu zsuniętym na tył głowy) nie łatwo mi zrozumieć. Trzeba się go nauczyć w Ameryce. Przysłuchiwałem się ze zdumieniem głębokości i bogactwu amerykańskich wyrażeń, stanowiących dla mnie zupełnie odrębne narzecze.
W naszem towarzystwie były damy, które znały Anglię; były inne z Zachodu, które występowały przedtem w pomniejszych trupach aktorskich, a wszystkie zdołały zaszargać się na rozmaite sposoby. Wszystkie krakały jak wrony i zalewały się trującym napojem, od którego dostawało się zawrotu głowy. Dopóki mówiły przytomnie, były dość zabawne, ale pod wpływem trunku zrzuciły maskę i zaczęły sypać klątwy, ale jakie? Wielu ludziom zdarzyło się słyszeć kobiety białej rasy klnące, ale w niewielkiej liczbie, do której ja należałem, losy oszczędziły tej przyjemności. Było to dla mnie zupełną nowością. Damy klęły i piły i gadały bezustannie, siedząc kołem, dopóki nie zrozumiałem, że to naprawdę jest „życie“ i że jeżeli nie mam go znienawidzieć, powinienem usunąć się co prędzej z tego koła.
Krzyki i wycia wzmagały się, a wspaniałomyślna publiczność przyjmowała to jako oznaki niezmiernego rozweselenia i zadowolenia, ja zaś poszedłem na drugie zebranie, gdzie pani domu miała już tylko połowę lewego płuca, co można było poznać po jej kaszlu, ale mimo to była równie wesoła na smutny sposób, dopóki i ona także nie zrzuciła maski i dopóki nie rozpoczęły się żarty. Wszystkie dowcipy, słyszane poprzednio, powtórzyły się tu. Biedne to „życie,“ które nie może się zdobyć na jeden świeży dowcip codzień! Tu młody „szykowiec“ zsunął jeszcze dalej na tył głowy kapelusz i wykładał nam, że jest naprawdę „szykowny;“ bez blagi. Ale każdy, kto nie ma żelaznej głowy, pozbyłby się wszelkiej blagi następnego rana, po wypiciu jednego kieliszka tego syropowego szampana. Zrozumiałem teraz dopiero, dlaczego mężczyzni oburzają się, gdy ich częstować słodkiemi płynami.
Drugie to posiedzenie zakończyło się, gdy pani domu wykaszlała nas uprzejmie do samych drzwi wchodowych, a stamtąd już prosto na cichą, chłodną ulicę. Była ona naprawdę chora i powtarzała, że nie pożyje dłużej, jak cztery miesiące.
— Czy mamy całą noc przesiedzieć na takich grobowych posiedzeniach? — zapytałem w czwartem miejscu, lękając się powtórzenia tych samych, po trzykroć słyszanych żarcików i rozmów.
— We Frisco lepiej idą rzeczy. Trzeba przecie zabawiać trochę te damy, rozumiesz pan? Chodzę od jednych do drugich i bawię je, żeby nie zasnęły. Takie to życie... Nigdy pan tego nie widziałeś w Indyach? — usłyszałem w odpowiedzi.
— Nigdy! Dzięki Bogu, nigdy! Po tygodniu takiego „życia“ powiesiłbym się niezawodnie — odrzekłem, opierając się znużony o oddrzwia.
Dochodziły do nas wrzawliwe odgłosy zabawy, dowodzące, że mieszkańcy tego miejsca nie potrzebują budzenia. Jeden osobnik ocknął się właśnie po trzech dniach hulanki, inne rozpoczynały trzydniówkę. Opatrzność dopomogła mi przetrwać to wszystko. Pewien odcień surowej powagi, cechujący moje czarujące obejście, sprawił, że wszędzie brano mnie za lekarza, lub... pastora. Dzięki temu oszczędzono mi słuchania najjaskrawszych dowcipów i pozwolono usiąść i przypatrywać się wdzięcznym objawom tego słodkiego „życia.“ Najgorsze było to, że kobiety były rzeczywistemi kobietami, i ładnemi kobietami, podobnemi do osób, które znałem, a gdy przerwały na chwilę niedorzeczne wrzaski, zachowywały się przyzwoicie.
— Mogłyby wszędzie ujść za prawdziwe damy — powiedział mój towarzysz. — Prawda, że to wszystko dobrze się przedstawia?
Raptem piękna Kate zaczęła ryczeć, żądając więcej napitku. Była godzina trzecia rano i rozpoczęły się znów ohydne rozmowy.
Mówiły o sobie, że są „wesołe.“ Nic to nie znaczy na papierze. Żeby módz osądzić całą przerażającą posępność tego szyderstwa, trzeba słyszeć te słowa z ich ust i w ich własnem otoczeniu. Mrugnąłem porozumiewająco, chcąc pokazać, że i ja jestem „szykowiec“ i że i ja także nie blaguję. Jest w takich towarzystwach pewien jad, który zatruwa ludzi i popycha ich do nadmiernej wesołości; ale gdy się siedzi we czworo, pijąc i klnąc, zapada się grunt zabawy, a występuje obrzydzenie i nuda. Po całonocnych rozmyślaniach zdobyłem przeświadczenie, że dla tego rodzaju kobiet nie istnieje piekło na tamtym świecie. Mają one piekło na tej ziemi, a ja zobaczyłem je w przelocie. Wierny dyplomowi doktorskiemu, którym mnie przyozdobiono na domysł, siedziałem do samego świtu, obserwując wesołe, ciągle wesołe zebranie. Towarzyszka Kate, wynurzająca się z głębokiego upicia, była dla mnie widokiem niemożliwym do zniesienia. Było to coś przerażającego, dopóki litość nie stłumiła we mnie obrzydzenia. Obawa śmierci dręczyła ją, a o powodach dowiecie się zaraz. Na Kate przyjdzie kolej potem.
— Mówią tedy, że pan, jak mówisz, jedziesz z Indyj. Czy pan co wie o cholerze?
— Trochę — odpowiedziałem.
Głos pytający był drżący i urywany. Nastąpiła długa przerwa.
— Mówię tedy, doktorze, jakie są objawy cholery? Jedna kobieta umarła tu w zeszłym tygodniu, na ulicy...
— To wesołe! — pomyślałem. — Ale nie trzeba zapominać, że to właśnie jest „życie.“
— Umarła w zeszłym tygodniu na cholerę. Mój Boże, mówię panu, że umarła w sześć godzin! Zdaje mi się, że i ja dostanę także cholery... Ale ja nie mogę dostać? Nieprawdaż? Zdaje mi się, że i ja mam cholerę. Bolało mnie okropnie. Ale ja nie dostanę cholery, prawda, że nie? Cholery nie można mieć dwa razy, prawda? O! powiedz pan, że nie można, i... i niech cię dyabli!... Doktorze, jakie są objawy cholery?
Słuchałem, gdy mi opisywała o swojej chorobie, i zapewniłem ją, że takie właśnie, a nie inne są choleryczne objawy, i... niech mi to będzie policzone za zasługę, i zaręczyłem, że cholery nie można mieć dwa razy. Uspokoiło to mnie na dziesięć minut. A potem zerwała się z klątwą na ustach i zaczęła krzyczeć:
— Nie chcę być pochowana w Hong-Kongu! Boję się tego! Jak umrę na cholerę, zanieście mnie do Frisco i pochowajcie tam! We Frisco, w górzystem Frisco, słyszysz pan, panie doktorze?
Słyszałem i przyrzekłem.
Na dworze ptaszki zaczynały świegotać i brzask zaglądał przez szpary okienic.
Przypatrywałem się jej i zastanawiałem, czy będzie tak ciągle i bez końca chodzić w kółko po pokoju, z oczyma wzniesionemi w sufit, załamując i rozkładając ręce.
— Młody Duval zastrzelił się — zaczęła po chwili szeptem. — Naprawdę zastrzelił się. Pełno było krwi. Czy pan masz pistolet, doktorze? Ale ja jestem Angielka, rodowita Angielka. Naprawdę! Napijmy się jeszcze wina; jestem taka zdenerwowana. Niedobre dla mnie już wino? Co u dya... No, pan przecie doktór! Pan wiesz, co pomaga na cholerę... Powiedz mi, powiedz!
Poszła do okna i wyjrzała, otworzywszy okienice, a ręka jej, oparta na zawiasach, drżała tak, że od niej trzęsło się całe okno.
— Mówię panu, że Kate jest pijana, jak Bela, Ona ciągle pije. Czyś pan widział, jakie mam znaki na plecach? To jeden pan, prawdziwy pan, obił mnie przedwczoraj. Nieprawda, że upadłam i potłukłam się o stół. To on uderzył mnie kijem. O, bydlę, bydlę, bydlę! Gdybym była pijana, byłabym go zbiła na miazgę. Bydlę! Ale byłam trzeźwa, więc tylko poszłam na werendę i płakałam... O, bydlę!
Chodziła po pokoju, rozcierając sobie ręką plecy i przeklinając owego człowieka. Potem zapadła w osłupienie, ale drzemiąc, jęczała i klęła przez sen i wołała swojej „amah,“ żeby jej opatrzyła potłuczone plecy.
Uśpiona wyglądała lepiej, ale usta jej były boleśnie zacięte, a całe ciało wstrząsało się konwulsyjnie i sen nie przynosił jej spokoju. Światło dzienne oświetliło jej zaczerwienione oczy, obwisłe policzki, osłupiałe wejrzenie, ból głowy i nerwowe drgania. Widok ten nie bawił mnie wcale i czułem się winnym, razem z całym męzkim rodzajem, winnym tego upadku, do jakiego ją doprowadzono.
Zaczęła opowiadać różne kłamstwa. Przynajmniej tak mi powiedział potem ktoś, należący do prawdziwego świata, gdym mu powtórzył, co mówiła. Opowiadała o sobie i o swojej rodzinie, a jeśli to wszystko było kłamstwem, to nie miała celu, bo było nędzne i smutne, chociaż usiłowała ozłocić te wspomnienia zbiorem fotografij, łączących ją z przeszłością. Nie należąc do tamtejszego świata, wolę wierzyć, ze to wszystko było prawdą i być jej wdzięcznym za zaufanie, z jakiem mi to opowiadała.
Sądziłem, że w tym domu nie ujrzę już nic smutniejszego od jej twarzy. Byłem w błędzie. Towarzyszka jej, Kate, rzeczywiście piła ciągle i podniosła się raptem, zataczając, co jest okropnym widokiem, przyprawiającym każdego o ból głowy przez sympatyę. Coś się tam popsuło w niedbałem gospodarstwie, w którem platerowany serwis do herbaty uzupełniała tania porcelana. Służba została przywołana na pomoc. Widziałem Kate, chwytającą się siatki moskitowej dla utrzymania równowagi, a widok to był ohydny, zniewaga dla ludzkich oczu przy świetle dziennem. I słyszałem, jak bełkoczącym, zachrypłym głosem klęła tak, jak nigdy nie słyszałem klnącego mężczyzny i dziwiłem się, że dach nie zapada się nad naszemi głowami. Towarzyszka usiłowała ją uspokoić, ale została odepchnięta z potokiem bluźnierstw, a kilka małych piesków, zanieczyszczających pokój, rozbiegło się w popłochu, unikając rąk i nóg pięknej Kate. Że była piękna, to pogarszało jeszcze sprawę. Towarzyszka osunęła się drżąca na sofę, a Kate taczała się w różne strony, złorzecząc Bogu i ludziom obrzmiałemi usty. Gdyby ją jaki malarz odmalował w tej chwili, ubraną biało, z czarnemi włosami, iskrzącemi oczyma, z bosemi nogami, mógłby ją przedstawić jako wcielenie klęski gnębiącej ludzkość. A potem, gdy przygasła jej wściekłość, dreptała po pokoju, trzymając kieliszek od szampańskiego wina, i wielkim głosem, o dziesiątej rano, domagała się znów ohydnego napoju, którego wyziewy zapowietrzały cały dom. Dostała wina i obie kobiety zasiadły do picia. To było ich śniadanie.
Wyszedłem przygnębiony i przejęty wstrętem, a zamykając drzwi, widziałem, że obie piły.
— Lepiej daleko idzie to wszystko we Frisco — mówił „szykowiec.“ — Ale jak pan widzisz, ładne są i mogą ujść za damy, jeżeli tylko zechcą. Powiadam panu, że warto mieć oczy otwarte, gdy się kręci w tem kółku. Jest co widzieć...
Zobaczyłem i ja to, co chciałem widzieć, i odtąd będę już omijał. Może mają lepszego szampana we Frisco i gdzieindziej, ale rozmowa będzie taka sama, zgnilizna i wyszarzanie takie samo wszędzie, aż do końca świata. Jeżeli to ma być „życie,“ to dajcie mi lepiej uczciwą śmierć bez pijatyki i bezecnych żartów. Z którejkolwiek strony spojrzeć, zawsze to będzie nędzne widowisko, zanadto podobne do tragedyi, żeby mogło być zabawne. A jednak zdaje mi się, że bawi ono młodych ludzi, podróżujących po świecie, choć trudno uwierzyć, żeby to mogło być z korzyścią dla nich, chyba, że obudzi w nich większe przywiązanie do uczciwego domowego ogniska.
Ale moja wina była większa. Pociągnęła mnie tam nie potęga namiętności, a tylko poszedłem z zimną krwią, ażeby módz opisać wnętrze tego piekła i zgłębić niezgłębioną nędzę takiego życia. Za nieznaczną sumę trzydziestu dolarów zdobyłem więcej szczegółów i więcej obrzydzenia, niż chciałem, prawo przyglądania się kobiecie na pół oszalałej od pijaństwa i trwogi, a widowisko to trwało trzecią część nocy. Mój grzech był cięższy.
I kiedy wyszedłem na świat, rad byłem, że mgła rozpostarła się pomiędzy mną a niebem nad moją głową.
Hong-Kong jest tak ożywione, tak zaludnione, tak oświetlone i bogate, że zapragnąłem dowiedzieć się, w jaki sposób się to stało. W tym celu wyszukałem Taipana, to jest szefa wielkiego angielskiego handlowego domu. Był-to najznakomitszy Taipan na wyspie i najuprzejmiejszy. Był właścicielem statków, przystani, banków, kopalni i stu innych rzeczy. Rzekłem do niego:
— O, Taipanie! Jestem biedakiem z Kalkuty, a ożywienie twojego miasta zdumiewa mnie. Jakim sposobem się to dzieje, że tu w powietrzu czuć pieniądze? Zkąd pochodzą te upiększenia miasta? I dlaczego biali ludzie są tak ruchliwi?
Taipan odrzekł:
— Dlatego, że wyspa robi potężne postępy. Dlatego, że wszystko przynosi dochód. Przejrzyj ten spis.
I podał mi spis trzydziestu — czy coś koło tego — towarzystw: budowy statków, eksploatacyi kopalni, wyrobu lin okrętowych, budowy przystani, towarzystw handlowych, ajencyj i t. p., a wszystko towarzystwa udziałowe, przynoszące zyski.
— Niedosyć na tem — objaśniał dalej Taipan. — Prawie każdy człowiek zakłada tu towarzystwo.
Wyjrzałem przez okno, chcąc zobaczyć, jak się to odbywa. Trzej ludzie w kapeluszach, zsuniętych na tył głowy, rozmawiają przez dziesięć minut. Do nich przyłącza się czwarty z notatnikiem. Wszyscy sterują ku hotelowi po materyały piśmienne — i towarzystwo już zawiązane.
— Ztąd wypływa bogactwo Hong-Kongu — mówił Taipan. — Wszystko tu popłaca, zacząwszy od mleczarstwa. Przebyliśmy głodne lata, a teraz nadeszły urodzajne.
Objaśniał mnie pobłażliwie, przypuszczając, że nie zrozumiem. Obracałem się wśród interesów niepojętych dla mnie, rozmawiałem z ludźmi, których myśli były w Hau-hou, w Fu-czu, w Amoy, a nawet dalej, po za ujściem Yang-tse, gdzie prowadzą handel Anglicy.
Uciekłem z tego zgromadzenia założycieli towarzystw akcyjnych i pobiegłem na górę. Całe Hong-Kong jest górzyste, tylko nie wtedy, gdy mgła zasłania wszystko, oprócz morza. Paprocie wyrastające w drzewa strzelały z ziemi, azalie mieszały się z paprociami, a nad wszystkiem górowały bambusy. Zastałem tam tramwaj stojący na głowie i poruszający nogami w tumanach mgły. Nazywa się to tramwaj Wiktoryi i holowany jest za pomocą liny po stromej górze, pod kątem 65°, lecz na tych, którzy widzieli Rigi i Waszyngton nie wywrze piorunującego wrażenia. W każdym razie nie należy do przyjemności być zawieszonym na linie, mając z boku przepaść na pięćset stóp głęboką, nie widząc nic na dwa kroki przed sobą, nic — tylko jedno kotłujące się morze mgły naokoło. Gorsze to, niż rozkołysane fale morza Chińskiego.
Wyciągnęli nas na tysiąc dwieście stóp powyżej miasta i przynieśli lektyki.
— To jest wycieczka dla przyjemności — wygłosił profesor, wyciskając kapelusz pokryty rosą ze skroplonej mgły. — Ale kraj ucywilizowany! Popatrz na drogę, na baryery, na rowy...
Droga była zbudowana na cemencie, poręcze i baryery żelazne, zapuszczone w kamienne słupy, a rowy wybrukowane kamieniem. Nie szersze to od zwykłej górskiej drogi, ale choćby było miejscem przejażdżki wice-króla, nie mogłoby być lepiej utrzymane. Widoku nie było żadnego. Dlatego to zapewne profesor przyniósł aparat. Minęliśmy kulisów, zajętych poszerzaniem drogi, ładne domki z napisami, letnie kwatery wojskowe i dostaliśmy się do miejsca królowania wichrów, o tysiąc osiemset stóp ponad światem i tam ujrzeliśmy czterdziestomilową przestrzeń chmur. To był szczyt góry, najpiękniejszy widok z całej wyspy. Pralnia w dzień wielkiego prania byłaby ciekawsza do obejrzenia.
— Wracajmy na dół, profesorze — zawołałem — i niech nam zwrócą wydane pieniądze. To żaden widok!
Spuściliśmy się z powrotem z pomocą tego samego zdumiewającego tramwaju, utrzymując uporczywie, że nie doznajemy żadnego wrażenia i udaliśmy się na poszukiwanie cmentarza chińskiego.
— Idźcie na Dolinę Szczęścia — powiedział nam ktoś doświadczony. — Na tej dolinie jest pole wyścigowe i cmentarze.
Żołnierze uśmiechali się do nas z werand wspaniałych trzypiętrowych koszar; a wszystkie „niebieskie kurtki“[8] z całego okręgu zebrane były w królewskim klubie marynarzy i rozpromieniały się uśmiechami dla nas. Niebieskie kurtki są to piękne, krzepkie stworzenia, ale... serce moje dawno już oddałem Tomkowi i jego tylko kocham!
Dostaliśmy się do Doliny Szczęścia drogą wiodącą do pomnika, postawionego zmarłym Anglikom. Takie rzeczy z upływem czasu przestają wzruszać. To jest tylko posiew na wielkie żniwo, z którego owoce zbierać będą dopiero dzieci naszych dzieci. Ludzie ci polegli w bitwach lub zginęli od chorób. Ale zato mamy Hong-Kong, uczyniliśmy je wielkiem miastem, zbudowanem na skale, zaopatrzyliśmy je w pole wyścigowe, opasane z jednej strony państwem umarłych — mahometan i chrześcian. Bambusowy płot oddziela pole wyścigowe od cmentarzy. Może to i dobre dla Hong-Kongu, ale czyby wam było przyjemnie śledzić bieg swojego wierzchowca z posępnem wspomnieniem tych, „którzy odeszli“ i spoczywają w pobliżu? Bardzo piękne są te cmentarze i bardzo starannie utrzymane. Skalista ściana wzgórza wznosi się tak blizko, że najpóźniej pochowani umarli mogliby prawie ze swych mogił objąć wzrokiem całe pole. Nawet tu, zdala od walczących kościołów, grzebią osobno wyznawców każdej z chrześciańskich religij. Jedno wyznanie maluje ogrodzenie na biało, inne na niebiesko. Ostatnie, położone najbliżej trybuny wyścigowej, wypisało wyraźnemi literami Hodie mihi cras tibi. Nie! nie chciałbym bywać na wyścigach w Hong-Kongu! To wzgardliwe, milczące towarzystwo za murem obok trybuny, popsułoby mi całą przyjemność...
Chińczycy niechętnie pokazują swoje cmentarze. Odszukaliśmy je z trudnością, błądząc ze wzgórza na wzgórze, poprzez zarośla i uprawne pola, dopóki nie dotarliśmy do wsi, zamieszkałej przez białe i czarne świnie, otoczonej poszarpanemi czerwonemi skałami, po za któremi leżeli umarli. Cmentarz był ubogi, ale pięknie położony.
Przez ostatnie pięć dni przyglądałem się bacznie zagadkowym istotom o żółtej świecącej skórze — Chińczykom — i dojść nie mogłem, dlaczego oni tak dbają o to, ażeby spoczywać na wieki w malowniczem położeniu, ani tego, jakim sposobem zdają sobie sprawę z malowniczości miejsca. Dostają się oni tam wtedy, gdy postradali zdolność widzenia, a przyjaciele palą rakiety nad ich mogiłą na znak tryumfu.
Owego wieczora jadłem obiad u Taipana w jego pałacu. Utrzymują ludzie, że już zaginął w Kalkucie typ kupca-książęcia. Hong-Kong mogłoby dostarczyć jeszcze kilka takich okazów; przepych, jaki się tam widzi, przypomina czarodziejskie baśnie. W ciągu obiadu dowiedziałem się, że Hong-Kong jest niezdobyte i że Chiny sprowadzają pośpiesznie dwudziesto-czterofuntowe działa dla obrony wybrzeży. Pierwsze z tych twierdzeń wydało mi się mocno wątpliwe, drugie zupełnie wiarogodne. Ci, którzy mieli sposobność przyjrzeć się zblizka, wyrażają się o Chinach z uszanowaniem. A jednak ci sami ludzie, którzy to mówią, zaopatrują Niebieskie Państwo we wszystkie wynalazki Zachodu — drogi żelazne, tramwaje i t. p. Cóż się stanie, jeżeli Chiny ockną się naprawdę, przeprowadzą kolej z Sianghai do Lhassy w Tybecie, urządzą komunikacye parowozową dla przewozu kulisów i zaczną same zarządzać odlewniami armat i arsenałami? Energiczni Anglicy, dowożący dziś na swych statkach broń i działa, pracują dla nich, a jednak powtarzają wciąż: „Płacą nam zato dobrze. W handlu nie można rządzić się uczuciem, a zresztą Chiny nie zaczną nigdy wojny z nami.“ Istotnie, mają słuszność — w handlu nie można rządzić się uczuciem...
Pałac Taipana, przepełniony pięknemi rzeczami i kwiatami, cudniejszemi jeszcze od drogocennych komnat, w których stoją, mógłby dać szczęście pół setce młodzieńców łaknących przepychu, rozwinąć ich talenty, uczynić znakomitymi autorami, śpiewakami, poetami... A tymczasem zamieszkują w nim ludzie z wielkiemi głowami i bystrym wzrokiem, którzy, siedząc wśród tych wspaniałości, rozmawiają tylko o interesach i o handlu.
Gdybym po śmierci nie mógł zostać birmańczykiem, chciałbym być Taipanem w Hong-Kongu. Wie on tak dużo, ma stosunki z książętami i wielkimi tego świata, posiada nawet swoją własną flagę, którą zawiesza na statkach własnej floty.
Szczęśliwy traf, opiekujący się wędrowcami, zesłał mi następnego dnia piknik, a to dzięki temu, że się zabłąkałem i wszedłem przypadkiem nie tam, gdzie należało. Tak było istotnie, zupełnie tak samo, jak się zdarza i u nas — w Indyach.
— Może to będzie nasz jedyny, pogodny dzień — zauważała pani domu.
Wyprawiając się w nieznane światy — w zatokę Hong-Kongu — wsiedliśmy na statek, zrządzeniem losu noszący nazwę „Pioniera.“ Na pikniku był i nowoprzybyły jenerał, ten, co z nami przypłynął na „Nawabie“, i jego adjutant, Anglik, różniący się od nas, indyjskich oficerów. Nie mówił wcale o „ludzie“, a jeśli miał jakie zarzuty, przygryzał je pod wąsem.
Port jest olbrzymi. Podobno jest i piękny, czemu mogę uwierzyć, sądząc z przelotnych błysków, ukazujących się z po za mgły podczas przebijania się „Pioniera“ przez ciżbę dżonek, stojących na kotwicy parowców, kołyszących się węglowych statków, smukłych, nizkich amerykańskich korwet i wielkich, starych trzymasztowców, brzydkich i niezgrabnych, przetworzonych na szpitale wojskowe, na których pokładzie chory „Tommy Atkins“ może używać świeżego powietrza, i setek tysięcy sampanów, kierowanych przez kobiety, dźwigające uwiązane na plecach niemowlęta. Przesuwaliśmy się po wodzie wzdłuż miasta, przekonywając się, że jest ono rzeczywiście duże, i dopłynęliśmy do fortu, wznoszącego się wysoko, na samym szczycie zielonego wzgórza, a ja śledziłem nowego jenerała, wpatrując się w niego, jak w wyrocznię. Czy już mówiłem, że to jenerał inżynierii, wysłany specyalnie w celu kierowania budową fortów? Patrzył na rozkopaną ziemię i granitowe mury, a w jego oczach specyalisty przebijało się wielkie zainteresowanie. Może przemówi! W tej nadziei podsunąłem się bliżej. Jakoż przemówił.
— Sherry i kanapki? I owszem, proszę. Dziwna rzecz, jak to morskie powietrze zaostrza apetyt! — wyrzekł.
A my płynęliśmy wzdłuż szaro-zielonych brzegów, przyglądając się potężnym granitowym budowlom, w których mieszkają ojcowie Jezuici i bogaci kupcy. Jest to tem dla Hong-Kongu, czem Simla dla Indyi i góry Szkockie dla Anglii — tylko, że tu dziwnie szaro i zimno.
Nigdy chyba nie pływał „Pionier“ po dziwaczniejszych wodach. Z jednej strony oszałamiająca liczba wysepek, z drugiej, mocno przyzębione brzegi głównej wyspy, miejscami łączące się z morzem małemi, piaszczystemi zatokami, gdzieindziej spadające stromemi, skalistemi ścianami, w których pełno jaskiń wydrążonych przez fale, rozbijające się w nich z głuchym jękiem. Powyżej góry, ginące w mgle — wiekuistej mgle.
Zakręciliśmy wgłąb fiordu, gdzie ukazała się rybacka osada, trzymająca straż na wybrzeżu, i policyant Hindus. Mieszkańcami wioski były kobiety o różowych licach, z których każda była właścicielką trzeciej części łodzi i całego dziecka, owiniętego w czerwoną sukienkę i uwiązanego na plecach matki. Matka ubrana była niebiesko — i słusznie — albowiem mąż, bijąc ją, mógłby ugodzić dziecię, gdyby się strój jego nie różnił kolorem od ubrania matki.
Potem przepłynęliśmy do zimnej strefy. O wy! dobrzy ludzie, chłodzeni powiewem punkah[9]. pomyślcie na chwilę o tych spowiniętych w mgłę lądach, kąpiących się w szaro-sinem morzu, owiewanych szczypiącym twarze ostrym wiatrem, który osadza ludzi na miejscu, zadyszanych, bez tchu. Pomyślcie o nielicznej, dzielnej drużynie, którą podrzucają i szarpią fale, gdy mężnie przedziera się od wysepki do wysepki, lub przez zatokę milowej szerokości i wyrabia dla was drogę, podtrzymując urok potężnego państwa w obcych dalekich stronach, wtenczas, kiedy wy żyjecie w łagodnem powietrzu, wśród ożywionej rozmowy i coraz nowych twarzy!
Dopłynęliśmy do osady noszącej nazwisko Stanleya, ale wyglądała ona zupełnie inaczej, niż poprzednia. Opustoszone budowle z brunatnego kamienia patrzyły na mnie z nizkiego wybrzeża, a po za niemi rozciągał się długi mur, o który rozbijały się wichry. Nie potrzebowałem pytać, co to znaczy... Te szczątki wołały wielkim głosem: „To posterunek wojskowy, a mieszkańcy jego spoczywają w grobie...“
Zapytałem:
— Który pułk?
— Dziewięćdziesiąty drugi, o ile mi się zdaje — odpowiedział jenerał.
Ale to było już dawno temu — w latach sześćdziesiątych. Postawili tu wojsko kwaterą i pobudowali koszary, ale przyszła febra i zniosła wszystkich ludzi, jak muchy. Nieprawdaż, jakie to smutne miejsce?
Myśl moja przeniosła się na opuszczony cmentarz w pobliżu grobu Jehangira, w ogrodach Shalimara w Indyach, gdzie tylko stada bydła trzymają straż przy miejscu ostatniego spoczynku wojsk, które pierwsze zdobyły Lahorę. Jesteśmy wielcy i silni, ale budujemy nasze państwa jak marnotrawcy — na kościach poległych i zmarłych na zarazę żołnierzy...
— A cóż z temi fortyfikacyami, jenerale? Czy prawda, że...
— Fortyfikacye będą wystarczające, jeżeli tak pójdzie, jak dotąd; czego nam potrzeba — to ludzi.
— Ilu?
— Około trzech tysięcy na tę wyspę — dosyć dla powstrzymania napadu, jeżeliby się zdarzył. Popatrz pan na te wszystkie drobne zatoki. Z drugiej strony wyspy jest dwadzieścia takich miejsc, gdzie może wylądować wojsko i narobić dużo nieprzyjemności całemu Hong-Kong.
— A jednakże — ośmieliłem się zrobić uwagę — jednakże ogólne jest mniemanie, że każdą wojenną wyprawę przed wylądowaniem powstrzymałaby nasza flota. A forty, jak sądzę, mają za zadanie przeciąć drogę, rozproszyć i rozbić każdy statek wojenny, zabłąkany w tę stronę w nieprzyjaznych zamiarach.
— Jeżeli przyjmiemy to za zasadę — powiedział jenerał — to i owe statki powinny zostać powstrzymane przez naszą flotę. Wszystko to niema sensu. Gdyby jakiekolwiek państwo wysadziło tu na ląd swoich żołnierzy, potrzebaby nam także wojska do wyrzucenia ich ztąd — ale nie daj Boże, ażeby do tego doszło!
— A pan? Naznaczono pana tu na pięć lat, nieprawdaż?
— O, nie! Za półtora roku już mnie tu nie będzie. Mam inne widoki przed sobą — odparł bez wahania jenerał.
I to właśnie jest najgorsze. Oto jest dzielny oficer, przysłany do urządzenia fortyfikacyi, ale on jedno oko zwraca na Hong-Kong, a drugiem, prawem, spogląda w stronę Anglii. Obawiałby się zabawić zbyt długo zdala od domu, ażeby nie stracić sposobności awansu... Toż samo dzieje się u nas, w Indyach; niema nadziei, żeby się udało zebrać legion takich, którzyby zechcieli poświęcić się służbie na koloniach, ludzi, którzyby zgodzili się pracować w jednem miejscu całe życie i nie oglądać się na nic innego. Ale zobaczycie, że Hong-Kong z pięciu milionami tonn węgla, z pięciomilowym portem pełnym statków, doków, przystani, ważny posterunek handlowy, z czterdziestu milionami handlowego obrotu, potrzebujący trzech tysięcy żołnierzy, nie dostanie ich... Stoją tam dwie baterye artyleryi, jeden pułk i garstka indyjskich marynarzy — tyle tylko, żeby nie dać armatom zardzewieć na lawetach. Trzy forty na wyspie, trzy w Hong-Kongu i trzy wokoło. Naturalnie, armaty dotąd nie nadeszły, a bez dział na nic się nie zdadzą forty. Ale piknik więcej zajmował jenerała, niż fortyfikacye...
Pogodny nasz dzień zakończył się opróżnionemi półmiskami, wiatrem i deszczem i pieszym pochodem. Kiedy już wybrzeże znikło za mgłą, zsunęliśmy się w dół koło zarośli, koło wsi z tłustemi świniami, koło smętnego cmentarza żołnierskiego na górze, przez bagna, dopókiśmy nie doszli do drogi nad brzegiem morza. Widoki ukazywały się i znikały, jak w kalejdoskopie. To kosmate ramię lądu, przyodziane w ociekające wodą trzciny, a powyżej, wokoło, pod niem — nic, oprócz mgły i strumieni siekącego deszczu. Potem czerwonawa droga, przez którą przepływała woda, znikająca nie wiadomo gdzie, to znów grzebieniasty szczyt góry, prostopadłej jak ściana, a w dole przyczajone ciemno-zielonkawe morze, dalej zatoka, ławica białego piasku i dżonka z czerwonym żaglem, a za nią wilgotne skały i paprocie i odgłos grzmotu, rozlegającego się pomiędzy górami.
Droga, zakręcająca się wgłąb lądu, zawiodła nas do iglastego lasu rododendronów, zwanych tu araleami, a deszcz padał bez przerwy, jakby to była deszczowa pora w Indyach, a nie kwiecień w Hong-Kongu. Najezdnicza armia miałaby tu ciężką przeprawę, nawet choćby nie było deszczu. W tych górach jest zaledwie parę przesmyków, któremi możnaby się przemknąć, a łatwo znaleźć sposób na odcięcie i zgniecenie oddziałów podczas tego pochodu. Pnąc się w górę po gliniastym gruncie i grzebiąc się w gęstem błocie, litowałem się całem sercem nad tą armią najeźdźców.
Czy kamienne zabudowania wodociągów i dwumilowy kanał, który doprowadza wodę do Hong-Kongu warte są zwiedzania, nie mogę powiedzieć. Za wiele było wody w powietrzu, ażeby można było zachować trzeźwość sądu.
Los często naigrawa się z ludzi. Zesłał i nam deszcz i zimny wiatr, trwający bez przerwy. To też jest jedną ze strat dla tych, którzy opuścili Indye, mające jedyny w świecie klimat budzący zaufanie. Gardzę krajami, w której marnuje się połowę czasu na śledzenie chmur.
Podróż do Kantonu zapoznała nas z amerykańskim parowcem, obładowanym towarami. Handel pomiędzy Kantonem a Hong-Kongiem jest olbrzymi, a parowiec codzień przebiega dziewięćdziesiąt mil między jednym a drugim portem. Chińscy podróżni są nieodmiennie zamykani na klucz z chwilą wypłynięcia z portu i codzień komplet nabitych karabinów w oficerskiej kajucie podlega ścisłemu obejrzeniu. I codzień, jak sądzę, kapitan każdego statku opowiada obieżyświatom, jak raz chińskie dżonki napadły na parowiec w niebezpiecznym załamie rzeki, a jednocześnie pasażerowie Chińczycy powstali na pokładzie i rzucili się na załogę. Dziwny to naród ci Chińczycy! Niedawno temu w Hong-Kongu zrobili awanturę z powodu fotografowania robotników kulisów, a w chwili największej zajadłości, stary, roztrzęsiony chiński statek wojenny stanął w pozycyi bojowej, z zamiarem zbombardowania firmy fotograficznej, która zaproponowała kulisom zdjęcie fotografii. Zapomnieli, że i statek i załoga mogłyby zostać w puch rozbite w ciągu dziesięciu minut!
Nie było chińskich piratów na naszym statku „Ho-nana“, tylko podróżni czynili, co mogli, dla wzniecenia pożaru, wywracając lampy, służące do zapalania fajek i opium. Statek przeciskał się z trudem przez zatłoczoną przystań, a potem zanurzył się w gęstą mgłę i deszcz lejący potokami. Olbrzymie śrubowce parowe, chińskie czółna, głęboko zanurzające się w wodzie, naładowane świniami, kołyszące się dżonki i sampany zapełniały całą wodną przestrzeń.
W Kantonie pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy są olbrzymie wieże katolickiej katedry. Odsłońcie przed nią głowy, bo to symbol niezmiernego znaczenia, sztandar walki toczonej oddawna i mającej jeszcze trwanie przed sobą. Nigdy chyba misyonarze katoliccy nie walczyli z równym zapałem i nigdy żaden naród nie torturował z takim, jak Chińczycy, artyzmem swoich misyonarzy.
Obrzuciłem jednem spojrzeniem piękne miasto i wyrzekłem:
— Nie potrafię tego opisać, a zresztą Chińczycy są dla mnie wstrętni.
— Bagatela! Podobne do Benares, tylko osiem razy większe — odpowiedział profesor. — Chodźmy!
Podobne istotnie do wązkich uliczek, ale nieco mniejsze, bo wąski pas nieba w górze, pomiędzy ścianami, zasłaniają porozwieszane szyldy o barwach czerwonych, złotych, czarnych i białych. Sklepy na kamiennych podmurowaniach, zbudowane z cegły, kryte dachówką. Fronty ich są z rzeźbionego drzewa, wyzłacane i malowane jaskrawo. Chińczyk umie przystrajać sklepy, choćby w nich sprzedawał tylko poszarpany w kawałki drób i linki. Co drugi sklep jest traktyernia, a przestrzeń uliczna czerni się od rojów ludzkich. Czyście widzieli kiedy te wstrętne wodorosty, kłębiące się w morzach stref gorących, podobne do gąbki i rojące się od robaków? Odrywasz kawałek gąbki i rozdzierasz robaki... Kanton jest taką gąbką...
— Hi, low yah. To hoh wang! — wrzeszczeli lektykarze do ciżby, a mnie ogarniał strach i zdawało mi się, że jeżeli lektyka trąci o mur, to cegły spłyną krwią, jak żyjąca istota. Hong-Kong pokazał mi dopiero, jak Chińczyk umie pracować. W Kantonie zrozumiałem, dlaczego nie przywiązuje on żadnej ceny do życia ludzkiego. Towar to jeszcze tańszy, niż w Indyach. Przedtem Chińczyk był już dla mnie nienawistny; jeszcze nienawistniejszy stał mi się w tych zatłoczonych ulicach, gdzie brakowało mi oddechu, gdzie chyba dżuma zdołałaby utorować wolne przejście. Nie było tam grubiaństwa ze strony ludzi, lecz sama zwartość tej masy była przerażająca. Zabójcze wyziewy podnosiły się zewsząd i odurzały nas. Hindus w porównaniu z Chińczykiem jest wcieleniem sanitarnych porządków, no! i wyznawcą Malthusa również.
— Bardzo tu brzydki zapach... Chodźmy dalej — odezwał się Ah-lum, przewodnik.
Był on bardzo uprzejmy. Pokazał nam sklep jubilera, gdzie ludzie wycinali z barwistych skrzydeł kraski maleńkie kwadraciki niebieskich i liliowych piórek i oprawiali je w złoto, tworząc całość podobną do najpiękniejszej emalii. Weszliśmy do sklepu. Ah-lun wprowadził nas do wnętrza głównemi drzwiami i zasunął rygle, a tłum cisnął się do okien i drzwi. Więcej myślałem o tej ciżbie, niż o klejnotach. W mieście było tak ciemno, a tych ludzi było takie mnóstwo i tak niepodobni byli do ludzi...
Postęp mongolskiej rasy pięknie wygląda w artykułach i opisach podróży. Ale przyjrzyjcie się jej w mrokach sklepu, gdzie bezimienne poczwary religii chińskiej wykrzywiają się do was z półek, gdzie miedziane smoki, przejmujące grozą, chwytają za nogi na każdym kroku, przysłuchajcie się tupotaniu niezliczonych nóg na granitem wyłożonych ulicach i szumiącej fali ludzkiej mowy, nie mającej cech ludzkich! Popatrzcie na żółte twarze wpatrzone w was z po za okratowanych okien, a przerazicie się tak, jak ja się przeraziłem!
— Piękny to wyrób — odpowiedziałem profesorowi oglądającemu chiński ubiór, blado-zielone, niebieskie i srebrne cudo — ale dopiero zrozumiałem, dlaczego ucywilizowani europejczycy irlandzkiego pochodzenia zabijają Chińczyków w Ameryce... Można ich usprawiedliwić. Gdyby można było zmieść z powierzchni ziemi cały Kanton i wymordować wszystkich jego mieszkańców...
Mówiłem do własnych myśli, które były ponure i pełne goryczy.
— Dlaczego, u Boga, nie możesz oglądać osobliwości i bawić się, a politykę pozostawić tym, którzy się na niej znają? — zapytał profesor.
— Nie idzie tu bynajmniej o politykę — odparłem. — Ten naród należałoby wyniszczyć, bo jest niepodobny do innych narodów. Spojrzyj pan na ich twarze! Oni nami pogardzają. Znać to na nich, a nie obawiają się nas ani trochę!
Potem Ah-lum zaprowadził nas ciemnemi ulicami do świątyni Pięciuset Geniuszów. Była to świątynia buddyjska, ze zwykłemi ozdobami ołtarzów i światła, i olbrzymiemi posągami u wejścia. Wewnętrzny dziedziniec okolony jest krużgankiem, w którym po obu stronach stoją posągi w połowie naturalnej wielkości, a przedstawiające różne narody zamieszkujące w Azyi. Kilku ojców Jezuitów, jak mówią, figuruje w tem zebraniu, i jeden jakiś z wesołą miną jegomość w kapeluszu i z brodą, ale tak jak wszyscy, obnażony do pasa.
— Ten europejczyk — objaśnił Ah-lum — to Marco Polo.
— Miejcie go w wielkiem poszanowaniu — odrzekłem. — Nadchodzi czas, w którym nie będzie już europejczyków, nic oprócz żółtych ludzi z czarnemi duszami, Ah-lum! i z dyabelską zdolnością do pracowania nad miarę i nad potrzebę.
— Chodźcie obejrzeć zegar — odparł Ah-lum. — Stary zegar. Woda go obraca. Chodźcie...
Zaprowadził nas do innej świątyni i pokazał stary zegar, obracany za pomocą wody, taki, jakich w zapadłych stronach Indyi używają dla strażników. Profesor zapewnia, że ta maszyna, mająca regulować czas w mieście, reguluje się sama według dzwonków na parowcach, bo woda w Kantonie jest tak gęsta, że nie mogłaby przepływać przez rurę, nie mającą pół cala średnicy. Ze szczytu pagody zobaczyliśmy, że na dachach domów mieszczą się naczynia pełne wody. Niema żadnej straży ogniowej. Miasto raz zapalone, spłonęłoby do fundamentów.
Ah-lum zawiódł nas potem na miejsce, gdzie się dokonywają egzekucye. Chińczycy mordują setkami, ale daleki jestem od czynienia im zarzutu z tak hojnego krwi rozlewu. Mogliby dostarczyć w samym Kantonie materyału na dziesięć tysięcy egzekucyj rocznie i nie byłoby znać tego w tej gęstwinie ludzkiej. Oprawca, który mijał nas na placu, może w poszukiwaniu zajęcia, proponował nam kupno miecza, upewniając, że ściął nim dużo głów.
— Zatrzymaj go nadal — powiedziałem mu. — Zatrzymaj i nie daj mu próżnować. Mój przyjacielu, w tym kraju nie może być nigdy nadto głów uciętych.
— Ma on taką minę, jak gdyby chciał od nas zacząć robotę — wmieszał się profesor. — Chodźmy obejrzeć Świątynię Okropności.
Było to coś nakształt muzeum; zbiór figur utłuczonych w moździerzach, pokrajanych w plastry, smażonych, pieczonych, nadziewanych, w różnorodny sposób męczonych, a widok ten przejął mnie zgrozą i wstrętem.
Ale Chińczycy są miłosierni przy zadawaniu męczarni. Jeżeli człowiek jest skazany na zmielenie żywcem, to, sądząc z modelu, rzucają go naprzód głową. Przykro to dla tłumu, który chce się nacieszyć widokiem, ale oprawcom oszczędza roboty, bo nie potrzebują już pilnować mielonego. Na zakończenie poszliśmy zwiedzić więzienie. Profesor wzdrygnął się.
— To bardzo słuszne — tłómaczyłem mu. — Ci, którzy tu przysyłają więźniów, nie dbają o nich. Więźniowie wyglądają ohydnie i nędznie, ale zdaje mi się, że i oni są obojętni, a mnie także to nic nie obchodzi. Przecież to tylko Chińczycy! Jeżeli oni obchodzą się ze swoimi rodakami gorzej, niż z psami, dlaczego ja miałbym uważać ich za istoty ludzkie? Niech gniją w więzieniu. Ja wolę wracać na statek. Uf!
Szliśmy przez drugorzędne uliczki i domy, dopóki nie doszliśmy do muru miejskiego od zachodniej strony. Mur ten spuszczał się pochyło na pola otoczone w półkole wzgórzami, a całe pocięte w małe kwadraty, nasadzone mogiłkami. Obrzydliwy Kanton czuwa nad swemi zaułkami, a umarłych tych jest więcej, niż miryady żywych. Na porosłym kawą grzbiecie muru, stały zardzewiałe działa angielskie, zagwożdżone i opuszczone od czasu wojny. Nie powinnyby stać tutaj. Z pięciopiętrowej pagody rozciągał się widok na miasto, ale już byłem znużony temi szczurami w studni, znużony, rozdrażniony i posępny. Nieoceniony Ah-lum zawiódł nas do ogrodów i letniego pałacu wice-króla, na pochyłości góry porosłej azaliami, otoczonych bawełnianemi drzewami. Pałacyk miał na piętrze oszklone werendy i hebanowe meble, porozstawiane w pokojach czterema prostemi rzędami. Była tam wyszukana czystość. W dziesięć minut potem byliśmy już na gwarnych ulicach, pozbawionych światła i powietrza. Parę razy spotkaliśmy mandarynów z tradycyjnemi cienkiemi wąsami i czerwonym guzikiem na kapeluszu. Ah-lum objaśniał nas o naturze i właściwościach mandarynów, gdyśmy doszli do kanału, przez który przerzucony był most angielski, zamknięty kratą i strzeżony przez policyanta z Hong-Kongu. Była to dzielnica angielska Kantonu, zamieszkana przez dwustu pięćdziesięciu sahibów, a otrzymana od Chin na zasadzie traktatu, zawartego w roku 1860.
∗
∗ ∗ |
— Miasto pełne wązkich uliczek, ciemne i zajęte przez żółtych dyabłów. Dziękuję Bogu, że już tam nigdy nie będę. Mongołowie wyruszą w pochód gdy nadejdzie pora, ale ja mam zamiar zaczekać, dopóki mnie nie zaczepią. A teraz płyńmy do Japonii pierwszym parowcem.
Profesor utrzymuje, że popsułem moje sprawozdanie tem, co on nazywa „namiętnem spotwarzaniem ciężko pracującego narodu“. Ale on nie widział Kantonu tak, jak ja go widziałem, przez pryzmat rozgorączkowanej wyobraźni.
Dziś rano, po udręczeniach burzliwej nocy, w oknie mojej kajuty ukazały się dwie szare skały, pokryte zielonością i uwieńczone dwiema niebiesko-zielonemi sosnami. Poniżej łódź delikatna, jakby zbudowana z sandałowego drzewa, kołysała na wietrze porannym żółtawo-białe żagle. Szafirowo ubrany chłopiec, o starem, żółtawem obliczu, ciągnął linę. Skała, drzewa i łódź wyglądały jak skrzydło japońskiego parawanu, co było dowodem, że ląd nie jest złudzeniem. Ta nasza poczciwa, stara ziemia ma spory zapas przyjemności dla swych dzieci, ale mało jest takich, któreby mogły wyrównać rozkoszy oglądania nowego kraju, zupełnie obcej rasy i obyczajów. Jestem więc i ja w Japonii, w Japonii! ojczyznie pudełek, lakki, czarujących ludzi i uprzejmego obejścia, w kraju artystów, jak się mówi w książkach. Mieliśmy tylko przystanąć w Nagasaki w drodze do Kobé, ale przez dwanaście godzin można przecież zebrać jaki taki zapas spostrzeżeń.
Wzgórza, otaczające Nagasaki, pokrywała zieleń z jakimś żółtawym odcieniem, różniąca się od zieloności innych krajów. Była to zieloność japońskiego parawanika, a sosny także były parawanowe. Miasta prawie nie widać z zatłoczonej przystani. Leży ono pośród pagórków, a od strony morza jest handlowa dzielnica, pusta i błotnista. Handel, o czem dowiedziałem się z radością, jest tu bardzo słabo rozwinięty: Japończyk mało się interesuje handlowemi sprawami.
Na wybrzeżu dobry mój humor wzmógł się jeszcze na widok młodego człowieka, noszącego srebrny kwiat złocienia na czapce, źle dopasowany, niemieckiego kroju uniform na ciele, i mówiącego poprawną angielszczyzną, że mnie nie rozumie. Był to japoński urzędnik celny. Wszyscy japońscy urzędnicy wyglądają jakby przebrani w europejskie ubrania, które im zupełnie nie pasują; ma się chęć zapłakać na ten widok...
Kiedy dżiarikishi, ciągniony przez młodzieńca z pucołowatą twarzą, wjechał w ulice miasta, tylko poczucie własnej godności powstrzymało mnie od wydawania radosnych okrzyków. Wyciągnąłem się wygodnie na aksamitnych poduszkach, uśmiechając się do kobiety ustrojonej w szarfę i trzy olbrzymie szpilki, sterczące w czarno-granatowych włosach. I ona roześmiała się do mnie, tak jak owa birmańska dziewczyna w pagodzie Monhueinu. Jej śmiech, kobiecy śmiech, powitał mnie na wstępie do Japonii. Czy ci ludzie mogą się wstrzymać od śmiechu? Sądzę, że nie. Mają oni także tysiące dzieci na ulicach, że muszą się odmładzać, żeby się dzieci nie nudziły. Nagasaki zamieszkują wyłącznie dzieci. Dorośli ludzie są tylko dodatkiem. Dziecię, mające dwie stopy wzrostu, prowadzi za rączkę dziecię trzystopowe, które znów trzyma rączkę dwustopowego, dźwigającego na plecach maleństwo półłokciowe, które, ale nie dacie mi wiary, że cała gama wzrostu kończy się na sześciocalowej japońskiej laleczce. Laleczki te poruszają się i śmieją. Ubrane są w niebieskie koszulki, opasane szarfą, która owiązuje też koszulkę tego, który je niesie. Więc gdy się rozwiąże tę szarfę i dziecię i jego starszy brat ukazują się odrazu obnażeni. Widziałem matkę, która to zrobiła jednym zamachem, a cała operacya przypominała mocno obłupywanie skorupki z jaj gotowanych na twardo.
Kto się spodziewa jaskrawych barw, płomienistych szyldów i iskrzących latarni, nie znajdzie nic z tego w wąskich, brukowanych ulicach Nagasaki. Ale kto żąda harmonijnej budowy domów, wykwintnej czystości, dobrego smaku i doskonałego podporządkowania każdej rzeczy potrzebnej temu, dla kogo ją zrobiono, znajdzie to wszystko i więcej jeszcze. Wszystkie dachy są smutnego, ołowianego koloru, kryte gontem lub dachówką, a fronty domów z drzewa, jak je Bóg stworzył. Niema tu ani dymu, ani mgły, a w jasnem świetle pogodnego nieba mogłem wyraźnie widzieć wnętrze każdej sieni.
Opisywano już wielokrotnie sposób budowania japońskich domów, złożonych i rozsuwanych ścian i ram oklejanych papierem. Ale wszystkie te drukowane opisy nie mogą dać dostatecznego pojęcia o wykwintnej robocie domostw, które możnaby zburzyć jednem kopnięciem i połupać na drzazgi uderzeniem pięści. Naprzykład sklepik, w którym sprzedaje się ryż, suszone ryby i łyżki wyrobione z bambusowego drzewa. Front przedstawia się wspaniale. Zbudowany on jest z półcalowych tarcic, pozbijanych gwoździami. Ani jedna tarcica nie jest pęknięta, wszystkie przykrojone równo. Dla przyozdobienia połowa frontowej ściany pokryta jest naoliwionym papierem, oprawionym w ćwierć-calowe ramki. Ani jeden kwadracik nie jest uszkodzony, ani jedna ramka, w którą w krajach więcej ucywilizowanych oprawionoby szkło, nie jest skrzywiona. A sam kupiec, bunnia, ubrany w niebieską suknię, w grubych białych pończochach siedzi opodal, nie wpośród towarów, na blado złocistej macie z ryżowej słomy, obrzeżonej czarnym szlakiem. Mata jest gruba na dwa cale, trzy stopy szeroka, sześć stóp długa. Bunnia opiera jednę rękę na ruszcie z kutego mosiądzu z wyobrażeniem straszliwego smoka, lekko zarysowanego na powierzchni. Piecyk pełny jest popiołu, ale na macie niema go ani ździebełka. Obok leży zielony skórzany kapciuch, ściągnięty na czerwone sznurki, napełniony tytoniem, krajanym cienko jak bawełna. Bunnia napełnia tytoniem długą, czarną z czerwonem fajeczkę z lakki, zapala ją od węgli na ruszcie, pociąga dwa razy i fajeczka już wypalona. Niema jednak żadnego śladu na macie. Za sobą ma bunnia zasłonę z bambusowej trzciny i paciorków, łagodzącą światło w tym pokoju z żółtawą posadzką i z sufitem z prostego, cedrowego drzewa. W pokoju niema nic, oprócz krwawoczerwonego koca, rozłożonego gładko jak arkusz papieru. Za pokojem jest sionka z tak wygładzonego drzewa, że odbija się w niem światło. Na końcu sionki widoczna dla oka bunnii stoi karłowata sosenka, dwie stopy wysoka, w zielonym polewanym wazonie, a obok gałązka azalei krwisto-czerwonego koloru jak koc, wetknięta w blado- szary dzbanek. Bunnia postawił to wszystko dla własnej przyjemności, dla rozkoszy swych oczu, bo jest rozmiłowany w pięknie. Biały człowiek nie wpływa na jego upodobania, a utrzymuje on dom w niepokalanej czystości, bo lubi porządek i czuje, że w tem jest artyzm i piękno. Cóż my możemy na to powiedzieć, my, europejczycy?
Idźmy dalej, w głąb Nagasaki...
Z wyjątkiem ohydnego policyanta, który się upiera udawać europejczyka, ludzie, to jest pospólstwo, nie gonią bynajmniej za niegustownem ubraniem z Zachodu. Młodsi noszą niekiedy okrągłe filcowe kapelusze, czasami surduty i spodnie i coś nakształt butów. Wszystko obrzydliwe. Podobno w stołecznych miastach strój europejski jest raczej regułą niż wyjątkiem. Jeżeli tak jest rzeczywiście, gotów jestem przypuścić, że grzechy przodków, którzy siekali misyonarzy jak kotlety, zostały ukarane w dzisiejszem pokoleniu zaćmieniem artystycznego poczucia. Jednak kara wydaje się jeszcze sroższą od winy...
Zachwycały mnie rumieńce na twarzach, uśmiechy tłustych dzieci i zdumiewająca odrębność wszystkiego wokoło mnie. Tak to dziwnie znaleźć się w kraju wyszukanej czystości i przechadzać się po mieście zabudowanem domkami dla lalek. Japonia jest źródłem rozkoszy dla ludzi małego wzrostu. Nikt nad nimi nie góruje, a oni sami mogą patrzeć z góry na kobiety, tak jak być powinno.
Wszedłem do sklepu osobliwości i poraz pierwszy w życiu doznałem uczucia, że jestem barbarzyńcą, nie prawdziwym sahibem. Błoto uliczne przywarło grubą warstwą do moich butów, a on, właściciel przybytku niepokalanej czystości, zaprosił mnie, żebym przeszedł po wygładzonej posadzce i białych matach do pokoju w głębi. Przyniósł mi matę pod nogi, co tylko pogorszyło sprawę, bo ładne dziewczątko chichotało z za węgła, przyglądając się ćwiczeniom dokonywanym przezemnie. Przeszedłem potem przez sionkę szeroką na dwie stopy, zastałem za nią istne cacko, ogródek z karłowatemi drzewinami, uderzyłem głową o drzwi i dostałem się do skarbczyka pełnego takich cudowności, że mimowoli zniżyłem głos. Daremnie pocieszałem się myślą, że jednem uderzeniem mógłbym rozwalić te ściany; czułem jeszcze więcej, że jestem ogromny, szorstki i brudny, co mnie usposobiło jak najgorzej do targowania się przy kupnie. Kupiec kazał podać herbatę, bardzo lekką, a to już dopełniło miary mego zakłopotania. Miałem ochotę powiedzieć mu: „Spojrzyj na mnie, czcigodna osobo! Jesteś zanadto czysty i wykwintny dla tego świata, a dom twój nie jest mieszkaniem dla ludzi, chyba, że ich nauczy wielu rzeczy, których mnie nikt nie nauczył. Z tego wynika, że ciebie nienawidzę, bo się czuję niższym od ciebie, a ty gardzisz mną i mojemi butami, uważasz mnie za dzikiego człowieka. Puść mnie, albo rozwalę ci tę drewnianą budę nad głową“. Zamiast tego zaś powiedziałem uprzejmie:
— A! tak! tak! Bardzo tu pięknie. Osobliwy rodzaj sklepu...
Kupiec był niepospolitym zdziercą, a ja byłem rozgorączkowany i nieswój, dopóki się stamtąd nie wydobyłem na ulicę, gdzie powróciłem swobodnie do roli brnącego po błocie Anglika.
Doszliśmy do stóp wzgórza, na które prowadziły potężne schody z szarego, ściemniałego od deszczów kamienia. Po obu stronach schodów zwieszały się gęste niebiesko-zielonawe lub zielono-czarne sosny, stare, sękate i pokręcone. Zbocze góry miało jaśniejszy kolor zieleni, na której odcinały się ciemniej sosny i niebieskie szaty ludzi. W powietrzu nie było słonecznego blasku, ale pewien jestem, że światło słońca byłoby raczej popsuło wrażenie. Drapaliśmy się po schodach pięć minut, ja, profesor i fotograficzny aparat, a odwróciwszy się, ujrzeliśmy dachy Nagasaki u naszych stóp, morze ołowianych i ciemnobrunatnych dachów, między któremi jaśniały pęki różowo-białych kwiatów wiśni. Okoliczne wzgórza pełne były mogił, porozrzucanych kępami sosen i pierzastych bambusów.
— Co za kraj! — wołał profesor, otwierając aparat. — A czy uważałeś, że gdziekolwiek jesteśmy, zawsze się zjawi człowiek, który się umie obejść z moją skrzynką? Ciekawe to, nieprawdaż?
— Profesorze! — wyrzekłem uroczyście — dowód to, że nie my jedni jesteśmy na świecie. Zauważyłem to już w Hong-Kongu. Teraz rozumiem coraz lepiej. I zdaje mi się, że z czasem zejdziemy do rzędu zupełnie zwyczajnych ludzkich istot...
Weszliśmy na dziedziniec, na którym złowrogo wyglądający koń spoglądał na dwa lwy, a gromadka dzieci bawiła się wkoło niego. Stworzenie to zostało dawno już temu wyrzeźbione z kości mamuta przez japońskiego Prometeusza, ożyło i oźrebiło się, a jego potomstwo odznacza się rażącem podobieństwem do swego życiodawcy. Lata zatarły w nim ślad drogocennego materyału, który przebija się jeszcze w żółtawej grzywie i ogonie; a rozdęty brzuch i zdumiewające kopyta tego konia do dziś dnia spotkać można u koni w Nagasaki, noszących siodła przybrane aksamitem i czerwonem suknem, jak u koni występujących po cyrkach.
Nie mogliśmy wejść po za obręb dziedzińca, bo napis na ścianie opiewał: „Nie wolno wchodzić.“ Nie obejrzeliśmy zatem świątyni, tylko jej wysokie dachy, pokryte poczerniałem poszyciem, spuszczającem się falisto stopniami i ginącem wśród liści. Japończycy igrają ze słomą, jak my z gliną do modelowania; ale jakim cudem lekkie krokwie mogą udźwignąć podobny ciężar, jest to zagadką dla oka profanów.
Zeszliśmy po schodach do herbaciarni.
— Trzeba zdjąć buty — oznajmił Y-Tokai.
Mogę was upewnić, że człowiek, siedzący na schodach herbaciarni i szamoczący się z zabłoconemi butami, niema wspaniałej miny. I trudno mieć eleganckie maniery, mając nogi odziane tylko w pończochy, i wchodząc do herbaciarni po wygładzonej posadzce, gdy ładne dziewczęta patrzą na ciebie ciekawie i pytają, czy ci się tu podoba? Radzę każdemu wziąć z sobą parę strojnych pantofli z wyszywanej skóry lub jedwabnych, byle nie przyszedł tak, jak ja, w bronzowych tanich skarpetkach, z cerami na piętach, na rozmowę z dziewczętami w kawiarni.
Wprowadziły nas trzy, a wszystkie ładne i świeże, do pokoju wyłożonego skórą złotawo-brunatnego niedźwiedzia. Tokmoma — rodzaj niszy — za całe umeblowanie miało obrazek, przedstawiający nietoperzy wirujących wśród zmierzchu i bambusową żardinierkę z żółtemi kwiatami. Sufit wyłożony był gładkiem drzewem, z wyjątkiem wąskiego paska obok okna, ozdobionego plecionką z wiórów cedrowego drzewa, oddzieloną od reszty sufitu brunatnym bambusem tak wygładzonym, że wyglądał jak pociągnięty lakką. Lekkie dotknięcie usunęło na bok ścianę i weszliśmy do obszernego pokoju, gdzie także była tokmoma, oprawiona z jednej strony w nieznany gatunek drzewa, a u góry przybrana obdartą z kory gałęzią osobliwego kształtu. Stał tam perłowo-popielaty wazon i nic więcej. Dwie ściany pokoju były z naoliwionego papieru, a złączenia ram pokryte były mosiężnemi krabami, pół naturalnej wielkości. Wszędzie naturalne drzewo, bez plamki i skazy. Po za tem ogródek opasany płotkiem z karłowatych sosenek, przyozdobiony maleńką sadzawką, z wygładzonemi przez wodę kamieniami, zapuszczonemi w ziemię, i kwitnącem drzewem wiśni.
Pozostawiono nas samych w tym przybytku schludnego porządku i piękna, a ja, jako bezwstydny Anglik, pozbawiony butów (biały człowiek wygląda zawsze nędznie, gdy jest boso), oglądałem ściany, dotykając się parawanów. Dopiero, gdy się zatrzymałem dla obejrzenia klamry, spinającej ściany, spostrzegłem, że to jest inkrustacya, przedstawiająca dwa białe żórawie zjadające rybę. Całość miała około trzech cali kwadratowych i w zwykłych warunkach niewidoczna była zupełnie. Parawany zastępują miejsce szaf: lampy, świeczniki, poduszki i pościel mieszkańców ukrywa się za niemi. Naród, który to potrafi uczynić schludnie, godzien jest, aby mu oddać pokłon. Poszliśmy przez schody z surowego drzewa i lakki do pokojów z okrągłemi oknami, nie dającemi żadnego widoku i zaplecionemi bambusową siatką dla rozkoszy wzroku. Kurytarze z ciemnego drzewa lśniły się jak lód, a ja czułem się upokorzony.
— Profesorze — wyrzekłem — ci ludzie nie plują, nie jedzą jak prosięta, nie kłócą się, a pijany człowiek stoczyłby się z każdego domu po pochyłości na sam dół Nagasaki. Oni chyba nie mają dzieci...
Urwałem. Na dole przecież był cały rój dziecinny!
Dziewczęta przyniosły herbatę w niebieskich porcelanowych filiżankach i ciastka na miseczce z czerwonej lakki. Siedliśmy niezgrabnie na czerwonym dywanie rozłożonym na macie, a dziewczęta podały nam pałeczki do jedzenia ciastka. Było to niełatwe zadanie.
— Czy to już wszystko? — zaryczał profesor. — Głodny jestem, a herbata i ciastka nie powinny się ukazywać przed czwartą po południu!
I ukradkiem porwał kawałek ciastka palcami.
Powróciły — tym razem było ich pięć — z podstawkami z czarnej lakki, rozmiaru stopy kwadratowej, a wysokości czterech cali. To miało nam służyć za stoły. Przyniosły miseczkę z czerwonej lakki, pełną ryby ugotowanej w słonej wodzie i morskie anemony. W każdym razie nie były to grzyby. Papierowe serwetki owiązane były złotą nitką na pałeczkach: na płaskim spodeczku leżała wędzona rybka, plasterek czegoś podobnego do puddingu, u mającego smak słodkiego omletu, i zwinięty kawałek czegoś przezroczystego, co było niegdyś żyjącą istotą, a potem zostało zamarynowane. Odeszły, lecz nie z pustemi rękoma, albowiem ty, O Toyo, uniosłaś z sobą moje serce, to samo serce, które oddałem był poprzednio dziewczynie birmańskiej w świątyni Shway-Dagonu!
Profesor otwierał oczy ze zdziwieniem, ale nie mówił nic. Pałeczki pochłaniały całą jego uwagę, a obecność dziewcząt odebrała mu resztę przytomności O Toyo, z hebanowym włosem, różanemi licami, podobna do laleczki z delikatnej porcelany, śmiała się ze mnie, który zjadłem wszystek sos musztardowy podany przy rybie i płakałem teraz rzewnemi łzami, dopóki mi nie dała napić się saki ze wspaniałej flaszki, około czterech cali wysokiej. Jeżeli chcecie wiedzieć, co to jest saki, zagrzejcie bardzo lekkiego wina z korzeniami i wypijcie je napół ostudzone. Dostałem ten napój w tak małym kubku, że ośmieliłem się prosić o napełnienie go osiem, czy dziesięć razy z rzędu, co nie wpłynęło bynajmniej na ochłodzenie moich uczuć dla O Toyo.
Po rybie i musztardowym nosie dostaliśmy inną rybę gotowaną z marynowanemi rzodkiewkami, a bardzo ześlizgującą się z pałeczek. Dziewczęta poklękały w półkole i wykrzykiwały radośnie na widok niezgrabności profesora, bo nie ja przewróciłem stół wśród daremnych wysiłków jedzenia z wdziękiem. Po zjedzeniu młodych pędów bambusowych nastąpiła salaterka białej fasoli ze słodkim sosem, bardzo smacznej. Ale popróbójcie z łaski swojej donieść fasolę do ust za pomocą dwóch kościanych drutów, a zobaczycie co się stanie. Kurczęta, ugotowane doskonale z rzepą, miseczka śnieżno-białej ryby bez ości i ryż, zakończyły ucztę. Zapomniałem jednego czy dwóch dań, ale gdy O-Toyo podała mi małą fajeczkę z lakki napełnioną tytuniem, narachowałem dziesięć potraw stojących na tacy, a każda z nich stanowiła osobne danie. Na zakończenie ja i O-Toyo paliliśmy fajkę naprzemian. Moi szanowni przyjaciele, z klubów i koszar, czy się wam kiedy zdarzyło wyciągnąć się na poduszkach po dobrym obiedzie i palić fajkę, którą wam nakłada czarująca istota, gdy cztery inne wpatrują się w was z zachwytem? Jeżeli nie, to nie wiecie, co życie jest warte. Obejrzałem się po tym wzorowym pokoju, popatrzyłem na karłowate sosny i wiśniowe drzewo, na O-Toyo duszącą się od śmiechu dlatego, że wypuszczałem dym nosem, na szereg dziewcząt z Mikada siedzących na brunatnej niedźwiedziej skórze... Były tu barwy, kształty, wygoda, sytość i piękno; możnaby patrzeć na to pół roku bez przerwy. Nie chcę już być Birmańczykiem w drugiem życiu. Chcę być Japończykiem — z O-Toyo przy boku — i mieszkać w domu podobnym do pudełka.
— Ach! — westchnął profesor. — Jest dużo miejsc gorszych od tego... Ale wiesz, że nasz statek odchodzi o czwartej? Każmy podać rachunek i jazda!
Pozostawiłem moje serce przy O-Toyo. Może je odnajdę w Kobé...
Z Nagasaki płyniemy do Kobé. To znaczy, że przez dwadzieścia godzin będziemy się przesuwać przez olbrzymie jezioro, zwane morzem Wewnętrznem, zasiane, jak okiem sięgnąć, niezliczoną liczbą rożnej wielkości wysepek, począwszy od takich, które posiadają czteromilową powierzchnię, do maleńkich, nie większych od dobrego stogu siana. Przedsiębiorstwo Cooka pobiera od podróżnych sto rupii więcej za przewiezienie ich po tych wodach, ale nie umie ono dostatecznie wyzyskać tego cudu natury. Widok tych wysepek — czerwonych, bursztynowych, szarych, zielonych i czarnych — wart jest pięć razy tyle. Gdy statek przepływa po tych wązkich wodnych przesmykach, bałwany skaczą na dziesięć stóp wyżej od szczytu spokojnych skał, pomimo, że morze jest spokojne.
Wpłynęliśmy potem w przesmyk tak gęsto nasadzony wysepkami, że wygląda to na ląd stały. Płyniemy po wzburzonej wodzie, skotłowanej przez wiry koło sterczących skał i grozi nam nadzianie się na rafy. Coś nas ocala i płyniemy znów ku drugiej wysepce i tak dalej i dalej, aż nareszcie oczy nużą się patrzeniem na dziób statku, wykręcającego się to w prawo, to w lewo, a każda ludzka istota wrażliwa na zimno opuszcza pokład. Jeżeli będziecie w Japonii, płyńcie tędy, a przekonacie się sami, jak prędko zachwyt ustępuje zadziwieniu, a zadziwienie obojętności. Wieziemy ostrygi z Nagasaki i ja w tej chwili więcej myślę o tem, w jakiej postaci je podadzą, niż o konturach wysepki, która przemknęła się nakształt widma, na wodzie szaro-srebrnej od księżycowych promieni. Mamy dziś siedemnastego kwietnia, a ja siedzę w paltocie, owinięty w koc, ze zgrabiałemi palcami, które z trudnością trzymają pióro...
Szliśmy szerokiemi pustemi ulicami, pomiędzy domami o drewnianych kolumnach, z drewnianemi werandami, a domami z szarego kamienia, pod szarem niebem, trzymającem straż przy zielonych sosenkach, mających dawać cień. Kobé jest ohydnie podobne do Ameryki. Tylko pozwólcie mi wygłosić pochwały nieocenionego pana Begenz, właściciela hotelu „Oriental“, któremu oby losy sprzyjały! U niego przynajmniej można zjeść obiad. Dobrze nas żywiono w Penangu, pieczone gołębie w Singapoore żyją dotąd w mej pamięci, a wątróbki kurczęce i prosięta w Hong-Kongu będę wspominał całe życie. Ale hotel „Oriental“ w Kobé jest najlepszym ze wszystkich, co nie zawadzi mieć w pamięci.
Z Kobé do Jokohamy jedziemy urozmaiconemi drogami; najpierw koleją, a gdy jej nie stanie, czterdzieści mil w dżiurikiszi, a potem przez jezioro. I tu, jak w Nagasaki, miasto jest przepełnione dziećmi, i, tak jak tam, uśmiechają się wszyscy, z wyjątkiem Chińczyków.
— Chińczyk jest dzikim człowiekiem — powiedziałem do profesora — ale Japończyk nie jest dzikim, a nie jest także sahibem. Czemże jest właściwie?
Profesor popatrzył przez chwilę na rojną ulicę.
— Chińczyk jest starcem nawet w młodości, tak jak zwykle dzicy, a Japończyk pozostaje dzieckiem przez całe życie. I to im nadaje ten wygląd, który cię zadziwia.
Nie mogę powiedzieć, że profesor ma zupełną słuszność, ale w jego uwadze jest dużo trafności. Tak jak świadomość dobrego i złego wycisnęła piętno na twarzach dojrzałych ludzi z naszej rasy, tak samo coś, czego nie rozumiem, napiętnowało twarze Chińczyków. Nie mają oni żadnej wspólności z tłumem, chyba tylko taką, jaką ma człowiek dorosły z dzieckiem.
— To wyższa rasa — objaśnił profesor.
— Nie wierzę temu. Nie umieją się weselić — odparłem bez wahania. — A ich sztuka niema w sobie nic ludzkiego.
— Cóż to znaczy? — powiedział profesor. — Oto sklep pełen zabytków starej Japonii. Wejdźmy.
Weszliśmy, a ja myślałem o tem, że chciałbym znaleźć tego, ktoby mi wytłómaczył kwestyę chińską. Samemu trudno ją rozwiązać.
Weszliśmy do sklepu, zdjąwszy kapelusze, przez wązkie przejście pomiędzy rzeźbionemi kamiennemi latarniami i drewnianemi posągami niewypowiedzianie ohydnych dyabłów, a przyjął nas uśmiechnięty człowieczek, który posiwiał pośród tych skarbów. Pokazał on nam sztandary i godła daimiosów zmarłych oddawna, a my otworzyliśmy z podziwem usta. Pokazał nam poświęconego żółwia wielkości mamuta, wyrzeźbionego z drzewa z najdrobniejszemi szczegółami. Prowadził nas z pokoju do pokoju, a światło przygasało coraz więcej, aż doszliśmy do maleńkiego ogródka, zamkniętego drewnianem ogrodzeniem. Starożytne zbroje spoglądały na nas z mroku, starożytne miecze dźwięczały trącane przez nas, osobliwe kapciuchy, rówieśne mieczom, kołysały się na niewidzialnych podpórkach, a oczy całego tłumu Buddów i czerwonych smoków wyzierały z pod złocistej brokateli. Radość jaśniała w oku właściciela. Pokazywał nam swe skarby — od kryształowych kul oprawnych w drzewo, do pudełek z drzewa i kości słoniowej — a my czuliśmy się tak bogaci, jak gdybyśmy byli posiadaczami tego wszystkiego, co leżało przed nami. Na nieszczęście, jedynym śladem imienia artysty bywa maleńki znaczek japońskiej litery, więc nie mogę powiedzieć, kto wyrzeźbił z kości te arcydzieła: człowieka oplątanego przez sepię, kapłana z żołnierzem, dźwigającym dlań jelenia, chudego węża owiniętego szyderczo na trupiej głowie, chłopca bijącego mniejszego braciszka, królika, który tylko co dopuścił się nieprzystojnego żartu, i niezliczone mnóstwo innych, zrodzonych z wesołości, szyderstwa, wzruszeń, miotających ludzkiem sercem. A ja tą samą ręką, na której dłoni trzymałem pół tuzina tych arcydziełek, oddałem pokłon cieniom zmarłych rzeźbiarzy.
Europejczycy, a szczególnie Anglicy, są to dziwnego rodzaju stworzenia. Kupują tuzinami te rzeczy, wstawiają je do przeładowanej gablotki, gdzie wyglądają one jak obłamki kości, i zapominają o nich po tygodniu. Japończycy zaś trzymają je w głębi jedwabnego woreczka lub też w pudełku z lakki, dopóki nie zejdzie się na herbatę paru przyjaciół. Wtedy właściciel wydobywa z ukrycia skarby, które są oglądane z należnym zachwytem, przy brzęku filiżanek, i chowane napowrót, dopóki nie przyjdzie znów chęć do oglądania. W taki sposób cieszą się oni tem, co my nazywamy „osobliwością.“ W Japonii każdy człowiek jako tako zamożny jest zbieraczem, ale nie ujrzysz nigdzie nagromadzenia tych klejnotów, chyba w sklepie.
Siedzieliśmy długo w półświetle tego dziwnego przybytku, a wyszedłszy, tem goręcej ubolewaliśmy, że naród japoński otrzymał konstytucyę europejską, że co dziesiąty młodzieniec nosi europejskie ubranie, że po ulicach uwijają się tuzinami krótkowzroczni porucznicy w workowatych mundurach.
— Dobrzeby to było — przemówił zamyślony profesor — gdyby można ustanowić międzynarodowy protektorat nad Japonią: zabezpieczyć ją od groźby najazdu i zaboru, i płacić temu krajowi ile zażąda, pod warunkiem, że ludność będzie siedziała spokojnie i wyrabiała piękne rzeczy, podczas gdy nasi ludzie będą się uczyć. Gdyby można było całe cesarstwo japońskie włożyć pod szklany klosz i napisać na nim: Hors Concours!
— Hm! — mruknąłem. — A co to znaczy: „my?“
— No! my wogóle, Sahibowie europejczycy.
— Jedźmy zatem do Tokio i pogadajmy o tem z cesarzem — odparłem.
— Ale przedtem chodźmy do japońskiego teatru — roześmiał się profesor.
Do teatru więc poszliśmy po błocie i deszczu. Wewnątrz było niemal ciemno, bo ciemno-niebieskie szaty publiczności wchłaniały skąpe światło lamp. Nie było nigdzie miejsca do stania, tylko obok policyanta, który miał kącik na galeryi i trzy krzesła dla siebie. Miał on wzrostu stóp cztery cali osiem i ręce po napoleońsku skrzyżowane na piersiach. Nie bez szemrania zgodził się na oddanie nam jednego krzesła, przyjąwszy wzamian cygaro. Zagłębienie, zawierające w swem wnętrzu pięćdziesiąt rzędów po pięćdziesiąt miejsc w każdym, cały magazyn dzieci, i galerya mogąca pomieścić tysiąc dwieście osób — oto cały teatr. Budynek był zbudowany w taki sam delikatny, pudełkowy sposób, jak domy mieszkalne: sufit, podłoga, belki, podpory, balkony, wszystko było z naturalnego koloru drzewa, a połowa widzów paliła małe fajeczki i co dwie minuty wysypywała z nich popiół. Zdjęła mnie chęć ucieczki: śmierć całopalna nie wchodziła w program podróży, ale nie było możności wydostać się przez jedyne małe drzwiczki, przy których odbywała się w międzyaktach sprzedaż marynowanych ryb.
— Tak, nie jest tu zupełnie bezpiecznie — potwierdził profesor, gdy zapałki zaczęły błyskać i trzaskać naokoło nas i pod nami. — Ale jeżeliby się zajęła zasłona, lub gdybyśmy zobaczyli, że galerya zaczyna się tlić, wysadzimy jednem kopnięciem tylną ścianę przy bufecie i pójdziemy spokojnie do domu.
Z tą pociechą rozpoczął się dramat. Zielona zasłona opuściła się na dół i została usunięta na bok, a trzech panów i jedna dama otworzyli bal dyalogiem. Ubrania ich były zupełnie takie, jakie widujemy na japońskich wachlarzach. Prawdziwi Japończycy podobni są do mężczyzn i kobiet, ale Japończycy na scenie w sztywnych materyach są kubek w kubek tacy, jakich malują. Kiedy cała czwórka usiadła, mały chłopczyk uwijał się między nimi i przyprowadzał do porządku draperye, poprawiając jednym węzeł u szarfy, drugim prostując fałdy. Kostyumy były równie wspaniałe, jak sztuka niezrozumiała.
Człowiek z dwoma mieczami, ubrany w czarną i złocistą materyę rozpoczął zaloty do damy z wachlarza, a dwaj inni czynili uwagi nad nim, nakształt starożytnego, greckiego chóru, dopóki coś — jakieś niewłaściwe słowo — nie wywołało zamieszania, poczem wszyscy trzej zaczęli walczyć z sobą przy dźwiękach orkiestry, złożonej z jednej gitary i czegoś, co wydawało klekot, ale nie było kastanietami. Kiedy już nawalczyli się dostatecznie, chłopczyk zabrał im broń, a uważając, że dalsza akcya potrzebuje więcej światła, przyniósł trzcinę, dziesięć stóp długą, z osadzoną na wierzchołku świecą i trzymał to narzędzie w odległości półłokciowej od twarzy męża z dwoma mieczami, śledząc niespokojnym wzrokiem jego ruchy. Potem dama z wachlarza zgodziła się przyjąć jego zaloty i z wybuchem śmiechu przemieniła się w ohydną, starą babę; chłopiec zdjął jej perukę, a ona sama resztę. W tej straszliwej chwili wyzłocony kot — „Grzmiący kot“ — to jest taki, który ród swój wywodzi z obłoków, zsunął się po drucie ze sklepienia, a chłopiec z borsuczym ogonem zaczął szydzić z człowieka z dwoma mieczami. Wtedy zrozumiałem, że ten człowiek obraził kota i borsuka i że zato srogo odpokutuje, bo te zwierzęta i lis trzeci, są to czarownicy. Nastąpiły różne okropności, a dekoracye zmieniały się co pięć minut. Największy efekt sprawił podwójny rząd świec zawieszonych na sznurkach po za zieloną gazą, rozciągniętą na scenie, i kołysanych gwałtownie w różne strony. Ćwiczenie to, oprócz wrażenia wielkiej nieostrożności, wywołało u jednego z widzów gwałtowny napad morskiej choroby.
Ale człowiek z dwoma mieczami był coraz nieszczęśliwszy. „Grzmiący kot“ rzucił na niego jakieś czary, których wcale już nie mogłem zrozumieć. Pojawił się na scenie król szczurów, zaczął zajadać zaczarowaną rzodkiewkę i przemienił się potem w człowieka. Następnie „Grzmiący kot“ zamienił go w bezwładną masę, którą oświetlił chłopiec ze świecą na trzcinie, a odzyskał on władzę dopiero za wdaniem się cudownej papugi. Wtedy przemienił się w młodą dziewczynę, kryjącą się za parasolem i zasłona opadła, a publiczność zaczęła swobodnie krążyć po ziemi. Mały jakiś chłopczyna zapragnął wywijać koziołki, ale stoczył się na bok, wierzgając tłustemi nożynami. Nikt na to nie zwrócił uwagi, a nasi sąsiedzi na galeryi nie mogli pojąc, dlaczego profesor i ja śmiejemy się, kiedy inne dziecko, trzymając w rękach trepki, zamiast broni, zaczęło naśladować wspaniałe ruchy człowieka z dwoma mieczami. Aktorowie zamienili się w publiczność, dlaczegoby więc dziecię nie miało się zabawić, jeśli miało ochotę?
Wyszliśmy po chwili. „Grzmiący kot“ znów rozpoczął swe prześladowania, ale dopiero nazajutrz miało wszystko zostać przyprowadzone do porządku. Dużo było jeszcze do robienia, ale sprawiedliwości miało stać się zadość. Powiedział nam to człowiek, sprzedający marynowane ryby i bilety.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz padał drobny, przejmujący deszcz. Słońca nie widzieliśmy od trzech tygodni. Zaprowadzono nas do głównej świątyni w Kobé, której nazwy zapomniałem. Jest to coś rozpaczliwego stać przed ołtarzami kultu, o którym nic się nie wie. Świątynia wyglądała na klasztor, na przybytek wielkiej ćmy, niepokojonej tylko szczebiotem dziecinnych rojów. Stała ona w głębi ulicy za potężnym murem, z nieregularną masą stromo-spadzistych dachów, złączonych fantastycznie u szczytu, miedziano-zielonych tam, gdzie poszycie zgrzybiało od starości, a ciemno-szarych tam, gdzie były dachówki. Pod samym szczytem człowiek, który wierzył w Boga, a zatem zdolny był do wykonania dobrze pracy, wyrzeźbił w drzewie swoje serce, rozkwitające, czy też wybuchające żywemi płomieniami. Kapłani porobili ogródki w narożnikach murów, nie dłuższe nad czterdzieści stóp, a szerokie dwadzieścia, a każdy z nich, choć różniący się od sąsiedniego, miał maleńką sadzawkę ze złotemi rybkami, kamienną latarnię, odłamek skały, płaskie kamienie i wiśniowe lub brzoskwiniowe kwitnące drzewo.
Wyłożone kamieniem przejścia przerzynały dziedzińce i łączyły z sobą budynki. W wewnętrznem ogrodzeniu, tam, gdzie był najładniejszy z ogródków, stała złocona tablica, około dwanastu stóp wysoka, a na niej wykuta z bronzu wypukłorzeźba, postać bogini w spływających szatach. Przestrzeń między chodnikami zasypana była śnieżno-białemi kamykami, a na ich białem tle napisane było ciemno: „Jak szczęśliwy...“ Można to sobie wytłómaczyć, jak kto chce — jako westchnienie ulgi, czy jako okrzyk rozpaczy.
W świątyni, do której wchodzi się po drewnianym moście, było prawie ciemno, ale można jeszcze było rozpoznać wspaniałe złocenia, jedwabne makaty i malowane parawany. W drugim rzędzie, ukryty po za mnóstwem różnorodnych wspaniałości, stał szereg bardzo mi znanych posągów ze złotemi koronami na głowach. Nie spodziewałem się zastać na tak dalekim wschodzie, w Japonii, znajomych indyjskich bożków — Krishnę i Kali.
— Co to jest?
— To także bogowie — objaśnił mnie młody kapłan, szydzący wzgardliwie ze swej religii, gdy go kto o nią zagadnął. Bardzo starzy bogowie. Dostali się tu dawnemi czasy, z Indyj. Nie wiem, poco są tutaj...
Nienawidzę ludzi, którzy się wstydzą swej wiary. Były jakieś wspomnienia, związane z temi posągami, ale kapłan nie chciał mi tego opowiedzieć. Roześmiałem się wzgardliwie i odszedłem. Chodnik prowadził ze świątyni prosto do klasztoru, który był zbudowany z delikatnych skrzydeł parawanów, wypolerowanych posadzek i sklepień z brunatnego drzewa. Nie było słychać nic, prócz odgłosu naszych kroków, dopiero dalej w głębi usłyszeliśmy ciężki oddech za parawanem. Kapłan usunął ściankę i ujrzeliśmy starego bardzo kapłana, drzemiącego nad piecykiem pełnym węgli. Ten widok sam już stanowił obrazek. Kapłan w oliwkowo-zielonej szacie, z łysą głową, otoczoną resztkami srebrnych włosów, siedział nachylony przed parawanem z białego, naoliwionego papieru, przepuszczającego łagodne przyćmione światło. Po prawej stronie stał zniszczony stoliczek z czarnej lakki, a na nim tusz i pędzelki. Opodal blado-żółty bambusowy stoliczek, na nim wazon z oliwkowo-zielonawej gliny i gałązka prawie czarnej jodły. Nie było tu kwiatów. Kapłan był już za stary na nie. Po za nim stał wspaniały buddyjski ołtarzyk — złoto i purpura.
— Codzień maluje on jedno skrzydło do parawana — objaśnił młody kapłan, wskazując na starca i na białą tablicę na ścianie.
Starzec uśmiechnął się żałośnie, potarł głowę i podał mi wykończony dziś rysunek. Przedstawiał on strumień, płynący po kamieniach, dwóch ludzi na łódce ratowało dwóch innych, siedzących na drzewie do połowy zalanem przez wodę. Nawet ja mogłem osądzić, że talent starca był na schyłku. Musiał on dawniej malować dobrze, bo jedna z postaci, stojących w łodzi, miała doskonały ruch i pozę, ale reszta była nabazgrana i linie rysunku chwiały się, prowadzone drżącą ręką po papierze. Nie miałem czasu życzyć artyście spokojnej starości i lekkiej śmierci Wśród tego spokoju, bo młody kapłan pociągnął mnie za ołtarzyk i pokazał tam drugi mniejszy, stojący naprzeciw mnóstwa tabliczek ze złota i lakki, pokrytych japońskiemi napisami.
— To są pamiątkowe tablice zmarłych — powiedział szyderczo. — A kapłani przychodzą tu modlić się za tych, którzy pomarli. Czy rozumiesz?
— Doskonale. Tam, skąd przyjeżdżam, nazywają to mszą za umarłych. Teraz odchodzę, by pomyśleć nad tem, co widziałem. A ty nie powinieneś szydzić, gdy mówisz o swojej religii...
I odszedłem śpiesznie przez ciemne korytarze, z wyblakłemi parawanami po obu stronach do głównego dziedzińca nawprost wejścia, a profesor usiłował zrobić zdjęcie z frontu świątyni.
Nadeszła procesya: czterech ludzi na czele brnęło po błocie. Nie śmiali się, co mnie dziwiło, dopóki nie zobaczyłem gromadki kobiet, ubranych biało, idących przed małym drewnianym palankinem, niesionym przez czterech ludzi i dziwnie lekkim. Śpiewali półgłosem jękliwy jakiś, monotonny śpiew, który już raz słyszałem daleko w północnych Indyach przez usta krajowca, ranionego śmiertelnie przez niedźwiedzia i śpiewającego własny swój śpiew pogrzebowy, gdy towarzysze nieśli go na barkach.
— To umarły — powiedział kulis od mojego dżinrikiszi. — Po-o-grzeb.
Domyśliłem się tego. Mężczyźni, kobiety, dzieci wyległy na ulicę, a gdy śpiew pogrzebowy ucichł, podjęli go nanowo. Półżałobnicy mieli tylko kawałki białej tkaniny na ramionach. Najbliżsi krewni zmarłego byli ubrani biało od stóp do głowy.
— Aho! Ahao! Aho! — jęczeli zcicha w takt do padającego deszczu.
I zniknęli wszyscy, oprócz jednej starej kobiety, która nie mogła dotrzymać kroku orszakowi i pozostała w tyle, pojękując cichutko: „Aho! Ahao! Aho!“ szeptała ona.
Dzieci w dziedzińcu zbiły się w gromadkę wokoło aparatu profesora. Ale jedno z nich miało brzydko wyglądające wyrzuty na niewinnej główce, tak wstrętne, że inne dzieci nie chciały się z niem bawić. Stało więc samotne w kąciku i płakało, płakało, jakby mu serduszko miało pękać. Biedne, małe stworzenie!
— Po co? Bardzo mi tu dobrze, a na obiad będą kotlety z homara; deszcz pada i zmokniemy.
Jednakże, wbrew życzeniu, zawleczono mnie do dżinrikiszi, na deszcz, i odstawiono na stacyę kolei żelaznej. Nawet Japończycy nie są w stanie swoich dworców kolejowych uczynić miejscem przyjemnem, pomimo, że czynią, co mogą. System ekspedyowania pakunków zapożyczyli oni od Ameryki, wązkość toru, lokomotywy i wózki na kółkach od Anglii, obsługa dokonywa się z dokładnością francuską, a mundury służby brane chyba z europejskiej tandety. Podróżni są niesłychanie uprzejmi. Znaczna liczba miała pozór europejski: garnitury w kratę, płowo-żółtawe paltoty, a w ręku damskie woreczki z czarnej skóry z niklowemi okuciami. Kołnierze papierowe i celuloidowe, do uszu sięgające, dziecinnej miary, buty również. Na rękach, malutkich rączynach, białe bawełniane rękawiczki, a papierosy wyjmowali z maleńkich papierośniczek.
— Bóg jest wielki! — wygłosił profesor. — Ale jednak ludziom, którzy instynktownie siadają na matach, nie przystoją europejskie ubrania. Zapewne uważałeś, że trzewiki przyswajają sobie oni na ostatku.
Lokomotywa, pomalowana na kolor lapis-lazuli, zajechała przed dworzec, ciągnąc za sobą pociąg, i wsiedliśmy do angielskiego wagonu pierwszej klasy, bez żadnych zasłonek u okna. Osaka oddalona jest o mil osiemnaście od Kobé, a leży nad zatoką tego samego nazwiska. Pociągowi wolno przebiegać piętnaście mil na godzinę i zabawiać się na każdej stacyi. Linia kolei idzie pomiędzy górami a brzegiem morza, rzeki i górskie strumienie spływają prosto z gór, a ich łożyska są okiełznane i pospinane mostami.
Stacye są z czerwonego muru, dachy kryte czarno, a wszystkie urządzenia od sygnałów do wózków angielskie. Kolor mostów żółtawo brunatny, podobny do zwiędłych złocieni. Uniform konduktorów składa się z czapeczki ze złotym galonem, czarnej kurtki z mosiężnemi guzikami, spodni z czarnym wełnianym lampasem i kozłowych rękawiczek, zapinanych na guziki. Trudno być niegrzecznym dla człowieka w taki strój przybranego.
Ale oczy nasze otwierały się szeroko na widok, jaki się ukazywał z okna wagonu. Wyobraźcie sobie żyzny kraj, grunta czarnoziemu, doskonale wynawożone, uprawiane ręcznie za pomocą łopat i motyk. Tyle co do warsztatu; ale wszystko, cokolwiekbym napisał, nie zdoła dać pojęcia o miłem wrażeniu, jakie czynią te wzorowo uprawiane pola, ten idealny system irygacyi, matematyczna dokładność siewu i sadzenia. Niema tam mieszaniny zbóż, ani kawałka zmarnowanej ziemi przy dróżkach, ani różnicy w wartości gruntu. Na pochyłości wzgórz każde zagłębienie obłożone kamieniami, tak samo brzegi równo z wodą. Młody ryż wschodził równo, jak linia narysowana na desce; pomiędzy rzędami gorczycy woda stała w bruzdach, a purpurowy kwiat bobu odrzynał się, jak pod sznurem, od gorczycy.
Brzegiem morza widać było nieprzerwany szereg miast, najeżonych kominami fabryk; w głębi lądu zieloność, ciemna lub złotawa. Nawet podczas deszczu widok był miły, a tak czysto japoński, jak obiecywały japońskie malowidła. Jedno tylko dało się we znaki profesorowi i mnie jednocześnie. Pola nie mogą wydawać tak bujnych plonów na ziemi wyzyskanej do ostatniego kawałka, zasianej gęsto wioskami — chyba pod jednym warunkiem.
— Cholera? — zapytał, przyglądając się okolicy.
— Cholera — potwierdził profesor — nieunikniona. To wszystko system irygacyjny. Spojrzyj na żółtość koloru gorczycy.
Żółte zagony leżały po obu strunach kolejowej linii, dźwigały się po stoczystości wzgórza aż do ciemnych sosen, kręciły się wokoło brunatnych ławic na wybrzeżach wezbranych rzek i znikały w oddali, nad brzegiem słomianego morza. Domy z wysokiemi, spiczastemi dachami, pokrytemi brunatnem poszyciem, stały po kolana w żółtej gęstwinie, która ciągnęła się aż do fabrycznych kominów Osaki.
— Duże miasto Osaka — objaśnił przewodnik. — Różne fabryki tam są.
Osaka zbudowana jest pośrodku, ponad i między tysiącem ośmiuset dziewięćdziesięciu czterema kanałami, rzeczkami, tamami i rowami. Co znaczą mnogie darniny, nie umiem wytłómaczyć. Mają tam coś do czynienia z ryżem i bawełną, ale co mianowicie, nie wiem.
Dwie odrębne cywilizacye stykają się z sobą w hotelu „Jutera,“ jedynym dla europejczyków, a wynik tego zetknięcia jest straszliwy. Budynek zbudowany po japońsku, drzewo, dachówki i rozsuwane parawanowe ściany, umeblowanie mieszane. W moim pokoju, naprzykład, jest „tohonoma“ z ciemnego, wygładzonego pnia palmy, delikatnie wyrobiona, a służąca za obramę malowidłu, przedstawiającemu bociany. Ale na posadzce, na białych matach rozłożono brukselski dywan, a na to połączenie wzdrygają się nawet ludzkie pięty. Z werendy wzrok góruje nad rzeką, płynącą prosto, jak strzała, pomiędzy dwoma rzędami domów, i widać trzy mosty, jeden z nich ohydny, kratowego systemu, i część czwartego. Mieszkamy na wysepce.
A propos wody, posłuchajcie gorszącej opowieści. We wszystkich opisach Japonii spotyka się wzmianki o tem, że Japończycy są schludni i że mają zwyczaje wielce dziwaczne. Kąpią się często bez żadnego ubrania i wszyscy razem. W Kobé, w hotelu „Jutera,“ zażądałem kąpieli. Maleńki człowiek sprowadził mnie na dół z werendy, a potem w górę po schodach do pięknych łazienek, pełnych gorącej i zimnej wody, zbudowanych zwykłą, pudełkową robotą. Naturalnie, przy drzwiach nie było zasuwek, tak jak nie bywa ich w jadalniach. Gdybym się znajdował wśród grubych murów europejskiej łaźni, nie zwracałbym na to uwagi, ale właśnie gdym się zabierał do kąpieli, ładna, młoda panienka otworzyła drzwi i oznajmiła, że życzy sobie wziąć kąpiel przy moim boku, w głębokiej, zapuszczonej w posadzkę japońskiej wannie. Kiedy ktoś za cały strój ma tylko swoją niewinność i binokle na nosie, nie może się sunąć, by zamknąć drzwi przed nosem panienki. Zrozumiała jednak, że nie jestem rad, i odeszła, dusząc się od śmiechu, a ja pozostałem, zarumieniony po uszy, dziękując niebu, że wychowałem się w kraju, gdzie niema zwyczaju kąpać się w towarzystwie.
Padało wciąż, bez wytchnienia, a profesor dowiedział się o istnieniu jakiegoś zamku i zapragnął go zwiedzić.
— Zamek Osaka — objaśnił mnie. — Oblegany był przed kilkuset już laty. Jedźmy!
— Widziałem już zamki w Indyach, Raighpur — Jodhpur, różnego rodzaju zamki. Zjedzmy lepiej na śniadanie gotowanego łososia. Dobrego tu dają.
— Łakome prosię! — odpowiedział profesor.
Pojechaliśmy brzegiem czterech tysięcy pięćdziesięciu dwóch kanałów i t. d., gdzie dzieci igrały z płynącą bystro wodą, a żadna matka nie wołała na nie: „Dajcie pokój!“
Nasze dżirinkiszi zatrzymały się nad wielkim rowem, trzydzieści stóp głębokim, pod olbrzymiemi granitowemi głazami. Powyżej widać było mury fortu. Ale jakiego fortu!? Pięćdziesiąt stóp wysokości z granitowych głazów, a ściana nie prostopadła, lecz wypukła środkiem, jak bok wojennego statku, zbudowana była z granitu, którym dawniejsi ludzie posługiwali się, jak gliną. Bloki, tworzące narożniki, miały długości dwadzieścia stóp, dziesięć do dwunastu wysokości i tyleż grubości. Nie były niczem złączone, a mimo to spojone bardzo dokładnie.
— I to zbudowali ci maleńcy Japończycy! — wykrzyknąłem, przejęty zdumieniem na widok głazów.
— Budowa godna cyklopów — mruknął profesor, stukając laską w skałę. Nietylko zbudowali, ale i zdobyli. Patrz, ślady po strzałach!
Głazy były miejscami popękane i brunatne, a te pęknięcia były śladami pocisków. Biada wojsku, które zmuszone było szturmować do tych potwornych murów. Zamki w Indyach znam i forty wielkich cesarzów widziałem, ale żaden nie może iść w porównanie z tą budową, bez ozdób, bez koloru, z jednym tylko celem surowej potęgi i krańcowej prostoty linii. Może przy świetle słonecznem fort ten wydawałby się mniej groźny. Szare, przesiąkłe deszczem powietrze, dostrajało się harmonijnie do jego tonu. Koszary załogi, wykwintny domek dowódcy, ogród, pełen drzew brzoskwiniowych i dwa jelenie, nie pasowały do tego tła. Olbrzym powinienby tam trzymać straż, zamiast japońskiego szyldwacha, w czarnym, czy granatowym mundurze, z czerwonemi wyłogami. Z powodu deszczu miał on na sobie szynel, a po co dźwigał tornister, koc i buty, nie mogłem odgadnąć. Tornister był z wołowej skóry, z sierścią na wierzchu, buty związane rzemieniem podeszwą do góry, a ciężką, obozową kołdrę zwiniętą miał w kształcie litery U, na wierzchu tornistra i przylegającą ściśle do pleców. Na miejscu, gdzie zwykle nosi się manierka, miał czarne, skórzane pudełko, kształtu podróżnej szklanki. Może się mylę, a opisuję, co widziałem. Do karabina miał przymocowaną, zamiast bagnetu, porządną szablę, ładunki, o ile mogłem dojrzeć pod płaszczem, miał na sobie w kształcie pasa, przymocowanego podwójnemi rzemieniami. Białe kamasze, bardzo biedne, i czapka, uzupełniały ubranie. Przyglądałem mu się z zajęciem i chętniebym się zbliżył, gdyby nie obawa, jaką budził we mnie ogromny bagnet. Broń była dobrze utrzymana, choć nie bez plamy, ale widok munduru wydarłby klątwę z ust angielskiego pułkownika. Nie przystawał on do żadnej części ciała żołnierza, z wyjątkiem szyi. Zajrzałem wgłąb odwachu. Wachlarze i herbaciana zastawa nie godzą się z naszem pojęciem koszar. A jednak ci mali ludzie, zawsze łagodni, nie upijający się nigdy, trzymali straż na tej skale, która z armatnim ogniem w bastyonach mogła ujść za strażnicę wrót piekielnych.
Wdrapałem się na wierzchołek fortu i zostałem wynagrodzony za ten trud widokiem na trzydzieści mil wokoło, na kwitnące blado-żółte łany gorczycy i niebieskawo-zielone sosny, i na rozległe miasto Osaka, rozpływające się we mgle. Przewodnikowi naszemu największą rozkosz sprawiał widok fabrycznych kominów.
— Tu jest wystawa, wystawa przemysłu. Chodźmy obejrzeć — powtarzał.
I sprowadził nas z tych wyniosłości, ażeby nam pokazać chlubę kraju w postaci korkociągów, garnuszków, podstawek do jaj, łyżek, materyi, guzików i różnej tandety, którą się przyszywa na arkuszach tektury i sprzedaje za bezcen. Japończycy, na nieszczęście, robią to wszystko sami dla siebie i szczycą się tem. Nie mają oni już nic do nauczenia się od Zachodu pod względem dokładności wyrobów i gustownego opakowania. Wystawa mieściła się w czterech obszernych budynkach, otaczających największy środkowy, w którym były tylko parawany, porcelana i pudełeczka wypożyczone na wystawę. Ucieszyłem się, widząc, że ogół nie troszczy się o scyzoryki, ołówki i fałszywe klejnoty, lecz zajmuje się tylko oglądaniem parawanów, pozdejmowawszy obuwie, żeby nie ucierpiała inkrustowana posadzka. Ze wszystkich pięknych rzeczy, jakie widziałem, dwie tylko zostały mi w pamięci, jedna: szary parawan z głowami sześciu dyabłów tchnących złością i nienawiścią; drugie, to szkic jednym kolorem śmiało rzucony, a przedstawiający starego drwala rąbiącego drzewo. Dwieście lat minęło od chwili, gdy artysta złożył pendzel, ale patrzącemu zdaje się, że słyszy trzask łupiącego się drzewa pod uderzeniem siekiery i ciężki oddech spracowanego robotnika.
Następnego rana, po ulewnym deszczu, który zasilił rzekę płynącą pod wątłym, drewnianym balkonem, słońce przedarło się przez chmury. Nie widzieliśmy go od marca i zaczynaliśmy już odczuwać pewien niepokój. I dopiero wtedy kraina brzoskwiniowych kwiatów rozwinęła skrzydła i rozweseliła się. Ładne kobiety przywdziały najpiękniejsze krepowe szarfy: różowe, niebieskie, pomarańczowe i lila; dzieci pobrały na ręce niemowlęta i wszyscy wyszli, żeby się radować.
W ogrodzie przy świątyni, przepełnionym kwiatami, dokazałem cudów dzięki słodyczom kupionym za dwadzieścia centów. Maleństwa wyległy rojami, a ja, lękając się matek, powstrzymałem rozdawanie przysmaków. Uśmiechały się i kiwały do mnie główkami tak ładnie! Biegły za mną, czterdzieścioro ich co najmniej, starsze podtrzymywały młodszych braciszków, a młodsze skakały przez kałuże.
Japońskie dziecko nie płacze nigdy, nigdy się nie bije i nie walczy, i nigdy nie robi placków z błota, chyba jeżeli mieszka nad brzegiem kanału. Lecz Opatrzność, nie chcąc, ażeby było zbyt doskonałem i ażeby nie przemieniło się przed czasem w łysego aniołka, postanowiła, że japońskie dziecko nie będzie nigdy, nigdy obcierać noska. Pomimo tej wady, nie mogę ich nie kochać.
Tego dnia w Osaka nikt się nie zajmował interesami, ani pracą, z powodu pogody, słońca i rozwijania się pączków na drzewach. Wszyscy szli do herbaciarni w towarzystwie przyjaciół. Poszedłem i ja, ale przed pójściem przebiegłem brzegiem nadrzecznego bulwaru, pod pozorem obejrzenia mennicy. Był to zwyczajny budynek z granitu, gdzie biją dolary i inne monety. Na całej długości bulwaru wiśnie, brzoskwinie i śliwki: różowe, białe i czerwone, stykały się gałęziami, tworząc jednolity pas aksamitnych, łagodnych barw, jak daleko oko sięgało. Płaczące wierzby były najpospolitszą ozdobą brzegów wody, a ta obfitość kwiecia była zaledwie cząstką hojnych darów wiosny. Może sobie mennica wybijać sto tysięcy dolarów codzień, ale wszystko srebro w jej składach nie zdołałoby powrócić trzech tygodni kwitnienia brzoskwiń, które są więcej nawet, niż złocienie, chlubą i koroną Japonii. Chyba za jakieś wielkie zasługi, położone w poprzedniem życiu, dane mi było przeżyć te trzy tygodnie w pełni kwiatów.
— To jest japońskie święto kwitnienia wisien — objaśnił przewodnik. Wszyscy się bawią. Modlą się także i idą do herbaciarni.
Gdybyś zamknął europejczyka pomiędzy kwitnącemi drzewami wiśni, on nazajutrz zacząłby się uskarżać na ich zapach. Japończycy jak wiadomo, urządzają wszystkie uroczystości na cześć kwiatów, co im się chwali, bo kwiaty są najłaskawsze ze wszystkich bożyszcz na świecie.
Urządzenie herbaciarni japońskich przejęło mnie zachwytem. Pod miastem zbudowano dziesięciopiętrową pagodę z drzewa i żelaza, okolono ją pięknemi ogrodami, obwieszono czerwonemi latarkami. Japończyk lubi przychodzić tam, gdzie jest piękny widok, lubi siadać na matach i rozmawiać, popijając herbatę i saki i zajadając słodycze. Ta wieża, prawdę mówiąc, nie jest piękna, ale położenie jej okupuje braki. Na niższych piętrach pełno stoliczków i ludzi pijących herbatę. Mężczyzni i kobiety napawają się pięknością widoku. Niezwykła to rzecz u mieszkańców Wschodu.
Z Osaki, miasta pociętego kanałami, błotnistego i zdumiewającego, profesor, pan Yamagutehi, przewodnik i ja, pojechaliśmy koleją do Kioto, o godzinę drogi odległego. W drodze widziałem cztery bawoły, zaprzężone do czterech pługów, orzących pole ryżowe. Bawół leżący zajmuje chyba połowę pola japońskiego właściciela; zapewne trzymają oni bawoły na stokach gór, a na doliny sprowadzają tylko na czas roboty. Do Kioto przyjechaliśmy w pełnym blasku słońca, łagodzonego powiewami wietrzyka, które niosły zapach kwitnących drzew wiśniowych. Miasta japońskie, w prowincyach południowych przynajmniej, są bardzo do siebie podobne. Szare morze dachów, upatrzonych białemi murami ogniotrwałych skarbców, w których kupcy i bogacze trzymają co mają najcenniejszego. Nad równą powierzchnią, górują tylko dachy świątyń, powyginane do góry na rogach, co je czyni podobnemi do kapeluszów. Kioto leży na płaszczyznie, ze wszystkich prawie stron otoczonej lasami. Było ono niegdyś stolicą Japonii i dziś ma dwakroć pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Rozkład ulic podobny do miast amerykańskich: — wszystkie ulice proste, krzyżują się w regularnych odstępach.
Zamieszkujemy wspólnie z całą czeredą Sahibów najdziwniejszy hotel, jaki istnieje na świecie. Stoi on na pochyłości wzgórza, panującego nad całem miastem Kioto, a ogród ma czysto japoński. Dziwacznie strzyżone herbaciane krzaki, jałowce, karłowate sosny i wiśnie, a między niemi sadzawki, pełne złotych rybek, kamienne latarnie, cudaczne skały i aksamitne trawniki, a wszystko to rozłożone na stromej ścianie góry. Sosny czarne, o czerwonych pniach, rosną na szczycie góry i zbiegają długim pasem do miasta. Ale niepodobna oddać słowami uroku tego miejsca, ani ogrodu leżącego poniżej, pełnego wiśniowych drzew w rozkwicie. Upewniono nas uroczyście, że wszyscy zwiedzają Kioto. I dlatego spotkaliśmy tu tych samych ludzi, którzy płynęli z nami na statku do Nagasaki, i dlatego o nasze uszy obija się wciąż bezmyślna rozmowa włóczęgów o wycieczkach, które trzeba „odbyć.“ Nazajutrz miało się odbyć wielkie nabożeństwo na cześć kwitnienia drzew i wszyscy gotowali się do tego.
Patrzyłem na popołudniowe słońce, padające na drzewa i na miasto, na grę kolorów wśród kwitnących drzew, szczęśliwy, że mam nad głową błękitne niebo i parę oczu do patrzenia na te cuda. Wkrótce słońce zaszło za góry i zrobiło się przejmujące zimno, ale osoby w krepowych szarfach i jedwabnych szatach nie przerywały na chwilę wstrzemięźliwej swej zabawy. Gdy już światło dzienne zatonęło w falach purpury, ostatnią rzeczą, jaką ujrzałem, był fryz z trojga japońskich dzieci, ubranych w olbrzymie szarfy i usiłujące zawiesić się głowami na dół u bambusowego drążka. Udało się im, i zamykające się oko dnia popatrzyło na nie uroczyście przed zagaśnięciem.
Kilku kupców, handlujących chińską herbatą, zebrało się po obiedzie w palarni i rozmawiało o „interesie.“ Nienawidzili oni serdecznie naszej indyjskiej herbaty i wyrażali przekonanie, że gdyby tylko udało się nakłonić rząd chiński do zniesienia opłat, zgnietliby cały handel i handlujących herbatą indyjską.
— Moglibyśmy sprzedawać wtedy naszą chińską herbatę po trzy pensy za funt w Londynie. Nie, nie fałszujemy herbaty! To wasz zwyczaj, praktykowany tam, w Indyach. My dostajemy czystą, każda skrzynka jednakiej wartości.
— I umiecie tak bezwzględnie ufać tym, którzy ją dla was kupują? — zapytałem.
— Ufać? Naturalnie, że możemy — odrzekł jeden z kupców z Fu-czu. — W Chinach niema takich plantacyi herbaty, jak u was. Każdy wieśniak uprawia ją u siebie, a kupcy nabywają od nich za gotówkę. Możesz dać Chińczykowi sto tysięcy dolarów na zakup herbaty według danej próbki. Ten Chińczyk, rozumie się, może być łotr skończony pod różnemi względami, ale wie on dobrze, że nie można żartować z porządną angielską firmą. Przychodzi twoja herbata, tysiąc skrzynek, dajmy na to. Otwierasz naprzykład pięć, a reszta jedzie do Anglii niepróbowana. Ale wszystkie są takie, jak próbka. To się nazywa handel! Chińczyk jest kupcem z powołania — solidnym kupcem. Lubię mieć z nim do czynienia. Japończyk jest do niczego. Niepodobna mu dać do ręki stu tysięcy dolarów. Prawdopodobnie uciekłby z niemi, a przynajmniej próbowałby uciec.
— Japończyk nie rozumie handlu. Bóg widzi, że nie cierpię Chińczyków — przemówił gruby głos z po za obłoków dymu — ale przyznaję, że z nimi można prowadzić interesy. Japończyk jest oszust i nie widzi dalej, jak koniec swego nosa.
Pili i opowiadali różne historye ci chińscy kupcy, a poprzez wszystkie ich opowiadania przebijało głębokie zaufanie do Chińczyków, które, wziąwszy na uwagę właściwości ich charakteru, było niebezpieczne. Mówili prócz tego o Chinach jako o kraju, gdzie się robi pieniądze, kraju, który raz otwarty, opłaciłby się stokrotnie. W mowie ich przebijała nadzieja i zadowolenie. Byli to ludzie, robiący majątki, kontenci z życia. Porównałem ich z nami — mieszkańcami Indyj. Gdy się nas zbierze kilku, jęczymy i wyrzekamy. Cywilny, urzędnik, wojskowy, czy kupiec, wszyscyśmy jednakowi: pierwszy przepracowany i schorowany, drugi wykwintny nędzarz, a trzeci bez znaczenia. Wiedziałem zawsze, że jesteśmy biedacy, my mieszkańcy Indyj, ale nie umiałem zgłębić całej naszej niedoli, dopóki nie usłyszałem tych ludzi tu, mówiących o majątkach, powodzeniach, pieniądzach, przyjemnościach, wygodnem życiu, wycieczkach do Anglii, o wszystkiem, co daje złoto. Ich koledzy i przyjaciele nie umierają przedwcześnie, a dostatek pozwala im przetrwać niepowodzenie. Tak, my mieszkańcy Indyj, jesteśmy upośledzonem plemieniem...
Bardzo wcześnie, jeszcze przed świtem, zanim pobudziły się wróble, rozległ się w powietrzu huk i zbudził mnie ze spokojnego snu. Odgłos był głęboki i dziwny.
— Chyba trzęsienie ziemi — pomyślałem, przedsiębiorąc środki ratunku.
Odgłos powtórzył się znów i jeszcze raz. Uspokoiłem się, bo gdyby to było trzęsienie ziemi, połowa hotelu leżałaby już zburzona.
— To dzwon w Kioto — powiedział ktoś przy śniadaniu; niedaleko ztąd, na wierzchołku wzgórza. Jako dzwon nieudany, z naszego punktu widzenia, stosunkowo do wielkości, głos ma słaby.
Poszedłem na szczyt wzgórza, w promieniach słońca, rozweselającego serce, drzewa i oczy — po trawie pełnej fiołków, na opuszczony japoński cmentarz, zasypany połamanemi kolumnami i zarosłemi mchem tablicami, i tam ujrzałem wielki dzwon, dwudziestostopową masę zielonawego bronzu, zawieszony w szopie z drewnianych belek, pod fantastycznie zbudowanym dachem. Belki w Japonii, mówiąc nawiasem, są prawdziwemi belkami; te, które nie mają stopy średnicy, uważa się za drążki. Tu belki były wyrobione z wielkich pni drzew, spojone bronzem i żelazem. Stuknięcie knykciem palca o brzeg dzwonu, zawieszonego o pięć stóp nad ziemię, wywoływało ciężkie westchnienie z piersi potwora, a uderzenie laską budziło setki przenikliwych ech w ciemnościach jego kopuły. Z jednej strony przymocowane było serce dzwonu, dwanaście stóp długa belka, oprawna w żelazo, której koniec mierzył prosto w złocień wypukło rzeźbiony na ścianie dzwonu. Zaczęło się dzwonienie. Sześciu ludzi rozkołysało belkę z wielkim krzykiem i nawoływaniem, dopóki nie nabrała rozpędu, a potem puściło wolno sznury i belka zaczęła uderzać w rzeźbiony złocień. Dźwięk bronzu tłumiła ziemia poniżej i bok góry obok, a brzmienie głosu nie odpowiadało rozmiarowi dzwonu, jak słusznie mówiono w hotelu. Europejski dzwonnik potrafiłby wydobyć z niego trzy razy tyle siły. Ale nie potrafiłby mu nadać tego odrębnego dźwięku, rozpełzającego się po skałach i drzewach, przejmującego nawskroś słuchacza i konającego u jego stóp, jak odgłos dalekiego grzmotu. Wytrzymałem dwadzieścia uderzeń, i nie wstydzę się, żem je wziął za huk podziemny przy trzęsieniu ziemi. Raz usłyszawszy ten dzwon w Kioto, nie zapomni się nigdy jego głosu.
Z dzwonnicy kamienne schody prowadzą na dół, do świątyni Chim-in, gdzie przyszedłem w samą porę, by zobaczyć procesyę święta wiśniowych kwiatów. Świątynia ma trzysta stóp długości, sto szerokości, a sześćdziesiąt wysokości. Jeden dach ją pokrywa, a z wyjątkiem dachówek, nie było w całym budynku nic, oprócz drzewa starego, twardego jak żelazo. Filary, podtrzymujące dach, miały trzy, cztery i pięć stóp średnicy, ani śladu malowania, tylko wyraźny i widoczny słój drzewa.
Poprzeczne belki z drzewa cedrowego i kamforowego i z olbrzymich sosen. Jeden prosty cieśla — nazywają go tylko cieślą — zrobił plan, a imię jego do dziś zachowują w pamięci. Połowa świątyni oddzielona jest dwie stopy wysoką balustradą, nad którą przewieszono starożytne makaty. Po za balustradą znajdowały się różne przedmioty, których nie potrafiłbym opisać. Pamiętam tylko, że stały tam rzędami stoliczki z lakki, u na każdym zwitek pism świętych; ołtarz wysoki, jak organy, był ze złota pomieszanego z kolorami, z kolorów pomieszanych z lakką, z lakki połączonej z inkrustacyą, u świece wielkości takiej, jakich się używa w kościołach angielskich podczas największych uroczystości, roztaczały łagodne, żółtawe światło. Bronzowe kadzielnice w kształcie smoków i dyabłów dymiły w cieniu jedwabnych chorągwi, po za któremi drewniana krata, delikatna, jak desenie mrozu na szybach, wznosiła się do samego sklepienia.
Chciałbym opisać wiernie wszystko, co miałem przed sobą, ale oko się nuży i pióro tonie w oderwanych wyrazach. A cóż dopiero mówić o tem, com ujrzał, przeszedłszy przez werendę do tego, co muszę nazwać zakrystyą. Był to duży budynek, połączony z główną świątynią mostem z poczerniałego od starości drzewa. Na moście leżały szafranowo-żółte maty, a po matach zwolna i uroczyście, jak wymagała ważność chwili, kroczyło pięćdziesięciu trzech kapłanów, przybranych w poczwórne szaty, ze złotogłowiu, brokateli i krepy. Materye te nie oglądały nigdy światła sklepów, a złotogłowia takie można spotkać tylko w świątyniach.
Były tam brokatele zielonkawe, jak morska woda, w złote smoki, krepy koloru terrakoty z narzucanemi pękami żółtawo-białych złoceni, to znów czarno prążkowane w płonące, ogniste języki; lapis-lazuli w srebrne ryby; tkaniny w nuty zielonawo-popielate; złocista tkanina w purpurowe liście; szafranowa z bronzowem materya zahaftowana i sztywna jak deska. Powróciliśmy do świątyni, napełnionej już wspaniałemi strojami. Stoliczki z lakki służyły kapłanom za podstawy do ksiąg. Kapłani jedni leżeli na ziemi, inni kręcili się koło ołtarzy i kadzielnic, a najwyższy kapłan siedział tyłem do zgromadzenia w złotem krześle, na którem jego szaty mieniły się nakształt chrząszcza.
Wśród uroczystej ciszy rozłożono księgi i kapłani zaczęli śpiewać pieśni, których tempo stawało się coraz żywsze, w miarę, jak się zbliżał koniec nabożeństwa i dopalały się świece.
Poszliśmy obejrzeć inne części świątyni, ścigani odgłosem nabożnych śpiewów, które ucichły, gdyśmy się dostali do istnego raju, pełnego parawanowych cudów.
Paręset lat temu żył w Japonii malarz, zwany Kano. Jego to świątynia Chion-in przyzwała dla przyozdobienia swoich ścian. Ściany są z parawanów, parawany tworzą ściany, więc Kano miał pole nielada.
Pomagali mu uczniowie i naśladowcy, i pozostawił po sobie paręset parawanów, które są skończonemi obrazami. Jak wiadomo, wnętrze świątyni odznacza się prostotą. Kapłani mieszkają w małych izdebkach, z ciemnemi sufitami, na białych matach, a z tych izdebek można w każdej chwili zrobić jednę wielką komnatę. Takie samo urządzenie jest i w Chion-in, tylko, że celki są stosunkowo duże, ze wspaniałemi werendami i krużgankami. Jedwabne sznury i chwasty wykwintnej roboty służą do rozsuwania ścian, a drewniane ramy pokryte są lakką. Ale słabe moje słowa nie zdołają wyrazić, jaki tu spokój panuje i jaką potęgę wywoływania pożądanego efektu posiadał ten malarz. Wielki Kano namalował stadko bażantów, skupionych nad śniegiem pokrytych gałęziach sosny: albo cietrzewia, roztaczającego w zapale ogon dla olśnienia samicy; albo rozsypujące się złocienie, wyrzucone z wazonu; albo postacie spracowanych wieśniaków, powracających z targu; albo scenę myśliwską u stóp wulkanu Fudżiyama. Równie wielki artysta — ten cieśla, który budował świątynię, oprawił artystycznie każde z tych malowideł, a Czas — trzeci artysta — przyćmił blask złoceń, nadając im odcień bursztynu, drzewu kolor ciemnego miodu, a lśniącej powierzchni lakki przejrzystość i głębsze tony. W każdej z tych cel toż samo. Niekiedy za usuniętym parawanem ukazywał się mały z łysą głową kapłan, modlący się nad kadzielnicą, lub jedzący ryż, ale po większej części cele były puste, czysto omiecione i uporządkowane.
Pomniejsi artyści pracowali razem ze wspaniałym Kano. Dozwolono im dotknąć pędzlem zewnętrznych ścian werendy, a przewodnik zwrócił nam uwagę na mnóstwo, jednym kolorem robionych szkiców na drzwiach. Kwiat irysu, zdruzgotany upadkiem gałęzi, obłamanej przez rozzłoszczoną małpę; trzcina, uginająca się pod gwałtownym naporem wichru; rycerz zaczajony w gęstwinie na nieprzyjaciela, z ręką na mieczu, z groźnym wyrazem twarzy. Jak długo — powiedzcie — wytrwałby u nas szkic, robiony sepią na dolnej połowie drzwi, lub na ścianie kuchennego korytarza? A w tym kraju delikatnym mógłby człowiek napisać swoje imię na zakurzonej drodze, a byleby ten napis miał artystyczną wartość, dzieci i wnuki tego człowieka uszanowałyby rysunek.
— Teraz już nie budują takich świątyń — powiedziałem, wyszedłszy na światło dzienne.
Budują właśnie świątynię na drugim końcu miasta — objaśnił Yamagutehi. — Chodźmy tam, a pokażę wam liny z włosów ludzkich robione.
Przebiegliśmy przez Kioto w dżinrikiszach i ujrzeliśmy, oplątaną w niezliczone belki rusztowania, budującą się świątynię, większą jeszcze niż Chion-in.
— Świątynia, która tu stała, spaliła się bardzo dawno. W całej Japonii ludność zaczęła składać drobne ofiary, a ci, którzy nie mogli przysłać pieniędzy, przysyłali włosy na zrobienie z nich sznurów. Dziesięć lat trwa budowa. Wszystko tu z drzewa — dokończył przewodnik.
Na placu pełno było ludzi, zajętych wykończaniem dachu i układaniem posadzki. Olbrzymie filary, równie pięknie rzeźbione, cała robota tak samo doskonała jak w Chion-in, tylko nowe drzewo miało biały i żółty kolor, zamiast poczerniałych barw starożytnej świątyni; tylko spojenia pociągnięte były białą lakką dla ochrony przed robactwem, a delikatne kraty zabezpieczone były drucianą siatką od najścia ptaków.
Japonia jest niezwykłym krajem. Jej malarze igrają z kamieniem, cieśle z drzewem, kowale z żelazem, artyści z życiem, śmiercią i wszystkiem, co im podpada pod oczy. Na szczęście, brak tym ludziom jednego: siły charakteru, któraby im dała możność igrania z całym światem i zapanowania nad nim. My, europejczycy, posiadamy tę siłę. To nasza kompensata.
— Świątynie? — zawołał w kilka godzin później człowiek z Kalkuty, któremu opowiadałem o tem, com widział. — Przesycony jestem świątyniami! Powiem panu, co jest ciekawszego. Jedź pan do Arashimy, osiem mil ztąd. To ciekawsze od wszystkich świątyń z pyzatym Buddą na środku...
Usłuchałem tej rady. Czy mówiłem wam, że kwiecień w Japonii jest piękny? Jeżeli mówiłem, to przepraszam. Zwykle deszcz pada i to zimny deszcz, ale słońce, jeżeli ukaże się na chwilę, warte jest widzenia. Wydawaliśmy radosne okrzyki, gdy nasze dżinrikiszi, podskakując na niegodziwym bruku przedmieścia, doniosły nas do tego, co powinno się nazywać warzywnemi ogrodami, a nazywa się polem.
— Nigdy sobie nie wyobrażałem — wyrzekł profesor, uderzając laską w czarną ziemię — żeby można system irygacyjny doprowadzić do podobnej doskonałości. Ale... a psik! ach! nawożą oni te swoje pola zanadto dobrze...
Pola pod miastem miewają zwykle nieprzyjemną woń, ale tu nadmiar woni unosił się nad całą okolicą. Nie było ani kawałka ziemi nieuprawnej, a uprawa była posunięta do najwyższego stopnia doskonałości. Cebula, jęczmień wązkiemi zagonami pomiędzy rzędami herbaty, bobu, ryżu i różnych innych roślin, nieznanych nam z nazwiska, cieszyły oczy znużone blaskiem złotej gorczycy. Nawóz znaczy dużo, ale ręczna uprawa roli jeszcze więcej. Kiedy Japończyk dał już roli wszystko, co było można, piele on swój jęczmień, wyrywając palcami każde źdźbło chwastu. Mówię prawdę. Sam to widziałem.
Dążyliśmy przez płaszczyznę, na której leży Kioto, do łańcucha wzgórz, widniejących w oddali. Znikły uprawne pola i irygacye, a nasi niezmordowani kulisowie biegli brzegiem szerokiej płytkiej rzeki, pokrytej klocami spławianego drzewa.
— W pogodny dzień — opowiadał nam przewodnik — wszyscy mieszkańcy Kioto jadą do Arashima na wycieczkę.
— Ależ oni zawsze robią wycieczki: do ogrodów z wiśniowemi drzewami, do herbaciarni i do... do... do...
— Tak, jeżeli pogoda, wszyscy jadą na spacer, bawią się.
— Ale dlaczego? Przecież człowiek nie jest stworzony do zabawy jedynie?
— Dlaczego? Bo dzień jest pogodny. Anglicy mówią, że pieniądze z nieba spadają Japończykom, którzy nic nie robią. Tak wam się tylko zdaje. Ale patrzcie, jakie tu piękne miejsce...
Rzeka skręcała pomiędzy góry, porosłe sosnami, i rozbijała się srebrną pianą o słupy i szczątki lekkiego mostu, zniesionego świeżo przez wodę. Po naszej stronie, nawprost pięknej grupy młodych klonów, stał szereg herbaciarni i drewnianych baraków, zbudowanych nad wodą.
Światło słoneczne, niezdolne rozjaśnić posępnej zieloności sosen, oblewało łagodnie delikatne liście klonów i wybrzeże, na którem wiśniowe drzewa jaśniały biało-różowemi płatkami pośród ciemnych dachów wioski, położonej na przeciwległym brzegu.
Zatrzymaliśmy się tam.
W jaki sposób dostałem się do herbaciarni, nie umiem powiedzieć. Może japońska dziewczyna skinęła na mnie gałązką rozkwitłej wiśni, a ja poszedłem za jej wezwaniem? Wiem tylko, że padłem na maty i wpatrywałem się w obłoki, przepływające po niebie, i w kłody drzewa, płynące po wodzie, i czułem zapach drzewa świeżo obdartego z kory, i wsłuchiwałem się w nawoływania flisaków, i czułem się szczęśliwszy, niż wolno być człowiekowi na tej ziemi.
Właścicielka herbaciarni nastawała na to, ażeby nas odgrodzić parawanem od innych towarzystw bawiących się na tej samej werandzie. Przyniosła ładne, niebieskie parawany z wymalowanemi bocianami i powsuwała je w listwy. Wytrzymywałem, dopóki mogłem. Z po za parawanu dochodziły wybuchy wesołego śmiechu, tupot małych nóżek, brzękanie talerzyków, a w szparach połyskiwały blaski czarnych oczu. Cała rodzina z Kioto wybrała się na wycieczkę, mama zajmowała się babcią, młoda ciocia gitarą, a dwie dzieweczki czternasto i piętnastoletnie małym, ośmioletnim chłopczykiem, który ze swej strony zajmował się maleńkiem dzieciątkiem, które znów miało minę taką, jakby się zajmowało wszystkimi. Babcia ubrana była w kolor ciemno-niebieski, mama niebiesko i popielato, dziewczątka miały wspaniałe krepowe szaty, ponsowe i lila w desenie z kwiatów, jedwabne szarfy koloru kwiatów jabłoni, z podbiciem barwy świeżo rozkrojonego melona; chłopczyk był ubrany w złociste rdzawo-brunatne suknie, a maleństwo przewracało pomiędzy talerzami pulchne swe ciałko, odziane w tęczowe kolory. Wszyscy byli ładni, wszyscy, z wyjątkiem babci, która była tylko wesoła i łysa, a gdy skończyli obiad i sprzątnięto stoliczki z lakki, białą z niebieskiem porcelanę i zielonawe filiżanki, ciocia zaczęła grać na gitarze, samisen, a dziewczątka bawić się w ślepą babkę.
Człowiek żywy, złożony z krwi i ciała, nie zdołałby wytrzymać z drugiej strony parawanu. Zapragnąłem też bawić się z niemi, ale byłem za wielki i za niezgrabny, więc mogłem tylko siedzieć i przypatrywać się tym porcelanowym figurkom. Krzyczały, skakały, goniły się i przysiadały na ziemi z niewinnym wdziękiem dziewczęcym, a przerywały zabawę poto tylko, żeby popieścić maleńkiego, gdy mu się zdawało, że go zaniedbują. A gdy zmęczone nie mogły już biegać, wachlowały się, oparte o niebieskie parawany, i każda z nich stanowiła obrazek, któregoby żaden malarz nie potrafił oddać, a ja śmiałem się z niemi, dopóki nie stoczyłem się z werandy na ulicę. Czym oszalał? Jeżeli tak, to przynajmniej w nie byle jakiem towarzystwie, bo tego samego dnia spotkałem bardzo poważnego człowieka z Indyi, człowieka wierzącego jedynie w kodeks cywilny. Człowiek ten był rozczerwieniony i zadyszany.
— Zabawiłem się doskonale! — wołał zdaleka, otoczony gromadą dzieci. — Jest tu jakaś ruleta, na której gra się o ciastka. Nakupiłem tego za trzy dolary, na uciechę dla tych koźląt, i zacząłem grać jak w Monte Carlo. Nigdy w życiu nie zabawiłem się tak dobrze! Dzieci stały spokojnie, dopóki nie zjadły wszystkiego, do ostatniej okruszyny, z wyjątkiem wielkiego żółwia z cukru. Wtedy rzuciły się nań hurmem, a ja uciekłem.
Naśmiawszy się do syta, uciekliśmy i my, ja profesor z całym zbiorem fotografii, i błądziliśmy nad brzegiem rzeki, a potem przewieźliśmy się tratwą po wezbranych wodach i wysiedliśmy na wąską kamienistą dróżkę ponad wodą, gdzie rosły irysy i fiołki, a wesoło szumiący wodospad przedzierał się przez zarośla świerków i klonów. Wszystkie ładne dziewczęta z Kioto zebrały się tam dla nacieszenia się pięknym widokiem. Samotna ciemno-zielona sosna, stała na uboczu, wpatrzona w zakręt rzeki, tam, gdzie bystra woda toczyła się, tworząc wiry na głębinie. Dalej rozbijała się o skaliste odłamy, niosąc na swem łonie kloce drzewa, a ludzie, stojący w czółnach, zanurzających się głęboko w srebrzystych pianach wzburzonej wody, ciągnęli i kierowali w dal te kłody. Ach! rozkoszą było życie w tej chwili, rozkoszą było zrywać irysy, przesuwać po twarzy gałęzie rozkwitłych jabłoni pełne rosy, zbierać fiołki i rzucać je na bystre wody rzeki.
— Nieznośna to rzecz być niewolnikiem aparatu! — westchnął profesor, na którego też oddziaływały potęgi wiosny, mimo, że nie zdawał sobie z tego sprawy.
— Nieznośna to rzecz być niewolnikiem pióra! — westchnąłem i ja.
— Cieszmy się więc tem, co mamy pod ręką, ty Filistynie! — zawołał profesor.
I bawiliśmy się, dopóki nie nadciągnęła chmura i nie zawiał chłodny wiatr od rzeki, a wtedy powróciliśmy z zadowoleniem do naszych ekwipażów.
— Ilu ludzi, jak myślisz mieści się w tym kraju na mili kwadratowej? — zagadnął profesor, który zagłębiał się w statystyce. — Dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt! I ani śladu niedostatku! Jakim sposobem dochodzą oni do tego?
Chciałbym otrzymać odpowiedź na to zapytanie. Japonię zamieszkują przeważnie dzieci, a te dzieci pracują też potrosze; rodzice zaś przerywają im zajęcie pieszczotami. W hotelu Yami cała usługa spoczywała w rękach dziesięcioletnich bębnów, bo wszyscy starsi wyruszyli na wycieczki do kwitnących sadów. Małe dyablęta znajdowały czas na dokonanie roboty dorosłych ludzi, a w przerwach dokazywały na schodach. Mój wyłączny służący, zwany „biskupem,“ z powodu poważnej miny, ustrojony w niebieski fartuch i kamasze, był chyba najzwinniejszy ze wszystkich...
Całą jedną dzielnicę Kioto zamieszkują rękodzielnicy. Nie mają oni zwyczaju wywieszać szyldów; trzeba ich wyszukiwać z pomocą przewodników. Zwiedziłem trzy pracownie. Jednę porcelany, drugą wyrobów cloisonné, trzecią lakki, inkrustacyi i bronzów. Pierwsza izba napełniona była porcelaną gotową do zapakowania, taką, jaką kupujemy w Europie. Po za sklepem był ogródek cztery stopy w kwadrat mający, w którym palma o wyglądzie papierowym ocieniała karłowatą sosnę.
— To się robi na wysyłkę: Europa, Indye, Ameryka — objaśnił spokojnie zarządzający. — Chcecie obejrzeć?
Przez werandę z wygładzonego drzewa zaprowadził nas do pieców, do kadzi z glinką. W oddziale gdzie robotnicy lepili kadłuby słynnych wazonów, koła prowadzone ręcznie pracowały zdumiewająco dokładnie. Garncarz siedział na czystej macie, obstawiony przyborami do herbaty. Kiedy już wyrobił wazon i przekonał się, że jest dobry, nalewał sobie trochę herbaty zanim wziął się do drugiego. Garncarze umieszczeni byli w sąsiedztwie pieców, a pracownie ich nie miały żadnych przyozdobień. Inaczej u malarzy. W domku, jak pudełko, siedzieli mężczyzni, kobiety, dzieci, malując wazony po pierwszem wypaleniu. Zbyteczna rzecz wspominać o panującej tam czystości i starannem przybraniu pracowni. Gałąź kwitnącej wiśni strzelała z ponad ogrodzenia ogródka; pokręcona sosna odcinała się na błękitnem niebie rozstrzępionemi igłami, a na brzegach stawu irysy i trzciny kołysały się na wietrze.
Właściciel drugiego zakładu mieszkał w pudełku z ciemnego drzewa, domem nazwać tego niepodobna, otoczony drogocennemi bronzami i medalami z wystaw europejskich i amerykańskich. Spokojny był i cichy jak kot, a mówił prawie szeptem. Chcemy obejrzeć fabrykę? Poprowadził nas przez ogród; dla niego było to niczem, lecz my stanęliśmy zachwyceni. Kamienne latarnie, porosłe zielonkawym mchem, wychylały się z pośród bambusów, między któremi stały bociany wykute z bronzu. Karłowata sosna obejmowała ramionami czarodziejską sadzawkę, w której tłuste, leniwe karpie poruszały się zwolna, a parę czubatych nurów zakwakało na nasz widok. Cisza taka, że słychać było szelest spadających kwiatów wiśniowych i plusk wody poruszanej przez ryby. Japończycy do ozdoby swych domów zbierają wszystko: dziwacznie obrobione przez wodę kamienie, odłamy skały, drobne kamyki. Zmieniając mieszkanie, zabierają cały ogród, sosny i resztę, a nowy lokator ma wolne pole do przyozdabiania go według swego gustu.
Po sześciu stopniach weszliśmy do budynku, gdzie szła robota. W jednym pokoju stały farby do emalii, starannie umieszczone w dzbanach nieposzlakowanej czystości, i miedziane wazony, przygotowanej do emaliowania; niewidzialny ptak świergotał i gwizdał w klatce, pudełko barwnie ustrojonych motyli stało na zawołanie dla malarza. W następnym pokoju siedzieli robotnicy, trzech mężczyzn, pięć kobiet i dwóch chłopców, wszyscy milczący, jak uśpieni. Dopiero patrząc, w jaki sposób wyrabia się cloisonnée (emalia na miedzi), zrozumiałem wysoką cenę tego przedmiotu. Jeden z robotników układał deseń z gałązek i motylów na talerzyku, mającym dziesięć cali średnicy. Cieniutką niteczką srebrnego drutu oznaczał kontury, wciskając z niezmierną cierpliwością drucik szczypczykami w żyłki i ząbkowane brzegi listków rysunku. Następnie, gdy już deseń został odznaczony, miedziany talerzyk idzie do pieca, ażeby srebrny drucik mógł przylgnąć do rozpalonego metalu. Potem następuje kolorowanie przez chłopców w okularach. Delikatnemi, stalowemi pałeczkami, czerpiąc z miseczek stojących obok, napełniali oni każdy kawałek rysunku odpowiedniego koloru masą. Przyglądałem się długo zręcznym poruszeniom dziecięcych rączek, gdy właściciel fabryki odwołał mnie do obejrzenia wzorów groźnych smoków, strzępiastych złocieni, motylów, arabesek delikatnych jak rysunki mrozu na szybach, a wszystko rysowane z niezachwianą poprawnością.
— To są nasze wzory. Z nich układam kompozycye, a gdy mi brak jakiejś barwy, idę oglądać te nieżywe motyle — objaśnił.
Po wypełnieniu konturów farbami, emalia idzie do pieca, z którego wychodzi powzdymana miejscami, podobna do delikatnej majoliki. Czasami cały miesiąc trwa wykładanie rysunku drucikiem, drugi miesiąc wypełnianie go farbami, ale najwięcej czasu zabiera polerowanie. Polerownik zasiada, otoczony przyborami do herbaty, z wanienką wody, kawałkiem flaneli i kilku miseczkami, pełnemi odpowiednich kamyków. Zasiada i gładzi. Gładzi miesiąc, trzy miesiące, rok. Gładzi z zamiłowaniem, całą duszę wkładając w końce palców, i stopniowo wygładza się powierzchnia emalii, schodząc do równego poziomu ze srebrnym drucikiem, i rysunek występuje w całe-wspaniałości.
Jeden z robotników od miesiąca wygładzał wazonik pięć cali wysoki, miał przy nim roboty jeszcze na dwa miesiące. Kiedy ja będę w Ameryce, on będzie jeszcze gładził, a piękny rubinowego koloru smok na niebieskiem tle będzie coraz piękniejszy, z każdą łuską, z każdym wąsikiem obwiedzionym srebrną obwódką.
— Jest też i tania emalia — powiedział, uśmiechając się zarządca. — My nie możemy takiej wyrabiać. Ten wazonik będzie kosztował siedmdziesiąt dolarów...
Uszanowałem to jego „nie możemy” zamiast „nie wyrabiamy”. W tem wyrażeniu znać było artystę.
Ostatnia nasza wycieczka była do największego zakładu w Kioto, gdzie chłopcy robili złote inkrustacye na żelazie, siedząc na werandach z widokiem na ogród, piękniejszy jeszcze od wszystkich dotąd widzianych. Oprócz tych malców, dorosły robotnik zajęty był układaniem z żelaza, złota i srebra straszliwej przygody dwóch kapłanów, którzy zbudzili smoka i uciekali przed nim brzegiem tarczy. Ale najśliczniejszym robotnikiem było maleńkie, tłuste dzieciątko, któremu dano gwoździk, młoteczek i kawałek metalu do zabawy, ażeby rzemiosło, które ma dać mu chleb w przyszłości, wsiąkało weń wszystkiemi porami jego dziecięcej skórki. Śmiało się i śpiewało ono, uderzając młoteczkiem. Europejskie pięcioletnie dziecko nie potrafiłoby użyć młotka bez potłuczenia swych różowych paluszków, a mały Japończyk już umiał uderzać celnie.
Następnie zwiedziliśmy fabrykę wyrobów ze złotej lakki, którą się pociąga warstwę na warstwę, czerpiąc ją z agatowej palety, umocowanej na palcu artysty, i rzeźbiarnię z kości słoniowej, interesującą, dopóki widz nie przekona się, że dłutko nie błąka się nigdy.
— Ich artyzm, to czysto mechaniczna zręczność — zauważył profesor po powrocie do hotelu.
— A nasza? europejska? — zapytałem.
— Idę spać — usłyszałem w odpowiedzi.
Przed siedmiuset laty król, panujący w tym kraju, zbudował nad brzegiem morza drogę, którą nazwał Tokaido, i droga ta przetrwała do dzisiejszego dnia. Gdy się zjawili europejscy inżynierowie, szli tym samym mniej więcej śladem, z czego wyłoniła się droga żelazna, przed którą każdy naród może złożyć pokłon.
Tylko przykry zawód spotyka cudzoziemca, który w tych wagonach, podobnych zewnętrznie do typu ogólnie przyjętego, spodziewa się takich samych wewnętrznych urządzeń. Ale Japończykom wystarcza to, co jest; wyskakują w razie potrzeby na każdej stacyi i czasami pozostają. Niedawno temu pewien dygnitarz o mało co nie został zmiażdżony pomiędzy stopniem a platformą, a japońskie gazety bardzo poważnie zastanawiają się nad korzyściami wagonowych umywalni i t. d. Nie mam głosu w tej sprawie, ale jednak sądzę, że na dwunastogodzinną podróż z Nagoya do Yokohamy przydałyby się pewne udogodnienia.
Pozostawiliśmy gęste zaludnienie i wzorową uprawę ziemi u podnóża gór, i jechaliśmy brzegiem wielkiego jeziora, stalowo-błękitnego na całej powierzchni, o ile nie było na niem małych wysepek. Potem jezioro zamieniło się w morską zatokę, którą przebyliśmy po zbudowanej z kamienia grobli; znikła mnogość sosen, bo drzewa zmuszone są wyrastać z wilgotnych nadbrzeżnych pagórków i walczyć, pochylając głowy, wyciągając ręce i krzepiąc się na nogach, walczyć z piaskami oceanu Spokojnego, którego bałwany szumią i rozbijają się nie dalej, jak o ćwierć mili od grobli. Japończycy znają się na leśnem gospodarstwie. Zasadzają oni drzewami lotne piaski i umieją umacniać ruchome wydmy tamami z gałązek i samemi sosnami równie zręcznie, jak spajają deski. Czy ich leśnicy kształcili się we Francyi? Sposób robienia tam dla umocnienia piasków jest czysto francuski, i francuskie sadzenie drzew skośnemi rzędami.
Po przejechaniu tych pustkowi pociąg zapuścił się w tunel, a potem jechał nad samym brzegiem i fale rozbijały się o podnóże nasypu. Potem mijaliśmy liczne wioski rybackie, których werendy niemal opierały się o linię, a sieci rozwieszone były prawie pod kołami pociągu. Nieustająca zmiana krajobrazów, pola, góry, wybrzeże morskie, lasy, bambusowe zarośla i trzęsawiska porosłe azaleami, tak mnie zmęczyły, że zacząłem rozmowę z człowiekiem, który od lat dwudziestu przebywał w Japonii.
— Tak, Japonia ma doskonały klimat. Deszcze zaczynają się w maju lub w końcu kwietnia. Czerwiec, lipiec, sierpień, są upalne. Czasami bywa 86 (Fahr.) w nocy, ale niema chyba na całym świecie przyjemniejszego klimatu, jak pora od września do maja. Życie nie jest drogie, tylko mieszkanie drogie. Za sto dolarów miesięcznie można mieć dom porządny, można nawet za sześćdziesiąt. Dziś i w poniedziałek będą wyścigi w Yokohamie. Pojedziesz pan? Nie? Powinieneś pan jechać. Nie widziałeś pan jeszcze nic podobnego do starego Fudżi-Fudżiyama. Na lewo od drogi. Cóż pan na to?
Zwróciłem się i ujrzałem Fudżiyamę na podnóżce wznoszących się pochyło pól i lasów. Wysoki jest ten wulkan czternaście tysięcy stóp, niewiele, jak na nasze pojęcia w Indyach. Ale co innego czternaście tysięcy stóp ponad poziom morza w otoczeniu szesnastotysięcznych szczytów himalajskich, a co innego wśród płaskiej stosunkowo okolicy. Oko dźwiga się z trudem po gładkiem zboczu wygasłego wulkanu, a doszedłszy do wierzchołka, wyznaję, że nawet w Himalajach nie widzi się nic, coby godne było stanąć obok tego potwora. Byłem rad. Fudżiyama wygląda zupełnie tak, jak na japońskich wachlarzach i pudełkach.
— Tak — opowiadał dalej mój towarzysz — Japończycy budują koleje wszędzie. I płacą sami. Nie mogę pana objaśnić, skąd się biorą pieniądze, ale nie ulega wątpliwości, że pełno pieniędzy w całym kraju. Japonia nie jest bogata, ani biedna — jest zamożna. Ja sam jestem kupcem. Nie mogę powiedzieć, żeby mi się podobał ich sposób prowadzenia interesów; człowiek nigdy nie jest pewny, co Japończyk ma na myśli. Co innego Chińczyk. Inni już mówili pewnie panu to samo. Ale rząd tutejszy jest bez zarzutu i gdy Japonia wykończy swoje urządzenia, będzie to siła, z którą trzeba się będzie rachować. A teraz uważaj pan na góry Hakme, w które wjeżdżamy.
Przybyliśmy do Yokohamy o ósmej wieczorem i zajechali do „Grand-Hotelu“, gdzie wszyscy ludzie umyci i wykwintnie ubrani, zasiadający do obiadu, spoglądali na nas wzgardliwie, a ci, których spotykaliśmy poprzednio na parostatkach, udawali, że nas nie znają. Słychać tylko język francuski, niemiecki i amerykański, który tak się różni od angielskiego, jak narzecze mieszkańców Patagonii.
Pewien pan z Bostonu dostarczył mi cennych objaśnień w tym przedmiocie.
— To już Zachód — powiedział. — Jeżeli chcesz pan doprowadzić ich do wściekłości, powiedz im, że nie są podobni do Anglików. My w Bostonie, to co innego. Nie chodzi nam wcale o to, co Anglicy o nas myślą.
Człowiek ten dużo rzeczy mi opowiadał. Republikanin-demokrata. I dlatego zapewne wszyscy jego znajomi należeli do „najlepszych rodzin w Bostonie“, których przodkowie przypłynęli w te strony w bardzo odległej porze. Ale właśnie, gdy wpadłszy w zapał, zabierał się do opowiedzenia mi historyi tych potomków „najlepszych rodzin“, profesora opanowała bezbożna chęć zwiedzenia gorących źródeł, tryskających w Myanoshita i porwał mnie za rękę.
Pojechaliśmy.
Najpierw pociągiem, pełnym wyjących obieżyświatów, a potem w poczwórnych dżiurikishi. I wtedy dopiero można ocenić piękność krajobrazu. Po siedmiu milach przebytych po równinie przybyliśmy do górskiej rzeki, pełnej czarnych głębin i kipiącej pianą. Jej brzegami dążyliśmy drogą wykutą w wulkanicznych skałach, bardzo stromą, ocienioną sosnami, klonami, jesionami i wierzbami. Piękność zielenią strojnych skał i srebrnych wodospadów nie da się wyrazić słowami. Na każdym zakręcie drogi, zkąd widok był piękny, stały herbaciarnie, pełne zachwyconych Japończyków. Japończyk ubiera się niebiesko, bo wie, że ten kolor odbija cudownie od ciemnej zieloności sosen. Po śmierci musi on iść do jakiegoś innego nieba, bo kolor naszego nie może mu pasować.
Jechaliśmy doliną cudownego potoku, dopóki wody nie znikły nam z oczu za skalistem wybrzeżem, zkąd tylko dolatywało do nas ich pluskanie i nawoływanie z po za gęstwiny drzew. W miejscu, gdzie las był najmilszy, łożysko potoku najgłębsze, a zieleń młodej grabiny najświeższa, wybudowano dwie brzydkie oberże. Roiło się tam na pochyłości spodów od ludzi, którzy swemi europejskiemi ubraniami niweczyli cały urok krajobrazu. Profesor i ja uciekliśmy za skały i znaleźli się nanowo w Japonii. Po stromych schodach, wśród zbitego gąszczu-zarośli, zeszliśmy do łożyska tego potoku, nad którym jechaliśmy poprzednio. W powietrzu rozlegał się huk i szum setek strumieni, a gdziekolwiek można było przejrzeć leśną gęstwinę, ukazywał się potok, rozbijający się na kamieniach. Na górze, w hotelu, pozostawiliśmy przejmujące, listopadowe zimno; tu, w głębi wąwozu, panował klimat Bengalu z tumanami rzeczywistej pary. Rury z zielonego bambusu doprowadzały gorącą wodę do łazienek, gdzie na werandach Japończycy w białych i niebieskich szlafrokach wypoczywali i palili. Z zarośli dochodziły śmiechy kąpiących się i, o hańbo! z za węgła ukazała się czcigodna staruszka, idąca najswobodniej bez żadnego okrycia, oprócz kąpielowego ręcznika i to nie nazbyt wielkiego. My zaś zapuściliśmy się głębiej w wąwóz, wpatrując się w niebo poprzez splątane gałęzie.
Japońskie dziewczęta, czternasto i piętnastoletnie, wcale ładne, nie wydawały się bynajmniej zawstydzone widokiem cudzoziemców. Było to coś nakształt europejskich, morskich kąpieli, tylko bez kostyumów kąpielowych. W głębi wąwozu upał był coraz większy, a gorąca woda coraz obfitsza. Przez spojenia rur wydobywała się para; para unosiła się z kamienistego łożyska rzeki, a po zatknięciu laski w gorącą wilgotną ziemię, dołek napełniał się gorącą wodą. To, co jest, nie wystarcza jeszcze mieszkańcom, ryją więc bezładnie ziemię we wszystkich kierunkach. Próbowałem wsunąć się do szybu, ale para, która nie robi wrażenia na Japończykach, wygnała mnie ztamtąd. I pomyślałem, co się stanie, gdy kilof dojdzie do źródła, a górnik zmuszony będzie uciekać, ażeby nie zostać ugotowanym we wrzącej wodzie?
Gdyśmy powrócili na górę o zmierzchu, na jednej z ulic Myanoshity zobaczyliśmy dwóch małych, tłuściutkich cherubinków, mniej więcej trzyletnich, biorących wieczorną kąpiel w baryłce, zapuszczonej pod okap dachu przed sklepem. Udawali, że się boją, patrząc na nas przez palce, dając nurka i chowając się jeden za drugiego, a ojciec nakłaniał ich, żeby na nas prysnęli wodą. Był to najładniejszy obrazek z całego dnia i choćby tylko dla niego warto było znieść widok szpetnego, zatłoczonego hotelu.
— To jest coś nadzwyczajnego — mówił profesor, czerwony jak rak. — Siedzisz sobie w kąpieli i zwracasz się o gorącego lub zimnego źródła, według życzenia, a temperatura jest też fenomenalna. Jedźmy zobaczyć, zkąd to pochodzi, a potem wracajmy.
Jest o pięć mil głębiej, w górach, miejsce noszące nazwę Płonącej Góry. Pojechaliśmy tam, przedzierając się przez czarujące gęstwie bambusów, jodeł, trawą zarosłych polanek i znów jodeł, a rzeka szumiała w dole. Na końcu podróży odkryliśmy drugorzędne piekło, położone na rozdartem, krwawiącem zboczu góry. Woda cuchnąca zgniłemi jajami stała w jeziorkach z owrzodzonemi brzegami, a gęsty biały dym wydobywał się z podziemnego laboratoryum. Pomimo odoru i siarczanych osadów na czarnych skałach, byłem trochę zawiedziony, dopóki nie poczułem rozgrzanej ziemi — gorąca równającego się rozpalonej pokrywie kotła. Mówią, że to wygasły wulkan. Jeżeli nieobliczone siły, zamknięte w pochwie błotnistej ziemi, nazywają się wygaśnięciem, rad jestem, że mnie nie zawiedziono do płonącego wulkanu. Mimowoli, jakby w obawie uszkodzenia wątłej skorupy, i wywołania wybuchu, stąpałem ostrożnie i nagliłem profesora do powrotu.
— Hm! to tylko kocioł, w którym się przygotowywała nasza ranna kąpiel. Wszystkie źródła tu się znajdują — odpowiedział.
— Nic mnie to nie obchodzi. Zostawmy je w spokoju. Czyś pan nigdy nie słyszał o wybuchach kotła? Nie uderzaj pan z taką energią laską w ziemię. Możesz otworzyć klapę...
Po zobaczeniu Płonącej Góry dopiero uczymy się oceniać japońskie budownictwo. Nie jest ono trwale. Każdy człowiek pali się raz, dwa razy w życiu. Ale mniejsza o pożar. Jedyna rzecz, która przeszkadza Japończykom, to trzęsienia ziemi. Więc bronią się od niego. Broniąc się, budują oni domy tak, ażeby się mogły rozpaść z łatwością, jak wiązka mioteł. Niema fundamentów, tylko narożniki spoczywają na okrągłych kamieniach, zapuszczonych w ziemię, i dlatego podczas trzęsienia ziemi nie zdarzają się tu wypadki. Tak utrzymują znawcy. Nie mam własnego zdania o tem, dopóki sam nie doświadczę, ale radbym doświadczyć jak najdalej od podejrzanego okręgu Płonącej Góry.
Uciekając z Myanoshity od jednego strachu, musiałem przecierpieć drugi. Karzeł w niebieskich spodeńkach wrzucił mnie do małego dżiurikishi na pajęczych kołach, i dalejże na dół po spadzistej dróżce, po której pięliśmy się przez cztery godziny pod górę, a z góry zjechaliśmy w pół godziny. Dróżka bez żadnych baryer, niesłychanie stroma, a ty zdany na łaskę jednego, jedynego człowieka!
— Sześciu Hindusów nie podołałoby temu — zawołał profesor, migając obok mnie, na kołyszących się jak kaczka kołach dżiurikishi, pod kątem 38°.
A ja pomyślałem z zadowoleniem, że nawet sześćdziesięciu Hindusów nie odważyłoby się w taki nieprzyjemny sposób brykać po górach z drogocenną osobą sahiba.
∗
∗ ∗ |
— A jednakże — mówił mi tego samego wieczora pewien człowiek w Yokohamie — nie widziałeś pan jeszcze najgęściej zaludnionych okolic. Ludzie tu są istotnie natłoczeni, a mimo to biedy niema. Robotnik rolny umie utrzymać rodzinę kosztem czterech centów dziennie, naturalnie, o ile ograniczy się ryżem; a ceny ryb są też nizkie. Sto funtów ryżu można mieć za dolara, a dobry robotnik może zarobić trzy i pół dolara miesięcznie. Ludzie tu wydają dużo na przyjemności. Potrzebują rozrywki. Nie sądzę, ażeby robili duże oszczędności. W co wkładają zaoszczędzone pieniądze? W klejnoty? Nie, nie zupełnie, chociaż szpilki do włosów, jedyny prawie klejnot noszony przez japońskie kobiety, bywają bardzo kosztowne. Siedem i osiem dolarów płaci się za dobrą szpilkę, a cena prawdziwych dżetów bywa bardzo wygórowana. Ale w czem kobiety topią masę pieniędzy, to w swoich obi — szarfach, mówiąc po naszemu. Obi ma dziesięć lub dwanaście yardów długości, a widziałem obi sprzedawane hurtownie, po pięćdziesiąt dolarów sztuka. Każda kobieta, nawet z najuboższych warstw, ma przynajmniej jedno jedwabne ubranie i jedną obi. Na to wydają wszystko, co zaoszczędzą. Zachodnie okręgi — Ken, są najbogatsze. Uzdolniony rzemieślnik zarabia tam półtora dolara dziennie, a pracujący przy lakkach i inkrustacyach artyści dwa dolary. W Japonii jest dosyć pieniędzy na bieżące wydatki. Nie zaciągają oni pożyczek na budowę kolei. Pokrywają koszty sami. Umieją budować koleje bardzo tanio, dużo taniej, niż w Europie. Wpływa na to naturalne położenie kraju. Dowóz relsów ułatwiony, bo zawsze znajdzie się jakiś strumień, który je poniesie do naznaczonego punktu. Materyał budowlany jest pod ręką, a urzędnicy krajowcy. Inżynierowie europejscy, nieliczni zresztą, stoją na czele, ale sądzę, że gdyby ich usunięto, Japończycy daliby sobie radę bez nich. Umieją oni wyciągać dochody z kolei: niektóre dają 12%. Ogromne ładunki drzewa i żywności idą do większych miast, a prócz tego ruch osobowy, o którym niepodobna mieć pojęcia, dopóki się go nie widzi. Ludzie ruszają się bezustanku — dla interesów i dla przyjemności — głównie dla przyjemności. Niezadługo cała Japonia będzie pokryta siecią dróg żelaznych. Tylko pasmo gór, ciągnące się środkiem kraju, jest przeszkodą i utrudnia przeprowadzenie kolei od wschodu ku zachodowi. Ale dadzą oni i temu radę. Kraj umie postępować. Trzeba trochę czasu na zapoznanie się z Japonią. Mieszkam tu od dziesięciu lat, a niewiele wiem o niej. Poznajomiłem się z kilku staremi rodzinami ze szlachty feudalnej. Żyją one na uboczu, nie biorąc udziału w rządzie. Jedyny zarzut, jaki im można uczynić, to ten, że wydają ponad możność. Nie przyjmą cię nigdy u siebie w domu, tylko zaproszą do klubu na ucztę i sprowadzą tam tancerki. Nie przedstawią cię żonie. Nie zarzucili dotąd starożytnego zwyczaju, że żona nie siada do jedzenia z mężem, tylko po nim. Tak jak mieszkańcy Indyi, mówisz pan? Bardzo lubię Japończyków, ale jednak uważam ich za ludzi pierwotnych. Nie można im zarzucić, ażeby byli niestaranni w robocie i nieuczciwi. Chińczyk przeciwnie, jest nieskończenie gorszym łotrem, w każdym przypadku; ale ma tyle rozsądku, ażeby rozumieć, że uczciwość jest najlepszą polityką, i postępuje odpowiednio do tego. A Japończyk potrafi być nieuczciwym byle sobie dogodzić. Jest pod tym względem nieodpowiedzialny jak dziecko.
Ileż to już razy musiałem wysłuchać podobnego zdania? Wszyscy cudzoziemcy mówią toż samo o tych schludnych, grzecznych, maleńkich ludziach, którzy przepędzają życie w otoczeniu kwiatów i dzieci, i palą tytoń tak łagodny, jak ich obejście. Martwi mnie to; ale po namyśle widzę, że naród bez wady byłby doskonałością, a wtedy wszystkie inne narody powstałyby przeciwko niemu i utłukły go na miazgę. I nie byłoby Japonii, ani Japończyków.
Yokohama nie jest miejscem odpowiedniem do skupienia myśli. Ocean Spokojny puka do twoich drzwi, japońskie i amerykańskie statki wojenne zwracają uwagę, na kurytarzach hotelu spotykasz hiszpańskich jenerałów, lśniących od złota, a sklepy pochłaniają cię do reszty. Na dobitkę, w chwili, gdy zamierzałem wyzwolić się od wpływów zewnętrznych i skupić ducha, wszedł do mnie czarujący człowiek włóczący się po świecie dla przyjemności i kompletowania swoich zbiorów. I w pięć minut potem uprowadził mnie ze świata gadatliwych, kręcących się ludzi w świat cichy i spokojny, gdzie ludzie przepędzają całe tygodnie na przypatrywaniu się bronzom, i oddaliby całą Japonię za gardę od miecza zrobioną przez wielkiego artystę, i — są straszliwie oszukiwani...
— Kto jest obecnie najznakomitszym artystą w Japonii? — zapytałem.
— Umarł niedawno w Tokio, a niema zastępcy. Nazywał się K. i niepodobna było skłonić go do pracy inaczej, jak po pijanemu. Pokażę panu gardę od miecza, zrobioną według jego rysunku. Cały czas marnował na rysunki dla przyjaciół; gdyby był trzymał się wyłącznie malarstwa, byłby dwa razy tyle zostawił. Potrafił on wyrazić, uwidocznić wszystkie złe myśli, przechodzące przez głowę kruka (a kruk w Japonii jest krewnym szatana), i to na rysunku sześciocalowym kilkoma rzutami pendzelka umaczanego w tuszu. Spojrzyj pan na tę gardę, o której mówiłem...
Na okrągłej blasze żelaznej, mającej cztery cale średnicy i przedziurawionej środkiem dla osadzenia rękojeści, K. naszkicował postać kulisa, usiłującego zwinąć płaszcz, który wiatr rozwiewa — nie zimny wicher, ale łagodny letni wiatr. Kulis bawił się tą igraszką, a płaszcz igrał wesoło. Za chwilę płaszcz zostanie złożony i kulis, śmiejąc się, pójdzie dalej. Rysunek wyryty był artystycznie.
— Mam też malowidło drugiego artysty, Hokusai, który żył przy końcu osiemnastego stulecia i na początku dziewiętnastego. Patrz pan.
Rozwinął zwój jedwabiu, na którym ukazała się postać dziewczyny, ubranej w blado-niebieską i popielatą krepę, niosącej na ręku pęk bielizny, przed chwilą upranej, jak wskazywała stojąca obok wanna. Ciemno-niebieska chusteczka, rzucona lekko na lewe przedramię, ramię i szyję, przygotowana była do związania bielizny, gdy się ją złoży na ziemi. Kontury prawej ręki rysowały się pod lekką tkaniną rękawa. Prawą ręką trzymała bieliznę z wierzchu, lewą podtrzymywała ją od spodu. Z pod sztywnych, granatowo-czarnych włosów wyglądały zarysy lewego ucha.
Niesłychane wykończenie szczegółów, począwszy od ozdobnych szpilek we włosach do trepek na nogach, zauważyłem dopiero później; poprawność rysunku pochłonęła zrazu całą moją uwagę.
— Zwróć pan uwagę na to, że malowidło na materyi nie znosi poprawek — powiedział pełen dumy właściciel. — Zaledwie można naznaczyć lekko kontury węgielkiem, który się następnie zdmuchuje szczoteczką z piór. Któryż z dzisiejszych artystów mógłby tego Japończyka nauczyć czegokolwiek pod względem rysunku i kolorytu?
- ↑ Simla, miejscowość północna w górach; Anglicy, przebywający w Indyach, jeżdżą tam dla uchronienia się od wpływów zgubnego klimatu. (Prz. tłóm.).
- ↑ Nazwa nadawana Europejczykom w Indyach. (p. tł.)
- ↑ Popularne przezwisko żołnierzy angielskich
- ↑ Żołnierz indyjski. (Przyp. tłóm.).
- ↑ Pisane to było przed kilku laty.
- ↑ Nazwa, dawana Chińczykom przez Anglików (P. tł.)
- ↑ Żargonowe skrócenie nazwy San Francisco (p. tł.).
- ↑ Nazwa popularna piechoty marynarki. (P. tł.).
- ↑ Rodzaj wachlarza umieszczonego u sufitu, wprawianego w ruch przez służących, a używanego w krajach podzwrotnikowych. (P. tł.).