Od morza do morza/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Tom II
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Rudyard Kipling.

OD MORZA DO MORZA
przekład z angielskiego
M. G.

Tom II.

WARSZAWA.
DRUKARNIA
A.  T.  Jezierskiego
47. Nowy-Świat 47.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 30 Апрѣля 1901 г.
XIX.
Opis świątyni w Nikko. — Wiek dziecięcy.

Ztamtąd pojechaliśmy do Nikko. Pięć godzin koleją, a dalej dwadzieścia pięć mil bez kolei. Przewodnik wyszukał jakiś odwieczny wózek i uwiódł nas obietnicą wygody i pośpiechu, jakich dżiurikiszi nie może zapewnić. Ale nie dajcie się nigdy nakłonić do jazdy wierzchem w Japonii. Konie tu są nieprzyzwyczajone do zaprzęgu, każdy z nich usiłuje wierzgać i kopać towarzysza. Jest to powodem ciągłych niepokojów, z wyjątkiem miejsc, w których spadzistość drogi nie zostawia czasu na żadne poboczne ewolucye. Do Nikko jedzie się drogą — aleją, wysadzoną kryptomeryami, które podobne są do cyprysów, pnie mają czerwone lub srebrzysto-szare i żałobne gałęzie ciemno-zielone. Nazywam to aleją, ale trzeba powiedzieć, że droga ta ciągnie się dwadzieścia pięć mil, a drzewa po obu stronach rosną tak gęsto, że ich pnie, splątane z sobą, tworzą drewnianą ścianę z każdej strony drogi. Tam tylko, gdzie zbudowano wioski, to jest co dwie lub trzy mile, przerywa się ciągłość linii, bo olbrzymie drzewa zostały wyrwane, jak zęby, dla zrobienia miejsca na domy. A dalej zaczynają się one znów i ścisłemi rzędami trzymają straż przydrożną. Brzegi tego gościńca jarzyły się od azalei, kamelii i fijołków, bo wiosna rozpoczynała się właśnie.
— Wspaniałe! Cudowne! Niesłychane! — śpiewaliśmy chórem, profesor i ja.
Drzewa nie zwracały uwagi na nasze uniesienia i rosły wciąż tak samo gęsto. Ale w zimny dzień niewdzięczne ludzkie serca chętnie zrzekłyby się paru mil tego widoku, byleby skrócić podróż. Po pewnym czasie byliśmy już ślepi na otaczające nas piękności; na ciągnące drogą juczne konie z grzywami, jak miotły i Eblisową złością w sercu; na pielgrzymów w białych i niebieskich chustach na głowie, dźwigających dzieci, podobne do posążków Buddy; na szeregi wózków, ciągnionych przez maleńkie koniki, a naładowane rudą miedzianą z kopalni i ładunkiem saki z gór; na koloryt i ożywienie wiosek, gdzie dzieci wydawały radosne okrzyki, a ludzie śmiali się wesoło. Szare pnie drzew towarzyszyły nam bez przerwy, po wyboistej drodze, naprawianej faszyną, i po pięciu godzinach podróży dojechaliśmy wreszcie do Nikko, mającego pozór dużej wsi, rozłożonej u podnóża góry, a niestałe niebo, jak gdyby chcąc nas wynagrodzić za obolałe kości, roześmiało się do nas potokiem światła słonecznego. A jakie widoki wystąpiły w tem świetle! Przed nami naprost, kryptomerye tworzyły ścianę ciemnej zieloności, bystry potok toczył zielone wody na podłożu niebieskawych kamieni, a pomiędzy potokiem i drzewami rzucony był krwawo-czerwony most, poświęcany most, na którym nie postała nigdy niczyja noga, oprócz samego Mikada.
Idąc za głosem wody przez dziwaczną wioskę, podobną do zabawki dziecinnej, doszedłem do mostu i dostałem się pomiędzy osuszone głazy i wiosenne kwiecie. Wzgórze, strome i porosłe lasem, miałem z lewej strony; z prawej wioskę, uprawne pola i cyprysy, a powyżej zimny, błękitnawy szczyt góry, owiniętej w śnieg jeszcze nie topniejący. Hotel nasz stał u podnóża tej góry, a na świecie był raj. Wróbel przeleciał, niosąc źdźbło w dziobku, bo zabierał się już do budowy gniazda, więc uwierzyłem, że w Nikko jest wiosna.
Nad brzegami rzeki siedziały szeregiem uroczyste posągi ze skrzyżowanemi nogami, w których nawet niedoświadczone oko mogło rozeznać Buddę. Wszystkie, te nawet, które mech pokrył jakby trądem, miały spokój i martwe wejrzenie tego pana ziemi; podobne były do upiorów. Ale przyjrzawszy się bliżej, zobaczyłem, że są pomiędzy niemi różnice. Niektóre trzymały w objęciach masę kamyków, składanych tam przez pobożne dusze. Zapytałem jednego z przechodniów, co to znaczy, a on odrzekł:
— Te posągi wyobrażają bożka, który w niebie bawi się z małemi dziećmi. Opowiada im bajki i buduje domki z kamyków. I dlatego znoszą mu ich tyle, żeby nie zapomniał o dzieciach i żeby miał z czego budować...
Tylko Japończycy mogli wymyślić bożka bawiącego się w niebie z dziećmi! Nikt inny, tylko Japończycy...
Zeszedłem w dół do rzeki, która zamieniła się teraz w szumiący strumień. Niebieskawe skały, podziurawione, jak gąbka od nieustannych uderzeń fali, wznoszą się ponad wybrzeżem, a na wiosnę utkane są kwiatami azalei. Huczący potok wypływał z pod niebieskawej skały, zasianej różowemi plamami, a dziwnych kształtów sosna trzymała straż nad wodą.
Gnany przez profesora przewodnik wyszukał mnie na wybrzeżu i zaprosił do zwiedzenia świątyni. A ja w odpowiedzi przekląłem wszystkie świątynie, bo mi było błogo wyciągać się na ciepłym piasku w zagłębieniu skały; leżeć bezmyślnie tak, jak krwiożercze zwierzęta, przechadzające się na przeciwległym brzegu.
Przeklinając świątynie, zrobiłem głupstwo i to takie, za które moje biedne pióro nie zdoła nigdy odpokutować. Poszliśmy na górę drogą, wyłożoną szaremi głazami. Kryptomerye w Nikko, to były krzaczki w porównaniu z olbrzymami, rzucającemi tu cień na nasze głowy. Pomiędzy ich kamienno-szaremi pniami przeświecała czerwień mostu Mikada. Przeszedłszy pod łukiem kamiennym, weszliśmy na kwadratowy dziedziniec, rozbrzmiewający odgłosem młotów. Kilkudziesięciu ludzi biło młotami w filary i stopnie suto złocone.
— Odnawiają lakki. Nasamprzód odbijają dawniejsze.
Zapytałem o nazwę przepięknej świątyni na drugiej stronie dziedzińca. Była ona tak samo pokryta czerwoną lakką, jak inne, ale nad głównem wejściem wyrzeźbione były z drzewa trzy małpy: jedna zatykająca rękoma uszy, druga zasłaniająca usta, trzecia — oczy.
— Tu były stajnie za czasów, gdy Daimio trzymał tu konie. Te trzy małpy nie słyszą nic złego, nie mówią nic złego, nie widzą nic złego...
— Bardzo słusznie — odrzekłem. — Co za wspaniałe godło nad cesarskiemi stajniami, gdzie stajenni kradną obroki!
Zły bylem, żem się zdradził z zachwytami nad stajnią, choć na całym świecie niema może stajni, mniej niż ta wspaniałej.
Weszliśmy do świątyni, czy grobowca, sam nie wiem, przez bramę z rzeźbionych kolumn. Na jedenastu z nich był wyrzeźbiony ciągnący się deseń z listków koniczyny, zwróconych ku dołowi, na dwunastej koniczyna zwrócona była do góry.
— To wszystko jedno — objaśnił przewodnik. — Nic to nie szkodzi.
Przypuszczam, że nie była to pomyłka, ale świadomie wprowadzona odmiana; dlaczego? — nie wiem. To tylko wiem, że artysta wykonał dzieło godne bogów, arcydzieło z drzewa połyskującego lakką, emalii, inkrustacyi, rzeźby i bronzu, kutego i artystycznie cyzelowanego. Podobno nikt dotąd jeszcze nie dał dokładnego opisu świątyni w Nikko. Ja wyniosłem tylko mętne wspomnienie przepychu drzwi z emaliowanemi zawiasami, ze złoconemi progami i oddrzwiami z czerwonej lakki, objętemi w ramy bronzowej kraty. Te drzwi prowadziły do słabo oświetlonego przedsionka, w którym na błękitnem sklepieniu złote smoki rozpościerały się, połyskując ogniem. Schody świątyni były z czarnej lakki, a ramy rozsuwanych parawanowych ścian z czerwonej. Że taką masę, takie niesłychane mnóstwo pieniędzy, kosztowała ta świątynia, było mi to zupełnie obojętne. Chciałem tylko wiedzieć, kto byli ludzie, którzy wtenczas, kiedy te kryptomerye były zaledwie krzaczkami, przepędzali życie w zakątkach tej świątyni, przyozdabiając ją dla swych potomków, a nie mając sami nadziei oglądania ukończonego dzieła? Naokoło każdej budowli poustawiane było istne wojsko drogocennych latarni z bronzu lub z kamienia, noszących na sobie tak jak wszystko tu, godło koniczyny, potrójny listek, stanowiący zakończenie hełmu Daimiosa. Latarnie były ciemno zielone lub szare, omszone. Na jednym z dziedzińców przyroda podniosła bunt przeciwko ustanowionym przepisom. Dzikie jakieś drzewo, nie zwracając uwagi na wspaniałe kryptomerye, roztoczyło przepych blado-różowych kwiatów na tle szarego muru. Wyglądało to tak, jak dziecię, śmiejące się na widok wspaniałości, której nie jest w stanie zrozumieć.
— Czy pan widzi tego kota? — zwrócił moją uwagę przewodnik, wskazując na pękate zwierzę wymalowane nad drzwiami. — To jest kot śpiący. Malarz, który go malował, jest mańkutem. Możemy się pochwalić tym kotem...
Niezmierna czułość Japończyków dla dzieci rozciąga się i do artystów. Każdy przewodnik prowadzi podróżnych do „Śpiącego kota“. Nie idźcie, malowidło jest szpetne.
Schodząc na dół, dowiedziałem się jeszcze, że Nikko w zimie zasypane jest śniegiem na dwie stopy wysoko, a kiedym usiłował sobie wyobrazić, jak te barwy czerwone i zielone odbijają od śniegu, przy świetle zimowego słońca, spotkałem profesora pomrukującego z zachwytu i głębokiego zadowolenia. Przewodnik opowiadał, że Nikko posiada jeszcze mnóstwo wspaniałości przez nas nieobejrzanych.
— Jest tu jezioro — mówił. — Są góry; musicie to obejrzeć. Ale ja go nie słuchałem i tego samego popołudnia powróciłem do Tokio przetrawiać doznane wrażenia.





XX.
Opisuje, jak srodze spotwarzyłem armię japońską. — Pan wyrzekł: „Niech powstanie jazda!“ — Wyrzekł potem: „Niech będzie mu powolna!“ — I stała się powolną, dyabelnie powolną. — I nazwano ją: „konną gwardyą japońską.“

Źle uczyniłem. Wiem o tem. Powinienem był zapukać do drzwi poselstwa i prosić o pozwolenie zwiedzenia pałacu cesarskiego. Powinienem był zapoznać się z przywódcami rozmaitych stronnictw. Nie uczyniłem tego, ani wielu innych rzeczy, które należało zrobić. Ale zato wczesnym rankiem usłyszałem odgłos trąb i stąpania zbrojnych ludzi pod memi oknami. Plac mustry był tuż, a wojska cesarskie szły na paradę. Ktoby sobie zaprzątał głowę polityką? Pobiegłem co tchu za wojskiem...
Nie łatwo zebrać dokładne dane o armii japońskiej. Przechodzi ona nieustannie napady reorganizacyi. Ale teraz, o ile można zbadać, siła jej wynosi sto siedemdziesiąt tysięcy.
Na placu mustry stała kompania piechoty i oddział, który dla krótkości nazwę konnicą. Piechota wykonywała łatwe manewra w zupełnym porządku; ruchy konnicy były wielce i w niezwykły sposób urozmaicone. Przed piechotą skłoniłem się z uszanowaniem; konnicę, wstydzę się wyznać, pokazywałem palcem szyderczo. Ale spróbuję opisać, com widział.
Żołnierze, mustrujący się w Tokio, należeli do dwóch pułków i manewrowali z tornistrami na plecach umocowanemi, lecz o ile mi się zdaje, próżnemi. W pełnym rynsztunku, takim, jak szyldwach na zamku w Otaka, byliby zbyt obciążeni. Oficerowie, najnędzniejsze okazy, na jakie się zdobyć mogła Japonia, w okularach, małego wzrostu nawet na Japończyków, z zapadłą piersią i sterczącemi łopatkami, skrzeczącym głosem wydawali rozkazy i musieli biedz kłusa, żeby nadążyć żołnierzom. Żołnierz japoński ma chód posuwisty, a biegnie z łatwością, wyćwiczony, jak kulis przy dziurikiszi. Przez trzy godziny, gdym na nich patrzył, raz tylko zmienili figurę, maszerując dwójkami z bronią na ramieniu; tempo i chód nie pozostawiały nic do życzenia, tylko przy zawracaniu plątali się trochę, a oficerowie nie dopomagali im wcale. Słowa komendy były tak samo niewyraźne, jak to, które się rozlegają na europejskich mustrach, a w przerwach oficerowie przemawiali do żołnierzy z wielką gwałtownością, wywijając szablami w zupełnie niewojskowy sposób. Dokładność ruchów żołnierskich jest niezrównana. Żołnierze przetrwali trzygodzinne manewry, a w rzadkich przerwach, gdy stali swobodnie dla nabrania oddechu, daremnie upatrywałem u nich śladów znużenia. Stanie swobodne, to najlepszy probierz wytrzymałości żołnierza po wyczerpaniu musztrą pierwszej rzeźwości porannej. Przyklękali wzorowo pomimo niepomiernej długości bagnetów; obawiałem się, że przy małym swoim wzroście ponadziewają się na potężne ostrza, ale odrzucali je zgrabnie na bok przy klękaniu.
Jeżeli nie zbywa im na odwadze, a w przeszłości niema dowodów na to, żeby im brakowało męstwa, powinni być przeciwnikiem pierwszorzędnym[1], byleby pod ręką lepszych oficerów i z lepszą bronią.
Takie moje zdanie o japońskiej piechocie. Kawalerya używała uciechy na drugiej stronie pola manewrów, zataczając koła w prawo i w lewo, usiłując czegoś dokonać z piechotą i tak dalej. Trudno mi było uwierzyć, że ci panowie, których miałem przed sobą, to żołnierze i rekruci. A jednak nosili broń i mundury i mieli oficerów, umiejących tyle, co i oni. Połowa ubrana była w białe kurtki negliżowe, kamaszki z bronzowej skóry z krótkiemi ostrogami i czarne strzemiączka. Mieli też karabinki i pałasze, pałasz u boku, karabinek umocowany z tyłu; ani śladu martyngałów, tylko wielkie, ciężkie siodło z jedną kieszenią, a małe koniki, których nie było widać z pod olbrzymiej grzywy i ogona, dźwigały cały ten ciężar jeźdźców i uzbrojenia. Jeżeli dwufuntowe wędzidło zakłada się małemu konikowi, obraża się jego drażliwość. Jeżeli jeździec nosi, tak jak japoński kawalerzysta, białe, wełniane rękawiczki, nie może dobrze trzymać cugli. Jeżeli jeździec kieruje konia obu rękami, jeżeli siedzi prawie na karku koniu, na strzemionach jak najkrótszych, nieruchomo, koń ma wszelkie szanse pozbycia się jeźdźca. Nie śnił mi się też nigdy równie dziki obraz, jaki przedstawiał się na polu parady w Tokio. Bardzo ładne kucyki, pewne w nogach, pełne ognia, pod tak lekkim jeźdzcem, jak japoński żołnierz, mogłyby utworzyć doskonałą konną piechotę. A tymczasem ślepo naśladujący naród zapragnął utworzyć z nich ciężką kawaleryę. Dopóki zwierzątka kłusowały z całą powagą w kółko, nie przykrzyła im się robota, ale gdy przyszła pora ścinania głów tureckich, zaczęły objawiać niezadowolenie.
Śledziłem oddział, który, uzbroiwszy się w długie, drewniane miecze, wyprawił się na Turków. Ruszyły koniki spokojnym kurc-galopem, jeźdźcy zebrali cugle w lewą rękę, a w prawą drewniany oręż, podobny do lancy. Konik zaczynał okazywać niepokój i objeżdżać w kółko turecką głowę; jeździec ani naciskiem kolan, ani cugli nie dawał mu wskazówki, czego od niego żąda, tylko zaczynał go kłóć ostrogami od łopatek do zadu, szarpiąc żelazo w pysku biednego zwierzęcia. Wierzchowiec nie mógł podnieść głowy, ani wierzgnąć; ale mógł otrząsnąć się z natręta, który spadał na ziemię. Powtórzyło się to trzykrotnie w moich oczach. Katastrofy nie można było nawet nazwać upadkiem; było to tylko ześlizgnięcie się skutkiem bawełnianych rękawiczek, trzymania cugli obu rękoma i piętrowego siodła. Niekiedy koń dochodził słupa, a jeździec z takim zamachem walił w turecką głowę, że bliski był wylecenia z nazbyt obszernego siodła, lecz pomimo tych drobiazgów uroczyste przedstawienie szło dalej. Mogę też przyznać, że konie objawiają niekłamaną chętkę wyłamania się z szeregów i pozbycia się jeźdźców, czego bynajmniej nie robią konie angielskiej jazdy. Parę razy oddział puścił się groźnym galopem do szarży, a gdy trzeba było stanąć, ludzie przechylali się w tył i szarpali gwałtownie cugle, a konie spuszczały łby do samej ziemi i opierały się, o ile mogły. Szarżowali w kierunku mojej osoby, ale byłem miłosierny i nie opróżniłem połowy siodeł, co mogłem uczynić z łatwością, gdytylko podniósł w górę ręce i krzyknął: Hi!
Najsmutniejszy był widok instruktorów, którzy sami nie umieli nic, a jednak z tej gromady szczurów musieli utworzyć wojskowe konie. Na twarzach ich malowało się cierpliwe, wzruszające zdumienie, a ja miałem ochotę wziąć którego z nich w objęcia i dać mu parę niezbędnych objaśnień, jako to: o bezużyteczności szarpania cugli, kłócia ostrogami i t. d.
Jeżeli kiedy losy postawią was na polu bitwy oko w oko z japońską armią, obejdźcie się łagodnie z jazdą. Nie zrobi ona wam krzywdy. Ale jeżeli się spotkacie z Japońską piechotą, pod dowództwem europejskiego oficera, zacznijcie strzelać zawczasu i często i jak najdłuższą linią. Maleńcy ci rycerze znają się na swojem rzemiośle.
Po skończonej paradzie wybrałem się na zwiedzenie Tokio. Jestem już znużony świątyniami; ich przepych przyprawia mnie o ból głowy. Utrzymują niektórzy, że Tokio rozciąga się na dziesięć mil[2] wzdłuż i na osiem wszerz. Wyszedłem na szczyt wzgórza, na którem stoi herbaciarnia i z tej wyniosłości patrzyłem na miasto, rozłożone od brzegów morza w dal; wszędzie, jak okiem sięgnąć, jedna zwarta masa szarych dachów, poprzedzielanych fabrycznemi kominami. Potem poszedłem do parku w przeciwnej stronie położonego i znów z góry spojrzałem i zobaczyłem znów miasto, rozciągające się w dal, jak okiem sięgnąć. Licząc, że przeciętny wzrok ludzki sięga na odległość trzydziestu sześciu mil w dzień pogodny, przypuszczam, że Tokio ma trzydzieści sześć mil w kwadrat, a może i więcej. Życie wre we wszystkich dzielnicach; podwójne linie tramwajów przebiegają po głównych ulicach, szeregi omnibusów stoją przed dworcami kolejowemi i uwijają się po mieście. Wszystkie tramwaje pełne, omnibusy pełne, i pełno dżiurikiszi na ulicach. Od wybrzeża do cienistego parku, od cienistego parku do dalszych ulic — wszędzie roi się od ludzi.
Tu się można przekonać, w jaki sposób cywilizacya zachodnia wsiąkła w Japonię. Co dziesiąty człowiek ubrany jest po europejsku, ale gdy zagadniesz tę imitacyę europejską, odpowiada ci ona po japońsku. Ubrani poprawnie i wiernie według angielskiej mody — ale niemi. Tylko szyldy są angielskie, angielskie napisy na ulicach, angielskie towary po sklepach i tramwaje według angielskiego wzoru.


∗                ∗
Profesor odnalazł mnie w parku Ueno, w samem sercu Tokio, pogrążonego w zadumie i otoczonego dziewczętami z herbaciarni. Kulis od mojej dżiurikiszi siedział obok mnie, popijając herbatę z wykwintnej filiżanki i zajadając ciasteczka. Dziewczęta chichotały. Jedna z nich porwała moje binokle, zasadziła je na spłaszczony nosek i biegała pomiędzy szczebioczącemi towarzyszkami. Ja zaś uśmiechałem się bezmyślnie, wpatrzony w błękitne sklepienie niebios.

— Dlaczego nie jesteście na przyjęciu u mikada? — zapytał profesor, ukazując się nagle jakby wyrósł z pod ziemi.
— Bo mnie mikado nie zaprosił, a zresztą ubiera się on po europejsku, cesarzowa także i cały dwór. Nie jestem tego ciekawy. Siądź pan i pogadajmy o Japonii... Czy pan wiesz, co to jest Hara-kiri?
W japońskich dziennikach czyta się często ogłoszenie tej treści „Doktór wykonał hara-kiri. Rodzinne zmartwienia doprowadziły go do tego.“ Nie jest to zwykłe samobójstwo, jest to hara-kiri, egzekucya, spełniona prywatnie, nie publicznie. Dziwnie pomyśleć, że taki pan, ubrany po europejsku, noszący cylinder na głowie, w chwili moralnych udręczeń potrafi obnażyć się do pasa, spuścić włosy na czoło i po odmówieniu modlitwy rozpłatać sobie brzuch nożem...
Można w Japonii oglądać u fotografa Farsavi fotografie przedstawiające hara-kiri i ostatnie egzekucye ukrzyżowania z przed lat trzydziestu. To wszystko zaniepokoi cię trochę. Japończyk, tak jak cały Wschód, ma w sobie żyłkę krwiożerczego okrucieństwa. Jest ona teraz starannie ukryta, ale na obrazkach, malowanych przez mistrza Hokusai, widać, że niedawno jeszcze temu lud ten folgował sobie i okazywał ją jawnie. Pomimo to, są oni łagodni dla dzieci tak, jak nie potrafi być łagodnym człowiek z Zachodu, i grzeczni względem siebie i względem cudzoziemców tak, jak nie potrafi być grzecznym żaden europejczyk. Jacy będą, gdy kilka ich pokoleń wychowa się pod wpływem zmienionych warunków i pod skrzydłami konstytucyi, chyba tylko Opatrzność, która ich stworzyła takimi, jakimi są — zdoła przewidzieć.
— Ale jakiego rodzaju ogólne wrażenie wynosisz ztąd? — badał mnie profesor.
— Obrazek: dziewczyna w pawiowego koloru szacie, pod rozkwitłem drzewem wiśni. Po za nią zielone sosny, dwoje dzieci i mostek z wygiętym grzbietem, rzucony nad zielonkawą rzeką, płynącą po niebieskich kamykach. Na pierwszym planie policyant w europejskim mundurze, pijący herbatę z niebieskiej filiżanki, przy biało lakierowanym stoliczku. Postrzępione białe obłoki na niebie i zimny wiatr na ziemi — odpowiedziałem, streszczając pośpiesznie moje wrażenie.





XXI.
Opisuje jak przybyłem do Ameryki, mocno wzburzony na duchu i wstrząśnięty na ciele.

Tu już Ameryka. Dają temu wprawdzie nazwę „Miasta Pekinu,“ i jest to własnością Towarzystwa przewozowego na oceanie Spokojnym, ale w rzeczywistości są to już Stany Zjednoczone. Statek zajęty jest przez misyonarzy i jenerałów, Niemców rodem ale bardziej Amerykanów od rodowitych jankesów. Misyonarze są najosobliwszą częścią ładunku. Czy wam się zdarzyło kiedykolwiek spotkać misyonarza jakiej bądź narodowości, któryby miewał półgodzinne wykłady o handlu wywozowym?
Profesor siedział u stóp śniadego człowieka, z przenikliwem spojrzeniem i gęstą brodą, który wykładał mu handlowe tajemnice z dokładnością i wymową, jakiej każdy mówca mógł mu pozazdrościć.
— Kto jest ten kupiec, z którym się zaznajomiłeś? — zapytałem.
— Misyonarz z misyi prezbiteryańskiej w Japonii — objaśnił profesor.
Zasłoniłem ręką usta i umilkłem. Odrębny żywioł stanowią znów mieszkańcy Manilli, wychudzeni, zgrywający się stale na państwowej loteryi i niekiedy zdobywający atuty. Jeden z nich wygrał w grudniu dziesięć tysięcy dolarów i jedzie teraz zabawić się w Nowym Świecie. Zdaje się, że wszyscy podróżni na naszym statku grają stale na loteryi, i w palarni rozmowa toczy się wyłącznie o sumach wygranych przypadkiem, lub straconych przez chwilę spóźnienia. Bilety sprzedają się mniej lub więcej jawnie w Yokohamie i Hong Kongu, a ciągnienia, przyznają to wszyscy przegrywający i wygrywający, odbywają się bez zarzutu.
Zdecydowaliśmy się na nieskończoną jednostajność dwudziestodniowej podróży. Kompania oceanu Spokojnego wprowadza w błąd podróżnych. Chyba przy najbardziej sprzyjających warunkach pory i wiatrów możnaby tę przestrzeń przebyć w ciągu dni piętnastu. Nasze „Miasto Pekin“ płynie obecnie spokojnem tempem dziesięciu węzłów na godzinę, nieprawdopodobnie mało stosunkowo do rozmiarów statku.
— Jak się wiatr podniesie — pociesza nas kapitan — będziemy płynęli lepiej.
Okręt jest czteromasztowy i może udźwignąć olbrzymi ładunek. Spotkaliśmy rozbity szczątek szoneru, przewrócony dnem do góry, obsiadły przez mewy. Ukazał nam się o zimnym brzasku przykry widok, przypominający trupa, a ptaki świegotały przeraźliwie, przepływając mimo nas na rozbitku. Oceanowi Spokojnemu nie można dowierzać nawet wtedy, gdy jest w najlepszem usposobieniu. Kołysał on nasz statek, podrzucał go i tarmosił, pomimo, że fale nie były wzburzone.


∗                ∗

Przez cztery dni mieliśmy cierpieć zły humor oceanu Spokojnego i wichurę całonocną. Zaczęło się to od szarego koloru, jaki przybrało morze, od przebiegających chmur i wiatru, dmącego nam w oczy. Następnie od południo-wschodu podniosły się wzburzone fale, a wiatr uciekł gdzieś w sąsiedztwo, i my przez szesnaście śmiertelnych godzin byliśmy szarpani przez morze. W porcie, gdy zaproszeni dziennikarze zajadają śniadanie w okrętowej jadalni, łatwo im wysławiać statek jak „potężny i bezpieczny.“ Ale na pełnem morzu, otoczony piętrzącemi się bałwanami, jest on tylko starą skorupą, nędzną łupiną, niczem więcej.
— Musi być burza w południowo-wschodniej stronie — tłómaczył kapitan. — Ztąd takie wierzganie bałwanów.
„Miasto Pekin“ sprawiało się dobrze. Płynęło mężnie, nie nabierając wody dopóty, dopóki nie zostało do tego zmuszone. Dopiero później rozpoczął się taniec.
— O, nasz statek nie kołysze się nigdy! — wyrzekł stary służący, i w tejże chwili potoczył się na stół, zastawiony szklankami.
— Statek się zatacza! — zawołało jakieś widziadło, wynurzające się z pod pokładu.
— Czy to tak ciągle będzie? — pytały damy, zebrane w gromadkę.
W półświetle przesunął się starszy porucznik, ociekająca wodą brodata postać. Obiad jedliśmy przy ogłuszającym akompaniamencie szczęku porcelany, podskakujących butelek i przy nieustającem biciu nieustającego gongu, zwołującego na własną rękę gości do stołu. Po obiedzie kołysanie rozpoczęło się na dobre. Co pół godziny nadpływał wielki bałwan, elektryczne światło przygasało, śruba zgrzytała, a od uderzenia fal trzeszczał pokład. W podobnych chwilach rozstawaliśmy się z krzesłami i to w sposób dość gwałtowny. Stale zaś trzymaliśmy się obu rękoma naszych siedzeń.
W tych chwilach przypatrywałem się „Trwodze,“ zaklętej w kobiecą postać i spowitej w czarne jedwabie. Dla łatwo zrozumiałych przyczyn wszyscy podróżni objawiali skłonność do trzymania się w gromadzie i do zadawania pytań każdemu oficerowi, który ukazał się w salonie. Nikt się nie bał — o! wcale się nie obawiali — tylko byli bardzo ciekawi objaśnień... Ciekawość ta podwajała się po każdem silniejszem natarciu bałwanów. „Trwoga“ uosobiona była w jednej z pań: wysokiej, ładnej, dobrze wychowanej osobie, która, w miarę pogarszania się położenia, mówiła bezustannie. Nie sądzę, ażeby wiedziała, co mówi. Morze burzyło się coraz silniej, ona zaś wzięła na siebie zadanie podtrzymywania rozmowy. Silny, przyśpieszony oddech, niespokojne ruchy rąk, leżących na obrusie, gorączkowe spojrzenia, rzucane na towarzyszów, zdradzały stopień jej strachu. Ale rozmowa była swobodna i o błahych przedmiotach, przerywana wybuchami śmiechu, jak zwykle kobieca rozmowa. Ktoś z obecnych zaproponował pójście spać. Nie! ona chce siedzieć, chce rozmawiać, i dopóki tylko miała przy sobie choć jedną żywą duszę, czyniła zadość swoim pragnieniom. A gdy skutkiem zupełnego braku towarzystwa zmuszona była pójść do kajuty, wychodząc, jeszcze oglądała się na jasno oświetlony salon; kontrast między błahością słów a przerażeniem w spojrzeniu przedstawiał niezwykły widok. Teraz już wiem, jak „trwoga“ powinna być przedstawiona na obrazie.
Nikt nie spał twardo tej nocy. Obie ręce potrzebne były do trzymania się na posłaniu, a kufry tłukły się o ściany kajut i ściągały w kłębek dywany. Raz zdawało mi się, że cała tu pracująca machina, niosąca nam niepewne losy, stanęła na głowie i w tej niewłaściwej pozycyi podskoczyła w górę. Dwa razy wyleciałem z posłania i znalazłem się na podłodze w towarzystwie kufrów. Setki razy łoskot rozbijających się o boki okrętu bałwanów poprzedzał szum wody, wlewającej się na pokład. W tym szumie i huku zdawało mi się, że słyszę stąpanie uciekającego człowieka, jakieś wołania i daleki chór duchów, śpiewających komuś Requiem.





XXII.
Jak przybyłem do San Francisco i jak piłem tam herbatę w towarzystwie dzikich krajowców.

„Pogodnem i obojętnem“ nazwał Bret Harte wielkie miasto San Francisco, a ja od dwóch tygodni dziwię się, jak on mógł to napisać. Ani pogody, ani obojętności nie znajdziesz w tych słowach. Wyobraźcie sobie mnie, po dwudziestu dniach koziołkowania na przestrzeniach oceanu, rzuconego bez przewodnika w wir Kalifornii, pozostawionego własnym siłom. Osłońcie mnie przed gniewem znieważonej tamtejszej gminy, jeżeli moje słowa będą czytane kiedy przez amerykańskie oczy! San Francisco to obłąkane miasto, zamieszkałe prze szaleńców i przez kobiety uderzającej piękności.
Kiedy „Miasto Pekin“ wpływało do portu, ujrzałem z radością, że fort, strzegący wejścia do tej „najpiękniejszej w świecie zatoki,“ dwie armaty z Hong-Kongu skłoniłby do milczenia bez trudności, zupełnie bezpiecznie i dokładnie.
Potem reporter wdrapał się na pokład i zanim zdołałem odetchnąć, schwytał mnie w swoje sidła. Wypompował mnie doszczętnie podczas wylądowywania, pytając o wszystko, com wiedział, a najwięcej o dziennikarstwo w Indyach. Nikczemna to rzecz wstępować na obcą ziemię z kłamstwem na ustach. Powiedziałem prawdę urzędnikowi celnemu, który moje najcenniejsze ruchomości wyrzucił na podłogę, zarzuconą nawozem i trocinami; ale reporter oszołomił mnie nietyle swojem dokuczliwem natręctwem, co wspaniałą ograniczonością umysłu. Żałuję teraz, żem mu nie powiedział więcej kłamstw, wstępując w granice tego miasta o trzykroć pięćdziesięciu tysiącach ludności. Pomyślcie tylko! Trzykroć pięćdziesiąt tysięcy białych mężczyzn i kobiet, zebranych na jednem miejscu, przechadzających się po prawdziwych, kamiennych chodnikach, przed sklepami i oknami z kryształowych szyb i mówiących językiem niebardzo różniącym się od angielskiego. Dopiero zapuściwszy się w labirynt małych drewnianych domostw, zakurzonych ulic i zaułków, spostrzegłszy dzieci bawiące się pustemi beczułkami od nafty, zauważyłem różnicę mowy.
— Pan życzy sobie iść do „Palace-Hotel“? — przemówił jakiś uprzejmy młodzieniec, siedzący na wozie. — Więc co pan tu robisz, u dyabła? To najgorsza dziura z całego miasta. Trzeba iść ztąd do rogu, potem zawrócić i iść, aż się uderzy znów o róg, a stamtąd już niedaleko.
— Amen — odrzekłem. — Ale któż ja jestem, żebym się miał rozbijać o rogi? Powiedz wyraźniej, mój synu!
Myślałem, że się rzuci o ziemię, ale nie. Wytłómaczył mi tylko, że nikt tu nie mówi „ulica,“ a nazwy czasem są wypisane na latarniach, a czasem nie. Umocniony temi wskazówkami, szedłem, dopóki nie doszedłem do wielkiej ulicy, pełnej wspaniałych budowli cztero- i pięciopiętrowych, ale wybrukowanej zwyczajnemi kamieniami. Tramwaj, na linii bez żadnej widocznej podpory, wyślizgnął się cichaczem i o mało co nie przejechał mnie z tyłu. O sto kroków dalej było jakieś zbiegowisko, jakiś błysk i coś, co się szybko wysunęło. Ociężały Irlandczyk w kapeluszu, z małą, niklową blaszką na rozłożystem łonie, wynurzył się z pośrodka gromadki, podtrzymując Chińczyka, który został ugodzony nożem w oko i zalany był potokami krwi. Widzowie rozeszli się, a Chińczyk pod opieką policyanta poszedł także. Naturalnie, nic mi nie było do tego, ale jednak rad byłbym się dowiedział, co mianowicie stało się z tym osobnikiem, który posługiwał się nożem? Dobrze to świadczy o porządku w mieście, że zbierający się tłum nie zatamował ruchu ulicznego, żeby dojrzeć, co się dzieje. Ja byłem szóstym i ostatnim świadkiem, asystującym temu widowisku i jedynym, który niem był zaciekawiony. Aż mi się zrobiło wstyd swojej ciekawości.
Bez żadnego więcej wypadku doszedłem w końcu do „Palace-Hotelu,“ siedmiopiętrowego składu na ludzi, z tysiącem pokojów. Każdy podróżnik opisuje urządzenia hotelowe w tym kraju. Ale trzeba to widzieć, żeby módz ocenić. I chciejcie raz zrozumieć, że za pieniądze nie kupicie tu na zachodzie usługi.
Kiedy hotelowy pisarz, człowiek, który naznacza ci pokój i, o ile się zdaje, obowiązany udzielić ci objaśnień, otóż, jeżeli ta wspaniała osobistość zniża się do zaspokojenia twoich potrzeb, czyni to gwiżdżąc, lub nucąc, albo wykałając zęby, albo też przerywając rozmowę z tobą dla przeprowadzenia rozmowy z kim innym. Wszystkie te ćwiczenia mają na celu, o ile mi się zdaje, przekonać się, że jest on człowiekiem niezależnym i równym tobie. Sądząc z powierzchowności i wielkości brylantów, noszonych przez niego, wygląda nawet na coś wyższego od siebie. Niepotrzebnie też kładzie on nacisk na tę swoją niezależność. Interes jest interesem, a człowiek, otrzymujący płacę zato, żeby obsługiwał drugiego, może i powinien oddać się cały spełnianiu tego obowiązku.
W obszernej, marmurem wyłożonej sieni, w blasku elektrycznego światła, siedziało kilkudziesięciu mężczyzn, a dla ich wygody i użytku stały spluwaczki różnorodnych systemów i rozmiarów. Wielu z tych panów ubranych było w długie surduty i cylindry, w strój, który my uważamy za galowy, ale pluli wszyscy bez wyjątku. Pluli z zasady. Spluwaczki stały wszędzie: na schodach, w sypialniach, a! i w miejscach, których się nie wymienia. Kwitły w całej wspaniałości, ustawione rzędem w bufecie, i wszystkie były w użyciu.
Napadł mnie drugi reporter. Chciał się dowiedzieć, ile mil kwadratowych mają Indye? Odesłałem go do książek, ale on chciał to usłyszeć z moich własnych ust, ja zaś nie chciałem mu powiedzieć. Potem przerzucił się, tak jak ów pierwszy, do rozpytywania o szczegóły, dotyczące dziennikarstwa w Indyach. Ośmieliłem się uczynić uwagę, że wewnętrzne stosunki i gospodarka dziennika obchodzą najwięcej współpracowników.
— I nas to obchodzi — odpowiedział. — Czy macie u siebie w Indyach reporterów takich, jak nasi?
— Nie mamy — odparłem, powstrzymując się, by nie powiedzieć „dzięki Bogu!“ które mi się cisnęło na usta.
— Dlaczego nie macie? — badał dalej.
— Boby poumierali — powie dziełem, żeby się go pozbyć.
Ale mówić do niego było to samo, co mówić do małego, bardzo niegrzecznego dziecka. Każde zapytanie zaczynał od słów:
„Teraz powiedz mi pan coś o Indyach“ — i przerzucał się bezustannie od jednego do drugiego przedmiotu do rzeczy, nie mających z sobą związku. Nie gniewał on mnie, tylko żywo zaciekawiał. Był czemś zupełnie nowem. Na zapytania dawałem mu odpowiedzi kłamliwe i wymijające, ale niewiele znaczyło to, co mówiłem. Nie był w stanie zrozumieć, a surowizna jego ciemnoty zamąciła jasność kilku prawdziwych szczegółów, jakie mu podałem, wśród mnóstwa kłamstw. Myślałem sobie:
— O amerykańskiem dziennikarstwie trzeba będzie pomyśleć później. Teraz chcę się zabawić...
Czułem się zupełnie samotny w tem wielkiem mieście z białymi mieszkańcami. Instynktownie szukając pożywienia, wstąpiłem do baru, zawieszonego obrazami bez wartości, gdzie ludzie w pozsuwanych na tył głowy kapeluszach pożerali, jak wilki, jedzenie przy bufecie. Było to tak zwane „bezpłatne śniadanie“, które tam zastałem. Płaci się za trunki, a przytem można jeść, ile się zechce. Za niecałą rupię można się pożywić wspaniale na cały dzień. Pamiętajcie o tem, jeśli kiedykolwiek losy wyrzucą was na te wybrzeża.
Potem rozpocząłem zwiedzanie miasta bez żadnego systemu. Nie pytałem o nazwy ulic. Wystarczało mi to, że na chodnikach pełno było białych mężczyzn i kobiet, że na ulicach sklepy wrzały życiem i że niespokojny szum wielkiego miasta uderzał moje uszy. Omnibusy na linach prześlizgiwały się w różne strony. Przesiadałem się z jednego do drugiego, dopóki nie dotarłem do krańca linii. San-Francisco usadowiło się na piaszczystych wydmach pustyni, jedna czwarta część została wydarta morzu, reszta to poszarpane, nieurodzajne, piaszczyste wzgórza, z powtykanemi w nie domami.
Ludzie tu żyją w złudzeniu, że mówią po angielsku, a nawet słyszałem ubolewających nademną, że mówię „z angielskim akcentem!“ Człowiek, który ubolewał, mówił, według mego zdania, złodziejskim żargonem. I wszyscy tak samo mówią. Inaczej akcentują mowę, inaczej wymawiają wyrazy. Amerykanie właściwie nie mają własnego języka. To jest narzecze, żargon, prowincyonalna wymowa i t. d. Ale od chwili, gdym ich usłyszał mówiących, znikło dla mnie całe piękno utworów Bret-Harta, bo w czytaniu jego płynnej, rytmicznej prozy zgrzytają mi akcenty, używane w jego dziwacznej ojczyznie.
Reporter zapytał mnie między innemi i o to, co myślę o Kalifornii, a ja odparłem słodko, że jest to kraina uświęcona dla mnie przez to samo, że jest rodzinnym krajem Bret-Harta. I mówiłem prawdę.
— No! — odpowiedział mi reporter. — Bret-Harte przyznaje się do Kalifornii, ale Kalifornia nie przyznaje się do niego. Tak długo przebywał w Anglii, że zrobił się zupełnie Anglikiem. Ale czy widziałeś pan nasze fabryki sztucznych ogni i nowe budynki redakcyi Examinera?
Nie mógł tego zrozumieć, że na szerokim świecie czasami całe miasto mniej waży, niż jeden jedyny człowiek...


∗                ∗

Noc zapadła nad oceanem Spokojnym, a biała, morska mgła rozpełzła się po ulicach, przyćmiewając wspaniałość elektrycznych świateł. Zwyczajem jest w tem mieście, że mężczyzni i kobiety przechadzają się pomiędzy ósmą a dziesiątą wieczorem po Kearny Street, ulicy, posiadającej najpiękniejsze sklepy. Tu najgłośniej rozlega się odgłos stąpań na chodnikach, tu najjaśniej płoną światła, a ruch i wrzawa są najsilniejsze. Śledziłem tu bacznie Młodą Kalifornię; dojrzałem tyle przynajmniej, że ubiera się ona kosztownie, wesoło się zachowuje i w mowie objawia wielką pewność siebie. Kobiety są bardzo piękne. Wysokie, dobrze zbudowane, a ubrane tak, że nawet moje niedoświadczone oczy musiały ocenić kosztowność stroju. Szedłem i szedłem śladem tych wspaniałych istot, poto, ażeby w końcu usłyszeć, zamiast dźwięcznej mowy wykształconych ludzi, zwroty i wyrażenia cechujące pokojówki na całym obszarze świata.
Odkrycie to było przygnębiające, bo piękne piórka powinny stroić harmonijną całość. Widoczna zamożność, bogactwo nawet, na ulicach, a przytem mowa godna gminu! Zastanawiałem się właśnie nad tem, gdy zjawił się uprzejmy pan, ujmującej powierzchowności, z okiem błękitnem i niewinnem spojrzeniem. Wymieniając moje nazwisko, przypomniał mi, że spotkał mnie był w Nowym Jorku, w hotelu Windsor, a ja na to przystałem. Nie przypomniałem sobie wcale tego zdarzenia, ale jeżeli on był tak bardzo pewny swego, ja, no! ja, czekałem, co będzie dalej...
— I jakież jest pańskie zdanie o Indyanie, z której pan przybywasz? — zapytał bez ogródek.
To było dla mnie wyjaśnieniem mniemanej naszej znajomości i paru innych rzeczy. Z karygodnem roztrzepaniem mój błękitnooki znajomy wyczytał nazwisko swojej ofiary na hotelowej tablicy i zamiast Indye, przeczytał Indyana. Nie mógł nawet przypuścić, ażeby Anglik jechał do Ameryki od Zachodu ku Wschodowi, wbrew zwykle przyjętej marszrucie. Całą moją rozkosz zatruwała obawa, żeby, widząc moją gotowość do odpowiedzi, nie zaczął robić o Nowym Jorku uwag, których bym nie mógł zrozumieć. I rzeczywiście, zawrócił parę razy w tym kierunku, zapytując o moje zdanie o takich lub innych ulicach, które, jak z tonu jego mowy odczułem, nie miały nic wspólnego z cnotą. Trudno rozmawiać o nieznanym Nowym Jorku, w równie obcem San-Francisco. Ale mój znajomy był litościwy. Zapewnił mnie, że mu bardzo przypadłem do serca, i zmusił mnie do wypicia rozmaitych trunków w kilku knajpkach. Napoje przyjmowałem wdzięcznie, jako też i cygara, któremi miał wyładowane kieszenie. Ofiarował się oprowadzić mnie po różnych miejscach, gdzie można studyować życie w jego zakulisowych objawach. Nie mając bynajmniej chęci oglądania dawno znajomych rzeczy, uchyliłem się od propozycyi i zamiast wejścia na manowce, zetknąłem się z potokiem grubych pochlebstw. Dziwna jest dusza ludzka! Rozumiejąc, że ten człowiek kłamie i dlaczego kłamie, oczekując wyjaśnienia, mimo to, gdy pochlebstwa brzęczały mi koło uszu, czułem słodkie upojenie zadowolonej próżności.
Znajomy mój zachowywał się wzorowo i nietrudno mu było wytrwać w tej roli, bo w pięć minut później znaleźliśmy się, zawsze przypadkiem, w miejscu, gdzie można było zagrać w karty i poigrać z biletami loteryi stanu Luizyany. Czy zechcę zagrać?
— Nie — odpowiedziałem stanowczo. — Karty dla mnie nie mają żadnego powabu. Ale przypuśćmy, że zasiadłbym do gry... W jaki sposób pan i pańscy przyjaciele wzięlibyście się do mnie? Czy gralibyście poprostu, czy też upoili mnie? czy... Jednem słowem, jako człowiek piszący, byłbym wdzięczny, gdybyś mnie pan zechciał objaśnić...
Niebieskooki przeklął mnie, przeklął nawet te cygara, które mi ofiarował. Ale wkrótce burza minęła, uspokoił się i wytłómaczył. Ja zaś przeprosiłem go za zmarnowany wieczór i przepędziliśmy potem w zgodzie parę godzin.
— W jaki sposób byłbym grał z panem? Z całego bzdurzenia o pokorze widziałem, że nie masz pan pojęcia o grze. Byłbym grał poprostu i obdarł pana ze skóry... Nie potrzebowałbym zadawać sobie trudu spojenia pana... Nie rozumiesz pan wcale, co to jest gra, ale zawód, jakiego na panu doznałem, dotknął mnie głęboko!...
Popatrzył na mnie, jakbym mu wyrządził zniewagę. Ja zaś teraz wiem, w jaki sposób, rok po roku, tydzień po tygodniu, taki szuler sprowadza zdobycz. Ujarzmia swoje ofiary za pomocą pochlebstwa, tak jak wąż ujarzmia królika. Całe to zdarzenie wzburzyło mnie trochę, to było dowodem, że niewinny Wschód pozostał daleko i że się dostałem do kraju, gdzie trzeba nad sobą czuwać. W hotelu wszędzie widniały przestrogi, żeby zamykać drzwi na klucz, a kosztowności i pieniądze składać do hotelowego skarbca. Biały człowiek, jako zbiorowisko, jest wstrętny. Serce moje płakało z tęsknoty za japońską O-Toyo, gdym zasypiał głęboko w hałaśliwym hotelu.
Następnego rana otrzymałem niespodziewane zaproszenie. Niema w Ameryce książąt, przynajmniej tych z mitrami na głowach, ale jakiś wspaniały człeczek rodziny miliarderów, otrzymał polecające mnie listy. I zanim dzień się skończył, byłem członkiem dwóch klubów i miałem paczkę zaproszeń na obiady i zabawy. I ten sam niekoronowany książę, oby mu się wiodły wszystkie spekulacye! lubo nie miał żadnego powodu, on i jego przyjaciele kłopotać się losem jednego Anglika, nie spoczął, dopóki nie dokonał dla mnie wszystkiego, co troskliwa matka czyni dla swojej, w świat wchodzącej córki. Czy wiecie, co to jest klub Cyganeryi w San-Francisco? Oni mówią, że jego sława znana jest całemu światu. Stworzony został przez ludzi, którzy piszą i rysują, i zakwitł w sposób zupełnie niedemokratyczny. Godłem tego miejsca jest sowa — sowa, stojąca na trupiej głowie i skrzyżowanych kościach, i przypominająca posępnie artystom i pisarzom koniec ich nadziei i pragnień.
Sowa jest ptakiem starożytnym i zasługującym na szacunek. Pod jej skrzydłami zapoznałem się z ludźmi, którzy nie są przykuci do obowiązkowej pracy, którzy pisują artykuły, zamiast czytywać je dorywczo w przerwach między zajęciem w biurach i kantorach, którzy malują obrazy, zamiast zadowalać się tańcami i sztychami, kupowanemi na wyprzedażach. Przechadzając się po miękkich kobiercach i napawając wonią wykwintnych cygar, chodziłem po klubowych pokojach, rozglądając się w malowidłach, w których członkowie klubu przedstawili w karykaturze siebie i swoich kolegów. Był jakiś rys francuskiej śmiałości i szczerości w tych malowidłach, przemawiający do duszy widza. A jednak obok tego francuskiego zacięcia była oschłość i surowość wykonania, flamandzka prawie. Członkowie klubu to ludzie, którzy pracują lub pracowali piórem albo pędzlem na chleb powszedni, a ich rozmowa jest po prostu zachwycająca. Przyjęli mnie z serdeczną gościnnością, byli dla mnie jak bracia, a ja oddałem pokłon sowie i przysłuchiwałem się rozmowom.
Przez dziesięć następnych dni bywałem na proszonych obiadach i śledziłem pilnie towarzyskie zwyczaje, różniące się zupełnie od naszych, i zapoznałem się z właścicielami niezliczonych milionów. Osoby te są zupełnie nieszkodliwe w pierwszych okresach swego rozwoju: człowiek „wart“ trzy lub cztery miliony dolarów może być przyjemnym gawędziarzem, dowcipnym i zajmującym światowcem, człowieka posiadającego dwa razy tyle należy unikać, a człowiek posiadający dwadzieścia milionów, jest — no! dwudziestu milionami. Wyraziłem w rozmowie z pewnym dziennikarzem życzenie zobaczenia właściciela tegoż dziennika. Dziennikarz chrapnął z oburzenia.
— Widzieć jego! Wielkiego Scotta! Nie! Jeżeli mu się zdarzy ukazać w redakcyi, mogę z nim rozmawiać; ale, dzięki Bogu, po za redakcyą bywam w towarzystwach, w których on bywać nie może!
A jednak zawsze wpajają w nas przekonanie, że w Ameryce pieniądz jest wszystkiem!





XXIII.
Opisuje, jak przez lekkomyślność stałem się świadkiem morderstwa i jak bardzo się przestraszyłem. — Rządy demokracyi i ich korzyści.

Przytrafił mi się nieprzyjemny wypadek, a cała pociecha w tem, że stało się to nie z mojej winy. Pewien człowiek zaprowadził mnie do chińskiej dzielnicy San-Francisco. Chińczycy ze zwykłą zręcznością zagarnęli porządne budowle z ogniotrwałej cegły i idąc za popędem swej natury, zapakowali każdy dom setkami dusz, żyjących w śmieciach i niechlujstwie, o jakiem tylko mieszkańcy Indyi mogą mieć pojęcie. Te powierzchowne oględziny powinny mi były wystarczyć, ale ja chciałem się jeszcze przekonać, jak głęboko w ziemię zapuściły korzenie te warkoczowe stworzenia. Dlatego wyprawiłem się do chińskiej dzielnicy poraz drugi — sam jeden — co było szaleństwem. Na brudnych ulicach (gdyby nie błogosławiony wiatr, wiejący od morza, w San-Francisco panowałaby co roku cholera) nikt mnie nie zaczepił. Doszedłem do czteropiętrowego domu, pełnego chińskich obrzydliwości, i zacząłem schodzić w dół, bo słyszałem, że te budynki zbudowane są dwa razy głębiej pod ziemią, niż na jej powierzchni. Prześliznąłem się mimo palaczy opium i chińskich szulerni i zszedłem o piętro niżej do drugiej piwnicy — istnego labiryntu nor króliczych. Wielka jest przezorność Chińczyków. W razie rozruchów, cały dom mógłby zostać zrównany z ziemią przez motłoch, a jednak mieszkańcy znaleźliby schronienie w podziemnych przejściach, obmurowanych cegłą i umocnionych drewnianemi podporami, zabezpieczonych żelaznemi drzwiami i kratami. Na drugiem piętrze pod ziemią człowiek jakiś poprowadził mnie jeszcze niżej, do lochu, gdzie powietrze gęste było jak masło, a lampy rozświetlały z trudnością, roztaczając krążek stłumionego światła calowej średnicy. Tam mieścił się klub pokera, a gra była w pełnym rozwoju. Chińczycy lubią pokera i grają w niego biegle, klnąc i pocąc się, gdy przegrywają. Znaczna część siedzących koło stołu ubrana była w suknie na pół europejskie, a warkocze pozwijane miała pod kapeluszami. Jeden z grających wyglądał na Meksykanina i, jak się później okazało, był nim rzeczywiście. Grający tworzyli malowniczą grupę ugrzecznionych wrogów, a tak byli pochłonięci grą, że nie zwracali uwagi na obcych. Byliśmy bardzo głęboko pod ziemią i gdyby nie szelest rękawów niebieskich sukien chińskich i padających kart, cisza byłaby zupełna. Gorąco było nie do wytrzymania. Nagle wybuchnęła sprzeczka pomiędzy Meksykaninem a siedzącym obok niego z lewej strony. Człowiek ten porwał się z miejsca, przegrodził się stołem od przeciwnika i wyciągnął chudą, żółtą rękę w stronę wygranych pieniędzy Meksykanina.
Tu należy zauważyć, jak dalece człowiek rządzi się instynktem. Zobaczyłem, że Meksykanin podnosi się z siedzenia i w tej samej chwili znalazłem się na ziemi, nie zdając sobie nawet sprawy, że to najbezpieczniejsze miejsce, kiedy latają kule. Leżałem już rozciągnięty na ziemi, zanim zdołałem sformułować swoje wrażenia, zanim w lochu rozległ się ogłuszający huk wystrzału. W ciasnej przestrzeni odgłos nie mógł się rozejść, tak samo jak i dym gryzący w nos i gardło. Strzał nie powtórzył się, tylko zapanowała głęboka cisza, a ja dźwignąłem się z ziemi. Chińczyk pochwycił obu rękoma brzeg stołu i wpatrywał się w puste miejsce naprzeciwko. Meksykanina już nie było, tylko lekki obłoczek dymu unosił się pod sklepieniem. Trzymając się ciągle stołu, Chińczyk wymówił „ach!“ takim tonem, jakim człowiek wita dobrego znajomego, ukazującego się we drzwiach. Potem zakaszlał i padł na prawy bok, a ja zobaczyłem, że dostał postrzał w żołądek.
Spostrzegłem wtedy, że z wyjątkiem dwóch ludzi, pochylonych nad rannym, nie było nikogo więcej w piwnicy i wtedy cała groza wewnętrznego przerażenia, tłumiona dotąd przez ciekawość, ogarnęła moją duszę. Zapragnąłem gwałtownie wydobyć się ztąd, Chińczycy mogli mnie wziąć za Meksykanina — najokropniejsze rzeczy mogły się stać ze mną — i było bardzo prawdopodobnem, że wszystkie wyjścia są już zamknięte podczas poszukiwania mordercy. Człowiek, leżący na ziemi, kaszlał w przerażający sposób. Słyszałem jego kaszel uciekając, a jeden z jego towarzyszów zgasił światło. Schody wydawały mi się bez końca, a w dodatku nie było słychać nigdzie żadnego ruchu. Nikt za mną nie szedł, nikt nawet na mnie nie spojrzał... Nigdzie nie było śladu Meksykanina. Odnalazłem drzwi wchodowe i choć nogi uginały się podemną, wydobyłem się na chłód nocy pod osłoną mgły i deszczu. Nie śmiałem biedz, a iść wolno nie byłem w stanie. Zdobyłem się więc na rodzaj kompromisu, bo mi pozostało niejasne wspomnienie ludzkiej postaci, rzucającej cień pod latarniami ulicznemi, postaci podskakującej dziwacznie, jak gdyby w nadmiarze ukontentowania. Ale to był strach, śmiertelny strach, który wywoływał moje podrygi... Strach, spotęgowany znajomością mieszkańców Wschodu, obecnością jednego białego człowieka w trzypiętrowem zagłębieniu pod ziemią i kaszlem ranionego Chińczyka! Za nie też w świecie nie byłbym chciał zawiadamiać o tem policyi, bo wierzyłem święcie, że z Meksykaninem skończono już rachunki, zanim jeszcze ja wyszedłem na ulicę. Prócz tego, raz się stamtąd wydobywszy, nie byłbym w stanie wskazać, gdzie to było. Ucieczka moja tak gwałtowna poniosła mnie o milę od hotelu, a szczęk windy, dźwigającej moją osobę na szóste piętro do mieszkania, zadźwięczał mi w uszach, jak najsłodsza muzyka.


∗                ∗
A teraz przechodzę do ważnej kwestyi amerykańskiej — do pijaństwa.

Wiadomo, że Amerykanie nie piją przy jedzeniu, jak to czynią zwykle rozsądni ludzie. Właściwie powiedziawszy, Amerykanin nie jada. On się tylko nadziewa jedzeniem przez dziesięć minut, trzykrotnie w ciągu dnia. Nie macie też pojęcia, co to znaczy „poczęstunek“ na tym zachodnim skłonie amerykańskiego lądu. Weźmy jeden przykład. O godzinie 10-ej minut 30 przed południem człowiek uczuwa potrzebę podniecających napojów. Jest on w towarzystwie dwóch znajomych. Wszyscy trzej wchodzą do najbliższego baru i wypijają trzy kieliszki whisky. Rozmawiają dwie minuty, drugi, a potem trzeci częstują pierwszego, następnie wychodzą na ulicę, dwóch z nich uboższych o dwa kieliszki, a jeden z dwoma kieliszkami więcej — niż potrzebował — w żołądku. Etykieta zabrania odmawiać. Nie widziałem dotąd wprawdzie pijanego na ulicach, ale więcej słyszałem o pijaństwie białych mieszkańców San-Francisco i więcej tam widziałem przyzwoitych ludzi zrujnowanych skutkiem pijaństwa, niżbym sobie życzył. A nałóg ten grasuje we wszystkich klasach społeczeństwa. Zdumiałem się niezmiernie, gdy na przyjemnem wieczornem zebraniu usłyszałem padające z pięknych usteczek słowa o człowieku, z którym łączyły ich właścicielkę stosunki zażyłości: „był pijany.“ Słowa te były wymówione bez najlżejszego wzruszenia. I to mnie najwięcej zadziwiło. Ale klimat Kalifornii łagodzi skutki nadużyć i zaciera zdradziecko wszystkie ślady. W tutejszem powietrzu człowiek nie dostaje zmarszczek, ani nie puchnie. Wygląda napozór kwitnąco, ma jasne spojrzenie, spokojne usta i pewną rękę, dopóki nie nadejdzie dzień porachunku i raptowny upadek głową na dół; wtedy umiera, a przyjaciele wygłaszają odpowiednie wspomnienie. Dlaczego zaś ludzie, którzy po większej części nie mogą znosić trunków, igrają z niemi tak lekkomyślnie, niech kto inny wytłómaczy. Ale ten nieszczęśliwy stan rzeczy sprowadził jednę korzyść, o czem zaraz opowiem.
W samem sercu handlowej dzielnicy, gdzie najgęściej usadowiły się banki, gdzie najliczniej krzyżują się telegraficzne druty, mieści się napół pod ziemią bar, utrzymywany przez Niemca z długiemi blond kędziorami i jasnem okiem. Idźcie tam cichutko, stąpając na palcach, i poproście o... poncz. Dziesięć minut trzeba poczekać, zanim się zagotuje, ale następstwem tego czekania będzie najdoskonalszy i najszlachetniejszy wytwór. Jeden tylko człowiek wie, z czego się on składa. Skosztujcie sami i nie zapomnijcie pobłogosławić mnie zato — mnie, który pamiętam zawsze o bliźnich!
Ale dość już o szynkowniach. Pomówmy teraz o wspaniałem widowisku: o ludzie, rządzonym przez lud i dla ludu, jak się to przedstawia w San-Francisco. Każdy obywatel amerykański, po ukończeniu dwudziestu jeden lat ma głos wyborczy. Może nie umieć rządzić swemi interesami, ani opiekować się żoną, ani wychowywać dzieci, może być nędzarzem, ogłupiałym opojem, bankrutem, rozpustnikiem, albo poprostu waryatem, ale mimo to głos ma zawsze. Jeżeli mu się podoba, może głosować bezustannie na wybór gubernatora swego stanu, na urzędników miejskich, na wszystko i wszystkich.
Raz na cztery lata głosuje na prezydenta. W wolnych chwilach wybiera sobie sędziów, ludzi, którzy mają mu wymierzać sprawiedliwość. Cała ta masa wyborców dzieli się na dwa obozy: republikanów i demokratów. Każdy z tych obozów jest zdania, że obóz przeciwny doprowadzi świat (to jest Amerykę) do zagłady.
Ponieważ zaś każdy ma głos i może głosować, na co chce, wynika z tego, że są tam mądrzy ludzie, znający się na sztuce kupowania głosów i odprzedawania ich tym, którzy ich gwałtownie potrzebują. Amerykanin, zajęty interesami, niema czasu bawić się głosowaniem, ale zato ci, którzy nic nie robią, mają czas na wszystko i są zawsze pod ręką, gdzieś w pobliżu, na ulicy. Noszą miano „chłopców“ i tworzą osobliwszą klasę ludzi. Wszyscy „chłopcy“ są młodzi, niedoświadczeni w wojnie, niezręczni do pracy, nie zabili nigdy nikogo, nie kradli bydła, nie kopali studzien. Mówiąc bez ogródek, są to włóczęgi, gotowe stanąć po stronie każdego za kieliszek wódki. Czekają, są pod ręką, a w tem leży cała tajemnica i chluba amerykańskiej polityki. Mądrzy zaś ludzie są ci, którzy potrafią utrzymać w rygorze całą tę zgraję, gotową głosować za wszystkiem i za każdym. Nie każdy szynkarz to potrafi. Potrzeba do tego mieć doskonałą znajomość miejscowych ludzi, takt, pojednawczość i nieskończony zapas anegdotek dla zabawienia i przetrzymania tłumu noc po nocy, do zamienienia szynkowni w resursę. Irlandczycy specyalnie celują w prowadzeniu takich szynkownianych parlamentów. Przyjmuje się wyborców poczęstunkiem i trochą pieniędzy — poczem głosują. Ten, kto zdobędzie dziesięć głosów, otrzymuje nagrodę, rozporządzający tysiącem głosów, jest osobistością zasługującą na wyróżnienie i tak dalej, aż do najzręczniejszego, który całą tę masę potrafi opanować i zużytkować. Taki człowiek rządzi całem miastem, jak król. A chcecie wiedzieć, na czem polegają zyski? Wszystkie urzędy miejskie — z wyjątkiem niewielu, do których trzeba mieć specyalne, techniczne wykształcenie — są wybieralne na krótki termin i rozdawane według politycznych prądów. Cóż robić? Duże miasto potrzebuje dużo urzędników. Każdy urząd przynosi korzyści i wpływy dwa razy większe, niż płaca. Naprzykład komisarz kanalizacyi i wodociągów zostaje wybrany przez głosowanie. Nie zna się on i nie troszczy o sprawy kanalizacyi i wodociągów, ale ma tyle rozsądku, że biura kanalizacyi i wodociągów obsadza tymi panami, którzy popierali jego wybór. Komisarzowi policyi dopomogli „chłopcy“ z takiej a takiej szynkowni. Komisarz może czuwać nad moralnością miasta, ale nie pozwoli swoim podwładnym zmuszać do wczesnego zamykania tej szynkowni, ani zabraniać w niej szulerki. Niektóre urzędy są ograniczone czteroletnim terminem, ale głupiec chyba nie wyciągnąłby ze swej posady wszystkich korzyści przez czas krótkiego urzędowania.
Na tych szczęśliwych urządzeniach cierpi najwięcej naród, który je wymyślił. Przyjrzyjmy się wspaniałym rezultatom. San-Francisco jest rządzone przez wyborców, zostających pod wodzą osobnika, którego wzrok jest nieco naruszony i który potrzebuje przewodnika, chodząc po ulicach. Urzędownie nazywa się on „Boss Buckley“, a nieurzędownie „Ślepy dyabeł.“ Leży przedemną ujmujący jego życiorys, czarno na białem. Cztery kolumny drobnego druku; możeby się wam nie wszystko w tym żywocie podobało. Spróbujmy go streścić. Boss Buckley, dzięki zręczności i dokładnej znajomości szumowin miejskich, stał się przywódcą i kierownikiem tłumu wyborców. Nie dobijał się on o żadne urzędy, lecz w miarę, jak wzrastała jego potęga, sprzedawał głosy swoich poddanych dającemu więcej, pobierając podatek z dochodów każdego urzędu. Ludność wybiera sędziów, wyborcy pod władzą Boss Buckleya decydują o wyborze. Rozumie się, że sędziowie podlegają też władzy Boss Buckleya. Słyszałem ludzi bardzo wykształconych, nie zajmujących się polityką, jak sobie opowiadali różne sprawy, cywilne i kryminalne, w których „sprawiedliwość“ kupowało się z rąk sędziów. Opowiadali to bez oburzenia, jako rzecz zwykłą. Kontrakty o naprawę dróg, budowli publicznych i t. p. były też pod kontrolą Boss Buckleya, bo urzędnicy, wybierani przez jego podwładnych, zawierali te umowy, a od każdego z kontraktów Boss Buckley pobierał procent.
Przeciwne stronnictwo w San-Francisco ma podobnego przywódcę. Nie jest on tak genialny, jak Boss, ale nie wątpię, że nie jest ani odrobinę uczciwszy. Rozporządza mniejszą liczbą głosów.





XXIV.
Opowiada, jak wdałem się w politykę i w miłosne sprawy. — Zawiera rozprawę o amerykańskich pannach i o murzynach. — Kończy się maszyną do pisania.

Jestem beznadziejnie zakochany w ośmiu amerykańskich pannach, a każda z nich jest zachwycająca, dopóki druga nie wejdzie do pokoju. O-Toyo była śliczna, ale brakowało jej wielu rzeczy, naprzykład mowy. Chichotanie nie może starczyć za wszystko. Pozostała więc obojętna w Nagasaki, a tymczasem ja zacząłem palić moje serce na ofiarnym ogniu przed wysoką blondynką z Kentucky, którą w dziecięcych latach niańczyła czarna „mammy.“ Naturalnym porządkiem rzeczy panna wyszła na kalifornijską piękność, przyjęła paryzkie stroje, kulturę Wschodu, wycieczki do Europy, dziką oryginalność Zachodu i dziwaczne, mgliste zabobony murzynów, a cała ta mieszanina oddziaływa wzruszająco na duszę. Jest ona jedną z wielu gwiazd. Item — panienka wierząca w potęgę wykształcenia i posiadająca je, z kilku setkami tysięcy dolarów w dodatku. Item — przewodniczka pewnego rodzaju salonu informacyjnego, gdzie się panny zbierają, czytają dzienniki, i śmiało roztrząsają metafizyczne zagadnienia, panna z migdałowego kształtu oczyma, czarnobrewa, wyniosła i stanowcza. Item — drobniutka osóbka i bez żadnej powagi, zdolna jednym frazesem zdeptać i unicestwić pół tuzina młodzieńców. Item — milionerka obciążona pieniędzmi, samotna, uszczypliwa, z językiem ostrym jak brzytwa, pożądająca szerszej widowni a przykuta do gruntu obszernemi posiadłościami. Item — panienka, pisaniem na maszynie zarabiająca na życie w wielkiem mieście, bo jest zdania, że córka nie powinna być ciężarem rodzicom. Cytuje często Teofila Gauthier i obraca się w świecie jak mężczyzna, otaczana szacunkiem dla swoich dwudziestu lat niedoświadczenia. Item — kobieta, która nie ma przeszłości, lecz żyje obecną chwilą i zdobywa zwierzenia męzkiej połowy ludzkości na gruncie „sympatyi“ (typ nie nowy). Itemdiva, panna obdarzona grecką główką i oczyma, które wyrażają wszystko, co jest najsłodszego i najlepszego na świecie. Ale, niestety! osoba ta nie ma pojęcia o tym świecie, ani o drugim: nie rozumie nic, oprócz sprzedaży piwa (pobiera procent od każdej butelki) i upewnia, że śpiewa piosenki, przeznaczone jej do odśpiewania co wieczór, nie rozumiejąc ich treści.
Ładne i dobre są panny w Anglii, delikatne i pełne wdzięku w Londynie, olśniewające panienki we Francyi, nieodstępnie uczepione u boku matki, z wielkiemi oczyma, dziwiącemi się zepsuciu tego świata, niezrównana na właściwem miejscu i w otoczeniu, które ją rozumie, anglo-indyjska panna, ale amerykańskie panny przewyższają je wszystkie i prześcigają. Mają one rozum: umieją rozmawiać. Tak, utrzymują ludzie, że umieją nawet myśleć. W każdym razie mają taką minę. Są samoistne i patrzą ci prosto w oczy — nie spuszczając wzroku — jak siostra patrzy na brata. Znają one szaleństwa i próżność męzkiej duszy, bo od lat niemowlęcych przebywały z chłopcami, i potrafią poskromić obie te wady, albo też łagodnie złajać winowajcę. Mają też swoje odrębne życie, niezależne od męskiego towarzystwa. Mają stowarzyszenia, kluby, herbatki, na których nie bywa nikt, prócz panien. Mają dużo pewności w obejściu, a przytem uczuciowość, jaka kobiecie przystoi; rozumieją wszystko, umieją sobą rządzić, są wspaniale niepodległe. Kiedy ich zapytać, co im nadaje ten wdzięk, odpowiadają:
— Jesteśmy lepiej chowane, niż wasze panny — i rozsądniejsze w stosunku do mężczyzn. Bawimy się dużo, ale nie nauczono nas patrzeć na każdego mężczyznę, jak na materyał na męża. I on też nie czuje się obowiązany do żenienia się z pierwszą lepszą panną, u której bywa.
Tak, bawią się dobrze, wolności mają dużo i nie nadużywają jej nigdy. Jeżdżą na spacery z młodymi ludźmi i przyjmują ich u siebie w sposób, któryby przejął zgrozą każdą matkę w Anglii, a jednak tu żadna ze stron — wożąca, ani wożona — nie ma nic innego na celu, prócz chwilowej rozrywki. Złe nie trafia się tu częściej, niż pod każdem innem niebem, w każdym innym narodzie, bo przecież szatan nigdy i nigdzie nie próżnuje. Ale i ta bezwzględna wolność ma swoje złe strony. Każda młoda osóbka — muszę to przyznać choć niechętnie — jest bardzo lekceważąca; lekceważenie promienieje z całej jej osoby: od czterdziestodolarowego kapelusza do sprzączek u osiemnastodolarowych bucików. Przemawia ona w sposób poufały do rodziców i ludzi, którzyby mogli być jej dziadkami. Ma w obejściu bezwzględność, cechującą dorobkiewiczów. Rodzice tolerują to wszystko. Bywa też to niekiedy kłopotliwe, naprzykład gdy się przychodzi do kogoś dla zdobycia jakichś objaśnień. Pan domu posiada potrzebne ci wiadomości, pani domu jest osobą światową. Po upływie pięciu minut gospodarz się ulatnia. W pięć minut po nim — żona, a ciebie zostawiają samego w towarzystwie zachwycającej bez zaprzeczenia osoby, ale nie tej, do której przyszedłeś. Ona szczebiocze, a ty się uśmiechasz, zgrzytając zębami, i wychodzisz ze świadomością, żeś zmarnował całe przedpołudnie. Przytrafiło mi się to parę razy. Ośmieliłem się nawet powiedzieć — o ile można wyraźnie — panu domu:
— Przyszedłem, ażeby widzieć się z panem.
— W takim razie lepiej przyjdź pan do mnie do biura. Dom mój należy do kobiet, to jest właściwie do mojej córki.
Powiedział prawdę.
Bogaty Amerykanin jest zawojowany przez swą rodzinę. Wyzyskuje go ona pod względem pieniężnym i chwilami nawet wydaje się on osamotniony. Kobiety zagarniają złoto — jego udziałem są trudy. Niema na świecie nic niedostępnego dla amerykańskiej panny. Mówię tu o sferach zamożnych. Przyjmuje ona wszystko jako rzecz, która jej się należy. A jednak gdy nadchodzi klęska i milioner pada zrujnowany, córki jego zabierają się do stenografii lub pisania na maszynie. Opowiadano mi o wielu przykładach tego rodzaju, a opowiadające mówiły o swoich znajomych, przyjaciółkach. Burza wybucha i Mamie, Hattie lub Sadie odprawia pannę służącą, sprzedaje ekwipaże i z Remingtonem nr. 2 i z mężnem sercem zabiera się do pracy na życie.
— A może pan myślisz, że zerwałam z nią stosunki? O, nie! — mówiło do mnie cudne zjawisko z purpurowemi usteczkami, strojne w białe koronki. — I mnie może się to samo przytrafić...
Może być, że to poczucie możliwych katastrof jest powodem, że towarzystwo w San-Francisco wiruje wciąż w pełni oszołomiającego ruchu i życia. Lekkomyślność unosi się tam w powietrzu.
Nie umiem sobie wytłómaczyć, zkąd to pochodzi, ale wiem, że jest. Szum wichrów, wiejących od oceanu Spokojnego, upaja ludzi. Zbytek i przepych, który cię otacza, zawraca do reszty głowę i płyniesz, wybijasz się w górę, lub spadasz na dół; płyniesz, dopóki ci starczy pieniędzy. Zarabiają tu wszyscy dużo i wydają pełną garścią, i nietylko bogacze, ale i rzemieślnicy, którzy płacą pięć funtów za garnitur i za inne rzeczy zbytkowe w tym samym stosunku. Młodzi ludzie używają młodości. Grają, pływają jachtem, ścigają się, robią zakłady, urządzają zapasy atletyczne i walki kogutów, tamte jawnie, te potajemnie, zakładają wspaniałe kluby, tłuką się na grzbietach końskich i wielu innych okolicznościach, a do kłótni są zawsze skorzy. W dwudziestym roku życia mają już doświadczenie w prowadzeniu interesów: puszczają się na duże przedsiębiorstwa, dobierając wspólników równie doświadczonych, i ulegają rozbiciu z taką samą okazałością, jak wszyscy ich sąsiedzi. Należy pamiętać, że ludzie, którzy w latach pięćdziesiątych zbudzili do życia Kalifornię, byli pod względem fizycznym i pod względem niektórych stron krzepkiego charakteru, doborowem ziarnem. Niezdolni i słabi wymarli w drodze, lub zaprzepaścili się w czasach budowy. Do tego związku przyłączyły się rozmaite rasy starego lądu: Francuzi, Włosi, Niemcy i, naturalnie, Żydzi. Rezultaty tego skrzyżowania można teraz oglądać w dobrze zbudowanych, pięknych, z drobnemi rączkami kobietach, i wysokiego wzrostu, smukłych a dzielnych postaciach młodzieży. Nie potrzeba nawet złotej blaszki błyszczącej się u dewizki zegarka, ażeby rozpoznać prawego syna złotodajnego Zachodu, urodzonego kalifornijczyka. Jego to kocham, bo nie zna on, co to obawa, działa, jak mężczyzna, a serce ma równie obszerne, jak buty. I zdaje mi się, że umie on korzystać ze skarbów, któremi go świat tak hojnie zasypuje.
Skarby Kalifornii, roślinne i kopalne, to baśń czarodziejska. Znajdziecie ich opisy gdzieindziej. Mnie może nie zechcecie uwierzyć. Wszelkie rodzaje pokarmów, od ryb morskich do wołowiny, można kupić za bezcen, a ludzie tutejsi są dobrze rozrośnięci i mają zdrowe żołądki. Potrafią zażądać dziesięć szylingów za przybicie chwiejącego się zamka u kufra; zarabiają szesnaście szylingów dziennie, pracując jak cieśle; wydają dużo na podłe cygara i szaleją na widok zapasów siłackich. Gdy się pokłócą, to z bronią palną w ręce i to publicznie, na ulicy.
Wychodziłem właśnie z Mission-Street, gdy wszczęło się nieporozumienie pomiędzy dwoma panami, z których jeden przedziurawił drugiego. Kiedy policyant, którego nazwiska nie pamiętam, „zastrzelił nieszczęśliwym trafem pana Ed. Kearneya“, usiłującego zbiedz przed zaaresztowaniem, byłem na przyległej ulicy. Dziękuję za to Opatrzności. Dość już jeździć tramwajem z policjantami, którzy, siadając, rozkładają poły munduru, ażeby dojrzeć sterczący w kieszeni nabity rewolwer. Dość wiedzieć, że na stu ludzi w szynkowniach i restauracyach pięćdziesięciu ma przy sobie broń palną. Chińczyk zwabia w zasadzkę nieprzyjaciela i sieka go dokładnie na kawałki swoją siekierką, a wtenczas dzienniki wyją nad dzikiem okrucieństwem poganina. Włoch oporządza przyjaciela długim nożem lub sztyletem... Dzienniki ubolewają nad dzikością cudzoziemca... Irlandczycy i urodzeni kalifornijczycy w chwilach niezadowolenia posługują się rewolwerem nie raz, lecz sześćkroć razy. Dzienniki zaznaczają wypadek i na sąsiedniej szpalcie zapytują: czy świat cały może się równać z miastem San-Francisco pod względem postępu? Amerykanie, rozkochani w swym kraju, odpowiedzą, że takie rzeczy zdarzają się tylko w najniższych sferach. A jednak w tej chwili właśnie były sędzia, który został przez drugiego sędziego wsadzony do więzienia, poprzysięga krwawą zemstę swemu przeciwnikowi. Dziennikarze zbadali obie strony i oczekują jaknajgorszego zakończenia.
A teraz pozwólcie mi nabrać tchu, aby rzucić klątwę na służącego, murzyna, i pośrednio na murzynów wogóle. Zrobiono murzyna obywatelem kraju, z prawem głosowania, a zatem oba polityczne obozy starają się go sobie zjednać. Ale on nie przystał ani tu, ani tam. Murzyn służący podczas jednego obiadu dopuści się tylu głupstw, do jakich byłby zdolny chyba parobek wzięty prosto od pługa, i będzie ciągle popełniał te same błędy. Jest to bydlę z ciężkim chodem, nierozgarnięte, z niezgrabnemi łapami, takie samo, jakie niejedna memsahib w Indyach hoduje pod swoim dachem. Ale dzięki panującym prawom, jest ono wolnym i niezależnym obywatelem i, co za tem idzie, nie podlegającym krytyce. On, tylko on, murzyn, usługuje do stołu w tem obłąkanem mieście, (Chińczyk nie liczy się za nic). Jest on niewyćwiczony w służbie, niezdolny, ale zapełnia miejsce i bierze zapłatę. Bóg uposażył go mniejszą dozą rozumu, niż mieszkańców Wschodu. On zaś upiera się przy tem, że usługuje do stołu przypadkowo, tak sobie, dla rozrywki. I stara się, żebyś to zrozumiał. Życzysz sobie zjeść obiad i pragnąłbyś, ażeby ci go podano o ile możności porządnie. On zaś, murzyn, to mieszanina wielkiego, czarnego, głupiego dziecka i człowieka zarazem. Kolorowy taki pan podawał mi uporczywie ciastka, kiedy żądałem czego innego, a potem zagadnął mnie o szczegóły o Indyach. Powiedziałem mu coś nie coś o tamtejszych płacach.
— O! — roześmiał się wesoło. — Mnieby to na cygara nie starczyło.
Potem zaczął mi się łasić o dziesięć centów, a potem zaczął się rozwodzić z litością nad Hindusami, poganami ich nazywał, ten czarnowełnisty potwór, którego rasa jest od niepamiętnych czasów celem szyderstwa prastarej Azyi! Obejrzałem go dokładnie i z kształtu głowy przekonałem się, że to murzyn z rasy Yomba, jeżeli można polegać na określeniach etnologicznych. Myślał on po angielsku, ale niemniej był członkiem rasy Yomba i cechy jej przechowały się w nim wiernie. W sali pełno było okazów innych ras; niektórzy podobni do Gallasów (chociaż handel niewolnikami nie zasilał się nigdy materyałem z tamtych stron), to znów egzemplarze z Kamerunu i Krumeni, jeżeli można sobie wystawić Krumena we fraku! Amerykanie nie zwracają uwagi na takie drobiazgi rasowe; trzymają się zdala od murzynów i wyrażają się o nich nieładnie. Murzynów w Stanach Zjednoczonych jest sześć milionów, a liczba ta ciągle wzrasta. Amerykanie, raz uczyniwszy ich obywatelami, nie mogą tego odrobić. Dzienniki utrzymują, że należałoby ich podnieść za pomocą wykształcenia. Próbują tego, ale będzie to długa robota, bo czarna krew jest uporczywsza od białej i odzywa się z nieznośnem natręctwem. Murzyn, przyjąwszy religię, powraca mimo to, jak pszczoła do ula, do pierwotnych popędów swego ludu. Teraz właśnie od niedawna fala religijności wezbrała w południowych stanach. Do tej pory pojawiło się dwóch mesyaszów i jeden Daniel, i zaczęto składać tym wcieleniom świętości ofiary ludzkie. Danielowi udało się skłonić trzech młodzieńców, którzy, według jego zdania, byli ani mniej, ani więcej, tylko Schadrachem, Meshachem i Abednegiem, do wejścia we wnętrze rozpalonego pieca. Zapewnił ich, że nie spłoną. Nie powrócili jednak. Nie byłem świadkiem tego przedstawienia, ale byłem zato w kościele murzyńskim. Zgromadzenie, pod wpływem natchnienia z góry, płakało i jęczało, a jeden wytańcowywał na środku, skacząc powyżej ławki. Może być, że był chory. Ruchy jego drgającego ciała przypominały jednak zanzibarski taniec z kijem, jaki można widywać w Adenie, na statkach, wiozących węgiel, a w miarę, jak śledziłem modlących się ludzi, kruszyły się w moich oczach węzły, łączące ich z białymi, i widziałem przed sobą tylko czarnowełnistą trzodę, wznoszącą modły do Boga, którego nie rozumieją. Ci ludzie na ławkach, porządnie ubrani, siwowłosi, to wszystko dzicy, mniej lub więcej. Co Ameryka zrobi z murzynami? Południe nie złączy się z nimi nigdy. W niektórych stanach związki z czarnymi karane są jako kryminalne przestępstwa. Północ coraz mniej potrzebuje murzynów do roboty. A jednak murzyn nie zniknie. Pozostanie on jako kwestya do rozwiązania. Przyjaciele jego utrzymują, że wart jest tyleż, co biały. Nieprzyjaciele... ach! niedobrze być murzynem w kraju bezwzględnej wolności, w ojczyznie ludzi zuchwałych i odważnych...
Ale niema to nic wspólnego z San-Francisco i jego wesołą młodzieżą i pannami; z dzielnymi przechwalającymi się ludźmi, z obfitością złota i dumy.
Cóż więcej mógłbym powiedzieć? Nie mogę pisać dokładnie, bo jestem zakochany w wymienionych powyżej pannach i innych jeszcze, które nie figurują na wykazie. Panna, pisząca na maszynie jest typem stanowiącym materyał pism humorystycznych, ale typem bardzo pożytecznym. Taka panna z towarzyszką najmuje pokój w dzielnicy handlowej i przepisuje rękopisy. Tylko kobieta może dać sobie radę z maszyną do pisania, bo nabrała wprawy przy maszynach do szycia. Może ona zarobić sto dolarów miesięcznie, i uważa, że to jest forma zarobkowania najodpowiedniejsza dla niej. Ale jakże ona w głębi duszy nienawidzi tej pracy! Po opanowaniu zadziwienia, jakiego doznałem, rozumując o interesach i wydając polecenia młodej osobie w binoklach oprawnych w złoto, zacząłem rozpytywać się szczegółowo o rozkosze niezależności. Kobiety lubią być niezależne, naprawdę lubią. To jest przeznaczeniem bardzo wielu dziewcząt w Ameryce, przyjęty ogólnie zwyczaj, i tylko ja, barbarzyniec, nie mogłem tego zrozumieć.
— Dobrze, ale cóż potem? — zapytałem. — Cóż dalej?
— Pracujemy na życie.
— A potem, czego oczekujecie?
— Że będziemy pracować i nadal.
— Aż do śmierci?
— Ta-a-k. Chyba, że...
— Że co? Mężczyzna pracuje całe życie, do śmierci...
— I my tak samo — odrzekła bez zapału. Tak przynajmniej sądzę.
Wspólniczka odezwała się śmiało:
— Czasami wychodzimy zamąż, za tych, którzy nam dają robotę, tak przynajmniej utrzymują dzienniki...
Uderzyła ręką w kilka naraz klawiszów.
— Nienawidzę jej, nienawidzę! Nienawidzę! A pan nie powinieneś tak patrzeć!
Starsza wspólniczka patrzyła na buntowniczkę z powagą i wyrzutem.
— I ja się domyśliłem, że pani jej nienawidzi — odparłem. — Nie sądzę, ażeby amerykańskie panny różniły się w tym razie od angielskich.
I co tu można powiedzieć takiej młodej osobie, pracującej na życie i nienawidzącej tej pracy? Można się tylko w niej zakochać, ale to jeszcze za mało.





XXV.
Jadę przez ojczyznę Bret Harta aż do Portlandu, ze stanu Kalifornii. — Opis tęsknoty, jaka owładnęła dwoma wędrowcami, zaglądającymi do naszych domów.

San-Francisco ma tylko jednę wadę: trudno się z niem rozstać. Z żalem w sercu wyruszyłem jednak do Portlandu w Oregonie, a było to trzydzieści sześć godzin jazdy koleją.
Główny dworzec, z którego rozchodzą się wszystkie linie, nie posiada wcale peronu. Przestrzeń, wylana zgruba asfaltem, z kilkunastu parami relsów, a na niej obładowany ręcznemi pakunkami podróżny przeskakuje z jednych relsów na drugie w poszukiwaniu właściwego pociągu. Dzwonki sześciu syczących lokomotyw rozlegają się nad jego uchem. Gdyby upadł, tem gorzej dla niego.
— Kiedy dzwonek się odzywa, strzeż się lokomotywy.
Długie przyzwyczajenie oswoiło ten naród z niebezpieczeństwem i natchnęło go lekceważeniem w stopniu, jakiego Bóg nie życzył sobie nigdy. Kobiety, które w Anglii zbierałyby fałdy sukni i uciekały bojaźliwie z wyniosłego przejazdu kolejowego, tu rozmawiają o strojach i o dzieciach pod samym nosem lokomotywy, a małe dzieci igrają z poruszającemi się wagonami w sposób zgrozą przejmujący. Przebyliśmy spokojnem tempem dwudziestu pięciu mil na godzinę ulice przedmieścia, mającego pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, i nasza podróż pomiędzy wozami, dziećmi i wystawami sklepowemi odbyła się bez przejechania kogokolwiek, co mnie niemało zadziwiło.
Kiedy już murzyn urządził mi na noc posłanie, rozweseliła mnie niesłychanie myśl, że cokolwiek się zdarzy, będę musiał zostać tam, gdzie jestem, i czekać, dopóki lampa naftowa nie zapali wywróconego wagonu i nie spali mnie na węgiel. Łatwiej wydostać się z natłoczonego teatru, niż uciec z Pulmanowskiego wagonu.
W chwili, gdy uczyniłem odkrycie, że obfitość niektórych blaszek, pluszu i adamaszku nie wynagradza ciasnoty i kurzu, pociąg przejeżdżał o świcie brzegiem rzeki Sacramento. Po ustawieniu na właściwe miejsca siedzeń pootwierano kilka okien, ale długi, do trumny podobny wagon, nie mógł się tem dostatecznie przewietrzyć, a my siedzieliśmy w jego wnętrzu zapoceni i brudni. O szóstej rano upał już był dokuczliwy, mimo to jednak radowałem się, oglądając na własne oczy krainę, opisywaną przez Bret Harta. Oto sosnami porosłe góry, w którym jego górnicy żyli i walczyli; oto rozpalona, czerwonawa ziemia, z której wypłukiwano złoto; wyschłe potoki, czerwona, zakurzona droga, po których krążyły dawnemi czasy dyliżansy. Stosy drzew świeżo ściętych i potniejących żywicą, a nadewszystko ten odurzający żar w powietrzu, który tryska z pod pióra Bret Harta i przenika ociężały mózg czytelników. Zatrzymaliśmy się przy zbiorowisku pak, zaszczyconem godnością miasta; nosiło ono szumną nazwę Amberoille, czy coś podobnego, a chełpiło się fontanną, godną stać w prawdziwem mieście. Obok fontanny był hotel, mający siedemnaście stóp wysokości, licząc z kominami; brunatne niedźwiedziątko uwiązane było u drzewa w pobliżu fontanny, juczny muł drzemał wsród tumanów kurzu, górnik w czerwonej koszuli utrzymywał hotel, górnik w niebieskiej koszuli przechadzał się wokoło, a dwóch górników wchodziło do środka domu na kieliszek. Dziewczyna, przysłaniając ogorzałą ręką oczy, patrzyła na zadyszany pociąg.
— I cóż pan na to? — zapytał mnie towarzysz podróży, prawnik. — Nieznany, nowy dla pana świat, nieprawdaż?
— Nie, doskonale znajomy. Nie wyjeżdżałem jeszcze nigdy z Anglii, kiedy się już z nim zapoznałem.
Szybko, jak błyskawica, wymknęła się odpowiedź.
— Tak, żyli oni już wszyscy wtedy, gdy poszukiwacze złota byli tu panami.
Polubiłem odrazu tego prawnika i wypiliśmy za zdrowie Bret Harta, który, według zdania mieszkańca San-Francisco, „przyznaje się do Kalifornii, ale Kalifornia nie przyznaje się do niego, bo się zrobił Anglikiem.“
Bezimienny jakiś głos zaczął mi opowiadać o bogactwach tej krainy, ale tylko tyle zapamiętałem z jego gadania, że pstrągi pojawiają się w rzece Sacramento, nad której brzegiem jechaliśmy ciągle.
Potem odezwał się krzepki, ze szpakowatym włosem jegomość i zaczął się rozpytywać o pstrągi. Był z nim sekretarz Towarzystwa ubezpieczeń na życie. Przypuszczam, że podróżował on dla wyszukiwania zabitych w pociągu. Ale prócz tego był zapalczywym rybakiem. Spotkawszy kolegę, zaproponowali mi spółkę.
Ajent ubezpieczeń wyrzekł:
— Nie zatrzymuję się w Portland, ale mogę panów zaznajomić z człowiekiem, który dostarczy wszelkich wskazówek co do pstrągów i łososi.
Obaj opowiadali ciekawe rzeczy, podczas gdy pociąg prześlizgiwał się przez lasy, a w dali ukazywał się śnieżny czub olbrzymiej góry. Mijaliśmy winnice, wzorowe sady, potem łany pszenicy, gdy się zaczęły rozwijać równiny, a co dziesięć mniej więcej mil zbiorowisko dwudziestu, trzydziestu domów, z trzema, co najmniej, kościołami. Dwa tysiące mieszkańców byłoby tu dużem miastem i trzymałoby niesłychanie wiele o swoich siłach.
Zgrzyt hamulców, widok potrójnie zakręcających łuków linii o kilka mil poniżej, nawet widok towarowych pociągów, sunących prawie pod naszemi kołami, nietyle mnie wzruszały, co drewniane rusztowania, na które wpełzaliśmy, mosty na sto stóp wysokie, a wyglądające tak, jakby je zbudowano z drewnianych pałączków.
— Nasz budulec jest i błogosławieństwem i klątwą naszego kraju — mówił stary mieszkaniec południowej Kalifornii. — Te wiadukty trwają pięć do sześciu lat; naprawa ich jest niemożliwa, więc w końcu załamują się pod pociągiem, albo się palą podczas pożaru lasu.
I mówił to na samym środku trzeszczącego i uginającego się wiaduktu. Przygodny jakiś technik rzucił okiem na nasz pociąg, ale kolej nie marnuje tu ludzi na obowiązkowe dozory. Często zdarza się, że bydło jest na relsach, a wtedy lokomotywa ucieka się do istnie szatańskiego gwizdania. Opowiadający był w młodości maszynistą, więc skracał nam drogę opowiadaniem rozweselających anegdot, co nam się może przytrafić wrazie najechania naprzykład na cielę.
— Cielę wpadnie pod miotełki i wysadzi lokomotywę z szyn. Pamiętam, jak raz świnia wykoleiła cały spacerowy pociąg; sześćdziesięciu było zabitych.


∗                ∗

Spuściliśmy się wgłąb Oregonu, w kraj budulcu i pszenicy. Jechaliśmy naprzemian między łanami pszenicy i jodłowemi lasami, ale głównie między jodłami, zanim dojechaliśmy do Portlandu, z pięćdziesięciu tysiącami mieszkańców, oświetlonego elektrycznością, naturalnie, również naturalnie pozbawionego bruków i posiadającego przystań wodną, położoną o sto mil od brzegu morza, na którem wielkie statki ładują towar. Biedne to miasto wrzeszczy na całe gardło, że na całem wybrzeżu oceanu Spokojnego żadne miasto nie może mu wyrównać. Ogłasza ono tę wieść jodłom, które od górskich szczytów ciągną się jednolitą gęstwiną prawie do granic miasta.
Portland wyrabia stolarszczyznę do budowy domów, piwo i bryczki, cegłę i biszkopty, a choćby kto o tem nie wiedział, widoki miasta, pomieszczone w widocznych miejscach, z wykazem zysków, jakie te wyroby przynoszą, objaśniają nieświadomych. Wszystko to jest odpowiednie i właściwe dla świeżo powstającego miasta, ale jeżeli kto utrzymuje, że to jest cywilizacya, zmusza nas do zaprzeczenia. Pierwszym obowiązkiem ucywilizowanego człowieka jest usuwać pieniądze na drugi plan, bo są one tylko smarowidłem do maszyny, żeby funkcyonowała łatwo i swobodnie.
Portland za wiele ma zajęcia, żeby myśleć o kanałach i brukach, więc czteropiętrowe, murowane gmachy wychodzą na ulicę partacko zabrukowaną i mającą drewniane chodniki. Widziałem, jak zakładano fundamenty pod budowę. Nieczystości, nagromadzone od lat dwudziestu, wsiąkały w grunt, a wyrzucane na wierzch za każdem uderzeniem łopaty, przywodziły na myśl krainy Wschodu. Pomimo to dzienniki głoszą, że niema na świecie miasta, któreby się mogło równać z Portlandem w Oregonie, w Stanach Zjednoczonych, i walczą zębami i pazurami o przystanie, koleje i t. p. urządzenia. Przykro pomyśleć, że w tem znakomitem mieście zdarzają się wypadki takie, jak zastrzelenie na ulicy człowieka przez drugiego obywatela, znanego ogólnie. Oskarżony wnosił sam za sobą obronę, przytaczając jako powód morderstwa to, że zamordowany miał, czy też morderca myślał tylko, że miał pistolet przy sobie. I nie dość, że go zastrzelił, podrzucił mu swoją broń. Czytałem obronę i przejęła mnie ona obrzydzeniem. O ile mogłem zrozumieć, to gdyby przy zabitym znaleziono pistolet, morderca byłby został uwolniony. I nietylko samo morderstwo było tchórzowskie; jeszcze bardziej tchórzowskiem było tłómaczenie. Tu, w mieście, bydlę to przelękło się, sądząc, że do niego strzela, wyobraziło sobie, że tamten człowiek zrobił ruch ręką w stronę kieszeni i tak dalej... Sędziowie nie zgodzili się jednak na to.
Powróćmy do weselszych przedmiotów. Ajent ubezpieczeniowy zaznajomił nas z właścicielem nieruchomości, który zaprosił nas zaraz na wycieczkę nad brzegi rzeki Kolumbia. Nie było żadnych ceregieli. Szpakowaty jegomość odpowiadał, gdy na niego wołano „Kalifornia,“ ja na wołanie „Anglia,“ lub „Jaś Bull,“ a właściciel nieruchomości na nazwę „Portland.“ Była to wielce swobodna i bardzo łatwa forma.
Kalifornia i ja wsiedliśmy na parowy statek w błękitno-złocisty poranek i popłynęliśmy po rzece Witlamétte, nad którą leży Portland, do wielkiej Kolumbii, rzeki, dostarczającej łososi, które następnie, upakowane w paczki, rozchodzą się po całym świecie, a w Indyach występują na przyjęcie nadzwyczajnych gości. Płynęliśmy pośród lesistych wysepek, których wybrzeża były poszarpane wyrwami, podrygiwaliśmy od jednego brzegu do drugiego w poszukiwaniu prądu, a gdy trzeba było wysadzić na ląd lub przyjąć nowego pasażera, wybieraliśmy bezpieczne i dogodne miejsce na brzegu i uderzaliśmy w nie dziobem statku. „Kalifornia“ rozmawiał z każdym nowym przybyszem i wymieniał mi jego miejsce urodzenia. Długowłosy hodowca bydła wyleciał z krzykiem z lasu, wywijając kapeluszem i został zabrany na pokład.
— Południowa Karolina — rzucił lakonicznie „Kalifornia.“ — Jak przemówi, usłyszysz pan delikatniejszą mowę od mojej.
Każda wysepka dźwigała łany bujnej pszenicy, owocowych sadów i białe, drewniane domy. Gdzieniegdzie rosły gęsto jodły, stały tartaki, a żałosny jęk potężnych pił unosił się nad wodą, jak brzęczenie zmęczonej pszczoły. Z urywków rozmowy wymiarkowałem, że „Kalifornia“ był właścicielem tratew, handlował drzewem, posiadał rancho[3], wspólnika i różne inne, równie ponętne rzeczy, jako dodatki do urozmaiconej trzydziestopięcioletniej karyery.
— Spojrzyj, młodzieńcze, zaraz tu będzie coś nowego. Będziesz krzyczał i śpiewał z radości — powiedział do mnie „Kalifornia.“
Wesołe wysepki znikły, ustępując miejsca wspanialszym zarysom, a statek wpłynął w gniazdo szersze — w labirynt czarnych, najeżonych raf, ukrytych nie głębiej jak na jednę stopę pod kotłującą się, śpienioną wodą. Zakręciliśmy na miejscu, cofnęli się w bok nagłym ruchem, a ster nie poruszył się nigdy dwa razy w tę samą stronę. Potem zetknęliśmy się z pływającą kłodą, rozłupując ją z trzaskiem, który rozległ się na całym statku, a potem ze wspaniałym, dwudziestofuntowym łososiem o srebrnem podbrzuszu, który padł nieżywy w całym blasku piękności.
— Niedaleko ztąd zobaczysz pan koła — objaśnił mnie jakiś człowiek w kapeluszu z ponadziewanemi haczykami do wędek na pstrągi. — Tutejsze łososie nie biorą na wędkę. Łowią je za pomocą kół.
Na pierwszym zakręcie rzeki zobaczyliśmy koła, piekielną maszyneryę, złożoną z przegród z drucianej siatki, poruszanych przez prąd wody, a z których wydobywają łososie, uganiające się po rzece, na łodzie stojące u wybrzeża. „Kalifornia,“ ujrzawszy to, klął długo i płynnie, a jeszcze płynniej, gdy się dowiedział, jaka jest waga pomyślnego połowu w ciągu jednej nocy: kilka tysięcy funtów! Pomyśleć tylko, co to za zbrodnicze, krwawe morderstwo! Ale tam, w Europie, chce się koniecznie jadać łososia marynowanego w puszkach, a fabryka nie może się bawić łowieniem go na wędkę...
Wkrótce potem „Kalifornię“ ogarnął szał. Zaczął skakać na przednim pomoście, wołając:
— Czy nie śliczny, czy nie cudowny?
Zobaczył wodospad — wstęgę mgły i piany, spadającą z grzbietu wzgórza, z wysokości ośmiuset stóp, z hukiem, głuszącym szum rzeki.
— Ślubny welon! — objaśniła nas służba.
Zaczęły się wspaniałe widoki, rozrzucone przez przyrodę ze zdumiewającą hojnością, rozrzutnością nawet. Rzeka ujęta była w potężne, skaliste ściany, uwieńczone na szczycie ruinami jakichś fantastycznych baszt i zamków. Potem wstęga zielonych wód rozszerzyła się i stanęły nad nią góry, odziane w jodłowe lasy, a na tysiąc stóp wysokie. Piaszczysta ława nad brzegiem wydawała się być zapowiedzią równiny, której następny zakręt rzeki kłam zadawał, bo statek podpływał znów pod potrójny rząd fortyfikacyi, groźnych, z wierzchołkami z lawy, z odcieniem z jodeł. Po za niemi wystrzelał w błękit nieba biały szczyt Mound Hood, czternaście tysięcy stóp wysoki, u ich stóp rzeka rozbijała się, a z obu stron rosły bawełniane drzewa. Usiadłem i przypatrywałem się „Kalifornii,“ który, chcąc widzieć jednocześnie oba brzegi, ruszał się i wychylał ze statku.
Dopłynęliśmy do małej wysepki, przez którą kolej przewiozła nas na drugą, bo, jak nas służący na statku objaśnił, rzeka jest „trochę niespokojna.“ Jechaliśmy sześć mil, siedząc na słońcu w cichym wagonie, wijąc się zygzakiem nad brzegiem wzburzonych fal rzecznych. Chwilami zanurzaliśmy się w jodłowe wonne lasy, upstrzone kwiatami, ale po większej części pilnowaliśmy się rzeki, zwężonej teraz jak kanał młyński. W tem właśnie miejscu, gdzie cała masa wody wichrzyła się, rozszalała nad początkiem wodospadów, rząd Stanów Zjednoczonych urządził szluzę dla statków, a rzeka wrzała, wyrzucając bryzgi śpienionej wody. Kłoda drzewa przemknęła po falach, uderzyła o skałę, roztrzaskała się na drzazgi i popłynęła dalej na białych kłębach piany. Tymczasem pociąg wjechał na rodzaj pływającego pomostu i zanim mogłem zdać sobie sprawę, co się dzieje, byliśmy już na pokładzie drugiego parowca. Wodospady były nie dalej, jak dwieście stóp pod nami, a zanim ruszyliśmy w górę, zanim drgnęły koła, pęd wody pociągnął nas już jakbyśmy byli holowani. Dalej kraj się zrobił więcej otwarty, a „Kalifornia“ żałował wciąż skał i spienionych wód, dopóki nie dopłynęliśmy do prostopadłej, skalistej ściany, czterysta stóp wysokiej, uwieńczonej olbrzymiej wielkości posągiem, stojącym na straży. Na skalistej wysepce był grób osadnika z dawnych czasów, człowieka, który się dorobił majątku w San-Francisco i pragnął być pochowany na starem cmentarzysku Indyan. Zniszczony drewniany wickyup, w którym Indyanie składają kości zmarłych, dotykał prawie jego grobu. Rzeka płynęła po bazaltowem łożysku, a nadbrzeżne skały pomalowane były na żółto, czerwono i zielono przez Indyan, i oblepione afiszami przez istoty niższego od Indyan gatunku.
Dopłynęliśmy do Dallas, stolicy okręgu, zajmującego się chowem owiec i produkcyą wełny. Amerykanin, przyjeżdżając do nieznanej miejscowości, uważa za obowiązek zwiedzić ją dokładnie. „Kalifornia“ przerzucił paltot przez ramię, z ruchem człowieka przyzwyczajonego do pieszych wędrówek, i o ósmej wieczorem poszliśmy zwiedzać Dallas. Słońce jeszcze nie zaszło i mieliśmy przed sobą całą godzinę dnia. Zdawało się, że każdy mieszkaniec posiada tu własny dom i własny kościół. Młodzieńcy przechadzali się z pannami, starsi siedzieli na schodach, nie na frontowych, wiodących do starannie pozamykanych bawialni, lecz na bocznych, lub rozpinali brzoskwinie, zbierali wiśnie. Zapach siana dolatywał, a w ciszy rozlegały się dzwonki bydła, idącego przez pola, zasypane lawą. „Kalifornia“ przeklinał drewniane chodniki, krytykując głośno kwiaty i sposób rozpinania drzew brzoskwiniowych, a o przechodzących pannach i młodzieńcach opowiadał przeróżne historye. Zdawało mi się, że znam ich wszystkich oddawna, tak żywo mnie obchodziły ich losy. Dwie kobiety stały przy bramie i rozmawiały; mijając je, usłyszałem: „spódnica“ i znów „spódnica,“ a potem: „przyślę ci formy.“ Rozmawiały o strojach. W zmroku natknęliśmy się na młodą parę i obiło mi się o uszy: „Kiedyż się zobaczymy?“ I zrozumiałem, że dla zakochanego serca taka mała mieścina może się niekiedy wydawać tak rozległą, jak Londyn, a tak trudną do przebycia, jak nieprzyjacielski obóz. Potem zamknęła się z trzaskiem ostatnia brama, a światła zaczęły się zapalać po domach.
Niestety! W powrotnej drodze do hotelu rozwiały się moje złudzenia co do cnotliwości i spokoju miasteczka. Z tyłu za sklepem był pokój z oknami, szczelnie zasłoniętemi, a tam młodzieńcy, którzy przed chwilą przechadzali się z pannami, mogli pić i grać w pokera, a w sklepie leżały ponure powieści o krwawych czynach, trucizna dla małych chłopców, i dyszące żądzą miłosną historye dla panien. „Kalifornia“ roześmiał się tylko posępnie. Powiedział mi, że te wszystkie małe mieściny w Stanach Zjednoczonych podobne są do siebie, jak dwie krople wody.





XXVI.
Opisuje, w jaki sposób łowiłem łososia w Cluckamas.

Użyłem! Amerykańskie lądy mogą się zapaść pod wodę; wziąłem już z nich to, co mają najlepszego! A tem najlepszem nie były ani dolary, ani miłość, ani nieruchoma własność... Posłuchajcie, a opowiem wam, jaki połów mieliśmy, ja i „Kalifornia,“ a będziecie nam zazdrościć!
Powróciliśmy z Dallas do Portlandu tą samą drogą, a statek przystanął tylko po drodze, żeby zabrać łososie, połów z jednej tylko nocy i odstawić je do fabryki konserw. Kiedy właściciel drucianych przegród powiedział, że połów wynosi dwa tysiące dwieście trzydzieści funtów i że „był nieosobliwy,“ myślałem, że kłamie. Ale gdy ludzie zaczęli znosić paki na pokład, wziąłem się do rachowania: liczyłem ogromne stufuntowe ryby za ledwie pośnięte, tłum dwudziesto i trzydziestofuntowych i masę drobniejszych rybek...
Parowiec przystanął koło drewnianej szopy, zbudowanej na palach na wybrzeżu, i odesłał ryby. Poszedłem za niemi po pochyło rzuconym pomoście, prowadzącym do szopy. Lichy budynek drżał cały od poruszeń maszyny, a obok leżał błyszczący stos blaszanych obrzynków, pozostałych po oberżnięciu puszek. Sami Chińczycy byli przy tej robocie podobni do obmazanych krwią żółtych dyabłów, gdy się tak przesuwali po smugach słonecznego światła, padających na podłogę. Kiedy wyłożono nasz ładunek, drewniane paki rozpadły się, dostawszy się pod strumień wody, a łososie, wydobyte z nich na wierzch, zabłysły jak srebro. Chińczyk wyrzucił jednę, dwudziestofuntową sztukę, odciął jej głowę i ogon dwoma cięciami noża, trzecim rozpłatał brzuch i wyrzucił wnętrzności, a potem cisnął już oprawioną do kadzi, napełnionej krwawą wodą. Drugi Chińczyk wydobył ją z wody, rzucił pod maszynę, podobną do sieczkarni, która pokrajała ją szybko na cieniutkie plasterki. Inni Chińczycy pakowali tę masę do puszek, które zjeżdżały w dół za pomocą dowcipnej maszyneryi, lutującej szczelnie puszki w przelocie. Każda puszka była obejrzana z pośpiechem, czy niema w niej szpar, a następnie razem z towarzyszkami zanurzona w kocioł z wrzącą wodą, w której gotowała się parę minut. Po gotowaniu wszystkie wzdymały się lekko i zjeżdżały na windzie do ludzi, którzy w każdej robili otwór dla wypuszczenia powietrza i zalutowywali go potem ściśle. „Najlepszy łosoś z Kolumbii“ był już gotów do sprzedaży; brakowało tylko etykiet. Uderzył mnie nietylko pośpiech roboty, ale i całe urządzenie fabryki. Wewnątrz szopy ucywilizowane, niemiłosierne maszyny, naokoło gęsto rosnące jodły, głęboka cisza i samotne góry. Statek nasz zatrzymał się tam tylko dwadzieścia minut, a przez ten czas narachowałem dwieście czterdzieści przygotowanych puszek, zrobionych z połowu ostatniej nocy, zanim wyszedłem z szopy z oślizgłą, poplamioną krwią i tłuszczem podłogą, pełnej brudnych chińskich robotników.
Powróciliśmy do Portlandu. „Kalifornia“ i ja, łaknąc łososi, a właściciel nieruchomości, z którym zapoznał nas był ajent ubezpieczeń, wyszedł na nasze spotkanie i oznajmił nam, że o piętnaście mil stąd jest miejscowość urocza Clackamas, a w niej to, czego nam potrzeba. „Kalifornia“, z fruwającemi w powietrzu połami od tużurka, popędził do stajni, gdzie były konie do najęcia, i przyprowadził zaprzągnięty wózek. Wózek był tak lekkiej budowy, że mogłem go pociągnąć jedną ręką. Koń był czysto amerykański, to jest obdarzony ludzkim prawie rozumem i łagodnością. Ktoś się odezwał, że droga do Clackamas niedobra, i ostrzegał, żebyśmy nie połamali resorów. „Portland“, patrząc na przygotowania, oznajmił, że i on pojedzie, i w cudowną pogodę wyruszyliśmy we trzech przygodni jednodniowi towarzysze. „Kalifornia“ przymocował starannie wędki do wózka, a widzowie zasypali nas wskazówkami co do tartaków, które będziemy mijali, co do brodów, przez które mamy przejeżdżać, i co do słupów, mających nam służyć za drogowskazy. O pół mili za miastem, mającem pięćdziesiąt tysięcy ludności, wjechaliśmy na drogę, której by się powstydziła najnędzniejsza irlandzka wioszczyna.
Potem znów sześć mil szosy dało nam ocenić wartość naszego zaprzęgu. Linia kolei biegła pomiędzy nami a rzeką, druga linia wysoko nad nami przez góry. Cała okolica zasiana była osadami, na drogach pełno farmerów, powożących wozami, a na sianie po za nimi siedziały dzieciaki z jasnemi głowami i wystraszonem spojrzeniem. Mężczyźni wogóle wyglądali pospolicie, ale kobiety były wystrojone. Tylko, że pasmanterye na sukiennym staniku niekoniecznie pasują na wozie wiozącym siano. Potem wjechaliśmy w lasy; tłukliśmy się pomiędzy opalonemi pniami, poprzez wyboje, które w zimie muszą być niezgłębionemi kałużami, wspinaliśmy się po niesłychanych spadzistościach. Nigdzie nie widziałem śladu drogi. Był to tylko jakiś trop, z którego trudno było zjechać, a jedyną sztuką było utrzymać się na nim. Kurzawa leżała na stopę grubo, a pod kurzawą trafiały się kawałki desek i pęki gałęzi, na których wózek podskakiwał w górę. Czasami miażdżyliśmy kołami paprocie, to znów w miejscu, gdzie najobficiej rosły jerzyny, zastaliśmy opuszczony cmentarzyk, ogrodzony drewnianym pokrzywionym płotem, ze smętnemi polowemi kamieniami, pochylonemi żałośnie nad zielonawemi dziewannami. Potem przy odgłosie klątw i łamanych krzaków pojawiły się potężne woły, ciągnące czterdzieści stóp długą belkę. Następnie ukazała się dolina pełna pszenicznych łanów i drzew wiśniowych, gdzie zatrzymawszy się przed jednym z domów, kupiliśmy dziesięć funtów przepysznych czarnych wisien za niecałą rupię, i napili się zimnej jak lód wody za darmo, podczas gdy rozkiełznany koń mądrze pogryzał trawę obok drogi. Dalej natrafiliśmy na obozowisko hodowców koni, odpoczywających nad wodą i gotowych do sprzedaży lub zamiany, a raz przemknęło przed nami dwóch ogorzałych młodzieniaszków, pędzących na indyjskich konikach, z wysokiemi kulbakami. Wrzeszczeliśmy chórem, by spłoszyć dzikiego kota; dysputowaliśmy nad tem, co skłoniło węża do wypełzania na drogę, i rzucaliśmy kawałkami kory na awanturniczą wiewiórkę, małą, szarą, indyjską wiewióreczkę; zgubiliśmy drogę i tak zaplątali wózek na spadzistości wzgórza, że musieliśmy unieruchomić jego tylne koła, ażeby go sprowadzić na dół. Przytem „Kalifornia“ opowiadał o Newadzie i Arizonie, o samotnych nocach przeżytych w pustyni, o polowaniach na jelenie i na ludzi, o kobietach, pięknych kobietach, które są iskrą, wzniecającą pożary w miastach Zachodu, gaszonych potem krwią i wystrzałami pistoletów; o nagłych zmianach i powodzeniach, które poszukiwacza złota lub gałganiarza zamieniają w poczwórnego milionera, lub druzgoczą kolejowego króla. Cały ten dzień wyrył się w mojej pamięci na zawsze, lecz zaczął się on właściwie dopiero od tej chwili, gdyśmy stanęli przed małym domkiem na wyżynach Clackamasu i znaleźli pożywienie dla konia i mieszkanie dla siebie przed wyruszeniem nad rzekę, rozlewającą się szerokim upustem o ćwierć mili stamtąd.
„Portland“ nie miał wędki. Wziął pod swoją opiekę żelaza i wódkę. „Kalifornia“ sapał, chodząc w górę i w dół wody, wreszcie wybrał miejsce i zapuścił wędkę. Ja składałem właśnie swoją, gdy się rozległ radosny zgrzyt, okrzyk „Kalifornii“ i trzy stopy długi kawał srebra zakołysał się w powietrzu ponad wodą. Zaczęło się mocowanie. Łosoś darł się w górę rzeki, ciągnąc linkę od wędki, a bambusowy kij wyginał się gwałtownie. Co dalej zaszło, nie umiem powiedzieć; „Kalifornia“ klął i modlił się, „Portland“ wrzeszcząc, posyłał mu rady, a ja czyniłem to samo, i zdawało mi się, że to trwało pół dnia, a w rzeczywistości trwało zaledwie kwadrans, zanim ryba dostała się do sieci z wielkiem miotaniem się, skokami głową na dół i koziołkami w powietrzu. Przyszła jednak na wybrzeże, a nieubłagane żelazo przecięło nić jej żywota. Wyciągnęliśmy ją na ziemię; ważyła mniej więcej dwanaście funtów. Dwunastofuntowy łosoś, opierający się z całej siły! Zaczęliśmy tańcować z radości na kamienistem wybrzeżu, a „Kalifornia“ pochwycił mnie wpół i o mało nie połamał mi żeber, wołając:
— Wiwat! Wiwat! Na ciebie teraz kolej! Ja czekałem dwadzieścia cztery lata!
Wszedłem do lodowato zimnej wody i zapuściłem wędkę powyżej sieci, ale nie było tam nic, oprócz nikczemnego, wodnego węża, w niebieskiej z czarnem szacie, z koralową paszczą, który zwinął się na kamieniu i syczał przekleństwa. Następnie schwytał się łosoś, ach! wspaniała sztuka! Woda zakotłowała się... Połknął haczyk i zaczął się rzucać i parł się w górę, pod wodę, zwijając w kłębek linkę wędki... Przeciąłem sobie głęboko duży palec u ręki podczas szamotania się z liną, ale nie czułem nic w tej chwili. I ten tak samo, jak łosoś „Kalifornii“, szarpał się i wyprężał linkę, lecz w owej godzinie miałem chyba dwieście pięćdziesiąt palców u rąk, zamiast dziesięciu. Wybrzeże i jodły kręciły się wkoło mnie, a ja ciągnąłem, ciągnąłem, jak gdyby szło o życie! „Kalifornia“ też zaczął ciągnąć swoją zdobycz z wielką wprawą i zręcznością, a mój łosoś, zanurzywszy się zrazu w głębinę, wypłynął potem znów na powierzchnię.
Ciągnęliśmy nasze ryby na brzeg ku płytkiej zatoce, najlepszemu miejscu do wylądowania zdobyczy. „Portland“ dodawał nam otuchy i chciał mnie zastąpić w trzymaniu wędki, ale ja byłbym wolał ponieść śmierć na kamykach rzecznego łożyska, niż zrzec się prawa do wydobycia na ląd pierwszego swojego łososia, niewiadomej wagi! Pozwolił się on wreszcie wydobyć na ląd, podskakując niby z wielkiej uciechy, gdym go dociągał do płytkiej zatoki, lecz zaledwie poczuł dno pod swem potężnem cielskiem, cofnął się w tył z szybkością torpedowca i cała moja praca poszła na marne. Powtórzyło się to kilkanaście razy, zanim poczułem, że zrzeka się dalszego oporu. Wydobyłem go na brzeg. Sieć na nic się nie zdała na rybę takich rozmiarów, a nie chciałem go zabijać widłami. Wszedłszy na mieliznę, ująłem go z uszanowaniem koło skrzeli, za którą to uprzejmość zaczął mnie bić po nogach, a ja, poczuwszy jego siłę, zdumiałem się jeszcze bardziej. „Kalifornia“ zajął moje miejsce na mieliźnie, trzymając silnie swoją zdobycz, ja zaś położyłem się na wybrzeżu, na wonnej trawie, i dyszałem razem z moim łososiem. Ręce miałem pokaleczone i skrwawione, pot spływał ze mnie, oblepiony byłem jak arlekin skorupami ślimaków, zmoczony nawskróś do pasa, z nosem opalonym przez słońce, ale głęboko, bezdennie, niewymownie szczęśliwy! On, mój piękny, cudowny łosoś, ważący dwanaście funtów, leżał obok mnie; wyciąganie go na ląd zabrało mi trzydzieści siedm minut czasu!
„Kalifornia“ tymczasem borykał się ze swoją zdobyczą, sypiąc hiszpańskiemi klątwami. Wyciągnął go wreszcie na brzeg i ułożyliśmy wszystkie trzy sztuki, dumni jak królowie...
Czy podobna opisać ten dzień szczęśliwy? Zanurzaliśmy się wciąż w wodzie, „Kalifornia“ i ja, a za każdym razem wracaliśmy ze zdobyczą. Potem „Portland“ wziął moją wędkę i ułowił dziewięciofuntową sztukę. Wszystkie ryby walczyły mężnie, a najmężniej jedno małe, sześciofuntowe stworzenie. Ważyliśmy każdą, a „Portland“, jako porządny obywatel i właściciel nieruchomości, zapisywał starannie wagę w swoim notatniku. Po upływie sześciu godzin zrobiliśmy obrachunek: 16 sztuk, wagi 142 funty.
Uroczyście, pełni wdzięczności, poskładaliśmy rybackie przybory, dość już było nam tej chwały, i powróciliśmy, wylewając łzy radości, do ubożuchnej bosej rodziny, mieszkającej w domku podobnym do paki drewnianej, stojącym nad brzegiem rzeki. Stary farmer wspominał dni i noce przeżyte na utarczkach z Indyanami, dawno już temu, w latach pięćdziesiątych, kiedy każda fala Kolumbii i wód do niej wpadających kryła w sobie niebezpieczeństwo. Bóg obdarzył go osobliwym darem zawiłego opowiadania i żarliwością o dobrobyt dwóch synów, ogorzałych i spokojnych chłopaczków, chodzących codzień do szkoły i mówiących poprawną angielszczyzną z dziwacznym akcentem. Żona farmera miała minę surową; niegdyś mogła być łagodna, a może nawet i ładna. Długie lata pracy odebrały lekkość jej krokom i swobodę głosowi. Zdawało się, że żyje tylko dla nieustannej pracy, dla gnębiących domowych zatrudnień, nie mając już nic w życiu, nic, oprócz grobu, gdzieś na wzgórzu między krzakami jerzyn, pod cieniem jodeł. Ale sympatyzowała ona widocznie, na swój odrębny ponury sposób, z najstarszą córką, drobną, milczącą, ośmnastoletnią dziewczyną, której myśli daleko odbiegały od gotowania potraw i od szorowania garnków. Trafiliśmy na katastrofę w domu. Niegodziwa, przewrotna szwaczka, przyobiecała zrobić dzieweczce suknię na jutrzejszą podróż koleją, a chociaż bosonogi Georgie, obawiający się bardzo siostry, wyprawił się konno w lasy na poszukiwanie, suknia nie przyjechała. Dlatego stroskana dziewczyna usługując przybyszom, musiała złorzeczyć im w duszy, że przeszkadzali jej dać folgę łzom. Była to na małą skalę tragedya. Matka martwym, spokojnym głosem łagodziła jej niecierpliwość i siedziała pochylona, szyjąc jakieś ubranie dla córki. Dowiedziałem się o tem wszystkiem o zmroku, wśród szeptów zapadającej nocy, przechadzając się wokoło domu z „Kalifornią“, który rozwijał się jak lotos w świetle księżyca, a potem w małej izdebce, gdzieśmy nocowali i gdzie „Portland“ z „Kalifornią“ nie ustawali w opowiadaniach.
Nazajutrz „Kalifornia“ wziął mnie pod swoje skrzydła i powiózł obejrzeć miasto Tacomę. Wsiedliśmy na pociąg i zabili krowę, nie chciała zejść z relsów, więc lokomotywa „trafiła“ w nią i przejechała, poczem dojechaliśmy do miasta, które leży przy drodze do Vancouveru i Alaszki.
Nie wiem dobrze, co właściwie produkuje miasto Tacoma, choć wszyscy kładli mi w uszy cudowne rzeczy o jego przyszłości. Węgiel i żelazo, marchew, kartofle, budulec i dzienniki, ostrzegające miasto Portland, że dni jego są policzone. Przyjechaliśmy o zmierzchu. Drewniane chodniki głównej ulicy dudniły pod obcasami setek ludzi, upędzających się gwałtownie za napitkiem i korzystnemi placami. Ale na początek szukali oni napitku. Na ulicach pięciopiętrowe gmachy najnowszych i obrzydliwych kształtów sąsiadowały z drewnianemi szopami. Nad głowami wisiały poplątane druty telegrafu, telefonów i elektrycznego oświetlenia, umocowane do chwiejących się słupów. Po błotnistej posępnej ulicy biegła linia tramwajowa, po za ulicami wznosiły się wzgórza, na których miasto rozsypywało się, jak rzucone niedbale domino. Za miastem pierwszy tramwaj — wykoleił się odrazu wtedy właśnie, gdym wsiadał do niego — wspinał się na wzgórza, ale najwięcej rzucały się w oczy fundamenty z kamienia i cegły, zbudowane pod gmach teatru, i opalone pnie jodłowe. Minęliśmy niewyrównane ulice, kończące się raptownym spadkiem i zaroślami, obrzeżone drewnianemi chodnikami, wyłożonemi deskami, których końce były żywem drzewem, obejrzeliśmy kobiece seminaryum, wysokie, niezgrabne, czerwone, a którem kazał nam się zachwycać mieszkaniec miasta, więc zachwycaliśmy się na rozkaz. Oglądaliśmy domy, naśladujące domy w San-Francisco, budowane w stylu holenderskim, i jeszcze inne, ozdobione suto wycinanemi z drzewa ozdobami...
Mieszkańcy z rozkoszą i dumą wychwalali swoje miasto. Na murach hotelu jaśniały płomieniste panoramy Tacomy, w których trudno było odkryć jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistego miasta. W ogłoszeniach wysławiano cechy najwyższej cywilizacyi, widocznie w Tacomie dzienniki głosiły to samo jeszcze donośniej. Ajenci sprzedawali działy gruntu za tysiąc dolarów na niewytkniętych jeszcze ulicach. Na ulicach — pierwotnych ulicach — gdzie nieosłonięte niczem światło elektryczne walczyło z łagodnym północnym zmierzchem, ludzie rozmawiali o pieniądzach, o mieście i znów o pieniądzach, jak się ten i ten dorobił, na czem i ile. A na rogu Armia zbawienia, w czerwonych mundurach, nawoływała ród ludzki do wyrzeczenia się wszelkich rozkoszy i podążenia za jej hałaśliwym Bogiem. Ludzie zatrzymywali się, przystawali na chwilę, po dwóch, po trzech, przysłuchiwali się w milczeniu, i milcząc odchodzili, a odgłos cymbałów gonił za nimi.
„Kalifornia“ poszedł na własną rękę zbierać wiadomości, i powrócił, śmiejąc się głośno.
— Wszyscy tu poszaleli — powiedział — wszyscy! Jakiś człowiek o mało mnie nie zastrzelił zato, żem się nie zgodził na jego twierdzenie, iż Tacoma zgniecie San-Francisco swojemi kartoflami i marchwią. Zapytałem go, co miasto produkuje, a on nie mógł mi wymienić nic, oprócz tych dwóch jarzyn... Cóż ty na to, młodzieńcze?
— Jadę na terytoryum angielskie na krótko, żeby nabrać oddechu — odpowiedziałem bez wahania.
— A ja powracam do naszych łososi w Clackamas. Namawiają mnie, ażebym tam nabył grunty. Ale ty, młodzieńcze, nie kupuj tu gruntów!
I „Kalifornia“ znikł mi z oczu na zawsze, żegnając mnie przyjaznem zakołysaniem paltota — znikł w odrębnych od mojego światach. Niechaj mu szczęście sprzyja! Pierwszorzędny z niego rybołówca!
A ja wsiadłem na statek i popłynąłem przez Sound do Vancouver, które jest początkiem drogi żelaznej, wiodącej od Kanady do oceanu Spokojnego. Dziwna to była podróż. Woda, uwięziona między niezliczonemi wysepkami, leżała spokojna, cicha i gęsta, jak oliwa, a poruszenia śruby mąciły nieruchome odbicia jodeł i skał nadbrzeżnych. Było to coś, jakbyśmy sunęli po szkle. Nie! sam nawet rząd nie wie liczby wysepek Soundu. Nawet teraz jeszcze można dostać wysepkę na zażądanie; można tam zbudować dom, hodować owce, łowić łososie i być królem na małą skalę, mając za poddanych Indyan prześlizgujących się na czółnach między wysepkami i wygrzebujących sobie nory na wybrzeżu. Indyanin z Soundu jest nieprzyjemny i chyba tylko przypadkiem malowniczy. Żona wiosłuje, a on siedzi bezczynnie, i tylko czasem podniósłszy się, bez żadnego powodu uderzy żonę wiosłem w głowę, nie wywracając wątłego statku. Przypuszczam, że czyni to dla popisania się swą zręcznością przed białymi.





XXVII.
Jadę z Vancouver do Yellowstone National Gart.

Vancouver przed kilku laty spłonęło doszczętnie w ciągu szesnastu minut i jeden tylko dom ocalał. Teraz ma ono czternaście tysięcy ludności i buduje domy z cegły z granitowemi frontonami. Ale panuje tu dziwna ospałość w porównaniu z innemi amerykańskiemi miastami: ludzie biegają po ulicach, wygłaszając kłamstwa, a spluwaczki po hotelach stoją bez użytku, kąpiele są bezpłatne, a drzwi w łazienkach nie mają zasuwek.
Dworzec głównej stacyi drogi żelaznej z Kanady do oceanu Spokojnego nie jest bardzo wspaniały, ale można zostać wyrzuconym prosto z okna wagonu na statek, który cię zawiezie do Yokohamy w czternaście dni od wyjazdu z Vancouveru. Z wyjątkiem pewnych prądów, o których się nie mówi, ale które utrudniają dostęp okrętom żaglowym, Vancouver posiada prawie zupełnie dobry port.
Miasto jest zbudowane nad zatoką, a pomimo, że młode, posiada ulice porządniejsze, niż w miastach Ameryki zachodniej. Flaga angielska powiewa na dachach budynków, pełno też Anglików, mówiących poprawnie po angielsku, unikających bluźnierczych klątw i przedzielających przyzwoitemi odstępami czasu połykane napoje. To wszystko zachęciło mnie do nabycia tam gruntów. Nabyłem je od angielskiego ajenta, któremu nie powodziło się w wojsku, więc przerzucił się na drogę handlową. Upewniał mnie, że te grunty nie są skałą, ani nie leżą na dnie wody, więc kupiłem je tak prędko, jak paczkę tytoniu. I otóż jestem właścicielem czterystu jodeł, kilku tysięcy tonn granitowych złomów, rozsypanych na korzeniach jodeł, i kawałeczka ziemi. To jest działka gruntu w Vancouver. Właściciel lub ajent trzyma ją, dopóki nie podniesie się cena, następnie sprzedaje i kupuje większą przestrzeń dalej położoną. W jaki sposób ma to wpływać na wzrost miasta, nie wiem, ale mój ajent upewnia, że tak jest niezawodnie. Wolałbym tylko, ażeby na moim kawałku było trochę więcej jodeł, a mniej kamieni.
Popłynąłem stamtąd przez Sound do stacyi morskiej Wiktorya, na wyspie Vancouver. Zastałem w tem spokojnem mieście angielskiem o pięknych ulicach całą kolonię starych ludzi, nie mających innego zajęcia, prócz rozmowy, łowienia ryb i przesiadywania w klubie. Znak to, że emeryci osiedlają się w Wiktoryi, bo tutejsza taniość pozwala na wygodne życie przy małych funduszach. Tu też opowiedziano mi o wielkim pożarze Vancouveru. Jak mieszkańcy Nowego Westminsteru, położonego o dwanaście mil od Vancouveru, ujrzeli łunę na niebie o szóstej wieczorem i myśleli, że to lasy się palą, jak potem zaczęły fruwać po ulicach kawałki opalonych papierów i wtedy domyślili się, że stało się nieszczęście, jak w godzinę potem wpadł do miasta człowiek na koniu, wołając, że Vancouver już nie istnieje, że w ciągu szesnastu minut ogień strawił je do szczętu! Jak w dwie godziny później lord-major Nowego Westminsteru przeznaczył na wsparcia dziesięć tysięcy dolarów z funduszów miasta, jak wozy z żywnością i kołdrami wjeżdżały na miejsce, gdzie przedtem stało Vancouver. Jak pod zgliszczami znajdowano zwęglone ludzkie szkielety...
— Owej nocy — mówił opowiadający — mieszkańcy Vancouveru pozostali bez dachu nad głową. Drewniane miasto spłonęło doszczętnie. Nazajutrz zaczęli budować domy murowane, i widziałeś pan, co zrobili.
Z Wiktoryi powróciłem do Tacomy i w drodze przekonałem się, że jestem przesycony krajobrazami. Jest trochę słuszności w tych słowach rozczarowanego podróżnika:
— „Jeżeliś zobaczył jodłowy las, skały, rzekę, i jezioro — widziałeś już cały krajobraz Ameryki zachodniej... Czasami zdarzy się jodła trzysta stóp wysoka, czasami jezioro sto mil długie. Ale mniej więcej ciągle to samo. Jestem już znudzony tem wszystkiem.“
Ja nie jestem znudzony. Jestem tylko zmęczony. Mówią mi, że gdybym pojechał do Alaszki, zobaczyłbym tam wyspy jeszcze gęściej zarosłe lasami, śniegiem pokryte szczyty, jeszcze wynioślejsze, i rzeki, jeszcze piękniejsze. To mnie skłoniło, żeby nie jechać do Alaszki. Pojechałem zato na wschód — na wschód do Montany, po jednej jeszcze okropnej nocy, spędzonej wśród plujących ludzi. Dlaczego mieszkańcy Ameryki zachodniej tak plują? Nie może to ich chyba bawić, a dla sąsiadów nie jest też bynajmniej ani ciekawe, ani przyjemne.
Zawróciłem więc na wschód, w stronę Yellowstone-Park, który we wszystkich podróżnych przewodnikach opisywany jest jako kraina cudów. Ale właściwe cudowności zaczęły się już w pociągu. Pasażerowie byli bardzo weseli. Jeden z nich objawił zamiar niezapłacenia za bilet i porwał się na konduktora, który go uczciwie potłukł o podwójne szyby w oknie. Porozcinał mu głowę w czterech, czy pięciu miejscach.
Doktór, jadący tym samym pociągiem, zaszył pośpiesznie największe rozpłatania, i wyrzucono rannego na najbliższej stacyi, ociekającego strumieniami krwi, z głową skrwawioną, podobnego do upiora. Konduktor wyraził „przypuszczenie“, że człowiek ten umrze i dodał sposobem objaśnienia, że z północnooceanową koleją lepiej nie stroić małpich żartów...
Noc zapadła, gdyśmy wyjechali z lasów i wytoczyli się na pustkowie, porosłe krzakami szałwii. Trudno sobie wyobrazić coś smutniejszego, jak przestrzenie zarosłe tą niebieskawą, karłowatą, zakurzoną rośliną. Owija ona pochyłości wzgórz, jak całun ciało umarłego.
A jednak jest jeszcze coś gorszego od szałwii: miasto położone wśród stepu. Zatrzymaliśmy się na stacyi, a człowiek jakiś powiedział mi, że to królowa — główne miasto preryi. Wolałbym, ażeby Amerykanie nie głosili takich bezecnych kłamstw. Naliczyłem trzynaście, czy czternaście domów i kawałek drogi wygniecionej na błękitnawej powierzchni szałwii...
Ilekroć pociąg się zatrzymał, uroczysta cisza tych pustkowi przemawiała do mnie żałośnie. Było to coś nakształt zmory, tem dokuczliwszej, że trzeba było spać w wagonie przeznaczonym dla emigrantów, bo właściwe wagony sypialne były pełne. Nad ranem zrobił się hałas, bo jakiś człowiek upił się w ciągu nocy i zaczął się kłócić. Na to powstał drugi człowiek z rudą głową i obił kłótnika, śmiejąc się całą gębą podczas tej operacyi, a drobna i delikatna kobietka, siedząca na oddalonej ławce, przypatrywała się całemu zajściu i nazwała pijanego „przeklętą świnią“, co było prawdą, choć nie miała bynajmniej potrzeby wyrażać tego tak dobitnie.
Potem zaczęliśmy się wspinać pod górę, przedzierając się przez pasmo gór Skalistych. Pociąg amerykański wdrapałby się nawet na prostopadłą ścianę gmachu, gdyby było potrzeba, ale siedzieć wtedy w jego wnętrzu nie byłoby nazbyt przyjemnie. Wspinaliśmy się tedy, dopókiśmy nie wjechali w sferę ostrego zimna i indyjskiego terytoryum, którego szlachetni mieszkańcy przyszli, aby nas obejrzeć. Byli płaskogłowi i nieprzyjemni. Większa część Amerykanów wyraża się o czerwonoskórych z czarującą szczerością.
— „Trzeba się ich pozbyć jak najprędzej — mówią. — Nie mamy co z nimi robić.“
Niektórzy z nich sądzą, że my w Indyach tak samo wytępiamy krajowców, i zapytywano mnie nieraz, kiedy mniej więcej może nastąpić zupełne wygaśnięcie Hindusów? Odpowiadałem, że bardzo to dalekie rzeczy. Amerykanie wogóle nazywają wzgardliwie mieszkańców Indyi „poganami.“ Mahometanie i Hindusowie zarówno są w ich oczach „poganami“, a dla odmiany nazywają ich też czasem „bałwochwalcami.“ Ale to nie należy do rzeczy, o którą szło nam w tej chwili, to jest o przebycie tunelu Stampede — przy przejeździe przez góry Skaliste. Dziękuję Bogu, że nie będę potrzebował jechać przez ten tunel z powrotem! Ma on dwie mile długości, i nie jest niczem innem, jak prostą galeryą podziemną, taką, jakie bywają w kopalniach — podstemplowaną belkami i oświetloną światłem elektrycznem. Zupełne ciemności byłyby tam więcej pożądane, bo światło uwydatnia tylko niedbałe wyrąbanie skał, przez które pociąg przepełza, przepycha się w dół, a jadący słyszą plusk wody spadającej kroplami na dach wagonu, i osypujące się kamyki ze sklepienia. Wtedy każdy się modli, modli gorąco, powietrze staje się coraz duszniejsze i nikt nie śmie odwrócić oczu od belek, któreby mogły runąć, gdyby ich nie podtrzymywały zalęknione spojrzenia. Strażnik przechodzi przez tunel po przejściu każdego pociągu, ale to niewiele pomaga. „Przypuszcza“ on, że następny pociąg zdoła przejechać, i maszynista „przypuszcza“ toż samo. Pierwszego lepszego dnia zastaną oni zapadniętą jamę pośrodku tunelu, a przedsiębiorczy reporter będzie opisywał jęki i krzyki żywcem pogrzebanych, i będzie wysławiał energię prasy, zdobywającej natychmiast wiadomości, i na tem koniec. Życie ludzkie niewielką ma tu cenę.
Przysłuchiwałem się rozmowom w oddziale dla palących przez całą drogę, i z małemi wyjątkami, wszystkie one miały podobną treść: gwałtowne, brutalne, dzikie morderstwa, podstępne i chytre chytrością dzikich ludzi — morderstwa, nie ukarane przez prawo, — ani przez bezprawie. Na zakończenie każdego opowiadania upewniano mnie, że to już należy do przeszłości, że to są zdarzenia z przed lat pięciu. Ale trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że te zastrzelenia, zarżnięcia, przebijania, nie były wywołane koniecznością obrony; sprawcy ich nie potrzebowali bronić swego życia. Bynajmniej. Bójki spowodowane były pijaństwem, zdarzały się w szynkowniach i szulerniach, najczęściej bez żadnego powodu.
Słuchanie tych opowiadań przepełniło mnie wstrętem. Niema nic rycerskiego, ani romantycznego w ciągłem noszeniu przy sobie broni, pomimo wszystkiego, co na pochwałę tego obyczaju napisali autorowie amerykańscy. Tchórzowstwo to raczej — i nie potrafię wypowiedzieć głębokiej wzgardy, jaką budzą we mnie niektóre objawy życia na Zachodzie. A cóż dopiero mówić o wstręcie, jakim mnie przejął stary jeden człowiek, który uważał za słuszne i usprawiedliwione napaści, okaleczania, zabijania ludzi, obchodzenie prawa, jeżeli miało za sobą siłę, deptanie go, jeżeli było bezsilne, oszukaństwa w polityce, kłamstwa w sprawach państwowych i krzywoprzysięztwa w sprawach miejskich zarządów. A w wagonie pełno było dzieci, zuchwałych względem rodziców, rozkapryszonych, nieznośnych, zepsutych, dzieci takich, jakich nie zdarza się nigdy widzieć w anglo-indyjskim świecie. Wyrosną one z czasem na takich samych ludzi, jak ci, którzy siedzieli teraz w palarni, na ludzi, nie szanujących niczego i nie uznających żadnego prawa...
Spuszczając się na drugą stronę gór Skalistych przejeżdżaliśmy przez most, wysoki tylko dwieście osiemdziesiąt sześć stóp. Zbudowany był on z żelaza, ale do niedawna pociągi przejeżdżały tędy po drewnianych rusztowaniach, pomimo, że inżynierowie dawno już uznali je za niebezpieczne. Z czasem i żelazny most runie, tak jak runie i tunel Stampede, a wrażenie będzie tu jeszcze bardziej przejmujące.
Późną nocą najechaliśmy na skunksa, przejechaliśmy go w ciemnościach. Wszystko, co mówią o skunksach, jest prawda. Odór, jaki roztaczają, jest rzeczywiście przerażający.





XXVIII.
Opowiada, jak Yankes Jim przedstawił mnie Dyomie z Rozstajnych Dróg na wybrzeżach Yellowstone, i jak zawarłem znajomość z niemieckim żydem. — Kończy się obchodem republikańskiego święta czwartego lipca.

Livingstone jest miasteczkiem z dwoma tysiącami mieszkańców, od którego odchodzi boczna linia drogi żelaznej, prowadząca do „Yellowstone-National-Park“. Leży ono wśród łąk, a w pobliżu przepływa rzeka Yellowstone i wznoszą się góry, od których rzeka płynie. Jedna jest tylko ulica w miasteczku, a na tej ulicy kucyk, mała klaczka-źrebię, zaprzężona do wózka, stoją spokojnie w oślepiającym blasku słońca, podczas gdy ich pan, cow-boy, goli się w sklepie jedynego golarza. Zwiedziłem całe miasto razem z szynkowniami w ciągu dziesięciu minut i poszedłem rozciągnąć się na murawą porosłej pochyłości góry. U samego podnóża przeleciało stado koni, pędzone przez dwóch konnych ludzi. Był to widok, który na zawsze pozostanie mi w pamięci. Lekki obłok kurzu podnosił się z zielonej przestrzeni, skopanej końskiemi kopytami, przysłaniając nieposkromione harce trzystu koni, które miały wielką ochotę przystanąć i popaść się na trawie. „Jau, jau, jau!“ wyli jeźdźcy głosem kujotów. Kolumna ruszyła kłusem, rozdzielając się, gdy spotkała na drodze wyniosłość gruntu i rozsypała się w formie wachlarza na przedmieściach Livingstonu. Rozległo się trzaskanie z bata, nowe „jau! jau!“ i tłum koński skupił się w jednę masę, która ze rżeniem, chrapaniem, parskaniem i wierzganiem — szczególnie młodzieży — potoczyła się nakształt brunatnej fali ku wyżynom podgórskim.
Byłem zaledwie o dwadzieścia kroków od przywódcy stada, szpakowatego ogiera, opiekuna licznych klaczy, zajmującego się troskliwie dobrobytem ich drobiazgu. Inne, żółtawo-białe zwierzę — poznałem odrazu, że to zły duch całego stada — zawróciło tymczasem w tył, pociągając za sobą kilkoro płochych źrebiąt. Usłyszałem tylko trzask batów, rozlegający się wśród kurzawy, poczem źrebaki zawróciły galopem, przestraszone i oburzone. Tuż za ostatniemi ze stada obaj poganiacze — o malowniczych postaciach ludzie, zdziwieni zkąd się wziąłem w tem miejscu — uchylili kapeluszy i pognali po pochyłości za końmi. Kiedy tentent ucichł, zapanowała cudowna cisza na całym stepie, ta cisza, która osiada w sercach starych myśliwych i osadników i naznacza ich piętnem, wyróżniającem od reszty współbraci. Miasto znikło w ciemnościach, i bardzo młody księżyc ukazał się nad łysym, śniegiem okrytym szczytem góry. Yellowstone, zakryte wierzbowemi zaroślami, podniosło głos i zaczęło śpiewać hymn do gór, a stare konisko, które się wysunęło z mroku, zaczęło badawczo dmuchać mi na kark.
Po powrocie do hotelu zastałem wielkie przygotowania na jutrzejszą uroczystość — czwartego lipca — i pijanego człowieka ze strzelbą na ramieniu, trzymającego straż na chodniku. Nie sądzę, ażeby potrzebował broni. Trzymał strzelbę, jak inni ludzie noszą laski. Pomimo to starałem się zboczyć mu z drogi i długo późno w noc przysłuchiwałem się klątwom górników i przekupniów. W każdej szynkowni leżał numer miejscowego dziennika, wmawiającego w mieszkańców Livingstonu, że ich miasto jest najpiękniejsze, najbogatsze, najbardziej postępowe na całej kuli ziemskiej, a oni sami — jego mieszkańcy — najmędrsi i najdzielniejsi w świecie; tak samo, jak w Tacomie i Portlandzie tamtejsze dzienniki przemawiały do swoich czytelników. A jednak moje zaćmione oczy widziały tylko lichą wioskę na karczunku, pełną ludzi w brudnych kołnierzykach, ludzi niezdolnych wymówić jednego zdania bez trzech przynajmniej przekleństw.
W okolicach i w samym Livingstonie dobywają się różne minerały i hodują konie, a ludzie nadają sobie takie miny, jakby hodowali archaniołów z brylantowemi skrzydłami.
Z Livingstonu do National-Park pociąg idzie rad brzegiem rzeki między górami, przez jałową, wulkaniczną okolicę. Towarzysz podróży, widząc, że z utęsknieniem przypatruję się idealnemu potokowi, szumiącemu pod kołami pociągu, powiedział mi:
— Wysiądź pan u Yankee-Jima, jeżeli chcesz łowić pstrągi.
Pociąg przystanął u wejścia do wązkiej doliny, a ja wyskoczyłem prosto w objęcia Yankee-Jima, jedynego właściciela drewnianej chaty, nieograniczonej przestrzeni łąk i twórcy dwudziestu siedmiu mil kolei konnej, z której pobierał myto.
Chata — rzeka o pięćdziesiąt kroków od niej — i połyskujące szyny, znikające na zakręcie po za skałą, oto wszystko. Yankee-Jim, starzec z malowniczą powierzchownością, posiadał talent gawędziarski, któregoby mu sam Ananiasz mógł pozazdrościć. Zdawało mi się, że dotrzymam placu staremu, zabarwiając z pewnem umiarkowaniem różne kłamstwa, pozbierane w ciągu moich wędrówek. Ale Yankee-Jim znał wszystkie moje opowieści i na miejscu był zdolny opowiedzieć pięćdziesiąt lepszych. Wojował z niedźwiedziami i Indyanami, ubijał nigdy mniej niż po dwadzieścia sztuk jednych i drugich; znał okolice Yellowstone oddawna i nosił na ciele blizny od indyjskich strzał; widział Indyankę, spaloną na stosie, i upewniał, że bardzo krzyczała. Na jednym tylko punkcie mówił prawdę — o wyjątkowych zaletach rzeki Yellowstone. Upewniał, że jej wody roją się od pstrągów. I tak było rzeczywiście. Łowiłem tam pstrągi od południa do zmroku, na kamienistem łożysku, pod wierzbowemi krzakami, gdzie pełno było ropuch i wodnych wężów, pod cieniem drzew, gdzie w głębokich jamach leżały najtłuściejsze ryby; pracowałem przez całe siedem godzin. Od boków gór, z obu stron doliny, bił rozpalony żar, jaki bywa w pustyni, a suchy piasek na relsach, na którym znalazłem węża grzechotnika, parzył, jak rozpalone żelazo. Ale pstrągi nie dbały o zapał. Uwijały się w zimnej, kotłującej wodzie, i chwytały przynętę. Po dwóch godzinach narachowałem czterdzieści pstrągów złowionych i dałem pokój liczeniu. O, bogowie nieśmiertelni! To był połów! chociaż słońce opaliło mi na strzępy skórę na całym nosie!
O zmroku Yankee-Jim uprowadził mnie, mimo oporu, do chaty na wieczerzę. Ryby zobojętniły mnie na wszelkie niespodzianki, więc gdy Jim przedstawił ranie młodej, dwudziestopięcioletniej osobie, z oczyma gazeli i długiemi rzęsami, nie rzekłem nic. Dama była rodem, z Kalifornii, była żoną posiadacza farmy „niedaleko ztąd, w górę rzeki,“ i doktorką razem z mężem chaty Jima. Miała na nogach papucie i nie nosiła gorsetu, ale była zdumiewająco piękna, a ryba, ugotowana przez nią, godna była królewskiego stołu. Po wieczerzy zaczęli się schodzić goście, znoszący nowiny: że Nicholsomowi zginęła jałówka, że wdowa po Grancie nie chce sprzedać łąki i t. p. Piękna Dyana rozmawiała z nimi jak królowa, mąż jej i Jim prosili ich siedzieć i rozmawiali uprzejmie. I wtedy dopiero Jim rozwinął cały zasób kłamstw o walkach z Indyanami; flaszka z wódką zaczęła krążyć, a Dyana roztoczyła skargi na sąsiadów. Najbliższi mieszkali o trzy mile, „kobiety wcale niemiłe, gadatliwe. Gorszą się, jeżeli kto tańczy, albo włoży jedwabną suknię. Wszystko są rodem z Montany i nie znają świata.“ I pytała, czy tak samo jest wszędzie — na szerokim świecie? Tak, wszędzie to samo. Przypomniała mi się w tej chwili wojskowa osada w Indyach, i zgorszenia, wywołane strojnemi sukniami i tańcem, wyrażone tylko poprawniejszym językiem, ale niemniej jadowite...
Nazajutrz rankiem łowiłem znów pstrągi, i słuchałem Dyany, opowiadającej mi historyę swego życia. Nie pamiętam już, co mi mówiła, tylko wiem, że miała królewskie oczy i usta, którychby się nie powstydziła córa książęcego rodu.
Dziś jestem już w Yellowstone Park i wolałbym nie żyć. Pociąg zatrzymał się na stacyi Cissnabar, a gdy wysiedliśmy, wsadzono nas z całą wyjącą i wrzeszczącą gromadą do ekwipażów z najrozmaitszemi zaprzęgami i zawieziono osiem mil do obejrzenia gorących Mamutowych źródeł.
— Co znaczy ten tłum? — zapytałem woźnicy.
— To wycieczka, urządzana przez przedsiębiorstwo podróży Raymeuta. Tłum głupich potępieńców. A pan nie z nimi?
— Nie — odrzekłem. — Czy mogę usiąść obok ciebie, złotousty człowieku?
Ruszyliśmy, a słońce paliło. Był to czwarty lipca. Konie przybrane były w amerykańskie flagi, dużo kobiet tak samo, z chustkami o narodowych kolorach u paska, a jakiś młodzieniec, siedzący koło mnie, ubolewał nad zgubionem pudełkiem rakiet. Opowiadał, że był w Europie w szkołach i że tam zatracił czystą angielską wymowę, ale żadne europejskie szkoły nie mogłyby w jego twarzy i nosie zatrzeć wybitnej cechy żydowskiego pochodzenia.
Przyglądałem się z zachwytem zręczności woźnicy, kierującego czwórką rosłych koni na krętej drodze. Każde zboczenie mogło nas zepchnąć w rzekę Gardinier, huczącą o sześćdziesiąt stóp poniżej. Kilka osób, siedzących wewnątrz powozu, zauważyło, że widok jest „elegancki.“ Co miała wspólnego „elegancya“ z tysiąc stóp wysokiemi, brunatnemi skałami, piętrzącemi się złomami i poszarpanemi szczytami z najwyższym szczytem górskim, dźwigającym orle gniazdo, jak koronę, nie mogłem pojąć. Mówili oni niezrozumiałym dla mnie językiem.
Dojechaliśmy do hotelu Mamutowych źródeł — wielkiego, żółtego spichrza — a tablica na ścianie oznajmiła nam, że znajdujemy się na wysokości sześciu tysięcy dwustu stóp nad poziomem morza.
Podróżni-wycieczkowicze (bogdajby ich przewodnik zginął haniebną śmiercią pod kołami lokomotywy!) rozleli się z wyciem po całym hotelu i zlekka tylko opłókawszy się z kurzu, zabrali się do obchodu uroczystości czwartego lipca, rocznicy ogłoszenia niepodległości Stanów Zjednoczonych. Przemowy, sławiące największy, najznakomitszy, najdzielniejszy, najbogatszy naród na świecie, potem śpiewy, hymny patryotyczne, a na zakończenie wszyscy wylegli na werendy, przypatrując się puszczaniu rakiet i ogni sztucznych.
Co mnie zdumiewało najwięcej, to spokój, z jakim całe to zebranie wysławiało swoje szlachetne „ja,“ swój kraj, instytucye, wszystko swoje. Język ich w moich zalęknionych uszach rozbrzmiewał blagą, przechwałkami, przesadą, wszystkiem, oprócz zdrowego rozsądku. Archanioł, sprzedający działki w niebie, nie mógłby wychwalać ich z większym zapałem.
Pod koniec festynu jakiś zupełnie nieznany człowiek napadł na mnie, pytając, co myślę o amerykańskim patryotyzmie. Powiedziałem mu, że u nas w Anglii nie widzi się nic podobnego. Amerykanom trzeba to zawsze mówić. To ich cieszy.
Potem zagadnął mnie:
— Pan zapewne podasz się o przyjęcie do amerykańskiego obywatelstwa?
— Poco? — zapytałem go z kolei.
— Zapewne pan zamierzasz prowadzić tu interesy i robić majątek, więc to jest pańskim obowiązkiem...
— Panie! — wyrzekłem słodko — Jest z tamtej strony morza mała wysepka, zwana Anglią. Niewiele ona większa od Yellowstone Park. Na tej wysepce człowiek z waszego kraju może pracować, ożenić się, zrobić majątek, dwadzieścia majątków nawet, i umrzeć. Przez całe życie nikt go się nie zapyta, czy jest poddanym angielskim, czy szatana... Zrozumiałeś pan teraz?
Sądzę, że zrozumiał, bo odszedł, mrucząc coś niepochlebnego o „Brytańczykach.“





XXIX.
Opowiada, jak zwiedziłem piekielne czeluście i zobaczyłem tam różnokolorowych szatanów i żołnierzy. — Piekło i stara jejmość z Chicago.

Zaczęliśmy zwiedzanie od Źródeł Mamutowych w jednym powozie z wojowniczą, starą jejmością z Chicago i z jej małżonkiem, który cały ten widok nazywał „bezbożnym.“
Na końcu małej doliny, gdzie stoi hotel, przesycone wapnem źródła, wytryskające z gór, porosłych jodłowym lasem, utworzyły skamieniały wodospad z białemi, żółtawemi i blado-różowemi pokładami, nad którym i w którym wrząca woda kotłuje się, pryska, burzy i spada z blado-zielonych lagun do prześlicznie powyrębionego basenu. W ziemi pełno zagłębień i któregokolwiek dnia hotel Mamutowy razem z gośćmi zapadnie się wgłąb ziemi i zamieni w stalaktyty. Wszedłszy na pierwszy taras, wydeptany stopami wędrowców, ujrzałem strumień ciemno-rdzawej, gorącej wody, znikający w otworze jamy, jak królik. Zabełkotało coś śmiejąco, a potem coś głęboko westchnęło — gdzie, nie wiadomo.
Z jakieś pięćdziesiąt stóp nad moją głową podniósł się słup pary i rozpłynął w błękitnem powietrzu. Było to coś jeszcze groźniejszego od wrzącej góry w Myanoshita. Brudny, białawy osad ustąpił tu miejsca wapnu, białemu jak śnieg, wyglądało to, jak zamrożone srebro, a pełne było wody czystej, jak błękit nieba. Nie mam pojęcia, jaka jest głębokość tego cudu. Oko zapuszcza się wgłąb przez jaskinie i groty berylowe w otchłań, które muszą chyba graniczyć z ogniem, płonącym w głębinach ziemi. Woda tam znów niespokojna, cierpi i opowiada o swojej męce: jęczy i szemrze i wzdycha. Z wapiennych krawędzi, o czterdzieści stóp w głębi, wymykają się w górę srebrzysto bańki i mącą spokój kryształowej powierzchni. Wtedy całe jezioro wstrząsa się i mętnieje, i rozlegają się za niem hałaśliwe odgłosy. Odszedłem ztamtąd i ujrzałem inne jeziorko, tak samo znów niespokojne i nieszczęśliwe, i rozpadliny, pełne płynącej, wrzącej wody, oślizgłe warstwy osadu, pokrytego zielonawo-szarą, gorącą wodą, tu i owdzie otwory po wyschniętych zbiornikach, pełnych kurzu, a pozbawionych wody. Gdzieniegdzie piekielne wrzątki ugotowały najpierwej, a potem zabalsamowały jodły i krzaki — w innych miejscach liście drzewa zdobyły się na odwagę i przydusiły podziemne wytryski warstwą zieloności, tak, że dopiero, rozkopawszy ziemię, możnaby przekonać się, jakie żary płoną w jej głębi. Zdaje się, że jodły zwyciężą w tej walce, bo przyroda, która w swych kuźniach wyrabia podobne cuda, gotowa tu jest złagodzić swoje wybuchy. Ognie wewnętrzne stopniowo wygasają; hotel zbudowany jest na tem samem miejscu, gdzie dumne wytryski naniosły płaskie warstwy osadu; jodły zagarnęły już te miejsca, zkąd pierwotnie wytryskiwały źródła. Tylko właściwy wodospad zachował całą potęgę i strzeżony jest przez żołnierzy z nabitą bronią, którzy pilnują, ażeby turyści nie wyłamali baryer i nie wpadli do jeziorka, lub też, wszedłszy na miejsca, gdzie skorupa powierzchni jest zanadto cienka, nie zapadli się wewnątrz i nie ugotowali we wrzątku.


∗                ∗

Nazajutrz o brzasku wsiadłem do powoziku lekkiej budowy, razem z parą staruszków z Chicago i puściłem się na niebezpieczną wyprawę. Pojechaliśmy prosto na górę, na sam szczyt, z którego było widać w odległości sześćdziesięciu mil białe domy Cook City na wierzchołku drugiej góry. Powietrze było upajające. Słychać było ryk wody, a droga zawracała nagle. Z jednej strony spiętrzone skały i pokłady łupku, milczące i nieruchome, jakby się obawiały ześlizgnąć; z drugiej strony strome zbocze góry i szum wody gdzieś w dole głęboko. A dalej, na środku drogi, gdzie przejazd nie był zanadto ułatwiony, stał słup kamienny. Nic, żadnej baryery, tylko skalista ściana. Wtedy zrobiło mi się mdło, jak ludziom, siedzącym na huśtawce, bo poczuliśmy brudną ziemię, dającą przecie jaką taką rękojmię bezpieczeństwa, i popłynęliśmy w powietrzu, zakręcając łuk, a potem stromo w górę, przez drewniany pomost, rzucony między skałami. Deski były poprzybijane gwoździami na końcach i nie chwiały się, ani skrzypiały zanadto, chwiały się tylko i skrzypiały dostatecznie. To była Złota Brama. Mdłości opuściły mnie dopiero wtedy, gdy wjechaliśmy na rozległe płaskowzgórze, przyozdobione naokoło jeziorem i pagórkami. Czyście widzieli kiedy miejscowość nietkniętą ręką człowieka? Góry, dźwigające na sobie drzewa, które nie widziały nigdy siekiery, w których tylko uragan powyrywał drogi do przejścia i zawalił je obalonemi drzewami? Każde drzewo leży tak, jak padło, widać jego pień i gałęzie, powracające do tej ziemi, z której wyrosły, tak, jak ciało człowieka do ziemi powraca; trawa porasta na pniach i gałęziach, i w końcu pozostaje zaledwie niewyraźny zarys drzewa pod żywotną zielonością, która je zakrywa.
Przejechaliśmy pod czarną skałą obsydyanu, podobną do czarnego szkła, wysoką dwieście stóp, a droga pod nią była czarna od spadających odłamków, które trzeszczały pod kołami. Poniżej leży jezioro, na którem bobry zbudowały tamę półtorej mili długą, a kręcącą się w różnych kierunkach, według potrzeby. Rząd opiekuje się bobrami i broni od wytępienia, więc zrobiły się dyabelnie zuchwałe te zwierzęta, o czem będzie później. Stara dama z Chicago zaledwie zdołała ukończyć wykład o bobrach, zanim wjechaliśmy na szczyt góry, a potem znów na dół po rozpaczliwie stromym spadku, wśród gęstej kurzawy, jak mgła, drogą, z obu stron zasłoniętą lasem.
— Jakim sposobem czterokonne powozy mogą tędy zjeżdżać? — zagadnąłem woźnicę, Toma, przypomniawszy sobie, że właśnie w tę stronę wyruszyły przed godziną dwadzieścia trzy dusze ludzkie.
— Zjeżdżają cwałem! — odpowiedział Tom, wypluwając kurz i piasek.
Droga zakręcała nagle gwałtownym łukiem, którego zakończeniem był most, ale, na szczęście, nie jechał nikt z przeciwnej strony, więc dostaliśmy się do drewnianej budy, nazwanej hotelem, w samą porę na liche śniadanie, przy którem usługiwały bardzo wspaniałe dziewczęta o różnych licach. Gdy zdrowie ulegnie szwankowi w gorączkowem życiu wielkich miast, godzą się one za „pomocnice“ na cały sezon do hotelów w Yellowstone Parku, co przywraca równowagę w najbardziej nawet wyczerpanym organizmie.
Po śniadaniu wybraliśmy się gromadkami na wyżyny tego piekła gejzerów. Wyglądało to tak, jakby epoka chaosu powracała ku nam przez te przestrzenie olśniewająco białych pokładów. Były tam różne okropności. O kilka kroków od drogi słup pary wybuchał co parę sekund z rykiem, błotnisty wulkan wypływał w górę strumieniem błota, potoki gorącej wody huczały pod nogami, spływając w dół pomiędzy jodły parującym wodospadem i zamierały na białej pustyni, na której liczne zbiorniki wody szaro-zielonej, żółtawo-czarnej i ciemnawej gotowały się, pieniły, ryczały i syczały, pełne złości i kaprysów. Zdawało się, że to pustkowie powinnoby być zamarznięte, ale pod stopami czuć było rozpalony żar ziemi. Zapuściłem się między jeziorka, pilnując starannie wydeptanych szlaków, ale gdy raptem zapadła mi się niespodziewanie jedna noga, a z pod niej wytrysnęło zaraz źródło, zawróciłem, nie mając ochoty zwiedzać tego podziemnego piekła. Powróciłem na brzeg, na którym leżał muł i pokłady siarki, i rozpościerały się tłuste, bezimienne błotne rośliny, godne rosnąć na wybrzeżach Lety.
I ta droga wydawała mi się zbudowana nad otchłanią; bo i kto mógł powiedzieć, kiedy wściekły oddech pary, niezaspokojony dotychczasowem ujściem, wybuchnie całą potęgą i pogrąży w nicość to wszystko? Wszędzie rozchodził się odór zgniłych jaj, bryłki siarki kruszyły się pod nogami, a blask słońca na białej powierzchni poprostu oślepiał. Kiedym siedział pod wyniosłością gruntu, ukazał mi się żołnierz, dawny nasz strzelec z Kraju Przylądkowego, obecnie służący w armii amerykańskiej. Miał przy sobie tylko rewolwer i pas z nabojami, kapelusz popielaty ocieniał jego piękną twarz, a koń jego drżał, rzucał się w bok i stawał dęba, gdy jeździec wysuwając jednę nogę ze strzemienia, klepał go po spotniałej szyi.
— Nie oswoił się jeszcze z Parkiem, a i na paradzie lubi stawać dęba, ale mimo to rozumiemy się z nim dobrze — powiedział mi jeździec.
Tffff! Zasyczał słup pary obok drogi. Koń rzucił się wystraszony, a przytrzymywany ręką jeźdźca, zaczął się wspinać, i myślałem, że upadnie razem z żołnierzem.
— O, nie! Odzwyczailiśmy go od tego podczas ujeżdżania! — zawołał Centaur. — Dawniej próbował rzucać się ze mną na ziemię, istny dyabeł!
A koń, jakby na potwierdzenie słów żołnierza, zaczął tańczyć fantastyczny taniec.
— Jeżeli wszyscy wasi żołnierze jeżdżą tak samo, to wasza jazda byłaby najlepsza na całym świecie! — zawołałem z zachwytem, przyglądając się z uszanowaniem zakurzonej bluzie i popielatemu kapeluszowi.
— Dzięki za dobre słowo, ktobądź pan jesteś — odpowiedział.
I rozstaliśmy się; on pojechał do placówki o piętnaście mil dalej, ja powróciłem do mojego kabryoletu, a staruszka z Chicago, która, przypatrując się okropnościom ognistych jam, wołała co pół minuty:
— Wielki Boże!
Mąż jej biadał nad „takiem zmarnowaniem pary“ i pojechaliśmy znów dalej, pod jasnem niebem, rozmawiając znów o tworzeniu się gejserów.
— A ja powiadam! — zawołała staruszka — że Bóg stworzył to piekło dla tych, którzy bluźnią jego słowu...
Nb. Tom przed chwilą klął straszliwie na klacz, która się potknęła. Teraz patrzył wprost przed siebie, ale lewem okiem błysnął raz jeden w moją stronę.
— A jeżeli — mówiła dalej staruszka — widzimy takie okropności, jak parę i siarkę, na powierzchni ziemi, musimy uwierzyć, że dziesięć razy gorsze rzeczy, ukryte przed naszym wzrokiem, przeznaczone są dla bezbożników!
Okrążyliśmy górę; wysiadłem i szedłem obok Toma, który powiedział mi półgłosem:
— Szkoda było ich tu przywozić, chyba po to, żeby przyrównywali ten kraj do piekła. Ja myślę, że i Chicago nie więcej warte...
Wjechaliśmy w gęste zarośla jodłowe, w których droga kręciła się wężykowato, a koła sunęły cicho na warstwie odwiecznej pleśni. Oprócz nas, wszystko w tym lesie było martwe i tylko rzeka szemrała gdzieś gniewnie po prawej stronie. Jechaliśmy tak parę mil, dopóki Tom nie objaśnił nas, że trzeba wysiąść i obejrzeć wodospad. Wyszedłszy z lasu, potknęliśmy się prawie o skałę, wznoszącą się nad wzburzoną rzeką i powróciliśmy co tchu, domagając się nowych cudów. Gdyby rzeka płynęła pod górę, może bylibyśmy zaszczycili ją zwróceniem uwagi, ale to był tylko wodospad, a doprawdy, że już nie pamiętam, zimnej, czy gorącej wody? Płynie tu także potok, zwany Ognistą rzeką. Zasilają go dopływy różnych gejzerów i jeziorek — wrząca, umarła rzeka, w której nie mogą żyć ryby. Przejeżdżaliśmy przez nią kilkanaście razy w ciągu dnia...
Potem słońce zaczęło się zniżać, czuć było przymrozek w powietrzu; wyjechaliśmy z lasu na otwartą przestrzeń i dojechali do nędznej budy, jeszcze nędzniejszej, niż poprzednia, a w tej budzie, po przejechaniu czterdziestu mil, mieliśmy zjeść objad i nocować. O pół mili ztamtąd, nad brzegiem Ognistej rzeki, stała „chata bobrów,“ a opowiadano też o niedźwiedziach i innych rozkosznych zwierzętach, przebywających w lasach na górze po za hotelem.
W chłodny, spokojny wieczór poszedłem nad rzekę i zastałem tam cały stos świeżo naciętych kawałków drzewa i gałęzi. Bobry pracują tak, jakby się posługiwały nożycami i kilka cięć wystarcza do zapełnienia kilkocalowego dołu. Po za wodą, na odległym brzegu, jaśniało białością nowego budulcu domostwo bobrów, stos gałęzi obdartych z kory. Mieszkańcy jego zbudowali tamę poniżej strumienia, i utworzyło się skutkiem tego małe jeziorko. Pytanie tylko, czy bobry wyjdą na przechadzkę, zanim się zrobi zanadto ciemno, żeby je można dojrzeć? Wyszły — oby wszelkie powodzenia spłynęły na ich krótkie pyszczki! ukazały się — jak ukazują się cienie — i płynęły z wodą, nie poruszając łapką, ani ogonom. Było ich trzy. Jeden płynął dalej obejrzeć, w jakim stanie jest tama, dwa inne zaczęły szukać wieczerzy. Cichość poruszeń bobra, płynącego po wodzie, jest jeszcze bardziej zdumiewająca od cichych ruchów tygrysa w dżungli. Najbardziej wytężony słuch nie zdołałby pochwycić szmeru, pomimo, że zajadały rosnącą nad brzegiem roślinę, zwaną bobrową trawą. Ja, przykucnąwszy pomiędzy drzewem, przypatrywałem się pilnie; były nie dalej, jak o dziesięć kroków odemnie, i byłyby zjadały w spokoju wieczerzę, bylebym ich nie spłoszył. Rozkoszne, śliczne, kochane zwierzątka! Chciałem właśnie podpełznąć o krok bliżej, gdy nieznośna baba z Chicago ukazała się nad brzegiem z parasolką w ręce i narobiła wrzasku.
— Bobry, bobry! Pokaż młodzieńcze, gdzie są bobry? Wielki Boże! A to co?
Rozległ się buk podobny do strzału pistoletowego. Byłbym pragnął, żeby ten strzał położył trupem starą jejmość z Chicago, ale to tylko jeden z bobrów ostrzegł o niebezpieczeństwie, uderzając ogonem w wodę. Było to podobne do strzału, który spalił na panewce. I bobry znikły, nie było już nic widać, ani jednego włoska z ich wąsików. Ale domostwo ich zostało i stworzenie, stojące pod każdym względem niżej od bobra, zaczęło rzucać w ich domek kamieniami... dlatego, że stara jejmość z Chicago powiedziała:
— Może jak ich pan spłoszysz, wyjdą na wierzch? Takbym chciała zobaczyć bobra!
Cieszy mnie to bardzo, że widziałem bobry na swobodzie. Nie pójdę już nigdy oglądać ich w ogrodach zoologicznych...





XXX.
Kończy się canonem Yellowstone. — Panna z New-Hampshire. — Tom. — Stara jejmość z Chicago i rozmaite osobliwości. — Larry.

Jest w Yellowstone park, przestrzeń około sześćdziesięciu akrów licząca, zwana „Piekielnem polem“. Płaszczyzna powzdymana, popękana, obrzydliwa, pozostająca pod władzą parskających i tryskających potęg, szatanów, rzucających na siebie mułem i parą i błotem, z wyciem, hukiem i rykiem. Czuć tam odory zgnilizny, mieszające się z czystym, zdrowym zapachem jodeł, którym oddychaliśmy cały dzień. Wiedzcie o tem, że Yellowstone — jak metoda Ollendorfa — przedstawia coraz trudniejsze zadania. „Piekielne pole“ jest wstępem do kilkunastomilowej przestrzeni, zapełnionej gejzerami. Przejeżdżaliśmy tam przez gorące strumienie, gotujące się w lasach, widzieliśmy obłoki pary unoszące się z nich i inne powstające w oddali z omglonych zielonych gór; stąpaliśmy po pokładach siarki i wąchali odory gorsze od wszelkich siarek, i dojechaliśmy wreszcie do miejscowości podobnej do parku, a Tom zaproponował nam, żeby tam wysiąść i zabawić się widokiem gejzerów.
Wyobraźcie sobie rozległe zielone pola, poplamione błotnistemi kałużami i wszystkie możliwe kwiaty, kwitnące na samej krawędzi kałuż. Takie jest pierwsze wrażenie tego zlewnika gejzerów. Kabryolet nasz podjechał tuż do chropowatej, poobłupywanej, popękanej masy około dwunastu stóp wysokiej. Był tam jakiś niepokój, jęki, bełkotanie, krztuszenie się i zgrzytanie. Nagle trysnął w górę strumień wrzącej wody... Odskoczyłem z pośpiechem. Stara jejmość z Chicago narobiła wrzasku.
— Co za bezecne marnotrawstwo! — westchnął jej małżonek.
Strumień wody rozpłynął się i rozpadł, jak lufa strzelby od nazbyt silnego naboju. Ryczał przez chwilę, jak szalony, a potem się uciszył. Wsunąłem się ostrożnie na dymiące błoto, płonące łoże szatana, i zajrzałem bojaźliwie w otwór. Zobaczyłem przerażającą oślizgłą czeluść, a w jej wnętrzu wodę, podnoszącą się do samej krawędzi z szumem i piekielnem bulgotaniem, i wzburzona fala wylała się na ziemię, zmuszając mnie do ucieczki.
Pojechaliśmy, zapuszczając się dalej w tę zdumiewającą dolinę. Naokoło wznosiły się góry od tysiąca do tysiąca pięciuset stóp wysokie, zarosłe lasem od stóp do samego czuba. Jak tylko można było sięgnąć okiem, widać było wszędzie wytryski pary, nieforemne bryły błota, spokojne jeziorka turkusowej barwy, smugi bławatków, rzekę z niezliczonemi zakrętami, kamienie dziwnych kolorów i szczyty olśniewającej, martwej białości.
Dama z Chicago szturchała parasolką w jeziorka, jak gdyby to były żyjące istoty. Zaledwie odwróciła się na chwilę od jednej niewinnie wyglądającej kałuży, gdy za jej plecami wytrysnęła dwadzieścia stóp wysoka kolumna wody i pary. Dama krzyknęła i zaczęła upewniać, że „nigdy nie przypuszczała, ażeby się mogło coś podobnego zdarzyć!“ a staruszek żuł cierpliwie tytoń i ubolewał wciąż nad zmarnowaniem pary. Ze wszystkich stron rozlegał się ryk... Stąpnąłem w wyschłe jeziorko napełnione osadem, podobnym do zaschłej krwi, a otoczone bławatkami; krew, gdym w nią wstąpił, zamieniła się w czarny płyn, a tę krew i atrament spłókała z kolei fala gorącej, siarczanej wody, którą nagle wypluły wargi jeziorka.
Żołnierz, Niemiec rodem, z twarzą jak księżyc, trzymający straż w parku, podszedł ku nam i oznajmił, że nie widzieliśmy jeszcze prawdziwych gejzerów i że ich pełno będzie rozsypanych wkoło hotelu, gdzie mamy nocować. Poszliśmy z nim razem, brnąc w wysokiej trawie po kolana, i okrążywszy wzgórze, dostaliśmy się na półmilową przestrzeń, pokrytą oślepiająco białym osadem, rzuconym płatami i poskręcanym w bryły, a posypaną brylantami i gwiazdami. W tej rozpaczliwie martwej pustyni biły największe gejzery, które wiedzą, kiedy wybucha daleki Krakaton, kiedy szaleje cyklon na wybrzeżach Atlantyku. Pierwszy na drodze, to dyablik trzepoczący się w wannie. Słychać było, jak się pluskał, jak się oblewał wodą, jak sapał, dmuchał, wycierał się ręcznikiem, a potem wypuścił wodę z wanny, jak czynią porządni ludzie, i woda znikła, dopóki drugi dyablik nie zapotrzebuje jej do swojej kąpieli. Nazywa się to źródło „Lwica ze lwiątkiem“. Niedaleko jest lew, ponury, syczący zwierz. Bywa czasami bardzo ożywiony, a wtedy inne stosują się do niego. Po wielkim wybuchu Krakatonu w 1883 r. wszystkie gejzery ogarnął istny szał; wybuchały, tryskały, rzucały się i wyły, a ludzie zlękli się, że rozszarpią one chyba całą powierzchnię parku. Istnieje pomiędzy niemi tajemna sympatya, i gdy „Olbrzymka“ mówi, wszystkie inne cichną i słuchają.
Przyglądałem się, gdy nagle, w pobliżu wykwitło coś z ziemi, coś nakształt pióra z przędzionego szkła, mieniącego się wszystkiemi kolorami tęczy.
— To „Prawowierny“ — objaśnił żołnierz. — Wybucha on co sześćdziesiąt pięć minut, co do minuty, i bije przez pięć minut, wyrzucając słup wody sto pięćdziesiąt stóp wysoki. Za chwilę wszystkie inne zagrają...
Zagrał więc ul, z paszczą zbudowaną według wzoru ula. „Turban“, niepodobny do turbanu i wiele, wiele innych. Pryskały jedne, syczały drugie, wybuchały gwałtownie inne, a jeszcze inne rozlewały się spokojną tonią barwy szafirów i opalów. Czy dacie wiarę, że groźne potęgi muszą być strzeżone przez żołnierzy, ażeby niesforni Amerykanie nie połupali skał w kawałki, lub, co gorzej, nie pozatruwali gejzerów! Bo, jeżeli weźmiesz beczułkę napełnioną mydłem i wrzucisz ją w paszczę gejzera, to on wyrzuci ją napowrót pod twoje nogi i przez kilka dni potem będzie rozdrażniony i chory na żołądek... Kiedym się o tem dowiedział, żałowałem i ja, że nie mam mydła, ażeby zrobić to doświadczenie na jakim małym gejzerku!...
Ale odważny musiałby być ten, ktoby się ośmielił poczęstować „Olbrzymkę“. Brzegi ma ona płaskie, żadnej paszczy, i wygląda jak jeziorko pięćdziesiąt stóp długie, trzydzieści szerokie. Przemawia ona w regularnych odstępach czasu, i wyrzuca słup wody przeszło dwieście stóp wysoki, a potem gniewa się półtora dnia, czasem całe dwa dni. Najczęściej szaleje w nocy, a wtedy hotel drży w posadach i grzmiące echa rozlegają się pomiędzy górami.
Widzieliśmy, jak się przygotowywała do wybuchu. Woda w jeziorku zaczęła się burzyć i co pięć minut obniżała się, rozlewała na brzegi, i wielkie bańki rozpryskiwały się na jej powierzchni. Przed samym wybuchem woda znikła zupełnie. Gdy zobaczysz w paszczy gejzera znikającą wodę, uciekaj jak możesz najprędzej!
Opuściliśmy „Olbrzymkę“, złorzeczącą, plującą i chłoszczącą brzegi, i poszliśmy do „Prawowiernego,“ który ma naokoło ławki, przygotowane dla widzów oczekujących jego metodycznych wybuchów. O oznaczonej minucie usłyszeliśmy wodę, jak podnosiła się, padała, i łkała w podziemiach. Potem trysnęły pierwsze krople, a potem rozległ się ryk i szum, i lśniący brylantowo słup wody wytrysnął i stał drżący przez całą minutę. Poczem rozpadł się, rozpryśnięty w niezliczone wiry wodne...
Wszystkie panny, było ich przeszło dwadzieścia w tej gromadzie podróżnej, zauważyły, że widok jest elegancki i rzuciły się skwapliwie wydrapywać swoje imiona na głazach nad brzegami zbiorników. Niestety! przyroda nie przebacza tej zniewagi i zachowuje jej ślady na długie lata...
Nazajutrz rankiem Tom zawiózł nas, obiecując nowe cuda. Po przebyciu zarośli ukazała się nam przestrzeń, zasiana zbiornikami różowego, czarnego i białego osadu, gęstego jak miód. Wyrzucały one, dławiąc się, co minutę prawie, bryły mułu. Widok był obrzydliwy. I czy można się dziwić, że Indyanie w dawnych czasach unikali Yellowstone? Można się w ostateczności zgodzić na gejzery, ale ten muł jest przerażający. Jejmość z Chicago wzięła kawałek, który w pół godziny później obumarł, zamienił się w garstkę miału wapiennego i rozkruszył w jej ręce. Stąpaliśmy po skrystalizowanej siarce; widzieliśmy wodospad wrzącej wody i drogę, z którą bobry walczą wytrwale. Każdej zimy budują tamę i zalewają niżej położone grunty. Każdego lata rząd każe burzyć tamę i przez pół mili trzeba brnąć po kostki w błocie.
Droga idzie łożyskiem potoku, a gdybyś z niej zboczył, byłoby po tobie i następnej zimy twój kabryolet bobry obudowałyby swoją tamą.
Wjechaliśmy na miękki, torfiasty grunt, który tłumił turkot kół, a dwóch żołnierzy, będących na służbie, ukazało się cichutko za nami. Dojechaliśmy do góry, zasypanej złomami mchowego agatu, a powietrze było istotnie cudowne. Dama z Chicago gdakała radośnie, zbierając kawałki agatu do woreczka. Wyprawiła mnie ze sto kroków w dół, po kawałek stłuczonej butelki, upierając się, że to agat mchowy...
— Mam taki sam w domu i tak samo błyszczy. Idź, młodzieńcze, po niego i przynieś mi...
Droga była coraz gorsza, a potem jeszcze zamieniła się w łożysko potoku, które się zrobiło bardzo kamieniste, i ujrzeliśmy małe, błotniste jezioro Maryi, wyniesione osiem do dziesięciu tysięcy stóp nad poziom morza. Ztamtąd, po trawą porosłych zboczach, bardzo stromych, zjechaliśmy pędem i wpadliśmy głową naprzód w bród rzeczny, a potem wdrapaliśmy się na skałę i znów w dół, i znów w górę, i zajechaliśmy z roztarganemi włosami do hotelu na śniadanie i wypoczynek. Właściciel, który, czy trzeba dodawać, że Irlandczyk? — ustawił namiot na pochyłości pustego wzgórza. Prowianty miał w najlichszym gatunku, ale zanim zdążyliśmy wysiąść, ujął nas w sidła złotoustej wymowy, i namiot z prostym stołem na krzyżownicach wydał się nam wspaniałym pałacem, a liche jedzenie wykwintnemi przysmaczkami. Później dopiero, po ostygnięciu wzroku, spostrzegłem się, że zapłaciłem osiem szylingów za wołowinę, grzanki i masło. Niech mu się, mimo to, szczęści, temu uprzejmemu Irlandczykowi!
— A teraz niech pan idzie wyprać swoją chustkę w gorącem źródle tam za skułą — powiedział Larry... — Tam jest gotowe mydło i balia, a nie zawsze można mieć gorącą wodę za darmo.
Wspaniałym gestem wyprosił nas z namiotu, w którym sam zajął się poprawianiem jakichś niedokładności. Nie czuło się znużenia, ani odległości w tem cudownem powietrzu. Góry i doliny wydawały się tak blizkie! Zdawało mi się, że gdy wyciągnę rękę, pochwycę śniegiem pokryty szczyt góry... Nie widziałem jeszcze nigdy podobnie działającego powietrza. Dlaczego zaś kazano nam prać chustki, jeden tylko Larry wiedział. Zdaje się, że to jakiś rodzaj religijnego obrządku. W małej dolinie, otoczonej kolorowemi skałami, płynął spokojny, brunatno-różowy strumień. Woda była gorąca, gorętsza, niż ręka mogła wytrzymać, i ona to zabarwiała różnemi kolorami kamienie.
Była tam panna z New-Hampshire, jej papa, jej mama, i dama z Chicago, i reszta towarzystwa, a wszyscy pochyleni nad basenem, z mydłem w ręce. W ciągu pięciu minut nadaje on bieliźnie białość; pokładliśmy się potem na trawie i śmieli serdecznie, radując się życiem. Doznałem tego uczucia raz w Japonii, drugi raz w Kolumbii, gdy się łosoś złapał na wędkę, a „Kalifornia“ zawył z radości, i trzeci raz tu, w Yellowstone, w blasku oczu panny z New-Hampshire. Cztery małe zbiorniki miałem przy sobie; jeden miał czarną wodę (letnią), drugi czystą wodę (zimną), trzeci także czystą (gorącą), czwarty czerwoną wodę (wrzącą). Cieszyliśmy się tem jak dzieci.
— Dziś wieczorem zwiedzimy canon Yellowstone? — zapytała panienka z Hampshire.
— Czy razem? — zapytałem z kolei ja.
A ona powiedziała:
— Tak, razem.
Słońce już zachodziło, gdyśmy usłyszeli szum wody i dojechali do rzeki, której brzegiem szła nasza droga. A tam, ach! tam... Zdołałbym może opisać piekielne przestrzenie, ale nie tamto... Dowiedzcie się zatem, że rzeka Yellowstone przepływa przez wąwóz długi mil ośm. Żeby się dostać na dno wąwozu, robi ona dwa skoki: jeden z wysokości stu dwudziestu stóp, drugi trzystu stóp. Przyjrzałem się wyższemu, mniejszemu wodospadowi, który jest w pobliżu hotelu. Do tego miejsca rzeka niczem się nie odznacza, brzegi ma skaliste, trochę strome, hojnie zarosłe jodłami. Przy wodospadzie woda robi zakręt, głęboka, zielonkawa, pokryta pianą, nie szersza nad trzydzieści stóp. Płynie dalej, wciąż spokojna i zielona. Dopiero po paru minutach, siedząc na skale ponad miejscem spadku, zaczynasz spostrzegać, że coś się stało; że rzeka przeskoczyła wielką przestrzeń pomiędzy potężnemi ścianami skał, i że to, co ci się zdawało pianą na wodzie, bijącą o skaliste ściany wąwozu, jest tylko odpryskiem potężnych fal, płynących dalej śród rzeki, która wyje w niebogłosy, ale skały tłumią jej jęki. Zaczęło się to od ciekawości, a skończyło przerażeniem, bo zdawało mi się, że cały świat wysuwa się z pod moich nóg i leci w otchłań. Poszedłem razem z innymi nad brzeg canonu: umieliśmy się wspinać po skalistej, prawie prostopadłej ścianie. Olbrzymie jodły strzępią się po obu brzegach wąwozu, który jest wąwozem Yellowstonu.
To tylko mogę powiedzieć, że bez ostrzeżenia i bez przygotowania spojrzałem w tę otchłań tysiąc siedmset stóp głęboką, w której pod naszemi stopami krążyły orły i sokoły rybołowce. Pod nami, tak głęboko, że żaden szmer nie dolatywał już do nas, płynęła rzeka Yellowstone, wązka smuga czarno-zielonkawa. Słońce wdarło się do wnętrza otchłani i ożywiło barwy, któremi przyroda pomalowała jej ściany. Raz w Indyach widziałem jutrzenkę nad jeziorem w Radiportoma, i raz zachód słońca nad łańcuchem wzgórz... Teraz widziałem tu oba te zjawiska złączone w jedno, pod memi stopami, tam w głębi, w głębi, a barwy te nie były złudzeniem, były rzeczywistością! Canon gorzał jak miasto Troja, i będzie tak gorzał całe wieki, a pędzel, ani pióro nie zdołają, dzięki niech za to będą Niebu! sprofanować tych cudów. Każda akademia odrzuciłaby taki obraz, wziąwszy go za przejaskrawioną chromolitografię!
Wieczorny zmierzch wpełzł na jodły, które nas ocieniały, ale pełnia światła jaśniała na zboczach canonu, gdyśmy podeszli ostrożnie do wystającej skały, czerwonej jak krew, z różowemi odcieniami, która zmieszała się nad najgłębszą głębią. Teraz wiem już, co to jest siedzieć pośród chmur i patrzeć na zachód słońca... Olśnienie odjęło mi czucie i zmysł dotyku; pozostało tylko wrażenie oślepiających barw. Po powrocie na ziemię gotów byłem przysiądz, że fruwałem po powietrzu... Panienka z New-Hampshire przez długi czas nie wymówiła ani słowa... Potem szepnęła jakiś urywek poezyi; to jedno tylko zdolne były wymówić jej usta w tej godzinie czarów...
— I pomyśleć tylko, że takie cudo istniało oddawna, a nikt z nas nie widział tego do tej pory — wyrzekła jejmość z Chicago z kwaskowatem spojrzeniem w stronę męża.
— A nikt, oprócz Indyan — odparł mąż obojętnie.
Panienka i ja śmialiśmy się długo. Natchnienie ulatuje, piękność jest czczem pojęciem, zdolność podziwu jest ograniczona. Pomimo, że z głębi otchłani wyjrzały do nas archanielskie barwy, nie powstrzymało to papy panienki, i drugiej, nikczemniejszej jeszcze istoty od rzucania kamieni po tych spadzistych, jaśniejących tęczą ścianach, tysiąc siedemset stóp pochyłej skały i tysiąc siedemset barw, po których musi potoczyć się kamień lub kawałek drzewa! Więc zbieraliśmy i rzucaliśmy różne różności, i patrzyli jak przeskakiwały od białej skały na czerwoną lub żółtą, ciągnąc za sobą jaskrawe smugi, dopóki nie ucichł łoskot ich upadku i dopóki nie runęły już prosto na samo dno otchłani.
— Byłem tam na samem dnie — opowiadał Tom tegoż wieczora. — Łatwo się spuścić, byle ostrożnie; trzeba tylko siąść i zsuwać się pomału; gorzej z powrotem, pod gorę, a na dole znalazłem dwa kamienie z wyrysowanym na nich canonem. Nie sprzedałbym ich nawet za piętnaście dolarów.
Papa i ja poszliśmy nad brzeg Yellowstonu, tuż powyżej pierwszego wodospadu, i zapuścili wędkę na szczęście. Okrągły księżyc wytoczył się na niebo i przemienił skały i jodły w czyste srebro i dwufuntowy pstrąg przypłynął z wodą, a my wydobyliśmy go na skalisty brzeg, przyczem o mało co nie wpadliśmy sami w burzliwe wody rzeki.
Ztamtąd już z powrotem do Livingstonu panienka z New-Harapshire znikła; papa i mama znikli z nią razem. Znikła i stara jejmość z Chicago i wszyscy inni, a ja rozmyślałem o tem wszystkiem, czego nie widziałem: o lasach skamieniałych drzew, z kryształami ametystów w czarnem łonie; o wielkiem jeziorze Yellowstone, gdzie możesz ułowić żywego pstrąga w jednym potoku i ugotować go natychmiast w drugim; a najwięcej o tajemniczej przestrzeni Hoodov, gdzie dyabliki nie mające zajęcia przy gejzerach przebywają i bawią się zabijaniem wędrownych niedźwiedzi i łosiów, których szkielety znajduje przerażony myśliwiec, spiętrzone w dolinie śmierci, szczątki istot, które nie z ręki człowieka śmierć poniosły. Hoodov pełnem jest hałaśliwych odgłosów, pełnem ptaków, i zwierza, i dyabelskich skał, z labiryntami i bezdennemi przepaściami, i z tem wszystkiem, czego nie widziałem. W powrotnej drodze wyszli na moje spotkanie, gdy pociąg przystanął, Yankee-Jim i Djoma, witając mnie serdecznie, a w Livingstone kogo zastałem? Toma, naszego woźnicę.
— Porzuciłem Yellowstone i jadę na Wschód — oznajmił mi. — Pańskie opowiadanie, jak to miło podróżować, wesoło i bez kłopotów, nasunęło mi to na myśl. To też jadę...
Boże! Przebacz nam, że tak mało pamiętamy o tem, iż jesteśmy odpowiedzialni za nasze słowa!
— A twój towarzysz? — zapytałem.
— Jedzie także — odpowiedział Tom, wskazując młodego gawrona z zawiniątkiem.
I tak obaj chłopcy zwrócili się na Wschód.





XXXI.
O mieście „Świętych“. — Świątynia — Biblia mormonów i dziewczyna z Anglii. — Zdanie mieszkańców Wschodu o wielożeństwie.

Nawiązuję swe opowiadanie w wagonie wązkotorowej kolei, wiozącym mnie do Słonego Jeziora. Niema chyba na świecie nic, coby można porównać z torturą tej podróży. Blask tylko, pustynia i kurz. Żadnego oddziału dla palących. Siedziałem w umywalni z konduktorem i człowiekiem, który opowiadał o okrucieństwach Indyan głosem sennego dziecka, a klątwa za klątwą wymykały się z jego ust tak gładko, jak kwaśna śmietana wymyka się z dzbanka. Nie wiem, czy wiedział on, że mówi coś niewłaściwie, ale kilka jego klątw było dla mnie zupełną nowością, a jedna z nich wywołała zdumienie nawet u konduktora.
— Kiedy człowiek jest najczęściej samotny i prowadzi konia po górach, przyzwyczaja się mówić głośno do siebie, jak się trafi — zrobił uwagę konduktor, ten męczennik i rozdawca tortur.
A mnie stanął przed oczyma tamten człowiek, wspinający się po górach w świetle gwiazd, klnący, klnący bez wytchnienia...
Pęki łachmanów, przedstawione nam jako czerwonoskórzy znajomi, ukazywały się od czasu do czasu przy pociągu. Indyanie mają przywilej bezpłatnej jazdy na platformach wagonów. Nie wolno im wchodzić do wnętrza, więc naturalnie pociąg nie zadaje sobie trudu przystawania dla nich. Widziałem wsiadających w biegu i wysiadających w ten sam sposób, podczas gdy pociąg jechał po łuku. Tak jak mieszkaniec Pendżabu i czerwonoskóry Indyanin najchętniej przebywa na przestrzeniach, gdzie niema dróg, i idzie bezmyślnie przed siebie. Nie mówi nigdy, dokąd idzie...


∗                ∗
Słone jezioro.

Niejaki pan Robinson wydał książkę zatytułowaną „Grzesznicy i Święci“, w której bardzo pięknie dowodził, że mormon jest osobą zasługującą na szacunek. Od chwili przybycia do Słonego jeziora zastanawiam się ciągle, jakie powody skłoniły go do napisania tego? Po dłuższej rozwadze i po długiej przechadzce po mieście zaczynam przypuszczać, że to tutejsze słońce, bardzo palące, sprowadziło ten skutek.
Wielkie to szczęście, że opętany przez złego ducha pociąg, opóźniony wprawdzie o całe dwanaście godzin przez spalony most, dowiózł mnie jednak do miasta w sobotni dzień i to przez dolinę, która, dzięki usilnej pracy mormonów, zakwitła jak róża. Na parę godzin przedtem wtargnąłem już w ten odrębny świat, w którym w rozmowie rysowały się dwa przeciwne obozy; mormonów i pogan. Nie bardzo przystoi uczciwemu obywatelowi nosić przydomek Poganina, nie burmistrz Ogdenu, pogańskiego miasta, położonego w tej samej dolinie, powiedział mi, że trzeba czemś odróżnić jednę trzodę od drugiej.
— Mamy tu naokoło — mówił — góry nadziane srebrem, złotem i ołowiem, i całe piekło mormonów nie zdołałoby powstrzymać napływu pogan w te strony. W Ogdenie, trzydzieści mil od Słonego jeziora, poganie przegłosowali mormonów przy wyborach, a wkrótce mamy nadzieję uczynić to samo w Słonem jeziorze. W mieście tem poganie stanowią trzecią część ludności zaledwie, ale przeważnie są to dorośli mężczyzni, mający prawo głosowania. Mormoni zaś są obarczeni księżmi. Przypuszczam, że gdy władza przejdzie w nasze ręce, będą zmuszeni zmięknąć. Niezadługo zresztą będą musieli ustąpić zupełnie. Mam przekonanie, że teraz tylko starsi podtrzymują opór, a młodsi, pomimo wszystkiego, co od nich słyszę, łączyliby się chętnie z poganami i czytaliby pogańskie książki, a szczególnie dziewczęta, które wiedzą, że poganie nie uważają za konieczne do zbawienia duszy napełniać domy całą gromadą żon. Zdaje mi się, że młodsze pokolenie sprawia niemało kłopotu starszym. Co pan myśli o wielożeństwie? Teraz, po wydaniu ostatniego bilu, wielożeństwo zostało zaliczone do przestępstw kryminalnych. Zmuszono mormonów do ograniczenia się jedną żoną. Jeżeli mormon zostanie ujęty na odwiedzinach u drugiej... Widziałeś pan ten spokojny i cichy gmach ponad miastem, pod górą? To dom pokuty. Osadzają tam winnego mormona, żeby rozpamiętywał swoje grzechy, a prócz tego płaci karę. Ale, że większość policyi składa się z mormonów, nie sądzę, żeby się ona zdobyła na surowość względem współbraci. I zdaje mi się, że wielożeństwo praktykuje się dalej ukradkiem. Ale głównie idzie o to, żeby przekonać mormonów, że poganin nie jest takiem godnem potępienia bydlęciem, za jakiego przedstawiają go starsi. Dlatego to, gdy poganie zaczną osiadać w państwie mormonów, mormońska sekta rozpadnie się w krótkim czasie.
— Zapewne, zapewne — potwierdziłem i poszedłem przypatrzeć się domom tych świętych, domom osłaniających w swych wnętrzach ciężkie niedole.
Dlaczego? wytłómaczę zaraz. W Bengalu, pomimo długich wieków wielożeństwa, dziewczyna, zanim jeszcze dostanie się do domu męża, uczy się już nienawidzieć drugiej jego żony. Urodziła się ona pod jarzmem wielożeństwa — a mimo to nienawidzi je i przeklina. I do tego samego jarzma mormonizm chce nagiąć kobietę, którą długie wieki nauczyły, że ma prawo do serca mężczyzny bez żadnego podziału! Dla złamania jej niechęci, dziwaczna sekta, będąca fantastyczną mieszaniną mahometanizmu, mojżeszowych przepisów i niedobrze zrozumianych strzępków wolnomularstwa, przywołuje w pomoc wszystkie potęgi piekła, wymyślone i ujęte w formy przez prostaków budujących płoty i kopiących rowy. Zachęcające to, nieprawdaż?
Cała piękność doliny nie dała mi o tem zapomnieć, a jednak dolina jest bardzo piękna. Grunt podnosi się tarasami, a każda warstwa płaska, opierająca się o bok góry, zaznacza stopniowe opadanie Słonego jeziora, które z wewnętrznego ongi morza, zamieniło się z upływem czasu w jezioro pięćdziesiąt mil długie, a trzydzieści szerokie. Tarasy te niezadługo pokryją się domami. Teraz domy ukrywają się wśród zieloności drzew na samem dnie doliny. Czytelnik nieraz powie, że ulice w tem mieście są bardzo szerokie, wysadzone cienistemi drzewami i obrzeżone rynnami, prowadzącemi świeżą wodę. Wszystko to prawda, ale moja bytność zdarzyła się podczas wielkiej suszy. Drzewa były oklapłe, a zamiast strumieni, widać było tylko wyschłe, wyłożone kamieniami ścieki. Główna ulica zajęta jest, o ile się zdaje, przez handlujących pogan, którzy zamienili ją w rojną, ożywioną dzielnicę, i w oczach świętych popijają bezbożne piwo i palą bezecne cygara. I zato ich lubię. Na głównem miejscu wznosi się świątynia, główne gmachy i domy Brighama Younga, którego portrety wystawione są w wielu sklepach. Nawiasem mówiąc, zmarły emir Słonego jeziora przypomina trochę dawnego emira Afganistanu, którego błogosławione moje oczy miały szczęście oglądać. Najciekawszą do zwiedzenia jest świątynia, jako zewnętrzna wystawa wiary mormońskiej. Uzbrojony dla lepszego zrozumienia w książkę o mormonach, poszedłem. Kiedyś świątynia ta zostanie ukończoną. Do tej pory przeszło półczwarta miliona dolarów pochłonęła ta granitowa masa. Ściany mają dziesięć stóp grubości, wysokość gmachu wynosi około stu stóp, a wieżyc blizko dwieście. I na tem koniec. Zdumiewająca płytkość tego, co miało być planem, bije w oczy. Ludzie ci, natchnieni przez niebiosa, piętrzyli głazy na głazach, kolumny na kolumnach, nie mogąc w patrzących obudzić zajęcia, ani zadowolenia. Nad głównem wejściem jest nędzna drapanina, wyobrażająca oko Opatrzności, słońce, księżyc, gwiazdy i różne inne przedmioty. Płaskość i nędzota pomysłu przejmują litością, tembardziej, gdy się widzi granitowe bloki porozrzucane dokoła, i pomyśli, coby mogła dokonać sztuka, przyzwana w pomoc trzem milionom dolarów, dla przyozdobienia kościoła. Czyni to takie wrażenie, jakby dziecko wzięło się do budowania. „Narysuję wielki, piękny gmach, piękniejszy od wszystkich domów, jakie są“ — powiedziało ono i zaczęło wodzić bezładnie ołówkiem i linią, kreśląc bezmyślne kontury i wysuwając przy tem języczek z wielkiego wysiłku. Usiadłem na kole od taczki i zagłębiłem się w czytaniu „Biblii Mormonów“, i zrozumiałem, że duch tej księgi, podobny jest do tego gmachu. Czcigodny Józef i Hyrum bracia Smithowie, wysilający się na stworzenie nowej Biblii, pomimo że nie znali Starego ani Nowego Testamentu, i ten natchniony budowniczy, plączący się wśród cegieł i kamieni, to byli trzej rodzeni bracia. Ale w każdym razie książka ciekawsza jest niż gmach. Opisano w niej, i cały świat to może czytać, jako do Józefa Smitha zstąpił z niebios anioł z dwiema niebiańskiemi latarniami, których światło umożebniło mu zrozumienie pewnych blaszek złotych, pokrytych znakami i rysami, a znalezionych przezeń w ziemi, które to blaszki ów Józef Smith przetłómaczył, tylko z niejakiemi pomyłkami, i z tych właśnie znaków i podskrobań, wynikł tom o sześciuset stronach ścisłego druku i zawierających księgi Nephi pierwszą i drugą, Jakóba, Enosa, Jaroma, Omni, Mormona i t. d. Trzech ludzi, z których jeden, o ile mi się zdaje, żyje dotąd, zaświadczyło uroczyście, że ukazał im się anioł; ośmiu innych przysięgło, że widzieli złote tablice z objawieniem, i na tej podstawie opiera się Biblia Mormonów. Biblia ta rozpoczyna się od czasów Zedekiaha, króla Judy, a kończy się dziką mieszaniną opisów walk między pokoleniami, urywków Objawienia i chaotycznych ustępów z Biblii. Jako powieściopisarz sympatyzowałem szczerze z braćmi podczas tego czytania; umiem ja ocenić trudność budowania takiego dzieła, ale Józef i Hyrum prześcignęli mnie pod względem wyobraźni. Stworzyli jakiegoś Taucuma i Pakorana, Kishtumena i Gadiautona i wielu innych, o nazwiskach niepodobnych do zapamiętania. Ale z geografią wzięli rozbrat zupełny i nie byli nawet pewni, co się znajduje w sąsiedniem hrabstwie. Przeprowadzali krwiożercze armie przez stronnice swej księgi, pododawali zdumiewające rozdziały do Nowego Testamentu i urządzili niebiosa i ziemię według swego widzimisię. Ale nie wyrobili sobie poprawnego stylu i niebacznie postąpili, przetykając ustępy z Biblii nieudolnemi sentencyami własnej roboty, w niepoprawnym języku.
Kościół“ mormoński jest bardzo bezwzględny. Utrzymuje on nizki poziom umysłowy swoich adeptów, i biczując ich rękoma „Starszych“, zdobywa sobie w nich znakomite narzędzie do pracy pionierskiej. Podrabiany mistycyzm i pożyczki z wolnomularstwa podobają się wyznawcom pochodzenia gminnego, Szwedom i Duńczykom, Anglikom i Niemcom, tak samo, jak i dobrze urządzone niebo.
Przechadzałem się po ulicach, zaglądając przez okna do wnętrza mieszkań, urządzonych według mody 1850 roku. Główna ulica pełna była przybyszów z okolicy, handlujących z bankiem Syonu. Kościół mormoński pilnuje spraw handlowych i musi dawać dobre dywidendy. Kobiety nieładne. Gdyby nie to, że brzydkie osoby są równie nierozsądne w sprawach niewzajemnej miłości, jak osoby piękne, możnaby przypuścić, że małżeństwo jest błogosławioną instytucyą dla kobiet, i że tylko duchowe wpływy mogły wciągnąć w te szranki kościstych, z drewnianem obliczami tutejszych mężczyzn. Kobiety noszą ohydne ubranie, a mężczyźni wyglądają jak skrępowani sznurami. Handlują całe popołudnie, a w niedzielę idą na modlitwy. Próbowałem rozmawiać z nimi, ale mówili dziwnemi językami, a patrzyli i zachowywali się jak ogłupiałe woły. Jedna tylko kobieta — i to wcale niebrzydka — powiedziała mi, że nie może znieść tego, żeby miasto Słonego Jeziora oglądane było jako osobliwość, dla rozrywki pogan.
— Mamy tu swoje urządzenia, ale to nie racya, ażeby się ludzie zjeżdżali i gapili na nas. Nieprawdaż?
Wymowa ją zdradziła.
— Dawno wyjechaliście z Anglii? — zapytałem.
— Dziesięć lat temu. Jesteśmy z Dorsetshire — odpowiedziała. — Ajenci mormońscy byli dla nas bardzo dobrzy, a my bardzo biedni. Teraz nam lepiej — ojcu i matce i mnie.
— I podoba się wam tu?
Nie zrozumiała mnie zrazu.
— O! ja nie żyję w wielożeństwie. Nie jeszcze. Nie jestem zamężna. Ale nam się tu podoba; mamy swój dom i trochę gruntu...
— Ale pewnie i wy z czasem...
— Ja nie! Ja nie taka, jak Szwedzi i Duńczycy. Nic mi do tego, to sprawa Starszych, ale między nami mówiąc, to już nie potrwa długo. Usłyszy ich pan jutro w kościele; mówią tak, jakby to było już w całej Ameryce. Szwedzi temu wierzą. Ale ja wiem, że tak nie jest.
— Ale dostaliście ziemię?
— Dostaliśmy, mamy grunt i nie będziemy naturalnie nic mówili przeciwko wielożeństwu — ojciec, ani matka, ani ja...
Byłbym chętnie porozmawiał z nią dłużej, ale weszła do banku syońskiego, a mnie porwał jakiś człowiek dowodząc, że moim obowiązkiem jest obejrzeć piękne widoki Słonego Jeziora. Zaliczała się do nich jajowatego kształtu świątynia. Ul, i domy Brighama Younga, grobowiec tego wielkiego oszusta, z dostosowanemi do niego grobowcami jego żon, spoczywających snem wiecznym wokoło niego, i parę jeszcze osobliwości w tym samym rodzaju. Domy, w których Brigham pakował swoje żony, są ordynarne. Świątynia jest wielkiem oszukaństwem z gontowym dachem, a reszta budowli przypomina obory. Mormoni posiadali zawsze własne papiery, służące do wewnętrznego handlu, ale młodzież przekłada nad nie pogańskie złoto. Przewodnik, oprowadzający po mieście, zatrzymuje się co trzeci dom i mówi:
— Tu Starszy taki a taki trzymał Amelię Bathershins, piątą swoją żonę — nie! trzecią. Amelia wzięta była po Kezii, ale Kezia była zawsze ulubienicą Starszego; i musiał on trzymać Amelię w oddaleniu, obawiając się, aby nie oszpeciła Kezii i t. d.
Muzułmanie mają słuszność. Od chwili, gdy domowe szczegóły małżeństwa wychodzą na jaw — instytucya sama jest blizka upadku.
Uwolniłem się od przewodnika po wysłuchaniu nie wiem już której jego powieści i poszedłem dalej sam.
Porządek, cisza i gruntowny, spokojny dostatek, są wybitną cechą miasta Słonego Jeziora. Domy stoją otoczone bujnemi, dobrze utrzymanemi trawnikami, wszystkie do siebie podobne i zbliżone wartością. Pnące rośliny osłaniają fronty, a wiatr szumiący po szerokich, pustych ulicach, wysadzonych krzewami, przynosi zapachy siana i kwiatów.
Na płaskowzgórzu, górującem nad miastem, stoi załoga wojskowa, piechota i artylerya. Stan Utah może robić prawie wszystko, co mu się podoba, do tej pożądanej chwili, gdy przewaga pogańskich głosów zmiecie szczątki mormonizmu; ale załoga stoi tam na wszelki wypadek. Ogromni, grubokostni z paszczami rekina i wielkiemi uszami farmerzy, czasami obstają zawzięcie przy swojem sekciarstwie, i do niedawna jeszcze, dla nielicznych pogan pobyt w mieście mormonów nie był przyjemnym. Dziś niema już tajnych ani jawnych morderstw, ni podpaleń, i jedyna broń, jaką się mormoni posługują, to słabe bojkotowanie intruzów. Dzienniki budzą nieufność względem „pogan“, a w świątyni każdej niedzieli kaznodzieje przemawiają w tym samym duchu. Kiedym wszedł do świątyni, zastałem tam pełno ludzi, którym nie zaszkodziłoby umycie. Podniósł się jakiś człowiek i zaczął mówić, że są oni wybrańcami Boga, potomkami Izraela, że powinni być posłuszni swym kapłanom, i że nadejdą lepsze czasy. Przypuszczam, że musieli słyszeć to już tyle razy, iż słowa te nie czyniły na nich wrażenia. Oddychali ciężko, sapiąc przez nos, i patrzyli wprost przed siebie, obojętni jak ryby.
Wieczorem poszedłem do posterunku wojskowego, przypatrzeć się ztamtąd miastu Świętych, otoczonemu wkoło opiekuńczemi skrzydłami gór. Można się głęboko zadumać nad tą nędzą ludzką, nad zawiedzioną miłością, nad silnemi duchami oderwanemi od źródeł życia i zwróconemi do sekciarskiej martwoty, którym przyglądały się te góry. Co było wtedy, za dawnych czasów, gdy tłum bosych wędrowców wtargnął tu, wiedząc, że niema dlań drogi do powrotu, ani nadziei ujrzenia miłych sercu istot, i poddał się tym, którzy sami się nazwali kapłanami Najwyższego?
Czułem głęboką wdzięczność, że los nie przeznaczył mi być jedną z cegiełek do budowy kościoła mormońskiego, który tak właściwie obrał sobie siedzibę nad brzegami tego jeziora, gorzkiego, słonego i niemiłosiernego.





XXXII.
Jak się zapoznałem z kilku wybitnemi osobistościami w drodze ze Słonego Jeziora do Omaha.

Pozwólcie mi wyjaśnić możliwe nieporozumienie. Lubię ten lud amerykański, a jeżeli ma go kto krytykować, to wolę już uczynić to ja sam. Amerykanie pociągają mnie więcej, niż inne narody; dlaczego? nie umiałbym wytłómaczyć. Mają oni ostre kanty, są więcej zarozumiali, niż Anglicy, pospolici są niewysłowioną pospolitością. Mają niesłychaną pewność siebie, i są bez zaprzeczenia równie nieprzezorni, jak zarozumiali; a pomimo to lubię ich, i przekonałem się o tem dopiero, spotkawszy Anglika, który się z nich wyśmiewał. Dowodził on, że wszystko tu jest złe, zacząwszy od taryfy, a skończywszy na niedbałej, od niechcenia, służbie urzędniczej.
Rozstawszy się z moim ziomkiem, wpadłem na bardzo przyjemnego człowieka, którego poznałem przypadkowo na ulicy, gdy siedział na krześle, stojącem na bruku, i palił ogromne cygaro. Był to ajent handlowy podróżujący, pole jego działalności leżało w południowym Meksyku, a opowiadał mi takie rzeczy — o zapomnianych miastach, kamiennych bożkach, zarosłych wokoło leśną gęstwiną, o księżach meksykańskich, buntach, dyktaturach — że włosy powstały mi na głowie. On też mnie pociągnął do kąpieli w Słonem Jeziorze, położonem o piętnaście mil od miasta, do którego dojeżdża się licznemi pociągami, będącemi poprostu wagonami tramwajowemi. Linia — jak wszystkie amerykańskie — przeraża pierwotnością budowy, a koniec tej linii wykazał nam niedbalstwo urządzenia kolejowego. Dworce i budynki restauracyjne wzniesione były na płaskich wybrzeżach jeziora i uwydatniały jeszcze więcej pustkowie tych miejsc. Amerykanie nie troszczą się o piękno krajobrazów.
— „Miej wiarę!“ — zawołał do mnie komisant, gdym wchodził w wodę gęstą jak rtęć. — Idź! — dodał.
Poszedłem i szedłem, dopóki nogi nie zaczęły się uginać podemną; szedłem jak człowiek walczący z gwałtownym wichrem, ale głowa moja i ramiona były ciągle ponad wodą. Było to coś okropnego, ta niemożność zanurzenia się. Pływać też było niepodobna. Nie można zagarnąć tej wody, więc usiadłem i oddałem się na wolę fal, jak morska anemona, pośród setki kąpiących się w tem samem miejscu. Można się tarzać całe trzy kwadranse w tej ciepłej, lepkiej, słonej wodzie, bez obawy złych następstw; ale po wyjściu jesteś okryty warstwą białej soli od stóp do głowy. Jeżeli połkniesz przypadkiem cały łyk tej wody — umrzesz. Nie podlega to wątpliwości, bo ja połknąłem pół łyka i byłem napół umarły — skutkiem tego.
Podróżny handlowiec podczas podróży powrotnej po płaskich wybrzeżach jeziora opowiadał mi o zwyczajach mieszkańców. Wielki, otwarty wagon mieścił w sobie stu mężczyzn i kobiet, powracających ze śpiewem „z morza.“ Śpiewali, krzyczeli i dowcipkowali w istnie przerażający sposób, a zachowywali się tak samo, jak ich siostry i bracia za morzami. Za mną siedziały dwie skromne panienki, ubrane biało i nie mające towarzystwa. Najwspanialszy młodzian z całego wagonu — młodzian obdarzony zdumiewającą potęgą głosu — wyznawał im swoje nieśmiertelne afekty. Śmiały się, lecz nie odpowiadały ani słowa. On nie ustawał w zalotach, a najbliższe ławki oklaskiwały jego występy. Po przyjeździe do miasta panienki wysiadły i poszły w ciemną, ocienioną drzewami ulicę, a młodzieńcy w drugą stronę. Pomny londyńskich obyczajów, dziwiłem się, że nie prowadzili oni w dalszym ciągu zalotów.
— Tak być powinno — powiedział mi wędrowny handlowiec. — Gdyby ośmielili się iść za pannami, to, jak przypuszczam, mógłby ich ktoś zastrzelić...
Zaraz nazajutrz, w tym samym spokojnym wagonie ktoś został postrzelony — i to śmiertelnie. Był to tak zwany szuler, i miał zatarg z urzędnikiem policyjnym, który go zastrzelił. Widziałem następnie jego pogrzeb, przeciągający główną ulicą. Orszak składał się z trzydziestu powozów, napełnionych wątpliwej powierzchowności mężczyznami i kobietami, co do których nie można było mieć żadnej wątpliwości, a dzienniki doniosły, że zmarły miał pewne zasługi, ale to nie zmienia rzeczy, bo gdyby szeryf nie był jego uprzątnął, to on byłby uprzątnął szeryfa. Podrażniło to moje delikatne uczucia, więc wyjechałem, pomimo, że wędrowny komisant rad byłby ugościć mnie w swoim domu, choć nie wiedział, jak się nazywam. Tylko podczas dwóch upalnych nocy, wysunąwszy krzesła na chodniki, rozmawialiśmy z sobą o przyszłości Ameryki.
Warto posłuchać tego hymnu pochwalnego z ust młodego, zapalonego obywatela, który usłał sobie gniazdko, osadził w niem młodą żonę i zabierał się do rozpoczęcia handlu na własną rękę. Chciało mi się wierzyć, że strzały pistoletowe były tylko niepożądanemi wypadkami, a bezprawie pianką, unoszącą się na wielkim oceanie ludzkości. Teraz jednak cieszę się, że spokojne, rozpalone, zakurzone Utah pozostawiłem o wiele mil za sobą.
Potem los rzucił mnie w objęcia nowego, wędrownego handlarza, gdyśmy opuszczali razem Utah, dążąc do Omahy via Góry Skaliste. Ten znów „pracował w biszkoptach“, o których później. Los ugodził w niego srogim nożem, wydarłszy cały urok i radość jego biednemu życiu. I podróżował on teraz ze skrzynką próbek jak oszołomiony, a oczy jego nie znajdowały przyjemności w niczem, na co patrzyły. W rozpaczy wrócił do religii — był baptystą — i opowiadał jaką w religii znajduje pociechę, opowiadał z całą szczerą swobodą, z jaką Amerykanie wyrażają się, ilekroć im się zdarza mówić o swoich najświętszych, osobistych sprawach. Po za Utah rozciągała się pustynia — rozpalona i bezpłodna. Słońce piekło dachy wagonów, kurz zasypywał okna, a wśród tej kurzawy, spiekoty i blasku, człowiek z biszkoptami wygłaszał swoje wyznanie wiary — zawierającej w sobie największy cud na świecie — natychmiastowe, nieprzewidziane, świadome zbawienie duszy, sposobem podobnym do tego, co zawróciło Świętego Pawła na drogę zbawienia.
— Trzeba „doświadczyć“ potęgi religii — powtarzał ustami drżącemi od żalu i oczyma podsiniałemi z rozpaczy po pierwszej stracie. — Trzeba „doświadczyć.“ Nie wiesz sam, dokąd idziesz i jak, ale to nadejdzie, nadejdzie, panie, jak błyskawica — odrazu; musisz tylko walczyć sam z sobą, zanim zdobędziesz tę zupełną pewność i przekonanie.
— I długo to potrwa? — zapytałem pełen szacunku i współczucia.
— Może kilka godzin. Może całe dnie. Znałem jednego człowieka, który walczył cały miesiąc, zanim duch na niego zstąpił — a zstąpić „musi.“
— A potem?
— A potem jesteś już zbawiony. Czujesz to i zdolny jesteś unieść wszystko! — westchnął. — Tak, wszystko. Nie dbam już, co mnie spotka; choć przyznaję, że są rzeczy niektóre cięższe do zniesienia od innych.
— Więc czekasz pan na cud — z zewnątrz. A jeśli ten cud nie nastąpi?
Musi nastąpić. Powiadam panu, że musi. Staje się to z każdym, kto ma wiarę.
Nauczyłem się od niego podczas biegu pociągu, i dziwiłem się ucząc. Ciekawe było patrzeć na tę biedną ludzką duszę, złamaną i zgnębioną po poniesionej stracie, a czerpiącą siły przeciw gwałtowności bólu w tej niezachwianej pewności, że się zabezpiecza od mąk piekielnych.
Upał był duszący. Wyjechaliśmy z pustyni i wytoczyli się na obszerne, zielone równiny Colorado. Drzemiąc niewygodnie, cały roztrzęsiony, ocknąłem się nagle pod wpływem dotkliwego zimna i huku, jakby bębnów. Pociąg się zatrzymał. Jak daleko oko sięgało, bieliła się ziemia pokryta dwustopową warstwą gradowych ziarnek, wielkości dna od kieliszka. Obok plantu leżało źrebię, a biedny kosmaty jego grzbiecik wystawiony był na nielitościwe gradowe pociski, które je zabiły. Inny koń padł ofiarą na samych relsach. Pędził szalonym galopem prosto pod pociąg, i zapadł się tylnemi nogami w dziurę pełną skrzepłej wody, pokrytej warstwą lodu. Przez chwilę uderzał przedniemi nogami o brzegi jamy, a potem padł na bok i spokojnie poddał się losowi.
Po ustaniu burzy gradowej puściliśmy się w dalszą drogę ostrożnie i utykając, po plancie, który lada chwila mógł się zapaść. Maszynista na Zachodzie ma zwyczaj poganiać pociąg, jak niedoświadczony podporucznik pogania wspinającego się wierzchowca, z równą jak on nieprzezornością. Jeśli się potknie — no! to jeździec znajdzie się na ziemi, jeśli się nie potknie — no! to wszystko będzie w porządku. Ale ja wolałbym w tym razie siedzieć na koniu, niż w pociągu.
W tem miejscu pora wspomnieć o lekkomyślności Amerykanów. Nieograniczona swoboda (co mówiąc nawiasem, jest bronią nieszkodliwą w ręku jednego zaledwie człowieka na dziesięciu), rażąca zarozumiałość, i ucieszny niepokój, wynikający z suchości powietrza, a sprawiający, że każdy Amerykanin kręci się bez przerwy na krześle, nawet podczas rozmowy — wszystko to składa się na jego lekkomyślność. Nikt na świecie nie zdoła wyuczyć się jakiegoś specyalnego zajęcia za pomocą jedynie rozumowania, choćby nawet była to głowa republikanina-demokraty. Trzeba przejść praktykę, żeby się nauczyć i uczyć się całe życie, jeżeli chce się dojść do doskonałości w swoim zawodzie. Bez tego, zazwyczaj robi się byle jak, a czasami nie robi się wcale. To też i my nie wykoleiliśmy się, ale nie dzięki umiejętności maszynisty lub dokładnej budowie plantu, tylko dzięki przypadkowi. Przejrzawszy opisy katastrof kolejowych — nie drobnych wypadków, ale pierwszorzędnych katastrof — w których wywracają się wagony, zapalają się i pieką żywcem nieszczęśliwych podróżnych, na dziesięć razy w siedmiu można wyczytać pocieszające objaśnienie: „Wypadek spowodowało rozstąpienie się relsów.“ To znaczy, że relsy przymocowane były w złączeniach tak niedbale, że pod naciskiem przebiegających pociągów rozstąpiły się spojenia, i usunęły szyny. Ale za takie drobnostki nie powieszą tu nikogo.
Zaczęliśmy wspinać się na górę, a potem stanęliśmy — wśród ciemnej nocy; tymczasem służba pociągowa sypała piasek pod koła, umocowywała szyny, a potem wyraziła „przypuszczenie“, że możemy jechać dalej. Nie mając bynajmniej chęci stanąć przed obliczem Stwórcy, z miną zaspaną i przecierając oczy, poszedłem na przód pociągu do ogólnego wagonu, i zostałem zato wynagrodzony dwugodzinną rozmową z biednym rozbitkiem, porzuconą przez męża aktorką, z czwartorzędnej, rozbitej, porzuconej przez dyrektora trupy. Miała ona zaledwie parę dolarów przy duszy, obawiała się, że nikt nie wyjdzie na jej spotkanie w Omaha, i w przerwach rozmowy płakała nad tem, że dała pięć dolarów do zmiany konduktorowi, który nie powraca. Konduktor był Irlandczykiem, więc byłem spokojny, że nie ukradnie pieniędzy, zacząłem ją przeto pocieszać. Wynagrodziła mnie zato opowieścią o swych losach, dziwaczną, bezładną, rozpaczliwie nieprawdopodobną, a jednak prawdopodobnie prawdziwą, a tak pełną zmian kalejdoskopowych, że żaden dziennik nie przyjąłby tego opisu. I dlatego też i wy, czytelnicy, nie dowiecie się nigdy, jakim sposobem, ta kobieta oszołomiona piwem, z potarganemi blond włosami, była niegdyś panną, córką farmera w odległem New-Jersey. I jak „on“, wędrowny aktor, starał się o nią i zaślubił, pomimo, że „pa“ był zawsze źle usposobiony dla Alfa, i jak on i ona oddali cały swój nędzny fundusik nieuczciwemu dyrektorowi, który rozbił towarzystwo o setki mil od jakiegokolwiek miasta, jak ona i Alf i trzecia jeszcze osoba — która nie narobiła dotąd hałasu na świecie — wędrowali plantem kolei, żebrząc po farmach, jak ta trzecia osoba pojawiła się na świecie i znikła coprędzej z krótkim płaczem, i jak Alf zaczął pić i dopuszczać się różnych innych rzeczy ku unieszczęśliwieniu swej żony, jak potem nastąpiły burze, obelgi, strzelania z rewolweru, i żałośliwe rozbicia nędznych trup aktorskich. Niewesoła to była opowieść. W tym samym pociągu jechała prawdziwa aktorka, jedna z tych, które podróżują z przepychem, z panną służącą i neseserem podróżnym, i mój rozbitek pragnął zwrócić się do niej z prośbą o pomoc, lecz zabrakło mu odwagi po kilku próbach przejścia przez wagon z wdziękiem, jak przystało na koleżankę artystki. Zjawił się konduktor — ze zmienionym uczciwie pięciodolarowym biletem — a ona zaczęła płakać skutkiem przebytego wzruszenia i wypitego piwa, a potem zasnęła, kołysząc się na siedzeniu i była prawie ładna i powabna. Stroskany handlowiec stanął we drzwiach, i na granicy między dwiema aktorkami, miał posępne kazanie o nieuniknionym końcu każdego człowieka, który nie zmieni swego życia i nie odrodzi się za pomocą wiary baptystów. Dziwaczna była ta nasza gromadka, wspinająca się w wagonie na góry Skaliste. Ja byłem z nich najszczęśliwszy, bo podczas przerwy w podróży, która nas zatrzymała w drodze dwanaście godzin, zjadłem wszystkie biszkopty apostoła. Były one różnorodnego smaku, ale posilne. Starajcie się zawsze jeździć z komisantami wożącymi próbki!





XXXIII.
Dalej przez Góry Skaliste. — I o tem jak pewien pan, nazwiskiem Griny, pokazał mi dziwnej mody ubrania.

Po wielu opóźnieniach i wspinaniach się w górę dojechaliśmy do miejsca, zwanego „Czarnym Canonem.” Wdrapywaliśmy się przez kilka godzin, zanim dostaliśmy się na okropną wyniosłość siedmiu, czy ośmiu tysięcy stóp nad poziom morza, wsuwając się do wąwozu pozbawionego słońca, ze ścianami dwa tysiące stóp wysokiemi, gdzie w skalistem obramowaniu huczała i ryczała rzeka, płynąca o dziesięć stóp poniżej plantu, zbudowanego, jak się zdawało na pokładach różnorodnego błota, na których przypięto od niechcenia szyny. Było coś wspaniałego i zdumiewającego w tej szalonej jeździe, i odczułem to tak żywo, że zacząłem się modlić o bezpieczeństwo pociągu. Nie można było zobaczyć plantu na dwieście kroków przed sobą. Zdawało się, że wijemy się we wnętrznościach ziemi, wołani i prowadzeni przez oszalałą rzekę. Potem potężne skały rozstąpiły się i ukazał się łuk przerażająco zakręcony. Maszynista puścił pociąg całą siłą pary i przejechaliśmy łuk na jednem tylko kole, nad rzeką Gemnison zgrzytającą zębami w głębi. Wagony zawisły nad brzegiem, i gdyby jedna, jedyna szyna sfolgowała, żadna siła nie powstrzymałaby nas od runięcia w fale rzeki. Pewny byłem, że coś tam uszkodzimy — ponure głębie wąwozu, czy płynące poniżej zielonkawe nurty rzeki; — pokrzepiające opowieści konduktora natchnęły mnie tą pewnością, że nastąpi jakaś katastrofa.
Wyjechaliśmy już z Czarnego Canonu, przebyli drugi wąwóz, i wydostali się znów na otwartą przestrzeń na wysokości dziesięciu tysięcy stóp nad poziomem morza, gdy nagle wpadliśmy na groblę, rzuconą nad wodną roztoczą, coś pomiędzy tamą a zalanym wodą kamieniołomem. Lokomotywa ryknęła dziko:
— Hu! hu! hu!
Ale już było zapóźno. Był to wspaniały zwierz, ale dlaczego wybrał sobie plant kolei na miejsce przechadzki z małżonką, trudno zrozumieć! Ona została odrzucona na lewo, a jego rozgarniacze lokomotywy pochwyciły, podrzuciły w górę i wepchnęły po szyję w wodę. Wyraz osłupiałego, bezprzytomnego zdumienia na jego łagodnej wołowej fizyognomii był istotnie niezwykły. Nie rozgniewał się. Zdaje się, że nie został nawet draśnięty, pomimo, że wyrzucony był z jakie dziesięć stóp w powietrze, zanim wpadł w wodę. Gdyby mógł mówić, zapytałby niezawodnie:
— Czy może mi kto wytłómaczyć, co się stało?...
W pięć minut później, potok, który po za nami zapadł się w wąwóz, rozpłynął się dziesięciu srebrzystemi strumykami po rozległem płaskowzgórzu, i zamienił się w zwykłą strugę z pstrągami, a pociąg przystanął przy nawpół umarłem mieście, którego nazwa nie została mi w pamięci. Niegdyś zbudowano je w chwilach pomyślności. Niegdyś dziesięć tysięcy ludzi przechadzało się po jego ulicach. Ale to wszystko upadło. Wielkie murowane z cegły domy i składy stały pustką. Mieszkańcy mieścili się w małych drewnianych szałasach na brzegu opustoszałego miasta. Był tam i hotel, którego dziedziniec stanowił zarazem peron stacyi, hotel mający przeszło sto pokojów — pustych. To miejsce opustoszałe miało w sobie coś rozpaczliwego. Ale ktoś powiedział:
— Pstrągi ogromne, sześciofuntowe, o dwie mile ztąd...
Stroskany komisant i ja wyprawiliśmy się na połów. Przyłączył się do nas jakiś prawnik z Chicago. Wygłaszał on mowy o przyszłości Anglii i Ameryki, o Wielkim Związku, który nastąpi z czasem, gdy Ameryka i Anglia opaszą cały świat, podawszy sobie ręce. Według angielskich pojęć, był to poprostu osioł, ale słowa jego dla amerykańskich ziomków brzmiały przekonywająco. Mógłbym cztery miesiące jeździć po Anglii i nie spotkać tak wymownego zapaleńca, jak ten człowiek z Chicago. Zaproponował mi on trzydniowe polowanie w Illinois, jeżeli zechcę zboczyć z drogi. Mógłbym cały rok i więcej podróżować po Anglii i nie znaleźć człowieka, któryby ofiarował takie przysmaki komuś zupełnie nieznajomemu, a dwadzieścia lat, zanimbym zdołał wycisnąć z Anglika tyle zapału, ile go miał w sobie ten prawnik. Rozmawialiśmy o polityce i o rybołówstwie przez cały upalny dzień, przechadzając się ponad wyżej wspomnianym strumieniem. Małe rybki są rozkoszne. Całe dwie godziny przepędziłem z wędką, czatując na rybę, o której wiedziałem, że tam jest, i o zmroku, przejętym wonią łąk, złowiłem trzyfuntową sztukę, którą po dziesięciu minutach usilnej namowy udało mi się wyciągnąć na ląd. Była cudownie piękna.
Poszukując chłopca, któryby znał dobrze rzekę, poznałem nowe strony tamtejszego życia, dzikiego, zaniedbanego, ubogiego, ale nie pozbawionego uroku. W chacie, podobnej do skrzyni, na skraju miasta, mieszkała rodzina. Znała ona miasto za czasów świetności, gdy miało ono nadzieję zostać stolicą gór Skalistych, a choć nastąpił jego upadek, rodzina pozostała na miejscu. „Ona“ była uprzejma, lecz grubo pokryta brudem, on posępny i zabrudzony, a dzieci poprostu oblepione warstwami różnorodnego brudu. Ale mimo to żyli oni we względnym dostatku: na sześć, czy osiem osób mieli dwa pokoje, i bywali w miejscowem towarzystwie. Usiłowałem namówić ośmioletniego ich syna, żeby poszedł z nami, ale on całe życie łowił pstrągi i „przypuszczał, że teraz nie ma ochoty iść,“ pomimo, że dawałem mu sześć szylingów za to, co powinno było być dla niego dniem przyjemności.
— Zostanę z mamą — powiedział.
I nie zdołałem skłonić go do zmiany postanowienia.
„Ma“ nie probowała nawet namowy.
— Jeżeli mówi, że nie pójdzie, to nie pójdzie — powiedziała, jak gdyby to była jakaś niewzruszona potęga natury, a nie marny jeden berbeć. A „pa,“ siedzący przy piecu, odmówił wdania się w tę sprawę.
„Ma“ opowiedziała mi następnie, że była nauczycielką w szkole, za czasów — niebardzo odległych — swej młodości, ale nie objaśniła mnie, choć gorąco pragnąłem się tego dowiedzieć, w jaki sposób dostała się do tego brudnego domostwa i dlaczego? Zachowała ona czystość wymowy i poprawny język Nowej Anglii, ale mycie i pranie uważała za rzecz zbytkowną.
„Pa“ żuł tytoń i spluwał. A jednak, ilekroć przemówił, wyrażał się, jak człowiek wykształcony. Musiała tkwić jakaś tajemnica w ich życiu, ale jaka, nie mogłem zbadać.
Nazajutrz stroskany handlowiec i ja, i jeszcze paru innych, rozpoczęliśmy prawdziwe wspinanie się na góry Skaliste; to, co było dotąd, nie liczyło się za nic. Pociąg dojechał gwałtownym pędem do stromego miejsca i został rozebrany na części. Pięć wagonów przyczepiono do dwóch lokomotyw, dwa wagony do jednej. Zdawało się, że to czyn rozsądny i przezorny, ale, na nieszczęście, przyszedł mi idyotyczny pomysł, żeby pójść i przypatrzeć się spajaniu dwóch wagonów, które miały ponieść Cezara i jego losy. Ktoś tam zawieruszył, czy zjadł zwykłe przyrządy, służące do zczepiania, więc jakiś człowiek odciął od tendra lokomotywy pojedynczy hak, grubości zwykłego łańcucha i rzekł, „iż przypuszcza, że to utrzyma.“ Wyobraźcie sobie, że jesteście umocowani do rączki parasola, jeżeli chcecie odczuć, co czułem, gdyśmy się zaczęli wdrapywać pod górę i hak się wyprężył. Dwa tysiące stóp nad naszemi głowami wznosił się grzbiet góry, obrzeżony długim pasem śniegu. Pierwsza część pociągu wspinała się pod górę o ćwierć mili przed nami, tor kolei kręcił się wężykowato, a po lewej stronie czerniła się głęboka przepaść. I tak pięliśmy się w górę, i w górę, i w górę, dopóki powietrze nie rozrzedziło się zupełnie, a utrudnione bicie wyczerpanego serca nie zaczęło wtórować stękaniu spracowanej lokomotywy. Poprzez światło i ciemności śniegowych przekopów, przerażających lochów, podpartych niedbale belkami, przedzieraliśmy się, przystając od czasu do czasu dla przepuszczenia pociągu, zjeżdżającego na dół. Jeden potworny pociąg z czterdziestu wagonów, wypełnionych rudą, prześlizgnął się obok nas, słabo podtrzymywany przez cztery lokomotywy, których hamulce szczękały chórem. Nakoniec, przyjrzawszy się połowie Ameryki, rozłożonej nakształt mapy pod nami, zatrzymaliśmy się u wejścia do najdłuższego ze wszystkich przekopów, wykutego w śniegu, na samym grzbiecie pasma gór, na wysokości dziesięciu lub jedenastu tysięcy stóp nad poziomem morza. Lokomotywy potrzebowały nabrać tchu, a podróżni chcieli zbierać kwiaty, rosnące w szczelinach. Jednej z pań puściła się krew nosem, inne rzuciły się na siedzenia, dysząc razem z dyszącemi lokomotywami, a wiatr przejmujący, jak ostrze noża, wirował u wejścia do przekopu.
Potem, wyprawiwszy naprzód lokomotywę-pilota dla zbadania drogi, zaczęliśmy spuszczać się na dół z nastawionemi hamulcami i ciągłemi krzykami, dopóki po kilku godzinach nie dostaliśmy się na równą powierzchnię, a następnie do miasta Denver, gdzie stroskany komisant wysiadł, pozostawiając mnie samego na resztę podróży do Omaha, po jednem przelotnem spojrzeniu, rzuconem na Denver. Ruch w tem mieście miał pewne podobieństwo do gwałtownego wichru w górach Skalistych. Znużyło mnie, bo zupełnie nieznani ludzie namawiali mnie na jakieś kopalnie w górach, to na kupowanie kamiennych głazów na niedostępnych górach, a nawet jakaś kobieta zażądała ode mnie, żebym jej zafundował spirytualii. Zapomniałem już, że mogą się zdarzać podobne napaści w jakimkolwiek kraju, bo zewnętrzne pozory moralności w amerykańskich miastach bywają zwykle zachowywane ściśle. Szanuję zato ten naród.
Omaha i Nebraska były tylko przystankami na drodze do Chicago, ale ujrzałem tam okropności, które szkoda byłoby pominąć. Miasto na pozór jest zamieszkałe wyłącznie przez Niemców, Polaków, Słowaków, Węgrów, Chorwatów i różne szumowiny państw, położonych we wschodniej Europie, ale założone musiało być przez Amerykanów. Żaden inny naród nie potrafiłby przeciąć ruchu na głównej ulicy dwiema liniami relsów i przeprowadzać wesoło po nich kolejowych wagonów. Wprawdzie zdarzają się w Omaha okropne wypadki przejechania, ale nikomu nie przyszłoby na myśl zbudować górą przejazd. Toby przeszkadzało rozwojowi interesów przedsiębiorstw pogrzebowych.
Posłuchajcie teraz o jednym z nich.
Jest w Omaha sklep, któremu podobnego nie widziałem nigdy i nigdzie. Okna wystawowe zapełnione są ubraniami męzkiemi i damskiemi sukniami. Ale na gorsach koszul umocowane są przody czarnych sukiennych tużurków, do których niema spodni, nic, tylko płachta czarnego, taniego sukna, spadająca swobodnie na kształt księżej sutanny. W drzwiach sklepu siedział młody człowiek i czytał gazetę; łatwo było poznać, że to sam właściciel przedsiębiorstwa. Nazywał się Gring; a zacząłem z nim rozmawiać o szczegółach interesu. Był on pełen zapału, istny artysta w swoim fachu. Opowiadałem mu, w jaki sposób w Indyach palą ciała. On zaś odrzekł:
— Wyższość jest po naszej stronie. My umiemy powstrzymać, to jest balsamujemy naszych umarłych. W ten sposób...
I pokazał mi swoje okropne narzędzia i wytłumaczył, czem i jak „powstrzymuje“ człowieka od rozkładu, który jest przecież jego przyrodzonem prawem.
— Chciałbym żyć setki lat, żeby się przekonać, jak się moi ludzie trzymają... Ale i bez tego pewny jestem, że dobrze. Nic im nie może zaszkodzić po zabalsamowaniu przezemnie...
I rozrzucił przed memi oczyma jeden z tych upiorowych strojów, a gdym go dotknął, wzdrygając się, przekonałem się, że to jest nic — nic! bo białe płótno, przyszyte do czarnego sukna, nie miało pleców! To było coś okropnego! Cały ten strój był tylko połową skorupy.
— Ubieramy w to umarłego — mówił Gring, rozkładając z wdziękiem grobowy strój na kantorze. — Jak pan widzi, nasze trumny mają oszklony otwór w wieku.
O, Boże, to okienko trumienne oprawne było w ramki z pluszu!
— I nie widać przez nie więcej, tylko do połowy ciało, a zatem...
Rozwinął ohydne, licho sukno, które opada fałdami na zesztywniałych nogach trupa, a ja odskoczyłem w tył.
— Naturalnie, każdy może zostać pochowany we własnem ubraniu, ale to jest daleko właściwsze! A dla kobiet mamy co innego. Proszę spojrzeć...
Wyjął stanik pod szyję od strojnej sukni wieczorowej, koloru jasno-lila, naszyty, namarszczony, oszpecony czarnemi ozdobami i tak samo, jak tamten strój, bez pleców, od pasa zakończony całunem.
— To dla starych panien. A dla młodych osób mamy białe, ze sztucznemi perłami wokoło szyi. To wygląda bardzo ładnie przez szybę, a, jak pan widzi, jest i poduszka, otoczona wieńcem z kwiatów.
Czy można wyobrazić sobie coś okropniejszego, jak być złożonym na wieczny spoczynek w tym kłamliwym stroju, tak, jakby się całe życie było jednem kłamstwem! Iść w ciemności grobu wygolonym, wystrojonym, wyelegantowanym, jak na wieczorną zabawę, w połowie tylko, a w drugiej połowie w tej drugiej, której ludzie nie widzą, owiniętym w nędzną, czarną płachtę?
Wiem coś nie coś o pogrzebowych zwyczajach innych krajów, więc usiłowałem wytłómaczyć panu Gringowi, jakiego okropnego świętokradztwa się dopuszcza tą śmieszną a straszną maskaradą. Ale on tego nie mógł zrozumieć. Nawet pokazując ubranie dla małego chłopczyka, nie mógł zrozumieć! Dowodził, że właśnie jest dobrze balsamować, odziewać w oszukańcze stroje umarłych biedaków i grzebać ich we wspaniałych trumnach, z ukwieconemi poduszkami i z okienkiem w wieku!...
Pochowajcie mnie zawiniętego w płótno, jak marynarza w głębiach morskich; spalcie mnie na indyjskim stosie z wilgotnego drzewa bez oliwy; umocujcie mnie pod wagonem Pulmanowskim, spalcie mnie elektrycznością, wrzućcie pod zerwaną tamę na rzece, ale niech nie zstąpię do grobowej otchłani, wyszczerzając zęby przez oszklone okienko w wieku trumny, w wieczornym garniturze bez pleców, z nogami osłoniętemi sukienną płachtą. Nie chcę! chociażbym miał być „powstrzymany“ na wieki od zniszczenia i rozkładu grobowego. Amen!





XXXIV.
W jaki sposób dobiłem się do Chicago i jak mnie Chicago dobiło. — O religii, polityce i o zabijaniu wołów w Chicago. — Krwawe zjawisko w tem mieście.

Dostałem się do miasta — do prawdziwego miasta — a nazywa się ono Chicago. Innych miast nie liczę. San-Francisco było miejscem rozrywki równie dobrze jak miastem, a Słone Jezioro osobliwością, nie miastem. Chicago jest piewszem prawdziwie amerykańskiem miastem, jakie widzę. Ma ono przeszło milion mieszkańców, a zbudowane jest na podobnym gruncie jak Kalkutta. I dlatego, raz je zobaczywszy, gorąco pragnę nie widzieć go więcej. Zamieszkane jest przez dzikich ludzi. Wodę ma obrzydliwą, a powietrze nieczyste. To też dowodzi, że jest ono miastem arcy-amerykańskiem.
Powiedziano mi, że trzeba iść do ogrodu Palmowego, który jest króliczą norą, tylko wyzłoconą i ozdobioną zwierciadłami; zastałem tam obszerny przedsionek, wyłożony marmurową mozaiką, i pełen ludzi, rozmawiających o pieniądzach i plujących na wszystkie strony. Inni barbarzyńcy wchodzili i wychodzili z tego piekła, trzymając w ręku listy i telegramy, a inni jeszcze wywoływali się głośno. Człowiek jakiś, który wypił więcej, niż mogło mu pójść na zdrowie, powiedział mi, że to jest „najpiękniejszy hotel, w najpiękniejszem mieście na Bożym świecie.“ Nawiasem mówiąc, każdy Amerykanin, mówiący o sąsiedniem hrabstwie lub stanie, nazywa je nieodmiennie „Bożym światem.“ Nie dopuszcza to przeczenia i pochlebia jego próżności.
Szedłem ulicami, które są długie i płaskie i bez końca. Doprawdy, nieprzyjemna to rzecz mieszkać w miastach Wschodu. Przypatrywałem się tym nieskończonym ulicom, obsadzonym po obu stronach dziewięcio, dziesięcio i czternastopiętrowemi domami, w których tłoczą się mieszkańcy, a widok ten przejął mnie trwogą. Z wyjątkiem Londynu, a miałem już czas zapomnieć, jak Londyn wygląda, nie widziałem nigdzie takiego mnóstwa białych ludzi, zebranych razem w jednem miejscu, i nigdy podobnego zbiorowiska nędzarzy. Ulice bez barwy i bez uroku, tylko pasma drutów nad głowami i brudne kamienie pod nogami. Dorożkarz zaofiarował się pokazać mi wspaniałości miejscowe za taką a taką opłatą za godzinę jazdy, i powędrowałem z nim daleko. Zdawało mi się, że ten tumult i wrzawa powinny budzić szacunek, że dobrze jest stłoczyć ludzi w piętnastu szufladach, poustawianych na sobie i wykopywać doły pod ziemią dla pomieszczenia biur. Utrzymywał, że Chicago jest miastem ożywionem i że ci wszyscy ludzie, śpieszący się wokoło mnie, zajęci są interesami, co znaczy, że starają się robić pieniądze, żeby nie umrzeć z braku pożywienia. Zawiózł mnie do kanałów czarnych, jak atrament, i przepełnionych niewypowiedzianemi obrzydliwościami, a potem kazał mi śledzić ruch przechodniów na mostach. Zaprowadził mnie do szynkowni i podczas, gdy piłem, zwrócił mi uwagę na posadzkę z cementu, z osadzonemi w nim sztukami monety. Hotentot nie dopuścił się gorszego barbarzyństwa. Wyglądało to nie brzydko, ale człowiek, który to wymyślił, nie miał na myśli piękna. Dorożkarz pokazał mi znów potem wielkie składy towarów, oblepione jaskrawemi szyldami i fantastycznemi, krzykliwemi ogłoszeniami. Patrząc na długą ulicę, przystrojoną w ten sposób, zdawało mi się, że każdy sprzedawca stoi w drzwiach swego sklepu i wyje:
— Na miłość pieniędzy zaklinam was! Kupujcie odemnie i tylko odemnie!
Czy kto z was widział rozdawanie żywności podczas głodowej klęski w Indyach? Mężczyźni podskakują w górę i podnoszą ręce nad głowami tłumu, żeby zwrócić na siebie uwagę, a kobiety klepią dzieci po brzuszkach i jęczą żałośliwie. Dawniej widziałem wspomaganie zgłodniałych, niż to współubieganie się białych ludzi o zyski. Tamtych rozumiem. Ci zaś wstrętem mnie przejmują. A dorożkarz utrzymywał, że to jest dowód postępu, z czego wyprowadziłem wniosek, że umie czytywać dzienniki. Dzienniki wmawiają w swoich czytelników, językiem zastosowanym do ich pojęć, że rozpinanie telegraficznych drutów, budowanie domów i robienie majątków jest postępem.
Przepędziłem dziesięć godzin w tej rozległej dziczy, wlokąc się całemi milami po strasznych ulicach, wpychając łokciami setki tysięcy tych strasznych ludzi, mówiących przez nos ciągle o pieniądzach. Dorożkarz odjechał, ale po nim dostałem się w ręce człowieka, wypełnionego liczbami, któremi napychał mi uszy przy każdej sposobności, przy każdej większej fabryce. Tu wyrabiają za tyle a tyle setek tysięcy dolarów rocznie takiego a takiego towaru, tam znów tyle a tyle, tamten tyle a tyle mniej lub więcej. Było to coś nakształt przysłuchiwania się dziecku, szczebioczącemu o zebranych muszelkach, lub przyglądania się waryatowi, bawiącemu się kamykami. Ale wymagano odemnie czegoś więcej jeszcze, niż słuchu i uwagi. Wymagano zachwytu, a ja nie mogłem zdobyć się na nic więcej, jak tylko na proste słowa:
— Czy tak jest istotnie? Jeżeli tak, to was żałuję...
To rozgniewało mego przewodnika, który powiedział mi, że wyspiarska zazdrość zaślepia moje oczy. Widocznie nie potrafiłem go przekonać.
Nazajutrz była niedziela. Dzień ten przyniósł mi osobliwsze doświadczenie, wykazał mi całą pełnię tamecznego barbarzyństwa. Znalazłem gmach, urzędownie uważany za kościół. Był to właściwie cyrk, ale parafianie nie wiedzieli o tem. Pełno było kwiatów w tym budynku, przybranym w plusze i ozdoby z matowego dębu i wiele innych wspaniałości, licząc w to ozdobne bronzowe świeczniki, najczystszego gotyckiego stylu. Wśród tych przyborów i zgromadzenia pobożnych, ukazał się nagle zdumiewający człowiek, poufałe zażyły z Bogiem, z którym obchodził się przyjaźnie, wyzyskując go jak dziennikarski reporter zagranicznego władcę. A nie pozwalał ani na chwilę zapomnieć o tem, że nie Bóg, ale on sam jest tu główną osobą. Metalicznym głosem, językiem zapożyczonym z licytacyjnej sali, budował on dla swoich słuchaczów niebo według hotelowych wzorów, z tą różnicą, że wszystko w niem było z prawdziwego złota i brylantów, a w pośrodku tego raju umieścił istotę, obdarzoną donośnym głosem i przekonywającemi argumentami, istotę, którą mianował Bogiem. Wyrażał się w sposób niezwykły. Mówiąc o Sądzie ostatecznym, wołał:
— Tak, zaiste powiadam wam, że Bóg nie tak prowadzi interesy.
Przedstawiał im Boga takiego, jakiego mogli zrozumieć w niebie wysadzonem drogiemi kamieniami i złotem, budzącem w nich zachwyt. Szpikował to wszystko żargonem ulicznym, kantorowym i handlowym i dowodził, że religia powinna stanowić cząstkę codziennego żywota. I, jak sądzę, sprowadzał ją do poziomu codziennych spraw swoich i swoich słuchaczów.
Uciekłem, nie czekając na błogosławieństwo, którego nie chciałem otrzymać z podobnych rąk. Ale słuchacze wydawali się uradowani i ztąd wniosłem, że musi to być bardzo popularny kaznodzieja. Później, gdym usłyszał kazanie innych, przekonałem się, że ten pierwszy był jeszcze bardzo umiarkowanym okazem, pomimo całego swego zasobu srebrnych i złotych bożyszcz, i niedbałego od niechcenia, poufałego obchodzenia się ze świętościami religii.
Całą niedzielę przyglądałem się ludziom, dowodzącym, że w samym fakcie układania relsów i puszczania po nich maszyn parowych streszcza się postęp, nie mówiąc już o telefonach, telegrafach i t. d. Upierali się przy swojem zdaniu. Jeden z nich zaprowadził mnie do ratusza i handlowej dzielnicy i pokazywał je z dumą. Budowle były bardzo brzydkie, lecz bardzo duże, a ulice przed niemi wązkie i brudne, ale to mu nie psuło wrażenia.
W chwili, kiedy już byłem znużony tem wszystkiem i potrzebowałem jakiejś ulgi, usiadł koło mnie człowiek, który zaczął rozprawiać o tem, co nazywał „polityką.“ Zdarzyło mi się zapłacić sześć szylingów za podróżny kapelusz, wartujący osiemnaście pensów, a człowiek ten moją przygodę wziął za temat do swego kazania. Dowodził mi, że kraj jest bogaty i że ludzie tu chętnie płacą dziesięć procent drożej nad wartość każdej rzeczy. Mają na to. Mówił, że rząd nałożył cło na zagraniczne wyroby i że amerykański fabrykant może sprzedawać swój towar za wysoką cenę. Taki sam kapelusz, sprowadzony z Europy, kosztowałby dwa funty szterl. Amerykański fabrykant wyrabia kapelusz wartości siedemnastu szylingów, a sprzedaje go za półtora funta. I na tem, jak utrzymywał, opiera się wielkość Ameryki, bo trzeba pamiętać, że jej mieszkańcy to bogacze — nie nędzarze europejscy — i chętnie opłacają haracz za wszystko. Na mój słaby rozum dowodzenie to było nieprzekonywające. Każda rzecz kosztuje tu dwa razy drożej, niż w Anglii, a jeśli jest krajowego wyrobu, to w nierównie gorszym gatunku. Poznałem następnie pewnego właściciela fabryki. Nie było w niej ani jednego robotnika, ale właściciel miał mimo to piękny dochód od syndykatu, który mu płacił zato, żeby fabryka nie szła i nie wyrabiała towaru.
Poszedłem potem do rzeźni, dla rozjaśnienia sobie myśli, które zaczęły mi się plątać. Podobno wszyscy Anglicy zwiedzają tutejsze rzeźnie; zbudowano je o sześć mil od Chicago, a kto raz je zobaczy, nie zapomni nigdy. Jak daleko sięgnąć wzrokiem, rozciąga się istne miasto zagród dla bydła, podzielone na części, w ten sposób, że z każdej zagrody zwierzęta mogą zostać wyprowadzone na pochyły pomost z desek, wiodący do wysokich, krytych przejść ponad zagrodami. Wiadukt ten jest dwupiętrowy. Przez wyższe piętro przechodzi bydło rogate, przeznaczone na rzeź, obojętnie i biernie po większej części; przez niższe tłoczą się z kwikiem i wrzaskiem świnie. Taki sam koniec czeka oba oddziały. W zagrodach całe stada bydła i świń oczekują swojej kolei, a oczekując, nie niepokoją się widokiem współbraci prowadzonych na śmierć. To tylko wiedzą, że konny człowiek wygnał z zagrody ich sąsiadów — nic więcej. Rozsunęły się kraty i przejścia, stado weszło w otwór pochyłego tunelu i nie powróciło ztamtąd.
Co innego ze świniami. Ogłaszają one kwikiem swoje wyjście wszystkim naokoło, a odpowiadają im niezliczone kwiczenia współbraci. Nasamprzód poszedłem do świń. Skierowawszy się na wiadukt zapchany temi zwierzętami, których nie mogłem widzieć, a których głosy tylko słyszałem, doszedłem do posępnego budynku, do którego prowadziło to przejście, napotykając po drodze zwierzęta, którym udało się wymknąć z właściwego oddziału. Przyjemna woń soli objaśniła mnie, co się tu robi. Wszedłem do fabryki konserw i zastałem tam mnóstwo solonej wieprzowiny w beczułkach, w innych oddziałach wieprzowinę nieupakowaną, a w jednej ogromnej izbie wieprze poprzerąbywane na połowę i otoczone bryłami lodu. Ta izba jest pośmiertnem schronieniem świń, spoczywających tam przez chwilę, zanim rozpoczną dalszą podróż po korytarzach tak wspaniałych, że król mógłby po nich podróżować. Wychodząc ztamtąd, nie zauważywszy jakiejś wiszącej w górze maszyneryi, złożonej z zatłuszczonych szyn, kół i belek, wpadłem w objęcia czterech wypaproszonych kadłubów, białych, podobnych do ciał ludzkich, a przerzucanych na wierzch przez człowieka ubranego czerwono. Odskoczyłem na bok; podłoga była cała oślizgła. Rozpościerały się tam wyziewy podwórza folwarcznego i rozlegały głosy licznej trzody. Ale w tych głosach nie było wesołości. Dwunastu ludzi stało rzędem, sześciu po każdej stronie. Pomiędzy nimi przechodziła górą kolej śmiertelna, która o mało co nie wyrzuciła mnie za okno. Każdy z tych ludzi miał w ręku nóż, rękawy koszuli obcięte do łokcia i od szyi do stóp był oblany krwią. Powietrze było duszne, jak noc podczas pory deszczowej, duszne od pary i od natłoku. Poszedłem dalej, tam, gdzie był początek operacyi, i stanąwszy na wązkiej desce, zobaczyłem wszystkie chyba świnie, jakie się wyhodowały w Wisconsin. Wybiegały właśnie z wejścia na pomost i tłoczyły się tłumnie w zagrodzie. Ztamtąd przepędzano je po parę sztuk do mniejszej izby, gdzie człowiek zarzucał im na tylne nogi pęta od windy, która dźwigała je na drogę śmierci. O! wtedy dopiero zaczynały krzyczeć żałośnie, wołając matki i obiecując poprawę, a człowiek, stojący przy windzie, spuszczał je głową na dół do przejścia wyłożonego cegłą, podobnego do wielkiego kotła kuchennego, krwawo czerwonego. Tam czekał już na nie czerwony człowiek z nożem, który przesuwał zgrabnie po gardle; krzyk zamieniał się wtedy w krztuszenie i słychać było szum, jakby ulewy. Czerwony człowiek, oparty o ścianę, usuwał się i zasłaniał oczy ręką nie przez współczucie, tylko dlatego, że krew zalewała mu oczy, a musiał ugodzić natychmiast nowego przybysza. Tymczasem pierwsza sztuka opadła już w wielki kocioł z wrzącą wodą, uciszona na zawsze, a poddana niewidzialnej maszyneryi, wypływała na drugim brzegu kotła, gdzie ją windowano na koło maszyny stękającej:
Huf, huf, huf!
Maszyna goliła z niej całą szczecinę, której szczątki zdejmowali ludzie nożami. Potem znów windowano ją, zawieszoną za nogi, na tę śmiertelną drogę, gdzie przechodząc pomiędzy szeregiem dwunastu ludzi, każdy z nich miał nóż w ręku, pozostawiała w tem przejściu różne cząstki swojej osoby, wynoszone natychmiast na taczkach, a gdy się dostała w ręce ostatniego z szeregu, była już pięknie oczyszczona, ale bardzo wypróżniona i uszczuplała. Kto chce jeździć po obcych krajach, musi zrzec się jakiejś odrobiny swej indywidualności. I te świnie, gdyby się nie rozstały z różnemi kawałkami swego ciała, nie mogłyby zajechać do Europy i do Indyi.
Przyglądanie się ćwiartowaniu było mniej ciekawe, niż widok tych świń, tak bardzo ożywionych, a po upływie krótkiej chwili tak zdumiewająco martwych, i tego człowieka w gorącym, oślizgłym, osiękającym krwią korytarzu, który zanim krew jednego zwierzęcia przestała się pienić na podłodze, zabijał już drugie, i trzecie, i czwarte, które kończyły żywot z kwikiem i jękiem. Ale przecież świnia jest tylko zwierzęciem nieczystem, zakazanem przez Proroka!
Przeszedłszy do rzeźni dla bydła rogatego, zastałem budynek dużo większy, w którym nie było żadnej wrzawy, tylko mdły odór krwi unosił się w powietrzu. Bydło rogate nie przechodziło tu prosto z pomostu, jak świnie. Setkami wchodziły na dziedziniec piękne, czerwone sztuki, dobrze upasione. Na samym środku tego dziedzińca stał czerwony byk z Texas, a na złośliwym łbie miał założony kantar. Nikt go nie pilnował. Zdawało się, że oczekuje on gości. Zaledwie pierwsza sztuka zeszła bojaźliwie z wiaduktu, czerwony ten dyabeł posuwał się naprzód, a nikt nim nie kierował. Pochylał łeb, jakby chciał okazać, że jest tu przewodnikiem i poprowadzi ich dalej... Były to wprawdzie zwierzęta wychowane na wsi, ale jednak umiały się zachować i z godnością szły za Judaszem, silne, cierpliwe, z wyrazem głębokiego zadziwienia w łagodnych obliczach. Widziałem szeroki grzbiet przewodnika, kołyszący się powoli na czele, gdy zwierzęta zapuszczały się na pochyłą drogę, pokrytą błotem, gdzie nie wolno mi było iść za niemi. Potem zamknęły się wrota, a w chwilę później powrócił Judasz z niewinną miną wołu roboczego, powracającego od pługa i stanął w zagrodzie. Ktoś się roześmiał na dziedzińcu, ale żaden odgłos nie rozlegał się w wielkim murowanym budynku, w którym zniknęło stado... Tylko Judasz przeżuwał spokojnie, ze złośliwem zadowoleniem, ja zaś odgadłem, że coś złego tam zaszło i pobiegłem naokoło. Wszedłszy do rzeźni, stanąłem jak wryty.
Kto sobie zdaje sprawę z przesądów, które wsiąkają nam przez skórę? Myśl, że zabijają tam bydło rogate, krewniaków poświęcanego, czerwonego w Indyach byka, wzruszyła mnie głęboko. Świnie, to co innego, ale woły! Nie widziałem nic. Szopy, w których odbywała się rzeź, oddzielone były ode mnie długiem przejściem, zajętem przez rzeźników i kadłuby ubitego bydła.
Tyle tylko widziałem, gdy ludzie otworzyli drzwi od jednej szopy, że leżały tam dwa woły już ogłuszone i ciężko dyszące. Podniesiono je na windzie i poderżnięto im gardła, a potem dwóch ludzi zdjęło skórę z każdego z nich i w pół minuty już rozcięte na dwie połowy przesunęły się na relsach ponad nami do naznaczonego miejsca. W tym oddziale, gdzie ćwiartowano sztuki, hałasu było niemało, ale od skazańców, oczekujących śmierci w zagrodach, żaden szmer nie dochodził. Szły na śmierć, zaufawszy Judaszowi, bez słowa skargi. Zabijano pięć sztuk w ciągu minuty, a jeżeli ludzie bijący świnie oblani byli krwią, to ci, którzy zabijali woły, pławili się we krwi. Krew płynęła strumieniem przez rynny. Nie było nigdzie miejsca do postawienia nogi lub oparcia ręki, gdzieby nie było krwi świeżej, zgęstniałej lub zaschłej, a duszący jej odór tamował oddech.
Łaskawa Opatrzność, która rozsiała tyle ciekawych rzeczy na swojej drodze, zesłała mi uosobienie miasta Chicago w takiej postaci, że nie zapomnę go nigdy. Kobiety przychodzą tu czasami do rzeźni, tak jakby chodziły na egzekucye. I wtedy właśnie, gdy tam byłem, weszła do krwawego przybytku młoda kobieta wysokiego wzrostu, z purpurowemi ustami, gęstemi brwiami i ciemnemi, ufryzowanemi włosami. Była ładna, zdrowa i ożywiona, ubrana w suknie ognisto-czerwone z czarnem, a nogi (wiadomo, że Amerykanki mają nóżki godne Kopciuszka), nogi miała obute w czerwone skórkowe buciki. Stała w promieniu słońca, mając pod nogami krwią zalaną podłogę, skrawione tułowy naokoło, o sześć kroków wołu dogorywającego wśród potoków krwi i zgrzyt śmiercionośnych maszyn nad głową... Rozglądała się okrutnemi, śmiałemi oczyma i — nie wstydziła się...
Wtedy szepnąłem do siebie:
— To Opatrznościowe zjawisko!... Ujrzałem przed sobą wcielenie miasta Chicago...
I uciekłem, szukając spokoju i wytchnienia po tym widoku...





XXXV.
W jaki sposób znalazłem spokój i wytchnienie w miasteczku Musquash nad rzeką Monongahela.

Marna to rzecz i niesumienna podróżować po obcym kraju skokami pięćsetmilowemi. Ale po tem bydle i śmiechach w Chicago czułem, że zupełna zmiana powietrza zrobi mi dobrze.
I dlatego nie zatrzymałem się nigdzie, aż po przybyciu do nieskończenie cichego miasteczka Musquash nad Monongahelą. Hałas i wrzawliwy ruch Chicago pozostały na innym świecie. Wyobraźcie sobie pagórkowaty, lesisty krajobraz, pod najczystszem błękitnem niebem, poprzetykany w trzymilowych odstępach dobrze utuczonemi, spokojnemi wioseczkami, lub fabrycznemi miasteczkami, ukrytemi, na szczęście, w załamach pagórków i w ziemi rozłożystych drzew. Złota wierzba połyskiwała na tle zieloności, a bydło wracało do domu krętemi drożynami pośród krzaków morwowych. Pełnią lata rozkwitały sady owocowe, a jabłka, wymarzonej piękności jabłka, były już dojrzałe i nęcące. Dobrze było leżeć w hamaku, z przymkniętemi oczyma i w najgłębszej ciszy przysłuchiwać się, jak jabłka spadały z drzewa i jak dźwięczały dzwonki bydła, kroczącego z powagą główną ulicą miasteczka. Każdy w tem spokojnem miejscu miał tyle, ile mu było potrzeba: dom ze wszystkiemi wygodami, obszerną lub małą werandę, na której mógł przepędzać całe dnie, schludnie wykoszony ogród z wielką obfitością kwiatów, kilka krów i bogaty sad owocowy. Każdy znał zblizka wszystkich, a czegoby kto nie wiedział, tego się mógł dowiedzieć z dziennika miejscowego. Dziennik w mieścinie tysiąc dwieście mieszkańców liczącej! Był tam i sąd, w którym wymierzano sprawiedliwość, i więzienie, w którem przebywali godni zazdrości więźniowie, i cztery, czy pięć kościołów czterech, czy pięciu sekt. Niepodobna też było jawnie kupić choćby butelki trunku. Ale, i to jest bardzo wielkie „ale,“ można było za pomocą świadectwa lekarskiego nabyć wszelkie trunki u aptekarza. To jest czarna strona takich zakazów. Człowieka, potrzebującego się napić, zamieniają one w krętacza i oszukańca, co nie jest korzystnem dla duszy ludzkiej, szczególnie, jeżeli ta dusza jest młoda, i co wpaja w nią przekonanie, że wszystko daje się obejść, a koniec takiej duszy często bywa nieładny. Tylko gwałtowny upadek może przekonać swawolące źrebię, że rów nie na to jest, żeby przez niego skakać, kiedy tymczasem zwrócone na równą drogę, nauczy się obchodzić go porządnie. Za wiele słyszy się o tych zakładach trunkowych w Musquash, i nawet panny za wiele wiedzą o ich wpływie na młodzieńców, którzy, gdyby im pozwolono raz upić się dokładnie, skutecznie, ciepłą wódką z wodą sodową, przekonaliby się, co warta ta przyjemność.
Wielkim błędem miasteczka jest też dozwolenie napawania się piwem, chociaż, experto crede, można dostać od niego wodnej puchliny, zanim się kto zdoła upić. Ale któż zna siebie samego? Zresztą, to już czysto osobista sprawa miasteczka.
Nieliczne to społeczeństwo wydało mi się tak zamknięte w sobie, jak osada indyjska. Mógł się zapaść w morze cały kraj, a mimo to miasto Musquash posyłałoby dalej do szkół swoich synów, ażeby ich wychować na dobrych obywateli, co jest nieustannem pragnieniem prawdziwego amerykańskiego ojca, rządzącego budową swych dróg, podatkami, parcelacyą gruntów pod budowę miast i całym wewnętrznym zarządem za pomocą głosowania i wyborów, dopóki wszyscy, przyjaciele i przeciwnicy, nie zajmą swoich miejsc na cmentarzach własnej sekty. Mieszkają tu sami Amerykanie, ludzie przyzwyczajeni rządzić się sami, dla siebie, dla swoich żon i dzieci, rządzić się w spokoju, zgodzie i przyzwoitości...
Byli to, sami nie wiedząc o tem, metodyści, najczystszej wody metodyści, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi angielskiej i świętowali niedziele. Język ich był językiem dawnych metodystów i karność także. Bo karność to rzecz, której nie można lekceważyć, a jej wpływ na sektę zależy w zupełności od taktu, dobroci i sympatyi przewodnika, który nad nią pracuje. On to, znając upodobanie młodzieży, może zwrócić duszę ku dobremu, łagodnie, zamiast naginać przemocą na drogę cnoty, na której mogłaby się zachwiać i zboczyć. Ramię karności sięga daleko. Jedna z panien opowiadała mi, jako rzecz mogącą zająć cudzoziemca, o swoim przyjacielu, surowo zgromionym przez przewodników, ale nie w Musquash, lecz gdzieindziej, za ohydną zbrodnię: za taniec. Ona, ta panienka, która mi to opowiadała, nie lubi tańca. Nie tańczyłaby za nic w świecie... Czy można sobie wyobrazić cudowny wpływ takich słów, wygłaszanych przez młodzieńczą, surową istotę, niezwykłą czynić ustępstw dla wrodzonego pociągu do tańca, naturalnego młodym zwierzątkom ludzkiego rodzaju? Rozpalone żelazo, służące do piętnowania, może też wypalać rany, jak mogą zaświadczyć ci, którzy byli kiedykolwiek poddawani ich działaniu.
Niezmiernie jest to ciekawe: to swobodne, zdrowe, przyjemne życie, które ciągle zwraca swe myśli do spraw innego świata, a jednocześnie ceni bardzo partyę tennisa o wieczornym chłodzie i równie gorliwie dba o wdzięczne życiowe obowiązki (ciężkie obowiązki, jeśli do pomocy ma się tylko amerykańską „pomocnicę,“ t. j. służącą), jak i o zbawienie duszy. Miałem sposobność poznać w oryginale te „małe kobietki,“ które pani Alcostt dostarczyły wzorów do jej wdzięcznych powieści dla młodzieży; a były tu one w przeważnej liczbie, bo „chłopcy“ wyruszyli w świat szukać szczęścia. Jedni pracowali w hałaśliwych, ruchliwych miastach, inni wyruszyli na daleki zachód, a inni zniknęli w omdlałych, leśnych krajach południa. Dziewczęta oczekują ich powrotu, jak to jest w zwyczaju wszystkich dziewcząt na całym świecie. Potem nadejdzie słoneczny dzień powrotu chłopców, którzy przybędą, starannie ubrani, z mową oczyszczoną od brzydkich klątw i niegrzeczności. Oto ukazują się właśnie — niech Bóg im błogosławi! — a panienki w białych muślinowych sukniach przesuwają się nakształt niebiańskich widziadeł i przyjmują ich według zasług. Mama się w to nie wdaje, papa także nie, bo ma co innego do roboty, i tylko wzdłuż cienistej, ociężałej, zacisznej ulicy słychać otwieranie ogrodowych furtek i zamykanie ich cicho lub z łoskotem, stosownie do humoru wchodzącego, i wybuchy wesołego śmiechu tam, gdzie się zbierze kilkoro, a białe muśliny pośród męzkich postaci układają plany wycieczek lub spacerów. Potem przechodzili się parami i rozmawiali aż do tej chwili, gdy młodzieńcy zmuszeni byli śpieszyć na ostatni pociąg i wszyscy gromadą pobiegli na dworzec, a nikt się tem nie myślał gorszyć.
I dlaczego mieliby się gorszyć? Od piętnastego roku życia amerykańskie dziewczątko obraca się w pośród „chłopców,“ jak siostra pomiędzy braćmi. Oddają jej oni przysługi, wożą ją na spacery, obdarzają kwiatami i cukierkami. Te dwie ostatnie pozycye są dość kosztowne, i to właśnie dobrze dla młodzieńca, który się uczy cenić przyjaźń, wymagającą hucznych ofiar i oszczędności na cygarach. Dziewczęta uczą się same nad sobą czuwać, wiedząc, że los ich od nich zależy, i że są one ściśle skrępowane tą właśnie swobodą, jaką im udzielono. Tym sposobem przepędzają one „przyjemne chwile“ z dwustu lub trzystu chłopcami, mającymi także siostry i niezachwianą pewność, że gdyby który z nich okazał się niegodnym zaufania, syndykat młodzieży wyprawiłby go rychło na inny świat, gdzie ludzie nie oświadczają się i nie żenią. I tak upływa czas do chwili, gdy dziewczęta zaczynają rozumieć odwrotną stronę medalu, gdy się przekonywają, że mężczyzna nie jest żadnym półbożkiem, ani zamaskowanym potworem, ale poprostu istotą samolubną, próżną, łakomą, a mimo to wszystko osobliwością przyjemną w towarzystwie, potrzebującą pociechy w smutnych chwilach, pożywienia w głodnych i kierowania w trudnych, którą to świadomość europejskie ich siostry zdobywają znacznie później, dopiero po paru latach małżeńskiego pożycia.
Amerykańska panna robi wybór. Złote światło miłości rozjaśnia oczy, które rozumieją wszystko, a pomimo to światło nie traci nic na swej złocistości, bo amerykańskie dziewczątko, tak samo jak angielskie, często płocho i nierozsądnie wybiera. Tę tylko ma korzyść, że wie więcej, niż tamte, że ma pewne doświadczenie, znajomość rozrywek, zrozumienie interesów, obowiązków i dziwactw mężczyzny, doświadczenie zdobyte w niezliczonych pogawędkach z chłopcami i z innemi dziewczętami, które na swoich poufnych zebraniach znajdują czas na roztrząsanie tego, co robią Tom, Ted, Stuke lub Jack. Ztąd wynika, że jest ona towarzyszką — w najobszerniejszem tego słowa znaczeniu — człowieka, którego zaślubia; wspólniczką, troszczącą się o interesy firmy, osobą, u której się szuka rady w ważnych chwilach, od której się żąda pomocy i współczucia w chwilach niebezpieczeństwa. Miło jest wiedzieć, że jedno serce dla nas bije, ale jeszcze przyjemniej, gdy oprócz serca i głowa myśli razem z nami, jeżeli z ust słodkich do całowania można usłyszeć słowo mądrej rady.
Kiedy amerykańska panna wychodzi zamąż, wszystko się kończy. Miłe chwile minęły bezpowrotnie. Mogły one trwać pięć, siedem, dziesięć lat, stosownie do okoliczności. Królowa abdykuje ze zdumiewającą szybkością i nikt jej już nie widuje inaczej, jak tylko z mężem. Królowa umarła — lub pilnuje domu. I ta domowa praca jest dowodem, że Amerykanka starzeje się prędko. Ma ona niegodziwe „pomocnice“ w osobie irlandzkiego brudasa, lub równie brudnej murzynki. Ciężko to dla pani domu, która musi wykonywać trzy czwarte roboty sama, a w tem suchem, denerwującem powietrzu, zajęcie to jest wielkim ciężarem. Dziękujcie Niebu! o, wy! mieszkanki Indyj, za wszystkie wasze ayah... Choć nieudolne, są one dziesięć razy zręczniejsze od Amelii-Araminty-Robelli-Tencyi Jackson (czarnoskórej), pod jarzmem której jęczy młoda pani domu w Ameryce, dręczona jej nieumiejętnością i zuchwalstwem.
Ale odbiegłem daleko od cichego, spokojnego Musquash i jego nieograniczonej gościnności — prostodusznej, serdecznej gościnności. Bądźcie dobrzy dla Amerykanina, gdziekolwiek go spotkacie! Zaprowadźcie go do klubu, choć będzie was tam trzymał, mówiąc bezustannie, do trzeciej rano; dajcie mu najlepszy namiot, najtłuściejszą baraninę! Zaciągnąłem u tego narodu dług, którego nigdy nie zdołam spłacić... Jakże mam zakończyć moje opowiadanie? Czy chcecie posłuchać o wycieczkach w upalne dnie do cichych tamtejszych lasów nad brzegami Monongaheli, w których niedorzeczne amerykańskie karyolki nie mogą zawracać i zaczepiają się w zaroślach? Czy o pływaniu łódkami pod palącem słońcem po tej rzece, której fale wyrzucały niedawno, u stóp przerażonej wioski, trupy mieszkańców Johnstonu, poległych w katastrofie? Widziałem jednego, jedynego, który ocalał z tego rozbicia. Był on tam duchownym. Dom, kościół, parafian, żonę i dzieci, wszystko zmiotła i wydarła mu jedna noc okropności. Nie miał on żadnego zajęcia, nie byłby zdolny zająć się czemkolwiek; ale Bóg okazał się miłosiernym względem niego. Siedział on na słońcu i uśmiechał się blado. Pozostało w jego biednej głowie mętne wspomnienie czegoś, co się stało, nie przypominał sobie tylko, co to było właściwie, ale wiedział, że coś było. Należy prosić Boga, ażeby mu nigdy nie powrócił tej świadomości...
Różne obrazy przesuwają się przed mojemi oczyma. Wielkiego fabrycznego miasta z trzykroćstotysięczną ludnością, oświetlanego i opalanego naturalnym gazem, tak, że wielka dolina przepełniona płonącemi piecami, nie zaciemnia czystego nieba kłębami dymu. Obraz Musquashu oświetlonego tym samym tajemniczym gazem, którego płomienie osiem stóp wysokie huczą i syczą dniem i nocą, na rogach ulic zarosłych trawą, a nikt nie zakręca kranów, bo nie warto zadawać sobie tego trudu. Flotylle statków ładownych węglem, przepływające po rzece do miasta St. Louis, fabryki gnieżdżące się w lasach, w których wyrabiają się oprawy do siekier i łopat dla całego chyba świata, a w końcu obraz zapomnianej sekty niemieckiej „bractwa wiekuistego rozłączenia“, które się tu zawiązało w czasach, gdy stan był bardzo młody i ziemia tania. „Bractwo“ wymiera, bo jego członkowie nie żenią się i nie wychodzą zamąż, a nowych przybyszów jest bardzo mało. Podniesienie się wartości ziemi obdarzyło tych starych biedaków dostatkami, których nigdy nie pożądali. Mieszkają oni w małej wioseczce, w domach zbudowanych w stylu holenderskim, z drzwiami wchodowemi od tyłu i z dróżkami wysypanemi żwirem. Klasztorna cisza miasteczka Musquash jest wielkomiejską wrzawą w porównaniu z panującą tu ciszą. Ale i tu, wśród kwiatów, tuli się miłosna historya. Trwała ona lat siedemdziesiąt, bo brat i siostra kochali się czule, ale więcej jeszcze nad swoją miłość kochali wykonane przysięgi. Więc żyli przez ten czas, i żyją dotąd, widując się codziennie, ale w rozłące. Jakiekolwiek mogły być ich walki i cierpienia, nie zostawiły one śladu na ich obliczach spokojnych, jak twarze małych dzieciątek. Dla niewtajemniczonych ci wytrwali ludzie wydają się tylko parą staruszków, ubranych w suknie dziwacznego kroju. Ale kochają się oni wzajemnie, a ich miłość przywodzi mi wspomnienie dziewcząt i chłopców z Musquash. Chłopcy są ładni i dzielni, pokończyli studya w Yales, naturalnie, ale mimo to biegli w prowadzeniu interesów, w handlu i przemyśle, w świdrowaniu pokładów naftowych, w sprzedawaniu wszystkiego, co grzeszny człowiek może sprzedać bliźniemu. Zręczni w grach i zabawie, z barczystemi ramionami, z bystrem spojrzeniem i silnemi szczękami, nie gardzący rozrywką i niewinną hulanką. Będą z nich dobrzy obywatele kraju, zawładną światem i prawdopodobnie pożenią się z białemi, muślinowemi sukienkami. Dużo jest na świecie rzeczy gorszych od losu chłopców z miasteczka Musquash nad Monongahelą...


KONIEC






  1. Pisane to było przed wojną chińsko-japońską, której wypadki, jak z zachowania się Japończyków w obecnej wojnie chińskiej, potwierdzają trafność uwag autora. (Przyp. tłóm.).
  2. Angielskich. (p. tł.).
  3. Folwark.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.