<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Na progu Dalekiego Wschodu, opisujący jego mieszkańców. — O głodnych Indyach i o kulisach.

— Upewniam pana, że takich upałów nie było w Singapoore od wielu lat. Marzec jest wprawdzie tu uważany za miesiąc najgorętszy w roku, ale jednak to, co się teraz dzieje, jest zupełnie nienormalne...
Ja coś odpowiedziałem omdlałym głosem.
— Tak, naturalnie. Zawsze to samo mówią wszędzie. Pozostaw mnie w samotności i pozwól mi się rozpłynąć...
To jest temperatura cieplarni, gdzie się hodują storczyki, przygniatająca, nieubłagana, rozparzona wilgoć, nie stygnąca w dzień, ani w nocy. Singapoore podobne jest do Kalkuty, ale jeszcze gorsze. Na przedmieściach budują szereg domów; w mieście najeżdżają na siebie i popychają się w tłumie. Są to niezawodnie oznaki handlowego rozwoju. Indye pozostały tak daleko, że niema co tu mówić o krajowcach. Wszystko to Chińczycy — jeżeli nie Francuzi, Holendrzy lub Niemcy. Tylko niewtajemniczeni mogą przypuszczać, że Anglicy są tu panami. Panują Chiny i ląd stały Europy, ale głównie Chiny. Przekonałem się, że jestem na granicy Państwa Niebieskiego od chwili, gdy przesiąkłem odorem chińskiego tytoniu, cienko pokrajanego, tłustego i połyskującego chwastu, przy którego dymie każdy inny wydaje się zapachem perfum Rinnula.
Opatrzność zawiodła mnie ponad wybrzeże, do miejsca noszącego miano Hotelu Raffles’a, gdzie jedzenie jest o tyle dobre, o ile niewygodne pokoje. Pozwólcie mi dać przestrogę podróżnym. Niech się żywią u Raffles’a, a mieszkają w hotelu Europejskim. Byłbym uczynił to samo, gdyby nie pojawienie się dwóch okazałych dam, gustownie ustrojonych w koszule, jak sądziłem, i siedzących z nogami opartemi na krześle. Okazało się, że były to holenderskie damy z Batawii i że był to ich strój narodowy, noszony do samego obiadu.
— Jeżeli, jak pan mówisz, miały na sobie pończochy i szlafroki, nie masz pan powodu do skargi. Zazwyczaj nie kładą na siebie nic, oprócz koszuli, do 5-ej po południu — objaśnił mnie człowiek obeznany z miejscowemi zwyczajami.
Nie wiem, czy mówił prawdę, przypuszczam, że tak; ale teraz wiem już, co to są wdzięki mieszkanek Batawii i nie zachwycam się niemi. Dama w takim szlafroku przyprawia o roztargnienie i przeszkadza rozejrzeniu się w politycznem położeniu Singapooru, który jest teraz zaopatrzony w rząd doskonałych fortów i rachuje cierpliwie na mające je przyozdobić działa. Jest coś wzruszającego w tej ufnej, serdecznej postawie kolonij, które oddawna powinny były nabrać nieufności i przejąć się goryczą...
— Mamy nadzieję, że rząd zrobi to dla nas. Przecież rząd może to zrobić — powtarza się nieustannie ta zwrotka wszędzie, gdzie Anglicy nie czują się bezpieczni. A cóż dopiero, gdy się posłucha tutejszych inżynierów! Śmiałość ich mowy zdumiewa tego, kto się nasłuchał nieskończonych rozpraw nad każdą linią budowaną w Indyach, na dobrze znanym gruncie, w znajomych warunkach. Tu rozprawia się o „opasaniu całego półwyspu“, o zaprowadzeniu komunikncyi tu, wzmocnieniu wpływów tam, i Bóg wie o czem jeszcze. Ale nigdy ani słowa o konieczności zwiększenia liczby wojska do opieki i zabezpieczenia tych wszystkich niewinnych operacyj. Może przypuszczają, że rząd pomyśli i o tem, ale dziwnie się robi, słuchając rozmów, prowadzonych z zimną krwią o sprawach, wymagających niewątpliwie podwojenia załóg dla obrony tych dzieł od rąk cudzoziemskich. Pomimo to, wykona się zamierzone roboty, a gdy nadejdzie pora, wydobędziemy zkądkolwiek parę oddziałów i sierżanta, a wtedy i ludzie zrozumieją znaczenie tych kolonij. Zresztą, prorokowanie jest rzeczą łatwą...
Profesor zajrzał mi przez ramię i rzekł:
— Basta! Kolonia ta zostanie filią Chin, polem zbytu i pracy dla taniego chińskiego robotnika.
Wyznaję, że posępny był widok ulic, zapełnionych chińskim tłumem, zamiast naszych ludzi z Indyi, z Beharu, z Madrasu, z Konkanu.
Potem przyszedł do nas człowiek opalony podzwrotnikowem słońcem, mający posiadłości na Nowem Borneo: — miał tam jaskinię wysoką na dziewięćset stóp, i tylko tyle, a zapełnione odwiecznem guano — i zaczął opowiadać historye, od których krew krzepła w żyłach.
— Północne Borneo — wyrzekł spokojnie — potrzebuje miliona robotników, żeby mogło zakwitnąć. Cały milion kulisów. Wszędzie potrzeba ludzi — na półwyspie i na Sumatrze do sadzenia tytoniu, i na Jawie, i wszędzie, ale Borneo samo potrzebuje ich milion!
Miło jest zobowiązać sobie obcego człowieka, a ja czułem, że przemawiam w interesie Indyi.
— Moglibyśmy wam dostarczyć dwa miliony, a nawet dwadzieścia milionów w razie potrzeby — odezwałem się wspaniałomyślnie.
— Wasi ludzie są do niczego — odrzekł mieszkaniec Nowego Borneo; — Indye, jako dostawcy robotników, są dla nas bez użytku, a ludzie na Sumatrze mówią, że wasi kulisowie nie chcą, czy nie umieją uprawiać tytoniu. Potrzeba nam chińskich kulisów w miarę, jak się kraj rozwija.
O Indye! ojczyzno moja! Na toż się zdało odziedziczyć odmienną i świetną cywilizacyę i starożytny przywilej pierwszeństwa! Na to, ażeby twoje dzieci pogardzane były przez obcych przybyszów, jako sprzęt nieużyteczny po za granicami swojej ogłodzonej krainy! Oto droga do pracy, do sytości, droga, na którą tłoczą się tysiącami żółci ludzie, żółte poczwary z warkoczami, a tymczasem w Bengalu podnoszą hałas z powodu popełnianych okrucieństw, dlatego, że jeden oddział wojska, pięćset dusz, wysłano o paręset mil, do Assanu...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.