Od morza do morza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od morza do morza |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1901 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Gąsiorowska |
Tytuł orygin. | From Sea to Sea |
Podtytuł oryginalny | Letters of Travel |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Jest w anglo-saskiej rasie coś wadliwego. Zaledwie „Afryka“ zarzuciła kotwicę w cieśninie Penangu, dwóch naszych towarzyszów opanował istny szał, ponieważ dowiedzieli się, że inny parowiec wyrusza natychmiast do Singapoore. Gdyby wsiedli na jego pokład, zyskaliby parę dni. Bóg jeden wie, dlaczego czas był dla nich tak drogocenny! Popędzili więc kłusem do swych kajut i zaczęli pakować manatki, jakby zbawienie duszy zależało od tego. Potem spuścili się na dół i odpłynęli sampanem rozgorączkowani, spotniali, lecz uszczęśliwieni. Robili wycieczkę dla przyjemności i zyskali może... trzy dni. To także stanowiło dla nich przyjemność...
Penang, to kraina palm. Pomyślałem to, patrząc na lesiste wzgórza, wznoszące się nad miastem, i na całe pułki palmowych drzew, rosnących na przestrzeni trzech mil przeszło. Powietrze było łagodne i ociężałe, wokoło statku pełno było łodzi z towarami, a na nich mnóstwo ludzi z Madrasu okrytych klejnotami; na wybrzeżu ciągnęły się szeregi niskich, pokrytych dachówką domków Penangu. Cienie nocy nastąpiły po upalnym dniu.
Wysiadłem na ląd i bliski byłem płaczu z wielkiego wzruszenia ujrzawszy Sikha[1] z piękną brodą, w białych kamaszach, z karabinem na ramieniu. Czem jest zimne źródło dla spragnionej ziemi, tem był dla mnie jego widok. Pochodził on z Jandżali w okręgu Umritsar. Czy znam tę miejscowość — czy nie znam? Zacząłem mu opowiadać nowiny o wojsku, o ludziach na dalekiej północy, a oblicze Sikha promieniało. Służył on w wojskowej policyi; służba była dobra, ale za daleko od kraju, niewiele było do roboty, a Chińczycy też nie sprawiali kłopotu. Zdarzały się między nimi bójki, ale „nas nie śmią zaczepiać.“ I Sikh odszedł dumny, posuwistym wojskowym krokiem, a ja rozweseliłem się na samą myśl, że Indye, te Indye, które miałem znienawidzieć, są jeszcze nie tak bardzo odległe.
Jest w ludziach nieprzeparty pociąg do potępiania wszystkiego, co obce. Kalkuta dziwuje się, że w Allahabad są dobre posadzki w balowej sali, Allahabad wydziwia się nad tem, że w Lahorze mają lód, a Lahora udaje, że wierzy, iż w Penawarze wszyscy uzbrojeni. I ja tak samo zadziwiłem się, ujrzawszy w Rangoonie parowiec, a po wyjeździe z Moulmeinu byłem pewny, że zostawiam po za sobą ostatnie ślady cywilizacyi. Próżność moja i nieświadomość zostały mocno dotknięte widokiem długich ulic, obudowanych dwupiętrowemi domami, pełnych ticca-gharry, szyldów, a nadewszystko dżiurikhiszów.
Wy tam w Indyach nie widzieliście nigdy prawdziwego dżiurikhisza. Jest ich około dwóch tysięcy w Penangu, a niema między niemi dwóch jednakowych. Są one pokryte lekko i śmiało rysowanemi smokami, końmi, ptakami i motylami: ścianki ich są z czarnego drzewa ze spojeniami z białego metalu, a tak mocne, że kulis siada na nich, oczekując na pasażera. Jeden jest tylko kulis, ale silny, a biegnie tak szybko, jak sześciu indyjskich górali. Owija on warkocz wkoło głowy — rodem jest z Kantonu i to jest jedyną niedogodnością dla Sahitów, nie znających jego języka. Trzeba nim kierować, jak wielbłądem.
Ludzie to cierpliwi i wytrwali. Osobnik ze złowróżbną twarzą, wiozący mnie, uderzał ich batem i usiłował bezustannie najeżdżać na nich przez całą drogę do wodospadów, położonych o pięć mil od Penangu. Zdawało mi się, że wśród gęstwiny drzew kokosowych powinnyby przerwać się szeregi budowli. Ciągnęły się jednak bez końca domki z pozamykanemi okiennicami, pokrewne indyjskim bungalom i króliczym norom Rangoonu, walczące o byt pod naporem bujnych drzew i krzewów. Gdzieniegdzie jaśniał front chińskiego domostwa, ozdobiony purpurą, szafirem i złotem, z chińskiemi latarniami nad wejściem i migającemi w głębi ogrodu dziwacznie strzyżonemi krzewami.
Wjechaliśmy na drogę obrzeżoną domkami krajowców, zbudowanemi na palach, ocienionemi wiekuistemi palmami kokosowemi, obciążonemi masą niedojrzałych orzechów. Upalne powietrze przejęte było zapachem roślin, ale nie było w niem zapachu ziemi zroszonej deszczem. W gęstych zaroślach odzywało się ćwierkanie ptaków, od strony gór, ku którym jechaliśmy, dochodził przygłuszony odgłos grzmotu, zresztą wszędzie było cicho, a pot kroplami spływał nam po twarzy.
— Teraz trzeba iść piechotą na górę — odezwał się woźnica, wskazując baryerę zamykającą porządnie utrzymany ogród botaniczny. — Wszystkie powozy tu się zatrzymują.
Członki nasze ciążyły nam jak ołów, a oddech wydobywał się z trudnością, otaczając nas wilgotnem ciepłem tureckiej łaźni. Ziemia przejęta była wilgocią i ciepłem, nieznośne drzewa (byłem zanadto śpiący, żeby odczytywać napisy, które na nich pozamieszczał jakiś nielitościwie energiczny człowiek) były też wilgotno i rozparzone. Na boku szemrały głosy płynącej wody, ale byłem zanadto śpiący, żeby się w nie wsłuchiwać, a na samym szczycie wzgórza rozciągał się gęsty, ociężały obłok, nakształt edredonowej pierzynki otulający wszystko.
Usiadłem, gdziem stał, widząc, że droga idzie w górę stromo, wycięta jak schody — i ogarnęła mnie senność. Siedziałem u wejścia do ciasnego wąwozu. Istna cieplarnia. Czułem jednak, że trzeba iść do wodospadu, więc wdrapałem się po schodach na sam szczyt, mimo, że każdy kamyk pod nogą skrzypiał do mnie: „usiądź.“ Wreszcie doszedłem do niewielkiego strumyka, spływającego po skalistem obliczu góry, gdy po mojem własnem obliczu spływał nierównie obfitszy strumień potu.
Potem poszliśmy na śniadanie, bo głos żołądka donośniej przemawia od wszelkich innych uczuć. Na zakręcie drogi znikły ogrody i ucichł szmer wodospadu i na tem skończyła się nasza wyprawa.
Na imię mu było Joha, a warkocz miał pięć stóp długi — prawdziwy warkocz z włosów, nie z plecionego jedwabiu. Utrzymywał hotel i nakarmił nas kurczętami, w których niewinne ciało wtłoczono cebulę i inne jakieś dziwne przyprawy. Do owej pory trwogą przejmował nas widok Chińczyka, ukazującego się z jadłem, lecz po tej próbie wszystko już możemy przyjąć z ich ręki. Na zakończenie uczty mieliśmy ananasy i siestę. Piękna to rzecz, której my w Indyach nie znamy. Kładziesz się i leżysz, pozwalając czasowi upływać. Nie jesteś wcale zmęczony, nie usiłujesz zasnąć. Napełnia cię niebiańska ociężałość, zupełnie niepodobna do przykrej drzemki w upalną niedzielę, ani do obowiązkowego wypoczynku europejskich poranków. Zaczynam teraz gardzić tymi, którzy opisują siestę w zimnych klimatach. Dopiero tu zrozumiałem, co jest właściwie siesta...
∗
∗ ∗ |
Chciałem kupić parę rzeczy: sarong, czyli putso, czyli dhoti, fajkę i malajski kris, ale sarongi przychodzą tu głównie z Niemiec, a zamiast groźnych krisów znalazłem coś podobnego do wykałaczki do zębów, drobiazg niezdolny do przebicia malajskiej skóry. W dzielnicy, zamieszkałej przez krajowców, zastałem całą armię Chińczyków, rozstawioną na szerokich ulicach i domach. Jedni ładowali cynę do Singapoore lub powozili pięknemi powozami, inni robili obuwie, krzesła, ubrania — wszystko, czego potrzebuje wielkie miasto. Była to przednia straż mongolskiej nawały. Pierwsze placówki docierają już do Kalkuty, pierwsze lotne kolumny do Rangoonu. Tu zaczyna się pierwszy korpus, sto tysięcy liczący, jak mówią. Kto najpierwszy uderzył na trwogę wobec najścia Chińczyków? Nie można zaprzeczyć, że ci w Penangu nie są przyjemni, widok ich jest nawet wstrętny. Pracują ciężko, a w tym klimacie praca jest mocno szkodliwa; oczy ich podobne są zupełnie do oczu ich ukochanych smoków. Nasze indyjskie bóstwa są znośne, niektóre nawet jowialne — naprzykład brzuchaty Ganesh, ale co można zrobić z narodem, który lubuje się w potworach i wieńczy szczyty dachów płomienistemi językami lub bałwanami morskiemi? Roi się od Chińczyków wszędzie, a gdziekolwiek zbierze się ich trzech lub czterech, zajadają rzeczy nie mające nazwy — najchętniej wnętrzności z kaczek. Nasi chińscy współpasażerowie na statku wyprawiali sobie uczty z uproszonych odpadków kuchennych, osypanych hojnie proszkiem perskim dla odstraszenia mrówek. I to też nie jest naturalne, bo człowiek powinien jadać jak człowiek, jeżeli ma jak człowiek pracować. Po przepędzeniu kilku godzin w chińskiej dzielnicy zrozumiałem, dlaczego angielskie pospólstwo nienawidzi mieszkańców Niebieskiego Państwa. Przejęli mnie oni trwogą, a przypatrywanie się ich domom, składom i im samym nie sprawiło mi żadnej przyjemności.
Odór drukarskiej farby jest bardzo przenikliwy. Pociągnął mnie też na drugie piętro do biura redakcyjnego, gdzie korekty leżały w czarującym nieładzie, a ręczna prasa klekotała, jak za dawnych, dobrych czasów.
Chciałem się dowiedzieć, co zamierza się uczynić z chińską dekoracyą domów w Penangu? Mało ważna ta sprawa wynikła z rozporządzeń zarządu miejskiego w Singapoore, nakazujących usunięcie chińskich przyozdobień z dachów, i podniosła taką burzę, że przez całe trzy dni miasto było na łasce i niełasce Chińczyków, którzy powstali jak jeden mąż i narobili władzom niemało kłopotu. Wypadek ten zmusił rząd do bliższego wejrzenia w sprawę tajemnych chińskich stowarzyszeń, które w taki sposób kierują czynnościami ludzi, a z tego wejrzenia wynikło przedsięwzięcie środków ostrożności, niełatwych do wykonania. Chińczyk musi mieć tajne stowarzyszenia... Żyje on w kraju, gdzie są one niezbędne dla jego pociechy i obrony, dla uregulowania płacy, gdzie istnieją od niepamiętnych czasów, i nie wyrzeknie się on ich do śmierci, jak nie wyrzeknie się opium i nie rozłączy z trumną.
— Czy pan sądzisz, że stowarzyszenia rozpadną się pod wpływem odezw rządowych?
— Nie. Będą rozruchy.
— Rozruchy? Jakiego rodzaju?
— Przyjdzie więcej wojska, trochę armat. Sir Charles Warren zostanie tu w Singapoore głównym dowódcą; dotąd nasza załoga zależna była od komendy w Hong Kongu. Ale rozruchy będą napewno. Ani pan, ani ja, ani nikt w świecie nie zdołałby temu zapobiedz. Okaże się wkrótce, czy potrafimy je poskromić. Ale że wybuchną, to pewna[2].
Z redakcyi wyprawiłem się do chińskiego teatru, stojącego tuż przy drodze, a zbudowanego z tyczek i starych worków. Sama już muzyka była dowodem, że Chińczycy mają zachwiane władze umysłowe. Raz jeden — dawno już temu — w Indyach zdarzyło mi się słyszeć piekielną muzykę rogów, towarzyszącą „Tancerzom Piekła“, podczas uroczystości wstąpienia na tron księcia. Było to o tysiąc mil ztąd, ku północy, ale charakter muzyki był ten sam. Tu tłum Chińczyków stał, jak można najbliżej piekielnej orkiestry i napawał się nią. I co tu czynić — pytam raz jeszcze — z narodem nie mającym nerwów, smaku i, jak twierdzą wszyscy, pozbawionym zmysłu moralnego? Ale to nie jest prawdą, że Chińczyk przychodzi na świat z gotowym warkoczem. Warkocz rośnie mu stopniowo, a w najwcześniejszej fazie jest on najśliczniejszem przybraniem głowy, jakie można sobie wyobrazić; łagodnej, ciemnej barwy, kędzierzawy, długi około trzech cali i zapleciony do końca czerwonym jedwabiem. Warkoczyk dziecka podobny jest do pierwszego wypustka tulipanowej cebulki i byłby bardzo ładny, gdyby nie to, że chińskie dziecko jest okropne jako kształt i kolor. Leży ono zawsze spokojnie i nie płacze nigdy. Dlatego, że się lęka, ażeby go nie ugotowano i nie zjedzono. Widziałem sam roznoszone po targach, w środku miasta, ugotowane dzieci. Chińczycy mówili, że to prosięta, ale mnie się zdaje, że ja wiem lepiej. Nieżywe prosięta nie wyszczerzają zębów i nie mają otwartych oczu...
Twarze Chińczyków przerażały mnie, więc ociekłem z dzielnicy chińskiej na krańce miasta i zatrzymałem się przed domem bez okien, przed którego drzwiami widniał kompas. Duch we mnie wstąpił na ten znajomy widok, bo wiedziałem, że pod tym dachem, gdzie się to znajduje, można znaleźć koleżeństwo, litość i współczucie, pomimo tajnych stowarzyszeń całego świata.