Od morza do morza/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od morza do morza |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1901 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Gąsiorowska |
Tytuł orygin. | From Sea to Sea |
Podtytuł oryginalny | Letters of Travel |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Mieliśmy pojechać z Rangoonu prosto do Pennugu. Zamiast tego stoimy pod Moulmeinem na parowcu, który tak wygląda, jak gdyby właściwie nigdzie nie płynął. Po co wybrał się on do Moulmeinu, jest tajemnicą, ale że wszyscy na pokładzie są tacy, jak ja, więc nikt się nie uskarża. Wyobraźcie sobie statek obładowany ludźmi, którym się nie śpieszy, którym nie idzie o nic więcej oprócz jedzenia i którzy nie znają innych wzruszeń jak pojawienie się ćmy...
Moulmein położone jest u ujścia rzeki, która powinnaby płynąc w Południowej Ameryce; szpetne kupieckie statki kołyszą się u stóp pięknych gór okolicznych, a pękate okręty, płynące z Indyj, wloką się powoli. Podróżni rzadko się zjawiają w Moulmeinie, tak rzadko, że z wyjątkiem bark z towarami, łodzie nie często podpływają do stojących statków.
W zaufaniu powiem wam, że Moulmein jest miastem zupełnie nie z tego świata...
Gdy nasz parowiec posuwał się w górę rzeki, ujrzeliśmy najpierw jednego słonia, a potem drugiego, zajętych pracą przy szopach nad rzeką. Niektórzy ludzie, ciasnego umysłu, uzbrojeni w szkła, utrzymywali, że na ich grzbietach siedzieli mahoutowie, ale to rzecz niedowiedziona. Ja wolę wierzyć w to, co widziałem: w senne miasto, rozsypane jednym szeregiem domów na wybrzeżu, zamieszkane przez pełne powagi słonie, wznoszące palisady dla własnej rozrywki. Czuć było w powietrzu zapach świeżo piłowanego drzewa — nie widzieliśmy słoni piłujących — i od czasu do czasu gorącą ciszę powietrza przerywał łoskot padającej belki. Słonie, gdy im się zachciało jeść, wędrowały parami do klubu, nie zadając sobie trudu witania nas, co nas trochę dotknęło. Pocieszyliśmy się, ujrzawszy na wzgórzu wielką białą pagodę, otoczoną mnóstwem małych.
— To jest miejsce, do którego trzeba się wybrać — wyrzekliśmy jednym głosem.
Tieca-gharri w Moulmeinie są trzy razy mniejsze od tych, któremi jeżdżą w Rangoonie, bo tutejsze koniki nie większe są od dobrego barana. Woźnice popędzają je kłusem pod górę i z góry, a że gharri jest bardzo ciasny, a drogi niekoniecznie dobre, ćwiczenie to jest mocno orzeźwiające. I tu wszyscy powożący pochodzą z Madrasa.
Pamiętałbym lepiej, jak wyglądała ta pagoda, gdybym się nie był zakochał głęboko i nieodwołalnie w birmańskiej dziewczynie, ujrzanej na pierwszych stopniach schodów. Tylko to, że termin odpłynięcia parowca naznaczony był na południe następnego dnia, powstrzymało mnie od pozostania w Moulmeinie i nabycia pary słoni. Jest ich tam takie mnóstwo, że spacerują po ulicach, i nie wątpię, że można je kupić za kawałek trzciny cukrowej.
Rozstawszy się z tą piękną dziewicą, uszedłem niewiele stopni, a obejrzawszy się, ujrzałem taki widok — wodę, wyspę, szeroką rzekę, zielone łąki i gęste lasy, iż uradowałem się, że żyję.
Pochyłość wzgórza nademną i podemną utkana była pagodami od wspaniałych, złotem i purpurą lśniących, do delikatnych i prostych z szarego kamienia. W oddali, wysoko, rozległy się słabe dźwięki, coś nakształt złotych dzwonków, i szmer wietrzyku, poruszającego czubami palm. Piąłem się coraz wyżej, dopóki nie dostałem się do miejsca, gdzie panował wielki spokój i królowały birmańskie święte obrazy. I tu znów kobiety składały pokłony. Pochylały głowy i szeptały modlitwy. W ręku miałem parasol czarny, podróżne trzewiki na nogach i podróżny kask na głowie. Nie modliłem się: przeklinałem swą dolę zato, że zostałem obieżyświatem, i żałowałem, że nie znam birmańskiego języka o tyle, ażeby wytłómaczyć tym paniom, że mnie to martwi i że zdjąłbym kask, gdyby nie słońce. Obieżyświat jest brutalną istotą. Chlubię się tem przynajmniej, że zarumieniłem się, obchodząc wkoło pagodę. Powinno mi to być poczytane za zasługę. Ale zato przyglądałem się ze straszliwem natręctwem złotym i czerwonym marom świątyni, z pięknie wyzłacanemi obrazami Buddy na ścianach, maleńkim palmom wyrastającym ze szczelin popękanego ceglanego bruku i dużym palmom nad świątynią, ponurym posągom w niszach głównej pagody i nizko zawieszonym bronzowym dzwonom na każdym rogu. Na jednym z dzwonów był zdumiewający napis po angielsku — widocznie koncept odlewacza z przed lat trzydziestu pięciu.
„Ktoby uszkodził ten dzwon
„Do piekła pójdzie on
„Zkąd wyjść nie zdoła już...“
Czołem przed autorem tego wiersza! Wy, co przybywacie do Moulmeinu, obchodźcie się z należnem uszanowaniem z tym dzwonem i strzeżcie się lekceważenia, któreby mogło urazić pobożnych.
W dolnej kondygnacyi pagody mieściły się cztery komnaty, w których trzy ściany przybrane były olbrzymiemi gipsowemi posągami, a przed każdym z nich płonęła jedna, samotna świeca, której płomień walczył z blaskiem zachodzącego słońca, wpadającego przez okna, i cała komnata pełna była bladożółtego światła, niemożliwego dla wzroku. Niekiedy jedna z kobiet wsuwała się do tych komnat na modlitwę, ale większość pozostawała na dziedzińcu; te, które wchodziły do wnętrza, modliły się goręcej, niż tamte; wyprowadziłem ztąd wniosek, że troski ich musiały być cięższe. O religii birmańskiej wiem mniej, niż nic, bo pięknie oprawne dzieła, opisujące Birmę, nie dają żadnych objaśnień. To jedno tylko wiem, że za tło ma ona najpiękniejsze krajobrazy, jakie można wymarzyć na ziemi.
W tej świątyni, którą zwiedzałem, widok był cudowny na cztery strony świata — zarówno piękny na parowce stojące na rzece u stóp góry, na srebrzyste zatoki z lewej strony, na lasy z prawej i na dachy Moulmeinu od strony lądu. W chwilach, gdy cichł szelest kobiecych sukien i szeptanych modlitw, dochodził zdala, z góry, dźwięk niezliczonych metalowych listków, poruszanych powiewem wiatru, a zawieszonych na Htee pagody. Złoty obraz migotał w słońcu, malowane wizerunki spoglądały na głowy pobożnych, a gdzieś w pobliżu młot i kielnia pracowały nad wzniesieniem nowej pagody na cześć Władcy świata.
Siedząc zadumany, podczas gdy profesor puścił się na wycieczkę ze świętokradzkim aparatem fotograficznym (ku postrachowi młodzieży birmańskiej), zrobiłem dwa ważne odkrycia. Pierwsze, że bóstwem, które rządzi światem, jest lenistwo, drugie, że kształty pagody urodziły się z pękatych kształtów pnia cukrowej palmy. Stała właśnie jedna z nich przedemną dziwnie podobna do małej, szarej kamiennej budowli.
Trzecie i najważniejsze odkrycie zrobiłem w chwilę później. Brudne dyablątko, chłopiec, przebiegł koło mnie, ubrany w putso z pięknej materyi, jakiej napróżno szuknłem w Rangoonie. Powiedziano mi, że taka materya kosztuje sto dziesięć rupii.
— Profesorze — przemówiłem, gdy aparat wyłonił się z za węgła świątyni — coś dziwnego dzieje się w tym kraju. Ludzie nie chcą pracować, nie wszyscy są dakoitami, to jest rozbójnikami, a dzieci ich chodzą ustrojone w putso wartości stu rupii, jeżeli rodzice nie kłamią. Jakim sposobem mogą oni tak żyć?
— Jednakże żyją — odrzekł profesor — a ja zabrałem z sobą tylko część klisz! Jutro rano przyjdę tu z nowym zapasem. Czy ci się marzyło kiedy o podobnem miejscu?
— Nie — odrzekłem szczerze. — Jest to coś cudownego, ale nie zdołałbym określić, w czem leży ten urok...
— W tem bydlęcem próżnowaniu — odparł profesor, pakując aparat, i odszedł niechętnie, ścigany dźwiękiem dzwonów, kołysanych przez wiatr.
O dziesięć minut drogi od pagody ujrzeliśmy wojskową orkiestrę i wojsko. Nigdy jeszcze nie widziałem żołnierzy z Madrasu. Ubrani są jak prawowity Tommy[1], ale mają wygląd wykwintniejszy i więcej ucywilizowany. Podobno czytają oni angielskie książki i znają dobrze swoje prawa i przywileje.
W nieszczęśliwą godzinę zapragnąłem wskrzesić obumierający handel Moulmeinu i w tym celu zamówiłem krajowca, ażeby przyszedł nazajutrz rano na pokład naszego statku z doborem materyj birmańskich. Nawet pięciu minut nie było potrzeba na przebycie tej drogi. Nadszedł ranek, ale człowiek się nie pojawił. Ani jedno czółno z arbuzami o różowem mięsie nie podpłynęło do nas, tak jakbyśmy byli skazani na kwarantannę. Gdyśmy ruszyli w dół rzeki do Penangu, widać było znów słonie bawiące się znoszeniem belek, uroczyście i tajemniczo, jak zawsze. Były one głównemi mieszkańcami tej krainy i zapewne jej władcami. Ich ospałość udzieliła się ludności, a gdy profesor zdradził zamiar odfotografowania ich, słonie odwróciły się i odeszły z pogardą.
Płyniemy teraz do Penangu w temperaturze 87 Fahr. ponad zero w kajutach, a na pokładzie nic, coby się mogło oczom podobać. Wyczerpaliśmy literackie zapasy, wypili dwieście cytryn, przegrali czterdzieści gier (głównie pasyansów), urządzili wyścigi o dziesięć rupii (choćby nagroda wynosiła sto zamiast dziesięciu, nie byłbym do nich stanął) i sypiamy po siedemnaście godzin na dobę. Pisać niepodobna...