Od morza do morza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od morza do morza |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1901 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Gąsiorowska |
Tytuł orygin. | From Sea to Sea |
Podtytuł oryginalny | Letters of Travel |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Rzeka i szynkownia na wyprzeżu Picot i oznajmienie kapitana, że podróż z Kalkuty dobiegła do końca i że za parę godzin dotrzemy do Rangoonu, nie robi żadnego wrażenia. Rzeka ma brzegi płaskie, ubogie i błotniste. Jednak gdy nas mijały kołyszące się łodzie, obładowane ryżem, przyszło mi na myśl, że oto płynie przedemną rzeka „Straceńców“ — droga, którą tylu ludzi znanych mi przepłynęło w ciągu trzech lat ostatnich — przepłynęło po to, by nigdy nie powrócić... Jeden płynął tędy do Birmy i zginął w utarczce, rozpłatany birmańskim bułatem; drugi dążył, żeby panować nad tym krajem w imieniu jej królewskiej mości, lecz nie zdołał zapanować nad górskim strumieniem i utonął razem z koniem. Inny zginął od kuli swego służącego, inny z ręki krajowca „dakoita,“ który go zastrzelił podczas obiadu, a tylu innych otrzymało truciznę jadowitej febry, jako jedyną nagrodę za „trudy i poświęcenie nieodłączne od wojskowej służby,“ według słów regulaminu bengalskiej armii. Przebiegłem w myśli długi szereg nazwisk oficerów młodych, cywilnych i policyjnych urzędników, ajentów handlowych, służących wielkim firmom i awanturników... Płynęli wszyscy przez tę rzekę i pomarli...
Obok mnie stał jeden z pracowników, dążących do Nowej Birmy i opowiadał o nieskończonych pościgach za uciekającymi krajowcami, o marszach i kontrmarszach bez żadnego rezultatu, o zgonach w dzikich puszczach tamecznych, o zgonach bohaterskich i rozdzierająco smutnych...
Nagle jakaś zagadkowa złocistość ukazała się na widnokręgu, jakiś cud, jaśniejący w słońcu, którego rysy nie były podobne ani do muzułmańskich kopuł, ani do strzelistych świątyń Hindusów. Wznosiło się to na zielonej pochyłości, a później zarysowały się szeregi magazynów, szop i młynów.
— Do krainy jakiegoż bóstwa dostaliśmy się, my, niezależni Anglicy? — pomyślałem.
— To świątynia! — objaśnił mnie towarzysz. — Niech ją...
Ale nie godziło się przeklinać. Do tej chwili moje nieoswojone oczy nie mogły dopatrzeć różnicy pomiędzy tym krajem a innemi, lecz ta złocista kopuła mówiła wyraźnie: „Oto Birma, kraj niepodobny do żadnego innego znanego tobie...“
— To sławna starożytna świątynia — objaśniał dalej mój towarzysz. — A teraz, odkąd otwarto drogę żelazną Tonghov-Mandalay, płyną tu tysiące pielgrzymów. Postradała ona podczas trzęsienia ziemi olbrzymi złoty szczyt, zwany przez krajowców „htee“ i dlatego jedna trzecia jej część zasłonięta jest bambusowem rusztowaniem. Powinienbyś pan obejrzeć po wykończeniu. Teraz wyzłacają go nanowo.
Nie idzie mi o to, jaka jest właściwie ta świątynia i co napisano o jej przeszłości. Tak, jak stoi teraz, górując ponad wszystkiem, jest dostatecznem objaśnieniem sprawy birmańskiej — dlaczego tylu młodzieńców szło tędy na śmierć, dlaczego uwijają się tu żołnierze i dlaczego roi się na tych wodach od parowców, podobnych do mew czarnogrzbietych.
Przybiliśmy do nowej krainy, o której jeden z pierwszych naszych ministrów-rezydentów wyrzekł:
— To już nie Indye. Należałoby ten kraj uczynić kolonią angielską.
Jeżeli wydał on ten sąd na zasadzie delikatnego powonienia, miał słuszność; bo chociaż Kalkuta ma swoją własną odrębną woń, Bombaj swoją, a trzecią, odrębną i najsilniejszą Pendżab, mają jednak te zapachy pewne powinowactwo między sobą, gdy tymczasem odór Birmy jest zupełnie inny. Nie jest to odór chiński, ale nie jest i indyjski.
— Co to jest? — zapytałem.
A towarzysz mój odrzekł:
— Napi.
To jest ryba, którą solą wtedy, gdy już oddawna powinnaby być pogrzebana, a która pożerana jest przez wszystkich.
Tak, nowy to kraj, kraj, w którym ludzie rozumieją, co to gra kolorów, a naród to rozkosznie leniwy. Mnóstwo pięknych dziewcząt. Najgorsza rzecz, że anglo-indyanin jest tu obcym, istotą bez znaczenia. Nie zna on języka birmańskiego — co jest nie wielką szkodą — a Hindusowie z Madrasu przemawiają tu do niego po angielsku. Jest ich tu znaczna liczba, a zajmują oni miejsce krajowców, niechcących pracować, i po niewielu latach pobytu powracają do rodzinnego Madrasu z pieniędzmi i z pierścieniami na palcach; skutki tego są widoczne. Madrasczyk żąda i otrzymuje ogromną płacę, i przekonywa się, że jest niezbędny.
Birmańczyk żyje wygodnie, a kobiety birmańskie zaślubiają madrasczyków, a nawet Chińczyków, którzy im mogą zapewnić dobrobyt. Jeżeli krajowiec podejmuje się roboty, najmuje do jej wykonania ludzi z Madrasu. Zkąd bierze pieniądze na ich zapłacenie, nie mogłem się dowiedzieć, ale wszyscy jednozgodnie twierdzili, że mieszkaniec Birmy za nic w świecie nie będzie szedł drogą uczciwej pracy. A jednak, gdyby łaskawa Opatrzność była ubrała cię w purpurową, zieloną, bursztynową lub brunatną szatę, osłoniła ci głowę zawojem z różowego szala i dała ci za ojczyznę kraj, w którym ryż dziko rośnie, a ryby same się łowią, gniją i zostają nasolone — czy chciałbyś pracować? Czy nie wolałbyś jeść chleb na ulicy, przyglądając się wszystkiemu, co się dzieje? Gdyby dwie trzecie dziewcząt twojego kraju chichotało się wesoło, a wszystkie bez wyjątku były ładne, czy nie wolałbyś przepędzać czas w miłostkach?
Birmańczycy zajmują się tem właśnie, a Anglicy, którzy za nich pracują w Birmie, wyrażają się o jej mieszkańcach surowo. Ja osobiście lubię birmańczyków, zaślepiony sympatyą, jaką powziąłem od pierwszego wejrzenia. Po śmierci zamienię się w mieszkańca Birmy, okrytego dwudziestu jardami prawdziwej jedwabnej materyi (angielskiego wyrobu), z papierosem w ustach, i będę rozmawiał wesoło, żartując dowcipnie, i będę się przechadzał z dziewczyną, o cerze migdałowej, która także będzie się śmiała i żartowała, jak przystało młodemu dziewczęciu. Nie będzie zarzucała na twarz zasłony, gdy na nią spojrzy mężczyzna, ani nie będzie szła za mną z tyłu podczas przechadzki, według indyjskiego obyczaju. Będzie mi patrzeć prosto w oczy, uczciwie i po koleżeńsku, a ja odzwyczaję ją od szpecenia pięknych usteczek paleniem siekanego tytoniu, zawiniętego w liść kapuściany i nauczę ją palić wykwintne papierosy najlepszego gatunku.
Szczerze mówiąc, birmańskie dziewczęta są bardzo ładne i, zobaczywszy je, zrozumiałem lepiej to, co tu opowiadano o naszej... o naszej armii...
Opatrzność opiekuje się tymi, którzy sami sobą nie umieją się zaopiekować. Szedłem ulicą nieznanego nazwiska, znęcony barwami, rozlanemi tak hojnie na całej jej długości.
Świetny koloryt ma Radiputana i południowe Indye, i całą tęczę jaskrawych barw można tam widzieć; ale koloryt Birmy jest zupełnie inny. U kobiet szarfy, spódnice i kaftany są w trzech różnych żywych barwach, a u mężczyzn zawoje i szaty, „putso,“ są wprost olśniewające. Świetne barwy odcinają się jaskrawemi plamami na tle ciemnych, drewnianych domów, oprawionych w zielone liście. Nigdzie sztuka niema określonych przepisów, a koloryt zależy od natężenia światła słonecznego. I dlatego ludzie, żyjący w mgle londyńskiej, wierzą jeszcze w blado-zielone i ponuro-czerwone odzienia. Dajcie mi kolor lila, różowy, czerwony, lapis lazuli i olśniewającą purpurę pod jaskrawem światłem słonecznem, które łączy, i łagodzi wszystko. Zastanawiałem się nad tem właśnie i nad tem, że lud tamtejszy obchodzi się łagodnie ze zwierzętami, gdy człowiek, jadący śmiesznie małym powozikiem, zastosowanym do wzrostu tłustego, birmańskiego kuca, zabrał mnie z sobą na przejażdżkę i pojechaliśmy ku angielskiej dzielnicy, gdzie „sahibowie“[1] przemieszkują w ładnych domeczkach, zbudowanych jakby z deseczek od cygarowych pudełek. Zdawałoby się, że mogłyby rozsypać się od jednego uderzenia i dlatego zbudowano je na nogach. Domy nie są podobne do koszar, a nierówny grunt i zakurzone, czerwone drogi, nie przypominają wcale Indyj.
Kucyk zawiózł nas do ogrodu, utkanego małemi jeziorkami, nasadzonemi mniejszemi jeszcze wysepkami, a po wodzie pływali w łódkach sahibowie, strojni we flanelowe garnitury. Po za parkiem stały klasztorki, pełne wygolonych ludzi, przyodzianych w złocisto-brunatne szaty, którzy wyrzekli się świata, rozkoszy i szatana, i spędzali życie na wesołej gawędce; w pobliżu stały trzy małe dziewczynki ze szkoły, jakby zeszły tylko co ze sceny po przedstawieniu „Mikada,“ a najdziwniejsze było to, że wszyscy się śmiali — śmiali do błękitnego nieba dlatego, że było błękitne, do zachodzącego słońca i do siebie dlatego, że nie mieli nic innego do roboty, a małe, tłuste dziecko śmiało się najgłośniej.
Pagoda była niedaleko, cudowna i błyszcząca tak, jak w pierwszej chwili, gdyśmy ją ujrzeli z rzeki: lecz zblizka widziane jej kształty zmieniły się, odsłaniając w pośrodku gniazdo nielicznej liczby małych pagod, stojących w jej obrębie. Ukazały się też dwa olbrzymie gipsowe tygrysy (według birmańskich religijnych przepisów), stojące na wzgórzu, strażnicy, strzegący największej świątyni w Birmie. Naokoło roiły się tłumy wesołego ludu w pięknych szatach, a wszyscy szli po kamiennych schodach, które pomiędzy tygrysami prowadziły do szczytu. Osobliwa była budowa tych schodów. W większej części zbudowane były jak tunel, a raczej jak kolumnada, bo widać było złocone, drewniane filary wśród mrocznego korytarza. Późno już było po południu, gdy doszedłem do tego dziwnego miejsca i zobaczyłem, że chcąc się dostać do pagody, stojącej na szczycie wzgórza, trzeba przebyć długie bez końca schody.
Pobyt mój w Rangoonie liczył się na godziny, więc można mi darować, że stawałem dęba z niecierpliwości na dole schodów, nie mogąc utworzyć sobie dokładnego, zupełnego i ścisłego wyobrażenia o wszystkiem, co było do widzenia. Znaczenie trzech tygrysów-strażników, wnętrze głównej świątyni, mnóstwo mniejszych, było dla mnie niedostępne i niezrozumiałe. Nie wiedziałem dlaczego ładne dziewczątka sprzedawały małe laseczki i kolorowe świece do postawienia przed wyobrażeniem Buddy. Wszystko było niezrozumiałe, a nie było nikogo, ktoby mi to wytłómaczył. Tyle tylko mogłem się dowiedzieć, że niezadługo wielki, złocony Htee, zniszczony podczas trzęsienia ziemi, ma być ustawiony na dawnem miejscu, z wielką uroczystością i śpiewami, i że połowa ludności Górnej Birmy miała się zebrać na tę ceremonię.
Przeszedłem środkiem pomiędzy dwoma olbrzymiemi zwierzętami, potem przez czysto wymyte podwórze, do bramy o spłaszczonym wierzchołku, przy której trzymali straż kulawi, niewidomi, trędowaci i garbaci. Gdym ich mijał, czepiali się z jękiem i piskiem mego ubrania, ale tłum, niknący na łagodnej pochyłości schodów, nie zwracał na nich uwagi. I ja wszedłem w półmrok bardzo długiego krużganku, wyłożonego kamieniami, wypolerowanemi stopami ludzkiemi przechodniów; pod ścianami jego stały rzędami kramiki.
W najdalszym końcu tego krużganka widać było skrawek wieczornego nieba i tam zaczynały się drugie nierównie więcej strome schody, prowadzące już prosto do Shwedagonu, jak nazywają tę świątynię. Zatrzymałem się tam; przedemną był wspaniały przedsionek, w czystym stylu birmańskim, ozdobionym chińskiemi napisami i pomyślałem, że nic już piękniejszego nie zobaczę, chociażbym poszedł dalej. Nie mogłem pojąć, jakim sposobem ten naród może wydawać rozbójników, o których się czytuje w dziennikach. I ujrzałem wtedy oblicze, które było dla mnie objawieniem. Podbródek, policzki, usta, szyja modelowane według starorzymskiego typu, a ponad tą doskonałością linii tkwił nos mongolski, wąskie czoło, błyszczące skośne oczy. Przypatrywałem się bacznie temu człowiekowi, a on obejrzał się także ze zdumiewająco zuchwałym wyrazem, wykrzywiając szyderczo usta. Potem odszedł z miną wyzywającą, a ja zostałem wzbogacony jednem więcej wspomnieniem i obserwacyą.
Ten człowiek wydał mi się typem dakoita. Przy sposobności potrafiłby ukrzyżować...
Potem brunatne dzieciątko zjawiło się na ręku matki i roześmiało się, a ja zapragnąłem uścisnąć je za rączkę i wyszczerzyłem też do niego zęby. Matka podniosła w górę maleństwo i roześmiała się, i dziecię się śmiało, i wszyscy się śmiali, bo zdaje się, że już taki zwyczaj w tym kraju, a potem zeszedłem z powrotem ciemnym już teraz krużgankiem, w którym mrugały tylko lampy właścicieli kramików i tłumy ludzi śmiały się do siebie. Birmańczycy muszą być ludem o łagodnych obyczajach, bo pozostawiają trzyletnie dzieci pod opieką glinianych lalek lub tygrysów.
W klubie spotkałem znajomego z Pendżabu i rzuciwszy się w jego potężne objęcia, zażądałem pożywienia i rozrywki. W klubie pełno było ludzi, jadących w górę rzeki, lub przybywających stamtąd, a rozmowy były echem podbojów, posuwających się ku północy. Wyprawa i podbój Birmy są najmniej znane i oceniane ze wszystkich naszych przedsięwzięć wojennych w ostatnich czasach.
— Czy widzisz tego człowieka tam w rogu? Miał on rozciętą głowę w Zoungloung-goo. Niesłychanie odporny osobnik... Ten chłopiec obok niego cały rok spędził na uganianiu się za dakoitami. Rozproszył bandę Boh-Manga i schwycił samego Boha, jak wiadomo. Tamten znów jedzie do kraju za urlopem, bo jest chory; tkwi w nim jakiś kawał żelaza. Spróbuj-no naszej baraniny, upewniam cię, że w całym Rangoonie jedynie u nas w klubie można jadać baraninę. Nie przemawiaj tylko krajowym językiem do naszych chłopców. Wszyscy są z Bombayu lub Madrasu. Tam w pierwszym szeregu stoi paru birmańczyków służących, ale prawdziwy birmańczyk nie pracuje nigdy. Woli być poprostu niewinnym daku.
— Czem?
— Lubym dakoitem. Nazywamy ich daku przez skrócenie, tak sobie, pieszczotliwie. Weź ryby. Tak, Rangoon ma swoje zalety. Płaci się tu po książęcemu: niewielki dom z meblami sto pięćdziesiąt rupii. Płaca służby dwieście lub dwieście pięćdziesiąt. Razem czterysta. Mój drogi chłopcze, kominiarz tu nie weźmie mniej, niż dwanaście do szesnastu rupii miesięcznie, i w takim jeszcze razie nie ogranicza się do jednego domu. Daleko gorzej tu, niż w Quetta. Każdy, kto jedzie do Niższej Birmy, a liczy, że się utrzyma ze swojej pensyi, jest głupcem.
Głos z drugiego końca stołu rzekł:
— Dyabelny głupiec! Co innego w Górnej Birmie, gdzie można dostać posadę i na koszta podróży.
Inny głos, wyrywający się z ogólnej rozmowy, dodał:
— Nie rozpisywali się nad tem w dziennikach, ale mówię wam, że wcale nie z taką łatwością zdobyliśmy ten fort, jak się potem zdawało. Boh Gwee złapał nas w istną pułapkę i w chwili, gdyśmy ścisnęli szeregi, nasi ludzie byli już dobrze przerzedzeni od frontu i od tyłu. Te walki w dżunglach dyabła warte i tyle! Proszę dajcie mi jeszcze lodów...
Potem opowiedzieli mi o śmierci mego szkolnego kolegi, zabitego na szańcach reduty Minhla, a czy kto jeszcze pamięta utarczkę pod Minhla, którą otworzył się trzeci bal w Birmie?
— Byłem blizko niego — mówił jakiś głos. — Umarł na ręku. A o ile mi się zdaje, lecz nie jestem pewny. W każdym razie wiem, że śmierć miał lekką. Dobry był chłopiec...
— Dziękuję wam — powiedziałem. — Sądzę, że czas mi już wyjść.
I wyszedłem w duszną noc, a w głowie dzwoniły mi opowiadania o bitwach, morderstwach i nagłych śmierciach. Uchyliłem rożek zasłony, kryjącej Górną Birmę i byłbym dał dużo zato, żeby popłynąć w górę rzeki i zobaczyć mnóstwo dawnych przyjaciół, a teraz wyniszczonych wojną, i pobytem w dżungli żołnierzy. Całą noc śniły mi się nieskończone schody, po których zstępowały tysiące pięknych dziewcząt, ubranych w piękne szaty tak jaskrawe, że aż raziły mój wzrok. Na górze, na samym szczycie wisiał złoty demon, u stóp schodów leżał z twarzą, zwróconą ku niebu biedny mój kolega, poległy pod Minhla, a gromada brodatych oberwańców, ubranych w khahi trzymała przy nim straż.