<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Wrażenia, jakie czyni Japonia po dziesięciu godzinach pobytu, i dokładne opisanie zwyczajów i obyczajów jej mieszkańców ich przemysłu, sztuki i cywilizacyi.

Dziś rano, po udręczeniach burzliwej nocy, w oknie mojej kajuty ukazały się dwie szare skały, pokryte zielonością i uwieńczone dwiema niebiesko-zielonemi sosnami. Poniżej łódź delikatna, jakby zbudowana z sandałowego drzewa, kołysała na wietrze porannym żółtawo-białe żagle. Szafirowo ubrany chłopiec, o starem, żółtawem obliczu, ciągnął linę. Skała, drzewa i łódź wyglądały jak skrzydło japońskiego parawanu, co było dowodem, że ląd nie jest złudzeniem. Ta nasza poczciwa, stara ziemia ma spory zapas przyjemności dla swych dzieci, ale mało jest takich, któreby mogły wyrównać rozkoszy oglądania nowego kraju, zupełnie obcej rasy i obyczajów. Jestem więc i ja w Japonii, w Japonii! ojczyznie pudełek, lakki, czarujących ludzi i uprzejmego obejścia, w kraju artystów, jak się mówi w książkach. Mieliśmy tylko przystanąć w Nagasaki w drodze do Kobé, ale przez dwanaście godzin można przecież zebrać jaki taki zapas spostrzeżeń.
Wzgórza, otaczające Nagasaki, pokrywała zieleń z jakimś żółtawym odcieniem, różniąca się od zieloności innych krajów. Była to zieloność japońskiego parawanika, a sosny także były parawanowe. Miasta prawie nie widać z zatłoczonej przystani. Leży ono pośród pagórków, a od strony morza jest handlowa dzielnica, pusta i błotnista. Handel, o czem dowiedziałem się z radością, jest tu bardzo słabo rozwinięty: Japończyk mało się interesuje handlowemi sprawami.
Na wybrzeżu dobry mój humor wzmógł się jeszcze na widok młodego człowieka, noszącego srebrny kwiat złocienia na czapce, źle dopasowany, niemieckiego kroju uniform na ciele, i mówiącego poprawną angielszczyzną, że mnie nie rozumie. Był to japoński urzędnik celny. Wszyscy japońscy urzędnicy wyglądają jakby przebrani w europejskie ubrania, które im zupełnie nie pasują; ma się chęć zapłakać na ten widok...
Kiedy dżiarikishi, ciągniony przez młodzieńca z pucołowatą twarzą, wjechał w ulice miasta, tylko poczucie własnej godności powstrzymało mnie od wydawania radosnych okrzyków. Wyciągnąłem się wygodnie na aksamitnych poduszkach, uśmiechając się do kobiety ustrojonej w szarfę i trzy olbrzymie szpilki, sterczące w czarno-granatowych włosach. I ona roześmiała się do mnie, tak jak owa birmańska dziewczyna w pagodzie Monhueinu. Jej śmiech, kobiecy śmiech, powitał mnie na wstępie do Japonii. Czy ci ludzie mogą się wstrzymać od śmiechu? Sądzę, że nie. Mają oni także tysiące dzieci na ulicach, że muszą się odmładzać, żeby się dzieci nie nudziły. Nagasaki zamieszkują wyłącznie dzieci. Dorośli ludzie są tylko dodatkiem. Dziecię, mające dwie stopy wzrostu, prowadzi za rączkę dziecię trzystopowe, które znów trzyma rączkę dwustopowego, dźwigającego na plecach maleństwo półłokciowe, które, ale nie dacie mi wiary, że cała gama wzrostu kończy się na sześciocalowej japońskiej laleczce. Laleczki te poruszają się i śmieją. Ubrane są w niebieskie koszulki, opasane szarfą, która owiązuje też koszulkę tego, który je niesie. Więc gdy się rozwiąże tę szarfę i dziecię i jego starszy brat ukazują się odrazu obnażeni. Widziałem matkę, która to zrobiła jednym zamachem, a cała operacya przypominała mocno obłupywanie skorupki z jaj gotowanych na twardo.
Kto się spodziewa jaskrawych barw, płomienistych szyldów i iskrzących latarni, nie znajdzie nic z tego w wąskich, brukowanych ulicach Nagasaki. Ale kto żąda harmonijnej budowy domów, wykwintnej czystości, dobrego smaku i doskonałego podporządkowania każdej rzeczy potrzebnej temu, dla kogo ją zrobiono, znajdzie to wszystko i więcej jeszcze. Wszystkie dachy są smutnego, ołowianego koloru, kryte gontem lub dachówką, a fronty domów z drzewa, jak je Bóg stworzył. Niema tu ani dymu, ani mgły, a w jasnem świetle pogodnego nieba mogłem wyraźnie widzieć wnętrze każdej sieni.
Opisywano już wielokrotnie sposób budowania japońskich domów, złożonych i rozsuwanych ścian i ram oklejanych papierem. Ale wszystkie te drukowane opisy nie mogą dać dostatecznego pojęcia o wykwintnej robocie domostw, które możnaby zburzyć jednem kopnięciem i połupać na drzazgi uderzeniem pięści. Naprzykład sklepik, w którym sprzedaje się ryż, suszone ryby i łyżki wyrobione z bambusowego drzewa. Front przedstawia się wspaniale. Zbudowany on jest z półcalowych tarcic, pozbijanych gwoździami. Ani jedna tarcica nie jest pęknięta, wszystkie przykrojone równo. Dla przyozdobienia połowa frontowej ściany pokryta jest naoliwionym papierem, oprawionym w ćwierć-calowe ramki. Ani jeden kwadracik nie jest uszkodzony, ani jedna ramka, w którą w krajach więcej ucywilizowanych oprawionoby szkło, nie jest skrzywiona. A sam kupiec, bunnia, ubrany w niebieską suknię, w grubych białych pończochach siedzi opodal, nie wpośród towarów, na blado złocistej macie z ryżowej słomy, obrzeżonej czarnym szlakiem. Mata jest gruba na dwa cale, trzy stopy szeroka, sześć stóp długa. Bunnia opiera jednę rękę na ruszcie z kutego mosiądzu z wyobrażeniem straszliwego smoka, lekko zarysowanego na powierzchni. Piecyk pełny jest popiołu, ale na macie niema go ani ździebełka. Obok leży zielony skórzany kapciuch, ściągnięty na czerwone sznurki, napełniony tytoniem, krajanym cienko jak bawełna. Bunnia napełnia tytoniem długą, czarną z czerwonem fajeczkę z lakki, zapala ją od węgli na ruszcie, pociąga dwa razy i fajeczka już wypalona. Niema jednak żadnego śladu na macie. Za sobą ma bunnia zasłonę z bambusowej trzciny i paciorków, łagodzącą światło w tym pokoju z żółtawą posadzką i z sufitem z prostego, cedrowego drzewa. W pokoju niema nic, oprócz krwawoczerwonego koca, rozłożonego gładko jak arkusz papieru. Za pokojem jest sionka z tak wygładzonego drzewa, że odbija się w niem światło. Na końcu sionki widoczna dla oka bunnii stoi karłowata sosenka, dwie stopy wysoka, w zielonym polewanym wazonie, a obok gałązka azalei krwisto-czerwonego koloru jak koc, wetknięta w blado- szary dzbanek. Bunnia postawił to wszystko dla własnej przyjemności, dla rozkoszy swych oczu, bo jest rozmiłowany w pięknie. Biały człowiek nie wpływa na jego upodobania, a utrzymuje on dom w niepokalanej czystości, bo lubi porządek i czuje, że w tem jest artyzm i piękno. Cóż my możemy na to powiedzieć, my, europejczycy?
Idźmy dalej, w głąb Nagasaki...
Z wyjątkiem ohydnego policyanta, który się upiera udawać europejczyka, ludzie, to jest pospólstwo, nie gonią bynajmniej za niegustownem ubraniem z Zachodu. Młodsi noszą niekiedy okrągłe filcowe kapelusze, czasami surduty i spodnie i coś nakształt butów. Wszystko obrzydliwe. Podobno w stołecznych miastach strój europejski jest raczej regułą niż wyjątkiem. Jeżeli tak jest rzeczywiście, gotów jestem przypuścić, że grzechy przodków, którzy siekali misyonarzy jak kotlety, zostały ukarane w dzisiejszem pokoleniu zaćmieniem artystycznego poczucia. Jednak kara wydaje się jeszcze sroższą od winy...
Zachwycały mnie rumieńce na twarzach, uśmiechy tłustych dzieci i zdumiewająca odrębność wszystkiego wokoło mnie. Tak to dziwnie znaleźć się w kraju wyszukanej czystości i przechadzać się po mieście zabudowanem domkami dla lalek. Japonia jest źródłem rozkoszy dla ludzi małego wzrostu. Nikt nad nimi nie góruje, a oni sami mogą patrzeć z góry na kobiety, tak jak być powinno.
Wszedłem do sklepu osobliwości i poraz pierwszy w życiu doznałem uczucia, że jestem barbarzyńcą, nie prawdziwym sahibem. Błoto uliczne przywarło grubą warstwą do moich butów, a on, właściciel przybytku niepokalanej czystości, zaprosił mnie, żebym przeszedł po wygładzonej posadzce i białych matach do pokoju w głębi. Przyniósł mi matę pod nogi, co tylko pogorszyło sprawę, bo ładne dziewczątko chichotało z za węgła, przyglądając się ćwiczeniom dokonywanym przezemnie. Przeszedłem potem przez sionkę szeroką na dwie stopy, zastałem za nią istne cacko, ogródek z karłowatemi drzewinami, uderzyłem głową o drzwi i dostałem się do skarbczyka pełnego takich cudowności, że mimowoli zniżyłem głos. Daremnie pocieszałem się myślą, że jednem uderzeniem mógłbym rozwalić te ściany; czułem jeszcze więcej, że jestem ogromny, szorstki i brudny, co mnie usposobiło jak najgorzej do targowania się przy kupnie. Kupiec kazał podać herbatę, bardzo lekką, a to już dopełniło miary mego zakłopotania. Miałem ochotę powiedzieć mu: „Spojrzyj na mnie, czcigodna osobo! Jesteś zanadto czysty i wykwintny dla tego świata, a dom twój nie jest mieszkaniem dla ludzi, chyba, że ich nauczy wielu rzeczy, których mnie nikt nie nauczył. Z tego wynika, że ciebie nienawidzę, bo się czuję niższym od ciebie, a ty gardzisz mną i mojemi butami, uważasz mnie za dzikiego człowieka. Puść mnie, albo rozwalę ci tę drewnianą budę nad głową“. Zamiast tego zaś powiedziałem uprzejmie:
— A! tak! tak! Bardzo tu pięknie. Osobliwy rodzaj sklepu...
Kupiec był niepospolitym zdziercą, a ja byłem rozgorączkowany i nieswój, dopóki się stamtąd nie wydobyłem na ulicę, gdzie powróciłem swobodnie do roli brnącego po błocie Anglika.
Doszliśmy do stóp wzgórza, na które prowadziły potężne schody z szarego, ściemniałego od deszczów kamienia. Po obu stronach schodów zwieszały się gęste niebiesko-zielonawe lub zielono-czarne sosny, stare, sękate i pokręcone. Zbocze góry miało jaśniejszy kolor zieleni, na której odcinały się ciemniej sosny i niebieskie szaty ludzi. W powietrzu nie było słonecznego blasku, ale pewien jestem, że światło słońca byłoby raczej popsuło wrażenie. Drapaliśmy się po schodach pięć minut, ja, profesor i fotograficzny aparat, a odwróciwszy się, ujrzeliśmy dachy Nagasaki u naszych stóp, morze ołowianych i ciemnobrunatnych dachów, między któremi jaśniały pęki różowo-białych kwiatów wiśni. Okoliczne wzgórza pełne były mogił, porozrzucanych kępami sosen i pierzastych bambusów.
— Co za kraj! — wołał profesor, otwierając aparat. — A czy uważałeś, że gdziekolwiek jesteśmy, zawsze się zjawi człowiek, który się umie obejść z moją skrzynką? Ciekawe to, nieprawdaż?
— Profesorze! — wyrzekłem uroczyście — dowód to, że nie my jedni jesteśmy na świecie. Zauważyłem to już w Hong-Kongu. Teraz rozumiem coraz lepiej. I zdaje mi się, że z czasem zejdziemy do rzędu zupełnie zwyczajnych ludzkich istot...
Weszliśmy na dziedziniec, na którym złowrogo wyglądający koń spoglądał na dwa lwy, a gromadka dzieci bawiła się wkoło niego. Stworzenie to zostało dawno już temu wyrzeźbione z kości mamuta przez japońskiego Prometeusza, ożyło i oźrebiło się, a jego potomstwo odznacza się rażącem podobieństwem do swego życiodawcy. Lata zatarły w nim ślad drogocennego materyału, który przebija się jeszcze w żółtawej grzywie i ogonie; a rozdęty brzuch i zdumiewające kopyta tego konia do dziś dnia spotkać można u koni w Nagasaki, noszących siodła przybrane aksamitem i czerwonem suknem, jak u koni występujących po cyrkach.
Nie mogliśmy wejść po za obręb dziedzińca, bo napis na ścianie opiewał: „Nie wolno wchodzić.“ Nie obejrzeliśmy zatem świątyni, tylko jej wysokie dachy, pokryte poczerniałem poszyciem, spuszczającem się falisto stopniami i ginącem wśród liści. Japończycy igrają ze słomą, jak my z gliną do modelowania; ale jakim cudem lekkie krokwie mogą udźwignąć podobny ciężar, jest to zagadką dla oka profanów.
Zeszliśmy po schodach do herbaciarni.
— Trzeba zdjąć buty — oznajmił Y-Tokai.
Mogę was upewnić, że człowiek, siedzący na schodach herbaciarni i szamoczący się z zabłoconemi butami, niema wspaniałej miny. I trudno mieć eleganckie maniery, mając nogi odziane tylko w pończochy, i wchodząc do herbaciarni po wygładzonej posadzce, gdy ładne dziewczęta patrzą na ciebie ciekawie i pytają, czy ci się tu podoba? Radzę każdemu wziąć z sobą parę strojnych pantofli z wyszywanej skóry lub jedwabnych, byle nie przyszedł tak, jak ja, w bronzowych tanich skarpetkach, z cerami na piętach, na rozmowę z dziewczętami w kawiarni.
Wprowadziły nas trzy, a wszystkie ładne i świeże, do pokoju wyłożonego skórą złotawo-brunatnego niedźwiedzia. Tokmoma — rodzaj niszy — za całe umeblowanie miało obrazek, przedstawiający nietoperzy wirujących wśród zmierzchu i bambusową żardinierkę z żółtemi kwiatami. Sufit wyłożony był gładkiem drzewem, z wyjątkiem wąskiego paska obok okna, ozdobionego plecionką z wiórów cedrowego drzewa, oddzieloną od reszty sufitu brunatnym bambusem tak wygładzonym, że wyglądał jak pociągnięty lakką. Lekkie dotknięcie usunęło na bok ścianę i weszliśmy do obszernego pokoju, gdzie także była tokmoma, oprawiona z jednej strony w nieznany gatunek drzewa, a u góry przybrana obdartą z kory gałęzią osobliwego kształtu. Stał tam perłowo-popielaty wazon i nic więcej. Dwie ściany pokoju były z naoliwionego papieru, a złączenia ram pokryte były mosiężnemi krabami, pół naturalnej wielkości. Wszędzie naturalne drzewo, bez plamki i skazy. Po za tem ogródek opasany płotkiem z karłowatych sosenek, przyozdobiony maleńką sadzawką, z wygładzonemi przez wodę kamieniami, zapuszczonemi w ziemię, i kwitnącem drzewem wiśni.
Pozostawiono nas samych w tym przybytku schludnego porządku i piękna, a ja, jako bezwstydny Anglik, pozbawiony butów (biały człowiek wygląda zawsze nędznie, gdy jest boso), oglądałem ściany, dotykając się parawanów. Dopiero, gdy się zatrzymałem dla obejrzenia klamry, spinającej ściany, spostrzegłem, że to jest inkrustacya, przedstawiająca dwa białe żórawie zjadające rybę. Całość miała około trzech cali kwadratowych i w zwykłych warunkach niewidoczna była zupełnie. Parawany zastępują miejsce szaf: lampy, świeczniki, poduszki i pościel mieszkańców ukrywa się za niemi. Naród, który to potrafi uczynić schludnie, godzien jest, aby mu oddać pokłon. Poszliśmy przez schody z surowego drzewa i lakki do pokojów z okrągłemi oknami, nie dającemi żadnego widoku i zaplecionemi bambusową siatką dla rozkoszy wzroku. Kurytarze z ciemnego drzewa lśniły się jak lód, a ja czułem się upokorzony.
— Profesorze — wyrzekłem — ci ludzie nie plują, nie jedzą jak prosięta, nie kłócą się, a pijany człowiek stoczyłby się z każdego domu po pochyłości na sam dół Nagasaki. Oni chyba nie mają dzieci...
Urwałem. Na dole przecież był cały rój dziecinny!
Dziewczęta przyniosły herbatę w niebieskich porcelanowych filiżankach i ciastka na miseczce z czerwonej lakki. Siedliśmy niezgrabnie na czerwonym dywanie rozłożonym na macie, a dziewczęta podały nam pałeczki do jedzenia ciastka. Było to niełatwe zadanie.
— Czy to już wszystko? — zaryczał profesor. — Głodny jestem, a herbata i ciastka nie powinny się ukazywać przed czwartą po południu!
I ukradkiem porwał kawałek ciastka palcami.
Powróciły — tym razem było ich pięć — z podstawkami z czarnej lakki, rozmiaru stopy kwadratowej, a wysokości czterech cali. To miało nam służyć za stoły. Przyniosły miseczkę z czerwonej lakki, pełną ryby ugotowanej w słonej wodzie i morskie anemony. W każdym razie nie były to grzyby. Papierowe serwetki owiązane były złotą nitką na pałeczkach: na płaskim spodeczku leżała wędzona rybka, plasterek czegoś podobnego do puddingu, u mającego smak słodkiego omletu, i zwinięty kawałek czegoś przezroczystego, co było niegdyś żyjącą istotą, a potem zostało zamarynowane. Odeszły, lecz nie z pustemi rękoma, albowiem ty, O Toyo, uniosłaś z sobą moje serce, to samo serce, które oddałem był poprzednio dziewczynie birmańskiej w świątyni Shway-Dagonu!
Profesor otwierał oczy ze zdziwieniem, ale nie mówił nic. Pałeczki pochłaniały całą jego uwagę, a obecność dziewcząt odebrała mu resztę przytomności O Toyo, z hebanowym włosem, różanemi licami, podobna do laleczki z delikatnej porcelany, śmiała się ze mnie, który zjadłem wszystek sos musztardowy podany przy rybie i płakałem teraz rzewnemi łzami, dopóki mi nie dała napić się saki ze wspaniałej flaszki, około czterech cali wysokiej. Jeżeli chcecie wiedzieć, co to jest saki, zagrzejcie bardzo lekkiego wina z korzeniami i wypijcie je napół ostudzone. Dostałem ten napój w tak małym kubku, że ośmieliłem się prosić o napełnienie go osiem, czy dziesięć razy z rzędu, co nie wpłynęło bynajmniej na ochłodzenie moich uczuć dla O Toyo.
Po rybie i musztardowym nosie dostaliśmy inną rybę gotowaną z marynowanemi rzodkiewkami, a bardzo ześlizgującą się z pałeczek. Dziewczęta poklękały w półkole i wykrzykiwały radośnie na widok niezgrabności profesora, bo nie ja przewróciłem stół wśród daremnych wysiłków jedzenia z wdziękiem. Po zjedzeniu młodych pędów bambusowych nastąpiła salaterka białej fasoli ze słodkim sosem, bardzo smacznej. Ale popróbójcie z łaski swojej donieść fasolę do ust za pomocą dwóch kościanych drutów, a zobaczycie co się stanie. Kurczęta, ugotowane doskonale z rzepą, miseczka śnieżno-białej ryby bez ości i ryż, zakończyły ucztę. Zapomniałem jednego czy dwóch dań, ale gdy O-Toyo podała mi małą fajeczkę z lakki napełnioną tytuniem, narachowałem dziesięć potraw stojących na tacy, a każda z nich stanowiła osobne danie. Na zakończenie ja i O-Toyo paliliśmy fajkę naprzemian. Moi szanowni przyjaciele, z klubów i koszar, czy się wam kiedy zdarzyło wyciągnąć się na poduszkach po dobrym obiedzie i palić fajkę, którą wam nakłada czarująca istota, gdy cztery inne wpatrują się w was z zachwytem? Jeżeli nie, to nie wiecie, co życie jest warte. Obejrzałem się po tym wzorowym pokoju, popatrzyłem na karłowate sosny i wiśniowe drzewo, na O-Toyo duszącą się od śmiechu dlatego, że wypuszczałem dym nosem, na szereg dziewcząt z Mikada siedzących na brunatnej niedźwiedziej skórze... Były tu barwy, kształty, wygoda, sytość i piękno; możnaby patrzeć na to pół roku bez przerwy. Nie chcę już być Birmańczykiem w drugiem życiu. Chcę być Japończykiem — z O-Toyo przy boku — i mieszkać w domu podobnym do pudełka.
— Ach! — westchnął profesor. — Jest dużo miejsc gorszych od tego... Ale wiesz, że nasz statek odchodzi o czwartej? Każmy podać rachunek i jazda!
Pozostawiłem moje serce przy O-Toyo. Może je odnajdę w Kobé...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.