<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Opisuje, jak zaszedłem na dyabelski rynek i jak złorzeczyłem Chińczykom. — Wrażenia, jakie wyniosłem z Kantonu.

Los często naigrawa się z ludzi. Zesłał i nam deszcz i zimny wiatr, trwający bez przerwy. To też jest jedną ze strat dla tych, którzy opuścili Indye, mające jedyny w świecie klimat budzący zaufanie. Gardzę krajami, w której marnuje się połowę czasu na śledzenie chmur.
Podróż do Kantonu zapoznała nas z amerykańskim parowcem, obładowanym towarami. Handel pomiędzy Kantonem a Hong-Kongiem jest olbrzymi, a parowiec codzień przebiega dziewięćdziesiąt mil między jednym a drugim portem. Chińscy podróżni są nieodmiennie zamykani na klucz z chwilą wypłynięcia z portu i codzień komplet nabitych karabinów w oficerskiej kajucie podlega ścisłemu obejrzeniu. I codzień, jak sądzę, kapitan każdego statku opowiada obieżyświatom, jak raz chińskie dżonki napadły na parowiec w niebezpiecznym załamie rzeki, a jednocześnie pasażerowie Chińczycy powstali na pokładzie i rzucili się na załogę. Dziwny to naród ci Chińczycy! Niedawno temu w Hong-Kongu zrobili awanturę z powodu fotografowania robotników kulisów, a w chwili największej zajadłości, stary, roztrzęsiony chiński statek wojenny stanął w pozycyi bojowej, z zamiarem zbombardowania firmy fotograficznej, która zaproponowała kulisom zdjęcie fotografii. Zapomnieli, że i statek i załoga mogłyby zostać w puch rozbite w ciągu dziesięciu minut!
Nie było chińskich piratów na naszym statku „Ho-nana“, tylko podróżni czynili, co mogli, dla wzniecenia pożaru, wywracając lampy, służące do zapalania fajek i opium. Statek przeciskał się z trudem przez zatłoczoną przystań, a potem zanurzył się w gęstą mgłę i deszcz lejący potokami. Olbrzymie śrubowce parowe, chińskie czółna, głęboko zanurzające się w wodzie, naładowane świniami, kołyszące się dżonki i sampany zapełniały całą wodną przestrzeń.
W Kantonie pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy są olbrzymie wieże katolickiej katedry. Odsłońcie przed nią głowy, bo to symbol niezmiernego znaczenia, sztandar walki toczonej oddawna i mającej jeszcze trwanie przed sobą. Nigdy chyba misyonarze katoliccy nie walczyli z równym zapałem i nigdy żaden naród nie torturował z takim, jak Chińczycy, artyzmem swoich misyonarzy.
Obrzuciłem jednem spojrzeniem piękne miasto i wyrzekłem:
— Nie potrafię tego opisać, a zresztą Chińczycy są dla mnie wstrętni.
— Bagatela! Podobne do Benares, tylko osiem razy większe — odpowiedział profesor. — Chodźmy!
Podobne istotnie do wązkich uliczek, ale nieco mniejsze, bo wąski pas nieba w górze, pomiędzy ścianami, zasłaniają porozwieszane szyldy o barwach czerwonych, złotych, czarnych i białych. Sklepy na kamiennych podmurowaniach, zbudowane z cegły, kryte dachówką. Fronty ich są z rzeźbionego drzewa, wyzłacane i malowane jaskrawo. Chińczyk umie przystrajać sklepy, choćby w nich sprzedawał tylko poszarpany w kawałki drób i linki. Co drugi sklep jest traktyernia, a przestrzeń uliczna czerni się od rojów ludzkich. Czyście widzieli kiedy te wstrętne wodorosty, kłębiące się w morzach stref gorących, podobne do gąbki i rojące się od robaków? Odrywasz kawałek gąbki i rozdzierasz robaki... Kanton jest taką gąbką...
Hi, low yah. To hoh wang! — wrzeszczeli lektykarze do ciżby, a mnie ogarniał strach i zdawało mi się, że jeżeli lektyka trąci o mur, to cegły spłyną krwią, jak żyjąca istota. Hong-Kong pokazał mi dopiero, jak Chińczyk umie pracować. W Kantonie zrozumiałem, dlaczego nie przywiązuje on żadnej ceny do życia ludzkiego. Towar to jeszcze tańszy, niż w Indyach. Przedtem Chińczyk był już dla mnie nienawistny; jeszcze nienawistniejszy stał mi się w tych zatłoczonych ulicach, gdzie brakowało mi oddechu, gdzie chyba dżuma zdołałaby utorować wolne przejście. Nie było tam grubiaństwa ze strony ludzi, lecz sama zwartość tej masy była przerażająca. Zabójcze wyziewy podnosiły się zewsząd i odurzały nas. Hindus w porównaniu z Chińczykiem jest wcieleniem sanitarnych porządków, no! i wyznawcą Malthusa również.
— Bardzo tu brzydki zapach... Chodźmy dalej — odezwał się Ah-lum, przewodnik.
Był on bardzo uprzejmy. Pokazał nam sklep jubilera, gdzie ludzie wycinali z barwistych skrzydeł kraski maleńkie kwadraciki niebieskich i liliowych piórek i oprawiali je w złoto, tworząc całość podobną do najpiękniejszej emalii. Weszliśmy do sklepu. Ah-lun wprowadził nas do wnętrza głównemi drzwiami i zasunął rygle, a tłum cisnął się do okien i drzwi. Więcej myślałem o tej ciżbie, niż o klejnotach. W mieście było tak ciemno, a tych ludzi było takie mnóstwo i tak niepodobni byli do ludzi...
Postęp mongolskiej rasy pięknie wygląda w artykułach i opisach podróży. Ale przyjrzyjcie się jej w mrokach sklepu, gdzie bezimienne poczwary religii chińskiej wykrzywiają się do was z półek, gdzie miedziane smoki, przejmujące grozą, chwytają za nogi na każdym kroku, przysłuchajcie się tupotaniu niezliczonych nóg na granitem wyłożonych ulicach i szumiącej fali ludzkiej mowy, nie mającej cech ludzkich! Popatrzcie na żółte twarze wpatrzone w was z po za okratowanych okien, a przerazicie się tak, jak ja się przeraziłem!
— Piękny to wyrób — odpowiedziałem profesorowi oglądającemu chiński ubiór, blado-zielone, niebieskie i srebrne cudo — ale dopiero zrozumiałem, dlaczego ucywilizowani europejczycy irlandzkiego pochodzenia zabijają Chińczyków w Ameryce... Można ich usprawiedliwić. Gdyby można było zmieść z powierzchni ziemi cały Kanton i wymordować wszystkich jego mieszkańców...
Mówiłem do własnych myśli, które były ponure i pełne goryczy.
— Dlaczego, u Boga, nie możesz oglądać osobliwości i bawić się, a politykę pozostawić tym, którzy się na niej znają? — zapytał profesor.
— Nie idzie tu bynajmniej o politykę — odparłem. — Ten naród należałoby wyniszczyć, bo jest niepodobny do innych narodów. Spojrzyj pan na ich twarze! Oni nami pogardzają. Znać to na nich, a nie obawiają się nas ani trochę!
Potem Ah-lum zaprowadził nas ciemnemi ulicami do świątyni Pięciuset Geniuszów. Była to świątynia buddyjska, ze zwykłemi ozdobami ołtarzów i światła, i olbrzymiemi posągami u wejścia. Wewnętrzny dziedziniec okolony jest krużgankiem, w którym po obu stronach stoją posągi w połowie naturalnej wielkości, a przedstawiające różne narody zamieszkujące w Azyi. Kilku ojców Jezuitów, jak mówią, figuruje w tem zebraniu, i jeden jakiś z wesołą miną jegomość w kapeluszu i z brodą, ale tak jak wszyscy, obnażony do pasa.
— Ten europejczyk — objaśnił Ah-lum — to Marco Polo.
— Miejcie go w wielkiem poszanowaniu — odrzekłem. — Nadchodzi czas, w którym nie będzie już europejczyków, nic oprócz żółtych ludzi z czarnemi duszami, Ah-lum! i z dyabelską zdolnością do pracowania nad miarę i nad potrzebę.
— Chodźcie obejrzeć zegar — odparł Ah-lum. — Stary zegar. Woda go obraca. Chodźcie...
Zaprowadził nas do innej świątyni i pokazał stary zegar, obracany za pomocą wody, taki, jakich w zapadłych stronach Indyi używają dla strażników. Profesor zapewnia, że ta maszyna, mająca regulować czas w mieście, reguluje się sama według dzwonków na parowcach, bo woda w Kantonie jest tak gęsta, że nie mogłaby przepływać przez rurę, nie mającą pół cala średnicy. Ze szczytu pagody zobaczyliśmy, że na dachach domów mieszczą się naczynia pełne wody. Niema żadnej straży ogniowej. Miasto raz zapalone, spłonęłoby do fundamentów.
Ah-lum zawiódł nas potem na miejsce, gdzie się dokonywają egzekucye. Chińczycy mordują setkami, ale daleki jestem od czynienia im zarzutu z tak hojnego krwi rozlewu. Mogliby dostarczyć w samym Kantonie materyału na dziesięć tysięcy egzekucyj rocznie i nie byłoby znać tego w tej gęstwinie ludzkiej. Oprawca, który mijał nas na placu, może w poszukiwaniu zajęcia, proponował nam kupno miecza, upewniając, że ściął nim dużo głów.
— Zatrzymaj go nadal — powiedziałem mu. — Zatrzymaj i nie daj mu próżnować. Mój przyjacielu, w tym kraju nie może być nigdy nadto głów uciętych.
— Ma on taką minę, jak gdyby chciał od nas zacząć robotę — wmieszał się profesor. — Chodźmy obejrzeć Świątynię Okropności.
Było to coś nakształt muzeum; zbiór figur utłuczonych w moździerzach, pokrajanych w plastry, smażonych, pieczonych, nadziewanych, w różnorodny sposób męczonych, a widok ten przejął mnie zgrozą i wstrętem.
Ale Chińczycy są miłosierni przy zadawaniu męczarni. Jeżeli człowiek jest skazany na zmielenie żywcem, to, sądząc z modelu, rzucają go naprzód głową. Przykro to dla tłumu, który chce się nacieszyć widokiem, ale oprawcom oszczędza roboty, bo nie potrzebują już pilnować mielonego. Na zakończenie poszliśmy zwiedzić więzienie. Profesor wzdrygnął się.
— To bardzo słuszne — tłómaczyłem mu. — Ci, którzy tu przysyłają więźniów, nie dbają o nich. Więźniowie wyglądają ohydnie i nędznie, ale zdaje mi się, że i oni są obojętni, a mnie także to nic nie obchodzi. Przecież to tylko Chińczycy! Jeżeli oni obchodzą się ze swoimi rodakami gorzej, niż z psami, dlaczego ja miałbym uważać ich za istoty ludzkie? Niech gniją w więzieniu. Ja wolę wracać na statek. Uf!
Szliśmy przez drugorzędne uliczki i domy, dopóki nie doszliśmy do muru miejskiego od zachodniej strony. Mur ten spuszczał się pochyło na pola otoczone w półkole wzgórzami, a całe pocięte w małe kwadraty, nasadzone mogiłkami. Obrzydliwy Kanton czuwa nad swemi zaułkami, a umarłych tych jest więcej, niż miryady żywych. Na porosłym kawą grzbiecie muru, stały zardzewiałe działa angielskie, zagwożdżone i opuszczone od czasu wojny. Nie powinnyby stać tutaj. Z pięciopiętrowej pagody rozciągał się widok na miasto, ale już byłem znużony temi szczurami w studni, znużony, rozdrażniony i posępny. Nieoceniony Ah-lum zawiódł nas do ogrodów i letniego pałacu wice-króla, na pochyłości góry porosłej azaliami, otoczonych bawełnianemi drzewami. Pałacyk miał na piętrze oszklone werendy i hebanowe meble, porozstawiane w pokojach czterema prostemi rzędami. Była tam wyszukana czystość. W dziesięć minut potem byliśmy już na gwarnych ulicach, pozbawionych światła i powietrza. Parę razy spotkaliśmy mandarynów z tradycyjnemi cienkiemi wąsami i czerwonym guzikiem na kapeluszu. Ah-lum objaśniał nas o naturze i właściwościach mandarynów, gdyśmy doszli do kanału, przez który przerzucony był most angielski, zamknięty kratą i strzeżony przez policyanta z Hong-Kongu. Była to dzielnica angielska Kantonu, zamieszkana przez dwustu pięćdziesięciu sahibów, a otrzymana od Chin na zasadzie traktatu, zawartego w roku 1860.


∗                ∗
— Gdzie byłeś i co widziałeś? — zapytał mnie profesor poważnym tonem, gdyśmy już byli na pokładzie „Ho-nam“, powracającego całą siłą pary do Hong-Kongu.

— Miasto pełne wązkich uliczek, ciemne i zajęte przez żółtych dyabłów. Dziękuję Bogu, że już tam nigdy nie będę. Mongołowie wyruszą w pochód gdy nadejdzie pora, ale ja mam zamiar zaczekać, dopóki mnie nie zaczepią. A teraz płyńmy do Japonii pierwszym parowcem.
Profesor utrzymuje, że popsułem moje sprawozdanie tem, co on nazywa „namiętnem spotwarzaniem ciężko pracującego narodu“. Ale on nie widział Kantonu tak, jak ja go widziałem, przez pryzmat rozgorączkowanej wyobraźni.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.