Od morza do morza/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od morza do morza |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1901 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Gąsiorowska |
Tytuł orygin. | From Sea to Sea |
Podtytuł oryginalny | Letters of Travel |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Hong-Kong jest tak ożywione, tak zaludnione, tak oświetlone i bogate, że zapragnąłem dowiedzieć się, w jaki sposób się to stało. W tym celu wyszukałem Taipana, to jest szefa wielkiego angielskiego handlowego domu. Był-to najznakomitszy Taipan na wyspie i najuprzejmiejszy. Był właścicielem statków, przystani, banków, kopalni i stu innych rzeczy. Rzekłem do niego:
— O, Taipanie! Jestem biedakiem z Kalkuty, a ożywienie twojego miasta zdumiewa mnie. Jakim sposobem się to dzieje, że tu w powietrzu czuć pieniądze? Zkąd pochodzą te upiększenia miasta? I dlaczego biali ludzie są tak ruchliwi?
Taipan odrzekł:
— Dlatego, że wyspa robi potężne postępy. Dlatego, że wszystko przynosi dochód. Przejrzyj ten spis.
I podał mi spis trzydziestu — czy coś koło tego — towarzystw: budowy statków, eksploatacyi kopalni, wyrobu lin okrętowych, budowy przystani, towarzystw handlowych, ajencyj i t. p., a wszystko towarzystwa udziałowe, przynoszące zyski.
— Niedosyć na tem — objaśniał dalej Taipan. — Prawie każdy człowiek zakłada tu towarzystwo.
Wyjrzałem przez okno, chcąc zobaczyć, jak się to odbywa. Trzej ludzie w kapeluszach, zsuniętych na tył głowy, rozmawiają przez dziesięć minut. Do nich przyłącza się czwarty z notatnikiem. Wszyscy sterują ku hotelowi po materyały piśmienne — i towarzystwo już zawiązane.
— Ztąd wypływa bogactwo Hong-Kongu — mówił Taipan. — Wszystko tu popłaca, zacząwszy od mleczarstwa. Przebyliśmy głodne lata, a teraz nadeszły urodzajne.
Objaśniał mnie pobłażliwie, przypuszczając, że nie zrozumiem. Obracałem się wśród interesów niepojętych dla mnie, rozmawiałem z ludźmi, których myśli były w Hau-hou, w Fu-czu, w Amoy, a nawet dalej, po za ujściem Yang-tse, gdzie prowadzą handel Anglicy.
Uciekłem z tego zgromadzenia założycieli towarzystw akcyjnych i pobiegłem na górę. Całe Hong-Kong jest górzyste, tylko nie wtedy, gdy mgła zasłania wszystko, oprócz morza. Paprocie wyrastające w drzewa strzelały z ziemi, azalie mieszały się z paprociami, a nad wszystkiem górowały bambusy. Zastałem tam tramwaj stojący na głowie i poruszający nogami w tumanach mgły. Nazywa się to tramwaj Wiktoryi i holowany jest za pomocą liny po stromej górze, pod kątem 65°, lecz na tych, którzy widzieli Rigi i Waszyngton nie wywrze piorunującego wrażenia. W każdym razie nie należy do przyjemności być zawieszonym na linie, mając z boku przepaść na pięćset stóp głęboką, nie widząc nic na dwa kroki przed sobą, nic — tylko jedno kotłujące się morze mgły naokoło. Gorsze to, niż rozkołysane fale morza Chińskiego.
Wyciągnęli nas na tysiąc dwieście stóp powyżej miasta i przynieśli lektyki.
— To jest wycieczka dla przyjemności — wygłosił profesor, wyciskając kapelusz pokryty rosą ze skroplonej mgły. — Ale kraj ucywilizowany! Popatrz na drogę, na baryery, na rowy...
Droga była zbudowana na cemencie, poręcze i baryery żelazne, zapuszczone w kamienne słupy, a rowy wybrukowane kamieniem. Nie szersze to od zwykłej górskiej drogi, ale choćby było miejscem przejażdżki wice-króla, nie mogłoby być lepiej utrzymane. Widoku nie było żadnego. Dlatego to zapewne profesor przyniósł aparat. Minęliśmy kulisów, zajętych poszerzaniem drogi, ładne domki z napisami, letnie kwatery wojskowe i dostaliśmy się do miejsca królowania wichrów, o tysiąc osiemset stóp ponad światem i tam ujrzeliśmy czterdziestomilową przestrzeń chmur. To był szczyt góry, najpiękniejszy widok z całej wyspy. Pralnia w dzień wielkiego prania byłaby ciekawsza do obejrzenia.
— Wracajmy na dół, profesorze — zawołałem — i niech nam zwrócą wydane pieniądze. To żaden widok!
Spuściliśmy się z powrotem z pomocą tego samego zdumiewającego tramwaju, utrzymując uporczywie, że nie doznajemy żadnego wrażenia i udaliśmy się na poszukiwanie cmentarza chińskiego.
— Idźcie na Dolinę Szczęścia — powiedział nam ktoś doświadczony. — Na tej dolinie jest pole wyścigowe i cmentarze.
Żołnierze uśmiechali się do nas z werand wspaniałych trzypiętrowych koszar; a wszystkie „niebieskie kurtki“[1] z całego okręgu zebrane były w królewskim klubie marynarzy i rozpromieniały się uśmiechami dla nas. Niebieskie kurtki są to piękne, krzepkie stworzenia, ale... serce moje dawno już oddałem Tomkowi i jego tylko kocham!
Dostaliśmy się do Doliny Szczęścia drogą wiodącą do pomnika, postawionego zmarłym Anglikom. Takie rzeczy z upływem czasu przestają wzruszać. To jest tylko posiew na wielkie żniwo, z którego owoce zbierać będą dopiero dzieci naszych dzieci. Ludzie ci polegli w bitwach lub zginęli od chorób. Ale zato mamy Hong-Kong, uczyniliśmy je wielkiem miastem, zbudowanem na skale, zaopatrzyliśmy je w pole wyścigowe, opasane z jednej strony państwem umarłych — mahometan i chrześcian. Bambusowy płot oddziela pole wyścigowe od cmentarzy. Może to i dobre dla Hong-Kongu, ale czyby wam było przyjemnie śledzić bieg swojego wierzchowca z posępnem wspomnieniem tych, „którzy odeszli“ i spoczywają w pobliżu? Bardzo piękne są te cmentarze i bardzo starannie utrzymane. Skalista ściana wzgórza wznosi się tak blizko, że najpóźniej pochowani umarli mogliby prawie ze swych mogił objąć wzrokiem całe pole. Nawet tu, zdala od walczących kościołów, grzebią osobno wyznawców każdej z chrześciańskich religij. Jedno wyznanie maluje ogrodzenie na biało, inne na niebiesko. Ostatnie, położone najbliżej trybuny wyścigowej, wypisało wyraźnemi literami Hodie mihi cras tibi. Nie! nie chciałbym bywać na wyścigach w Hong-Kongu! To wzgardliwe, milczące towarzystwo za murem obok trybuny, popsułoby mi całą przyjemność...
Chińczycy niechętnie pokazują swoje cmentarze. Odszukaliśmy je z trudnością, błądząc ze wzgórza na wzgórze, poprzez zarośla i uprawne pola, dopóki nie dotarliśmy do wsi, zamieszkałej przez białe i czarne świnie, otoczonej poszarpanemi czerwonemi skałami, po za któremi leżeli umarli. Cmentarz był ubogi, ale pięknie położony.
Przez ostatnie pięć dni przyglądałem się bacznie zagadkowym istotom o żółtej świecącej skórze — Chińczykom — i dojść nie mogłem, dlaczego oni tak dbają o to, ażeby spoczywać na wieki w malowniczem położeniu, ani tego, jakim sposobem zdają sobie sprawę z malowniczości miejsca. Dostają się oni tam wtedy, gdy postradali zdolność widzenia, a przyjaciele palą rakiety nad ich mogiłą na znak tryumfu.
Owego wieczora jadłem obiad u Taipana w jego pałacu. Utrzymują ludzie, że już zaginął w Kalkucie typ kupca-książęcia. Hong-Kong mogłoby dostarczyć jeszcze kilka takich okazów; przepych, jaki się tam widzi, przypomina czarodziejskie baśnie. W ciągu obiadu dowiedziałem się, że Hong-Kong jest niezdobyte i że Chiny sprowadzają pośpiesznie dwudziesto-czterofuntowe działa dla obrony wybrzeży. Pierwsze z tych twierdzeń wydało mi się mocno wątpliwe, drugie zupełnie wiarogodne. Ci, którzy mieli sposobność przyjrzeć się zblizka, wyrażają się o Chinach z uszanowaniem. A jednak ci sami ludzie, którzy to mówią, zaopatrują Niebieskie Państwo we wszystkie wynalazki Zachodu — drogi żelazne, tramwaje i t. p. Cóż się stanie, jeżeli Chiny ockną się naprawdę, przeprowadzą kolej z Sianghai do Lhassy w Tybecie, urządzą komunikacye parowozową dla przewozu kulisów i zaczną same zarządzać odlewniami armat i arsenałami? Energiczni Anglicy, dowożący dziś na swych statkach broń i działa, pracują dla nich, a jednak powtarzają wciąż: „Płacą nam zato dobrze. W handlu nie można rządzić się uczuciem, a zresztą Chiny nie zaczną nigdy wojny z nami.“ Istotnie, mają słuszność — w handlu nie można rządzić się uczuciem...
Pałac Taipana, przepełniony pięknemi rzeczami i kwiatami, cudniejszemi jeszcze od drogocennych komnat, w których stoją, mógłby dać szczęście pół setce młodzieńców łaknących przepychu, rozwinąć ich talenty, uczynić znakomitymi autorami, śpiewakami, poetami... A tymczasem zamieszkują w nim ludzie z wielkiemi głowami i bystrym wzrokiem, którzy, siedząc wśród tych wspaniałości, rozmawiają tylko o interesach i o handlu.
Gdybym po śmierci nie mógł zostać birmańczykiem, chciałbym być Taipanem w Hong-Kongu. Wie on tak dużo, ma stosunki z książętami i wielkimi tego świata, posiada nawet swoją własną flagę, którą zawiesza na statkach własnej floty.
Szczęśliwy traf, opiekujący się wędrowcami, zesłał mi następnego dnia piknik, a to dzięki temu, że się zabłąkałem i wszedłem przypadkiem nie tam, gdzie należało. Tak było istotnie, zupełnie tak samo, jak się zdarza i u nas — w Indyach.
— Może to będzie nasz jedyny, pogodny dzień — zauważała pani domu.
Wyprawiając się w nieznane światy — w zatokę Hong-Kongu — wsiedliśmy na statek, zrządzeniem losu noszący nazwę „Pioniera.“ Na pikniku był i nowoprzybyły jenerał, ten, co z nami przypłynął na „Nawabie“, i jego adjutant, Anglik, różniący się od nas, indyjskich oficerów. Nie mówił wcale o „ludzie“, a jeśli miał jakie zarzuty, przygryzał je pod wąsem.
Port jest olbrzymi. Podobno jest i piękny, czemu mogę uwierzyć, sądząc z przelotnych błysków, ukazujących się z po za mgły podczas przebijania się „Pioniera“ przez ciżbę dżonek, stojących na kotwicy parowców, kołyszących się węglowych statków, smukłych, nizkich amerykańskich korwet i wielkich, starych trzymasztowców, brzydkich i niezgrabnych, przetworzonych na szpitale wojskowe, na których pokładzie chory „Tommy Atkins“ może używać świeżego powietrza, i setek tysięcy sampanów, kierowanych przez kobiety, dźwigające uwiązane na plecach niemowlęta. Przesuwaliśmy się po wodzie wzdłuż miasta, przekonywając się, że jest ono rzeczywiście duże, i dopłynęliśmy do fortu, wznoszącego się wysoko, na samym szczycie zielonego wzgórza, a ja śledziłem nowego jenerała, wpatrując się w niego, jak w wyrocznię. Czy już mówiłem, że to jenerał inżynierii, wysłany specyalnie w celu kierowania budową fortów? Patrzył na rozkopaną ziemię i granitowe mury, a w jego oczach specyalisty przebijało się wielkie zainteresowanie. Może przemówi! W tej nadziei podsunąłem się bliżej. Jakoż przemówił.
— Sherry i kanapki? I owszem, proszę. Dziwna rzecz, jak to morskie powietrze zaostrza apetyt! — wyrzekł.
A my płynęliśmy wzdłuż szaro-zielonych brzegów, przyglądając się potężnym granitowym budowlom, w których mieszkają ojcowie Jezuici i bogaci kupcy. Jest to tem dla Hong-Kongu, czem Simla dla Indyi i góry Szkockie dla Anglii — tylko, że tu dziwnie szaro i zimno.
Nigdy chyba nie pływał „Pionier“ po dziwaczniejszych wodach. Z jednej strony oszałamiająca liczba wysepek, z drugiej, mocno przyzębione brzegi głównej wyspy, miejscami łączące się z morzem małemi, piaszczystemi zatokami, gdzieindziej spadające stromemi, skalistemi ścianami, w których pełno jaskiń wydrążonych przez fale, rozbijające się w nich z głuchym jękiem. Powyżej góry, ginące w mgle — wiekuistej mgle.
Zakręciliśmy wgłąb fiordu, gdzie ukazała się rybacka osada, trzymająca straż na wybrzeżu, i policyant Hindus. Mieszkańcami wioski były kobiety o różowych licach, z których każda była właścicielką trzeciej części łodzi i całego dziecka, owiniętego w czerwoną sukienkę i uwiązanego na plecach matki. Matka ubrana była niebiesko — i słusznie — albowiem mąż, bijąc ją, mógłby ugodzić dziecię, gdyby się strój jego nie różnił kolorem od ubrania matki.
Potem przepłynęliśmy do zimnej strefy. O wy! dobrzy ludzie, chłodzeni powiewem punkah[2]. pomyślcie na chwilę o tych spowiniętych w mgłę lądach, kąpiących się w szaro-sinem morzu, owiewanych szczypiącym twarze ostrym wiatrem, który osadza ludzi na miejscu, zadyszanych, bez tchu. Pomyślcie o nielicznej, dzielnej drużynie, którą podrzucają i szarpią fale, gdy mężnie przedziera się od wysepki do wysepki, lub przez zatokę milowej szerokości i wyrabia dla was drogę, podtrzymując urok potężnego państwa w obcych dalekich stronach, wtenczas, kiedy wy żyjecie w łagodnem powietrzu, wśród ożywionej rozmowy i coraz nowych twarzy!
Dopłynęliśmy do osady noszącej nazwisko Stanleya, ale wyglądała ona zupełnie inaczej, niż poprzednia. Opustoszone budowle z brunatnego kamienia patrzyły na mnie z nizkiego wybrzeża, a po za niemi rozciągał się długi mur, o który rozbijały się wichry. Nie potrzebowałem pytać, co to znaczy... Te szczątki wołały wielkim głosem: „To posterunek wojskowy, a mieszkańcy jego spoczywają w grobie...“
Zapytałem:
— Który pułk?
— Dziewięćdziesiąty drugi, o ile mi się zdaje — odpowiedział jenerał.
Ale to było już dawno temu — w latach sześćdziesiątych. Postawili tu wojsko kwaterą i pobudowali koszary, ale przyszła febra i zniosła wszystkich ludzi, jak muchy. Nieprawdaż, jakie to smutne miejsce?
Myśl moja przeniosła się na opuszczony cmentarz w pobliżu grobu Jehangira, w ogrodach Shalimara w Indyach, gdzie tylko stada bydła trzymają straż przy miejscu ostatniego spoczynku wojsk, które pierwsze zdobyły Lahorę. Jesteśmy wielcy i silni, ale budujemy nasze państwa jak marnotrawcy — na kościach poległych i zmarłych na zarazę żołnierzy...
— A cóż z temi fortyfikacyami, jenerale? Czy prawda, że...
— Fortyfikacye będą wystarczające, jeżeli tak pójdzie, jak dotąd; czego nam potrzeba — to ludzi.
— Ilu?
— Około trzech tysięcy na tę wyspę — dosyć dla powstrzymania napadu, jeżeliby się zdarzył. Popatrz pan na te wszystkie drobne zatoki. Z drugiej strony wyspy jest dwadzieścia takich miejsc, gdzie może wylądować wojsko i narobić dużo nieprzyjemności całemu Hong-Kong.
— A jednakże — ośmieliłem się zrobić uwagę — jednakże ogólne jest mniemanie, że każdą wojenną wyprawę przed wylądowaniem powstrzymałaby nasza flota. A forty, jak sądzę, mają za zadanie przeciąć drogę, rozproszyć i rozbić każdy statek wojenny, zabłąkany w tę stronę w nieprzyjaznych zamiarach.
— Jeżeli przyjmiemy to za zasadę — powiedział jenerał — to i owe statki powinny zostać powstrzymane przez naszą flotę. Wszystko to niema sensu. Gdyby jakiekolwiek państwo wysadziło tu na ląd swoich żołnierzy, potrzebaby nam także wojska do wyrzucenia ich ztąd — ale nie daj Boże, ażeby do tego doszło!
— A pan? Naznaczono pana tu na pięć lat, nieprawdaż?
— O, nie! Za półtora roku już mnie tu nie będzie. Mam inne widoki przed sobą — odparł bez wahania jenerał.
I to właśnie jest najgorsze. Oto jest dzielny oficer, przysłany do urządzenia fortyfikacyi, ale on jedno oko zwraca na Hong-Kong, a drugiem, prawem, spogląda w stronę Anglii. Obawiałby się zabawić zbyt długo zdala od domu, ażeby nie stracić sposobności awansu... Toż samo dzieje się u nas, w Indyach; niema nadziei, żeby się udało zebrać legion takich, którzyby zechcieli poświęcić się służbie na koloniach, ludzi, którzyby zgodzili się pracować w jednem miejscu całe życie i nie oglądać się na nic innego. Ale zobaczycie, że Hong-Kong z pięciu milionami tonn węgla, z pięciomilowym portem pełnym statków, doków, przystani, ważny posterunek handlowy, z czterdziestu milionami handlowego obrotu, potrzebujący trzech tysięcy żołnierzy, nie dostanie ich... Stoją tam dwie baterye artyleryi, jeden pułk i garstka indyjskich marynarzy — tyle tylko, żeby nie dać armatom zardzewieć na lawetach. Trzy forty na wyspie, trzy w Hong-Kongu i trzy wokoło. Naturalnie, armaty dotąd nie nadeszły, a bez dział na nic się nie zdadzą forty. Ale piknik więcej zajmował jenerała, niż fortyfikacye...
Pogodny nasz dzień zakończył się opróżnionemi półmiskami, wiatrem i deszczem i pieszym pochodem. Kiedy już wybrzeże znikło za mgłą, zsunęliśmy się w dół koło zarośli, koło wsi z tłustemi świniami, koło smętnego cmentarza żołnierskiego na górze, przez bagna, dopókiśmy nie doszli do drogi nad brzegiem morza. Widoki ukazywały się i znikały, jak w kalejdoskopie. To kosmate ramię lądu, przyodziane w ociekające wodą trzciny, a powyżej, wokoło, pod niem — nic, oprócz mgły i strumieni siekącego deszczu. Potem czerwonawa droga, przez którą przepływała woda, znikająca nie wiadomo gdzie, to znów grzebieniasty szczyt góry, prostopadłej jak ściana, a w dole przyczajone ciemno-zielonkawe morze, dalej zatoka, ławica białego piasku i dżonka z czerwonym żaglem, a za nią wilgotne skały i paprocie i odgłos grzmotu, rozlegającego się pomiędzy górami.
Droga, zakręcająca się wgłąb lądu, zawiodła nas do iglastego lasu rododendronów, zwanych tu araleami, a deszcz padał bez przerwy, jakby to była deszczowa pora w Indyach, a nie kwiecień w Hong-Kongu. Najezdnicza armia miałaby tu ciężką przeprawę, nawet choćby nie było deszczu. W tych górach jest zaledwie parę przesmyków, któremi możnaby się przemknąć, a łatwo znaleźć sposób na odcięcie i zgniecenie oddziałów podczas tego pochodu. Pnąc się w górę po gliniastym gruncie i grzebiąc się w gęstem błocie, litowałem się całem sercem nad tą armią najeźdźców.
Czy kamienne zabudowania wodociągów i dwumilowy kanał, który doprowadza wodę do Hong-Kongu warte są zwiedzania, nie mogę powiedzieć. Za wiele było wody w powietrzu, ażeby można było zachować trzeźwość sądu.