<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
Teatr japoński i Grzmiący Kot. — O niższych spokojnych miejscowościach i o ludziach umarłych za życia.

Do teatru więc poszliśmy po błocie i deszczu. Wewnątrz było niemal ciemno, bo ciemno-niebieskie szaty publiczności wchłaniały skąpe światło lamp. Nie było nigdzie miejsca do stania, tylko obok policyanta, który miał kącik na galeryi i trzy krzesła dla siebie. Miał on wzrostu stóp cztery cali osiem i ręce po napoleońsku skrzyżowane na piersiach. Nie bez szemrania zgodził się na oddanie nam jednego krzesła, przyjąwszy wzamian cygaro. Zagłębienie, zawierające w swem wnętrzu pięćdziesiąt rzędów po pięćdziesiąt miejsc w każdym, cały magazyn dzieci, i galerya mogąca pomieścić tysiąc dwieście osób — oto cały teatr. Budynek był zbudowany w taki sam delikatny, pudełkowy sposób, jak domy mieszkalne: sufit, podłoga, belki, podpory, balkony, wszystko było z naturalnego koloru drzewa, a połowa widzów paliła małe fajeczki i co dwie minuty wysypywała z nich popiół. Zdjęła mnie chęć ucieczki: śmierć całopalna nie wchodziła w program podróży, ale nie było możności wydostać się przez jedyne małe drzwiczki, przy których odbywała się w międzyaktach sprzedaż marynowanych ryb.
— Tak, nie jest tu zupełnie bezpiecznie — potwierdził profesor, gdy zapałki zaczęły błyskać i trzaskać naokoło nas i pod nami. — Ale jeżeliby się zajęła zasłona, lub gdybyśmy zobaczyli, że galerya zaczyna się tlić, wysadzimy jednem kopnięciem tylną ścianę przy bufecie i pójdziemy spokojnie do domu.
Z tą pociechą rozpoczął się dramat. Zielona zasłona opuściła się na dół i została usunięta na bok, a trzech panów i jedna dama otworzyli bal dyalogiem. Ubrania ich były zupełnie takie, jakie widujemy na japońskich wachlarzach. Prawdziwi Japończycy podobni są do mężczyzn i kobiet, ale Japończycy na scenie w sztywnych materyach są kubek w kubek tacy, jakich malują. Kiedy cała czwórka usiadła, mały chłopczyk uwijał się między nimi i przyprowadzał do porządku draperye, poprawiając jednym węzeł u szarfy, drugim prostując fałdy. Kostyumy były równie wspaniałe, jak sztuka niezrozumiała.
Człowiek z dwoma mieczami, ubrany w czarną i złocistą materyę rozpoczął zaloty do damy z wachlarza, a dwaj inni czynili uwagi nad nim, nakształt starożytnego, greckiego chóru, dopóki coś — jakieś niewłaściwe słowo — nie wywołało zamieszania, poczem wszyscy trzej zaczęli walczyć z sobą przy dźwiękach orkiestry, złożonej z jednej gitary i czegoś, co wydawało klekot, ale nie było kastanietami. Kiedy już nawalczyli się dostatecznie, chłopczyk zabrał im broń, a uważając, że dalsza akcya potrzebuje więcej światła, przyniósł trzcinę, dziesięć stóp długą, z osadzoną na wierzchołku świecą i trzymał to narzędzie w odległości półłokciowej od twarzy męża z dwoma mieczami, śledząc niespokojnym wzrokiem jego ruchy. Potem dama z wachlarza zgodziła się przyjąć jego zaloty i z wybuchem śmiechu przemieniła się w ohydną, starą babę; chłopiec zdjął jej perukę, a ona sama resztę. W tej straszliwej chwili wyzłocony kot — „Grzmiący kot“ — to jest taki, który ród swój wywodzi z obłoków, zsunął się po drucie ze sklepienia, a chłopiec z borsuczym ogonem zaczął szydzić z człowieka z dwoma mieczami. Wtedy zrozumiałem, że ten człowiek obraził kota i borsuka i że zato srogo odpokutuje, bo te zwierzęta i lis trzeci, są to czarownicy. Nastąpiły różne okropności, a dekoracye zmieniały się co pięć minut. Największy efekt sprawił podwójny rząd świec zawieszonych na sznurkach po za zieloną gazą, rozciągniętą na scenie, i kołysanych gwałtownie w różne strony. Ćwiczenie to, oprócz wrażenia wielkiej nieostrożności, wywołało u jednego z widzów gwałtowny napad morskiej choroby.
Ale człowiek z dwoma mieczami był coraz nieszczęśliwszy. „Grzmiący kot“ rzucił na niego jakieś czary, których wcale już nie mogłem zrozumieć. Pojawił się na scenie król szczurów, zaczął zajadać zaczarowaną rzodkiewkę i przemienił się potem w człowieka. Następnie „Grzmiący kot“ zamienił go w bezwładną masę, którą oświetlił chłopiec ze świecą na trzcinie, a odzyskał on władzę dopiero za wdaniem się cudownej papugi. Wtedy przemienił się w młodą dziewczynę, kryjącą się za parasolem i zasłona opadła, a publiczność zaczęła swobodnie krążyć po ziemi. Mały jakiś chłopczyna zapragnął wywijać koziołki, ale stoczył się na bok, wierzgając tłustemi nożynami. Nikt na to nie zwrócił uwagi, a nasi sąsiedzi na galeryi nie mogli pojąc, dlaczego profesor i ja śmiejemy się, kiedy inne dziecko, trzymając w rękach trepki, zamiast broni, zaczęło naśladować wspaniałe ruchy człowieka z dwoma mieczami. Aktorowie zamienili się w publiczność, dlaczegoby więc dziecię nie miało się zabawić, jeśli miało ochotę?
Wyszliśmy po chwili. „Grzmiący kot“ znów rozpoczął swe prześladowania, ale dopiero nazajutrz miało wszystko zostać przyprowadzone do porządku. Dużo było jeszcze do robienia, ale sprawiedliwości miało stać się zadość. Powiedział nam to człowiek, sprzedający marynowane ryby i bilety.


∗                ∗

Nazajutrz padał drobny, przejmujący deszcz. Słońca nie widzieliśmy od trzech tygodni. Zaprowadzono nas do głównej świątyni w Kobé, której nazwy zapomniałem. Jest to coś rozpaczliwego stać przed ołtarzami kultu, o którym nic się nie wie. Świątynia wyglądała na klasztor, na przybytek wielkiej ćmy, niepokojonej tylko szczebiotem dziecinnych rojów. Stała ona w głębi ulicy za potężnym murem, z nieregularną masą stromo-spadzistych dachów, złączonych fantastycznie u szczytu, miedziano-zielonych tam, gdzie poszycie zgrzybiało od starości, a ciemno-szarych tam, gdzie były dachówki. Pod samym szczytem człowiek, który wierzył w Boga, a zatem zdolny był do wykonania dobrze pracy, wyrzeźbił w drzewie swoje serce, rozkwitające, czy też wybuchające żywemi płomieniami. Kapłani porobili ogródki w narożnikach murów, nie dłuższe nad czterdzieści stóp, a szerokie dwadzieścia, a każdy z nich, choć różniący się od sąsiedniego, miał maleńką sadzawkę ze złotemi rybkami, kamienną latarnię, odłamek skały, płaskie kamienie i wiśniowe lub brzoskwiniowe kwitnące drzewo.
Wyłożone kamieniem przejścia przerzynały dziedzińce i łączyły z sobą budynki. W wewnętrznem ogrodzeniu, tam, gdzie był najładniejszy z ogródków, stała złocona tablica, około dwanastu stóp wysoka, a na niej wykuta z bronzu wypukłorzeźba, postać bogini w spływających szatach. Przestrzeń między chodnikami zasypana była śnieżno-białemi kamykami, a na ich białem tle napisane było ciemno: „Jak szczęśliwy...“ Można to sobie wytłómaczyć, jak kto chce — jako westchnienie ulgi, czy jako okrzyk rozpaczy.
W świątyni, do której wchodzi się po drewnianym moście, było prawie ciemno, ale można jeszcze było rozpoznać wspaniałe złocenia, jedwabne makaty i malowane parawany. W drugim rzędzie, ukryty po za mnóstwem różnorodnych wspaniałości, stał szereg bardzo mi znanych posągów ze złotemi koronami na głowach. Nie spodziewałem się zastać na tak dalekim wschodzie, w Japonii, znajomych indyjskich bożków — Krishnę i Kali.
— Co to jest?
— To także bogowie — objaśnił mnie młody kapłan, szydzący wzgardliwie ze swej religii, gdy go kto o nią zagadnął. Bardzo starzy bogowie. Dostali się tu dawnemi czasy, z Indyj. Nie wiem, poco są tutaj...
Nienawidzę ludzi, którzy się wstydzą swej wiary. Były jakieś wspomnienia, związane z temi posągami, ale kapłan nie chciał mi tego opowiedzieć. Roześmiałem się wzgardliwie i odszedłem. Chodnik prowadził ze świątyni prosto do klasztoru, który był zbudowany z delikatnych skrzydeł parawanów, wypolerowanych posadzek i sklepień z brunatnego drzewa. Nie było słychać nic, prócz odgłosu naszych kroków, dopiero dalej w głębi usłyszeliśmy ciężki oddech za parawanem. Kapłan usunął ściankę i ujrzeliśmy starego bardzo kapłana, drzemiącego nad piecykiem pełnym węgli. Ten widok sam już stanowił obrazek. Kapłan w oliwkowo-zielonej szacie, z łysą głową, otoczoną resztkami srebrnych włosów, siedział nachylony przed parawanem z białego, naoliwionego papieru, przepuszczającego łagodne przyćmione światło. Po prawej stronie stał zniszczony stoliczek z czarnej lakki, a na nim tusz i pędzelki. Opodal blado-żółty bambusowy stoliczek, na nim wazon z oliwkowo-zielonawej gliny i gałązka prawie czarnej jodły. Nie było tu kwiatów. Kapłan był już za stary na nie. Po za nim stał wspaniały buddyjski ołtarzyk — złoto i purpura.
— Codzień maluje on jedno skrzydło do parawana — objaśnił młody kapłan, wskazując na starca i na białą tablicę na ścianie.
Starzec uśmiechnął się żałośnie, potarł głowę i podał mi wykończony dziś rysunek. Przedstawiał on strumień, płynący po kamieniach, dwóch ludzi na łódce ratowało dwóch innych, siedzących na drzewie do połowy zalanem przez wodę. Nawet ja mogłem osądzić, że talent starca był na schyłku. Musiał on dawniej malować dobrze, bo jedna z postaci, stojących w łodzi, miała doskonały ruch i pozę, ale reszta była nabazgrana i linie rysunku chwiały się, prowadzone drżącą ręką po papierze. Nie miałem czasu życzyć artyście spokojnej starości i lekkiej śmierci Wśród tego spokoju, bo młody kapłan pociągnął mnie za ołtarzyk i pokazał tam drugi mniejszy, stojący naprzeciw mnóstwa tabliczek ze złota i lakki, pokrytych japońskiemi napisami.
— To są pamiątkowe tablice zmarłych — powiedział szyderczo. — A kapłani przychodzą tu modlić się za tych, którzy pomarli. Czy rozumiesz?
— Doskonale. Tam, skąd przyjeżdżam, nazywają to mszą za umarłych. Teraz odchodzę, by pomyśleć nad tem, co widziałem. A ty nie powinieneś szydzić, gdy mówisz o swojej religii...
I odszedłem śpiesznie przez ciemne korytarze, z wyblakłemi parawanami po obu stronach do głównego dziedzińca nawprost wejścia, a profesor usiłował zrobić zdjęcie z frontu świątyni.
Nadeszła procesya: czterech ludzi na czele brnęło po błocie. Nie śmiali się, co mnie dziwiło, dopóki nie zobaczyłem gromadki kobiet, ubranych biało, idących przed małym drewnianym palankinem, niesionym przez czterech ludzi i dziwnie lekkim. Śpiewali półgłosem jękliwy jakiś, monotonny śpiew, który już raz słyszałem daleko w północnych Indyach przez usta krajowca, ranionego śmiertelnie przez niedźwiedzia i śpiewającego własny swój śpiew pogrzebowy, gdy towarzysze nieśli go na barkach.
— To umarły — powiedział kulis od mojego dżinrikiszi. — Po-o-grzeb.
Domyśliłem się tego. Mężczyźni, kobiety, dzieci wyległy na ulicę, a gdy śpiew pogrzebowy ucichł, podjęli go nanowo. Półżałobnicy mieli tylko kawałki białej tkaniny na ramionach. Najbliżsi krewni zmarłego byli ubrani biało od stóp do głowy.
— Aho! Ahao! Aho! — jęczeli zcicha w takt do padającego deszczu.
I zniknęli wszyscy, oprócz jednej starej kobiety, która nie mogła dotrzymać kroku orszakowi i pozostała w tyle, pojękując cichutko: „Aho! Ahao! Aho!“ szeptała ona.
Dzieci w dziedzińcu zbiły się w gromadkę wokoło aparatu profesora. Ale jedno z nich miało brzydko wyglądające wyrzuty na niewinnej główce, tak wstrętne, że inne dzieci nie chciały się z niem bawić. Stało więc samotne w kąciku i płakało, płakało, jakby mu serduszko miało pękać. Biedne, małe stworzenie!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.