Od morza do morza/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od morza do morza |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1901 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Gąsiorowska |
Tytuł orygin. | From Sea to Sea |
Podtytuł oryginalny | Letters of Travel |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Tu już Ameryka. Dają temu wprawdzie nazwę „Miasta Pekinu,“ i jest to własnością Towarzystwa przewozowego na oceanie Spokojnym, ale w rzeczywistości są to już Stany Zjednoczone. Statek zajęty jest przez misyonarzy i jenerałów, Niemców rodem ale bardziej Amerykanów od rodowitych jankesów. Misyonarze są najosobliwszą częścią ładunku. Czy wam się zdarzyło kiedykolwiek spotkać misyonarza jakiej bądź narodowości, któryby miewał półgodzinne wykłady o handlu wywozowym?
Profesor siedział u stóp śniadego człowieka, z przenikliwem spojrzeniem i gęstą brodą, który wykładał mu handlowe tajemnice z dokładnością i wymową, jakiej każdy mówca mógł mu pozazdrościć.
— Kto jest ten kupiec, z którym się zaznajomiłeś? — zapytałem.
— Misyonarz z misyi prezbiteryańskiej w Japonii — objaśnił profesor.
Zasłoniłem ręką usta i umilkłem. Odrębny żywioł stanowią znów mieszkańcy Manilli, wychudzeni, zgrywający się stale na państwowej loteryi i niekiedy zdobywający atuty. Jeden z nich wygrał w grudniu dziesięć tysięcy dolarów i jedzie teraz zabawić się w Nowym Świecie. Zdaje się, że wszyscy podróżni na naszym statku grają stale na loteryi, i w palarni rozmowa toczy się wyłącznie o sumach wygranych przypadkiem, lub straconych przez chwilę spóźnienia. Bilety sprzedają się mniej lub więcej jawnie w Yokohamie i Hong Kongu, a ciągnienia, przyznają to wszyscy przegrywający i wygrywający, odbywają się bez zarzutu.
Zdecydowaliśmy się na nieskończoną jednostajność dwudziestodniowej podróży. Kompania oceanu Spokojnego wprowadza w błąd podróżnych. Chyba przy najbardziej sprzyjających warunkach pory i wiatrów możnaby tę przestrzeń przebyć w ciągu dni piętnastu. Nasze „Miasto Pekin“ płynie obecnie spokojnem tempem dziesięciu węzłów na godzinę, nieprawdopodobnie mało stosunkowo do rozmiarów statku.
— Jak się wiatr podniesie — pociesza nas kapitan — będziemy płynęli lepiej.
Okręt jest czteromasztowy i może udźwignąć olbrzymi ładunek. Spotkaliśmy rozbity szczątek szoneru, przewrócony dnem do góry, obsiadły przez mewy. Ukazał nam się o zimnym brzasku przykry widok, przypominający trupa, a ptaki świegotały przeraźliwie, przepływając mimo nas na rozbitku. Oceanowi Spokojnemu nie można dowierzać nawet wtedy, gdy jest w najlepszem usposobieniu. Kołysał on nasz statek, podrzucał go i tarmosił, pomimo, że fale nie były wzburzone.
∗
∗ ∗ |
Przez cztery dni mieliśmy cierpieć zły humor oceanu Spokojnego i wichurę całonocną. Zaczęło się to od szarego koloru, jaki przybrało morze, od przebiegających chmur i wiatru, dmącego nam w oczy. Następnie od południo-wschodu podniosły się wzburzone fale, a wiatr uciekł gdzieś w sąsiedztwo, i my przez szesnaście śmiertelnych godzin byliśmy szarpani przez morze. W porcie, gdy zaproszeni dziennikarze zajadają śniadanie w okrętowej jadalni, łatwo im wysławiać statek jak „potężny i bezpieczny.“ Ale na pełnem morzu, otoczony piętrzącemi się bałwanami, jest on tylko starą skorupą, nędzną łupiną, niczem więcej.
— Musi być burza w południowo-wschodniej stronie — tłómaczył kapitan. — Ztąd takie wierzganie bałwanów.
„Miasto Pekin“ sprawiało się dobrze. Płynęło mężnie, nie nabierając wody dopóty, dopóki nie zostało do tego zmuszone. Dopiero później rozpoczął się taniec.
— O, nasz statek nie kołysze się nigdy! — wyrzekł stary służący, i w tejże chwili potoczył się na stół, zastawiony szklankami.
— Statek się zatacza! — zawołało jakieś widziadło, wynurzające się z pod pokładu.
— Czy to tak ciągle będzie? — pytały damy, zebrane w gromadkę.
W półświetle przesunął się starszy porucznik, ociekająca wodą brodata postać. Obiad jedliśmy przy ogłuszającym akompaniamencie szczęku porcelany, podskakujących butelek i przy nieustającem biciu nieustającego gongu, zwołującego na własną rękę gości do stołu. Po obiedzie kołysanie rozpoczęło się na dobre. Co pół godziny nadpływał wielki bałwan, elektryczne światło przygasało, śruba zgrzytała, a od uderzenia fal trzeszczał pokład. W podobnych chwilach rozstawaliśmy się z krzesłami i to w sposób dość gwałtowny. Stale zaś trzymaliśmy się obu rękoma naszych siedzeń.
W tych chwilach przypatrywałem się „Trwodze,“ zaklętej w kobiecą postać i spowitej w czarne jedwabie. Dla łatwo zrozumiałych przyczyn wszyscy podróżni objawiali skłonność do trzymania się w gromadzie i do zadawania pytań każdemu oficerowi, który ukazał się w salonie. Nikt się nie bał — o! wcale się nie obawiali — tylko byli bardzo ciekawi objaśnień... Ciekawość ta podwajała się po każdem silniejszem natarciu bałwanów. „Trwoga“ uosobiona była w jednej z pań: wysokiej, ładnej, dobrze wychowanej osobie, która, w miarę pogarszania się położenia, mówiła bezustannie. Nie sądzę, ażeby wiedziała, co mówi. Morze burzyło się coraz silniej, ona zaś wzięła na siebie zadanie podtrzymywania rozmowy. Silny, przyśpieszony oddech, niespokojne ruchy rąk, leżących na obrusie, gorączkowe spojrzenia, rzucane na towarzyszów, zdradzały stopień jej strachu. Ale rozmowa była swobodna i o błahych przedmiotach, przerywana wybuchami śmiechu, jak zwykle kobieca rozmowa. Ktoś z obecnych zaproponował pójście spać. Nie! ona chce siedzieć, chce rozmawiać, i dopóki tylko miała przy sobie choć jedną żywą duszę, czyniła zadość swoim pragnieniom. A gdy skutkiem zupełnego braku towarzystwa zmuszona była pójść do kajuty, wychodząc, jeszcze oglądała się na jasno oświetlony salon; kontrast między błahością słów a przerażeniem w spojrzeniu przedstawiał niezwykły widok. Teraz już wiem, jak „trwoga“ powinna być przedstawiona na obrazie.
Nikt nie spał twardo tej nocy. Obie ręce potrzebne były do trzymania się na posłaniu, a kufry tłukły się o ściany kajut i ściągały w kłębek dywany. Raz zdawało mi się, że cała tu pracująca machina, niosąca nam niepewne losy, stanęła na głowie i w tej niewłaściwej pozycyi podskoczyła w górę. Dwa razy wyleciałem z posłania i znalazłem się na podłodze w towarzystwie kufrów. Setki razy łoskot rozbijających się o boki okrętu bałwanów poprzedzał szum wody, wlewającej się na pokład. W tym szumie i huku zdawało mi się, że słyszę stąpanie uciekającego człowieka, jakieś wołania i daleki chór duchów, śpiewających komuś Requiem.