Od morza do morza/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od morza do morza |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1901 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Gąsiorowska |
Tytuł orygin. | From Sea to Sea |
Podtytuł oryginalny | Letters of Travel |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Livingstone jest miasteczkiem z dwoma tysiącami mieszkańców, od którego odchodzi boczna linia drogi żelaznej, prowadząca do „Yellowstone-National-Park“. Leży ono wśród łąk, a w pobliżu przepływa rzeka Yellowstone i wznoszą się góry, od których rzeka płynie. Jedna jest tylko ulica w miasteczku, a na tej ulicy kucyk, mała klaczka-źrebię, zaprzężona do wózka, stoją spokojnie w oślepiającym blasku słońca, podczas gdy ich pan, cow-boy, goli się w sklepie jedynego golarza. Zwiedziłem całe miasto razem z szynkowniami w ciągu dziesięciu minut i poszedłem rozciągnąć się na murawą porosłej pochyłości góry. U samego podnóża przeleciało stado koni, pędzone przez dwóch konnych ludzi. Był to widok, który na zawsze pozostanie mi w pamięci. Lekki obłok kurzu podnosił się z zielonej przestrzeni, skopanej końskiemi kopytami, przysłaniając nieposkromione harce trzystu koni, które miały wielką ochotę przystanąć i popaść się na trawie. „Jau, jau, jau!“ wyli jeźdźcy głosem kujotów. Kolumna ruszyła kłusem, rozdzielając się, gdy spotkała na drodze wyniosłość gruntu i rozsypała się w formie wachlarza na przedmieściach Livingstonu. Rozległo się trzaskanie z bata, nowe „jau! jau!“ i tłum koński skupił się w jednę masę, która ze rżeniem, chrapaniem, parskaniem i wierzganiem — szczególnie młodzieży — potoczyła się nakształt brunatnej fali ku wyżynom podgórskim.
Byłem zaledwie o dwadzieścia kroków od przywódcy stada, szpakowatego ogiera, opiekuna licznych klaczy, zajmującego się troskliwie dobrobytem ich drobiazgu. Inne, żółtawo-białe zwierzę — poznałem odrazu, że to zły duch całego stada — zawróciło tymczasem w tył, pociągając za sobą kilkoro płochych źrebiąt. Usłyszałem tylko trzask batów, rozlegający się wśród kurzawy, poczem źrebaki zawróciły galopem, przestraszone i oburzone. Tuż za ostatniemi ze stada obaj poganiacze — o malowniczych postaciach ludzie, zdziwieni zkąd się wziąłem w tem miejscu — uchylili kapeluszy i pognali po pochyłości za końmi. Kiedy tentent ucichł, zapanowała cudowna cisza na całym stepie, ta cisza, która osiada w sercach starych myśliwych i osadników i naznacza ich piętnem, wyróżniającem od reszty współbraci. Miasto znikło w ciemnościach, i bardzo młody księżyc ukazał się nad łysym, śniegiem okrytym szczytem góry. Yellowstone, zakryte wierzbowemi zaroślami, podniosło głos i zaczęło śpiewać hymn do gór, a stare konisko, które się wysunęło z mroku, zaczęło badawczo dmuchać mi na kark.
Po powrocie do hotelu zastałem wielkie przygotowania na jutrzejszą uroczystość — czwartego lipca — i pijanego człowieka ze strzelbą na ramieniu, trzymającego straż na chodniku. Nie sądzę, ażeby potrzebował broni. Trzymał strzelbę, jak inni ludzie noszą laski. Pomimo to starałem się zboczyć mu z drogi i długo późno w noc przysłuchiwałem się klątwom górników i przekupniów. W każdej szynkowni leżał numer miejscowego dziennika, wmawiającego w mieszkańców Livingstonu, że ich miasto jest najpiękniejsze, najbogatsze, najbardziej postępowe na całej kuli ziemskiej, a oni sami — jego mieszkańcy — najmędrsi i najdzielniejsi w świecie; tak samo, jak w Tacomie i Portlandzie tamtejsze dzienniki przemawiały do swoich czytelników. A jednak moje zaćmione oczy widziały tylko lichą wioskę na karczunku, pełną ludzi w brudnych kołnierzykach, ludzi niezdolnych wymówić jednego zdania bez trzech przynajmniej przekleństw.
W okolicach i w samym Livingstonie dobywają się różne minerały i hodują konie, a ludzie nadają sobie takie miny, jakby hodowali archaniołów z brylantowemi skrzydłami.
Z Livingstonu do National-Park pociąg idzie rad brzegiem rzeki między górami, przez jałową, wulkaniczną okolicę. Towarzysz podróży, widząc, że z utęsknieniem przypatruję się idealnemu potokowi, szumiącemu pod kołami pociągu, powiedział mi:
— Wysiądź pan u Yankee-Jima, jeżeli chcesz łowić pstrągi.
Pociąg przystanął u wejścia do wązkiej doliny, a ja wyskoczyłem prosto w objęcia Yankee-Jima, jedynego właściciela drewnianej chaty, nieograniczonej przestrzeni łąk i twórcy dwudziestu siedmiu mil kolei konnej, z której pobierał myto.
Chata — rzeka o pięćdziesiąt kroków od niej — i połyskujące szyny, znikające na zakręcie po za skałą, oto wszystko. Yankee-Jim, starzec z malowniczą powierzchownością, posiadał talent gawędziarski, któregoby mu sam Ananiasz mógł pozazdrościć. Zdawało mi się, że dotrzymam placu staremu, zabarwiając z pewnem umiarkowaniem różne kłamstwa, pozbierane w ciągu moich wędrówek. Ale Yankee-Jim znał wszystkie moje opowieści i na miejscu był zdolny opowiedzieć pięćdziesiąt lepszych. Wojował z niedźwiedziami i Indyanami, ubijał nigdy mniej niż po dwadzieścia sztuk jednych i drugich; znał okolice Yellowstone oddawna i nosił na ciele blizny od indyjskich strzał; widział Indyankę, spaloną na stosie, i upewniał, że bardzo krzyczała. Na jednym tylko punkcie mówił prawdę — o wyjątkowych zaletach rzeki Yellowstone. Upewniał, że jej wody roją się od pstrągów. I tak było rzeczywiście. Łowiłem tam pstrągi od południa do zmroku, na kamienistem łożysku, pod wierzbowemi krzakami, gdzie pełno było ropuch i wodnych wężów, pod cieniem drzew, gdzie w głębokich jamach leżały najtłuściejsze ryby; pracowałem przez całe siedem godzin. Od boków gór, z obu stron doliny, bił rozpalony żar, jaki bywa w pustyni, a suchy piasek na relsach, na którym znalazłem węża grzechotnika, parzył, jak rozpalone żelazo. Ale pstrągi nie dbały o zapał. Uwijały się w zimnej, kotłującej wodzie, i chwytały przynętę. Po dwóch godzinach narachowałem czterdzieści pstrągów złowionych i dałem pokój liczeniu. O, bogowie nieśmiertelni! To był połów! chociaż słońce opaliło mi na strzępy skórę na całym nosie!
O zmroku Yankee-Jim uprowadził mnie, mimo oporu, do chaty na wieczerzę. Ryby zobojętniły mnie na wszelkie niespodzianki, więc gdy Jim przedstawił ranie młodej, dwudziestopięcioletniej osobie, z oczyma gazeli i długiemi rzęsami, nie rzekłem nic. Dama była rodem, z Kalifornii, była żoną posiadacza farmy „niedaleko ztąd, w górę rzeki,“ i doktorką razem z mężem chaty Jima. Miała na nogach papucie i nie nosiła gorsetu, ale była zdumiewająco piękna, a ryba, ugotowana przez nią, godna była królewskiego stołu. Po wieczerzy zaczęli się schodzić goście, znoszący nowiny: że Nicholsomowi zginęła jałówka, że wdowa po Grancie nie chce sprzedać łąki i t. p. Piękna Dyana rozmawiała z nimi jak królowa, mąż jej i Jim prosili ich siedzieć i rozmawiali uprzejmie. I wtedy dopiero Jim rozwinął cały zasób kłamstw o walkach z Indyanami; flaszka z wódką zaczęła krążyć, a Dyana roztoczyła skargi na sąsiadów. Najbliższi mieszkali o trzy mile, „kobiety wcale niemiłe, gadatliwe. Gorszą się, jeżeli kto tańczy, albo włoży jedwabną suknię. Wszystko są rodem z Montany i nie znają świata.“ I pytała, czy tak samo jest wszędzie — na szerokim świecie? Tak, wszędzie to samo. Przypomniała mi się w tej chwili wojskowa osada w Indyach, i zgorszenia, wywołane strojnemi sukniami i tańcem, wyrażone tylko poprawniejszym językiem, ale niemniej jadowite...
Nazajutrz rankiem łowiłem znów pstrągi, i słuchałem Dyany, opowiadającej mi historyę swego życia. Nie pamiętam już, co mi mówiła, tylko wiem, że miała królewskie oczy i usta, którychby się nie powstydziła córa książęcego rodu.
Dziś jestem już w Yellowstone Park i wolałbym nie żyć. Pociąg zatrzymał się na stacyi Cissnabar, a gdy wysiedliśmy, wsadzono nas z całą wyjącą i wrzeszczącą gromadą do ekwipażów z najrozmaitszemi zaprzęgami i zawieziono osiem mil do obejrzenia gorących Mamutowych źródeł.
— Co znaczy ten tłum? — zapytałem woźnicy.
— To wycieczka, urządzana przez przedsiębiorstwo podróży Raymeuta. Tłum głupich potępieńców. A pan nie z nimi?
— Nie — odrzekłem. — Czy mogę usiąść obok ciebie, złotousty człowieku?
Ruszyliśmy, a słońce paliło. Był to czwarty lipca. Konie przybrane były w amerykańskie flagi, dużo kobiet tak samo, z chustkami o narodowych kolorach u paska, a jakiś młodzieniec, siedzący koło mnie, ubolewał nad zgubionem pudełkiem rakiet. Opowiadał, że był w Europie w szkołach i że tam zatracił czystą angielską wymowę, ale żadne europejskie szkoły nie mogłyby w jego twarzy i nosie zatrzeć wybitnej cechy żydowskiego pochodzenia.
Przyglądałem się z zachwytem zręczności woźnicy, kierującego czwórką rosłych koni na krętej drodze. Każde zboczenie mogło nas zepchnąć w rzekę Gardinier, huczącą o sześćdziesiąt stóp poniżej. Kilka osób, siedzących wewnątrz powozu, zauważyło, że widok jest „elegancki.“ Co miała wspólnego „elegancya“ z tysiąc stóp wysokiemi, brunatnemi skałami, piętrzącemi się złomami i poszarpanemi szczytami z najwyższym szczytem górskim, dźwigającym orle gniazdo, jak koronę, nie mogłem pojąć. Mówili oni niezrozumiałym dla mnie językiem.
Dojechaliśmy do hotelu Mamutowych źródeł — wielkiego, żółtego spichrza — a tablica na ścianie oznajmiła nam, że znajdujemy się na wysokości sześciu tysięcy dwustu stóp nad poziomem morza.
Podróżni-wycieczkowicze (bogdajby ich przewodnik zginął haniebną śmiercią pod kołami lokomotywy!) rozleli się z wyciem po całym hotelu i zlekka tylko opłókawszy się z kurzu, zabrali się do obchodu uroczystości czwartego lipca, rocznicy ogłoszenia niepodległości Stanów Zjednoczonych. Przemowy, sławiące największy, najznakomitszy, najdzielniejszy, najbogatszy naród na świecie, potem śpiewy, hymny patryotyczne, a na zakończenie wszyscy wylegli na werendy, przypatrując się puszczaniu rakiet i ogni sztucznych.
Co mnie zdumiewało najwięcej, to spokój, z jakim całe to zebranie wysławiało swoje szlachetne „ja,“ swój kraj, instytucye, wszystko swoje. Język ich w moich zalęknionych uszach rozbrzmiewał blagą, przechwałkami, przesadą, wszystkiem, oprócz zdrowego rozsądku. Archanioł, sprzedający działki w niebie, nie mógłby wychwalać ich z większym zapałem.
Pod koniec festynu jakiś zupełnie nieznany człowiek napadł na mnie, pytając, co myślę o amerykańskim patryotyzmie. Powiedziałem mu, że u nas w Anglii nie widzi się nic podobnego. Amerykanom trzeba to zawsze mówić. To ich cieszy.
Potem zagadnął mnie:
— Pan zapewne podasz się o przyjęcie do amerykańskiego obywatelstwa?
— Poco? — zapytałem go z kolei.
— Zapewne pan zamierzasz prowadzić tu interesy i robić majątek, więc to jest pańskim obowiązkiem...
— Panie! — wyrzekłem słodko — Jest z tamtej strony morza mała wysepka, zwana Anglią. Niewiele ona większa od Yellowstone Park. Na tej wysepce człowiek z waszego kraju może pracować, ożenić się, zrobić majątek, dwadzieścia majątków nawet, i umrzeć. Przez całe życie nikt go się nie zapyta, czy jest poddanym angielskim, czy szatana... Zrozumiałeś pan teraz?
Sądzę, że zrozumiał, bo odszedł, mrucząc coś niepochlebnego o „Brytańczykach.“