<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.
Jadę z Vancouver do Yellowstone National Gart.

Vancouver przed kilku laty spłonęło doszczętnie w ciągu szesnastu minut i jeden tylko dom ocalał. Teraz ma ono czternaście tysięcy ludności i buduje domy z cegły z granitowemi frontonami. Ale panuje tu dziwna ospałość w porównaniu z innemi amerykańskiemi miastami: ludzie biegają po ulicach, wygłaszając kłamstwa, a spluwaczki po hotelach stoją bez użytku, kąpiele są bezpłatne, a drzwi w łazienkach nie mają zasuwek.
Dworzec głównej stacyi drogi żelaznej z Kanady do oceanu Spokojnego nie jest bardzo wspaniały, ale można zostać wyrzuconym prosto z okna wagonu na statek, który cię zawiezie do Yokohamy w czternaście dni od wyjazdu z Vancouveru. Z wyjątkiem pewnych prądów, o których się nie mówi, ale które utrudniają dostęp okrętom żaglowym, Vancouver posiada prawie zupełnie dobry port.
Miasto jest zbudowane nad zatoką, a pomimo, że młode, posiada ulice porządniejsze, niż w miastach Ameryki zachodniej. Flaga angielska powiewa na dachach budynków, pełno też Anglików, mówiących poprawnie po angielsku, unikających bluźnierczych klątw i przedzielających przyzwoitemi odstępami czasu połykane napoje. To wszystko zachęciło mnie do nabycia tam gruntów. Nabyłem je od angielskiego ajenta, któremu nie powodziło się w wojsku, więc przerzucił się na drogę handlową. Upewniał mnie, że te grunty nie są skałą, ani nie leżą na dnie wody, więc kupiłem je tak prędko, jak paczkę tytoniu. I otóż jestem właścicielem czterystu jodeł, kilku tysięcy tonn granitowych złomów, rozsypanych na korzeniach jodeł, i kawałeczka ziemi. To jest działka gruntu w Vancouver. Właściciel lub ajent trzyma ją, dopóki nie podniesie się cena, następnie sprzedaje i kupuje większą przestrzeń dalej położoną. W jaki sposób ma to wpływać na wzrost miasta, nie wiem, ale mój ajent upewnia, że tak jest niezawodnie. Wolałbym tylko, ażeby na moim kawałku było trochę więcej jodeł, a mniej kamieni.
Popłynąłem stamtąd przez Sound do stacyi morskiej Wiktorya, na wyspie Vancouver. Zastałem w tem spokojnem mieście angielskiem o pięknych ulicach całą kolonię starych ludzi, nie mających innego zajęcia, prócz rozmowy, łowienia ryb i przesiadywania w klubie. Znak to, że emeryci osiedlają się w Wiktoryi, bo tutejsza taniość pozwala na wygodne życie przy małych funduszach. Tu też opowiedziano mi o wielkim pożarze Vancouveru. Jak mieszkańcy Nowego Westminsteru, położonego o dwanaście mil od Vancouveru, ujrzeli łunę na niebie o szóstej wieczorem i myśleli, że to lasy się palą, jak potem zaczęły fruwać po ulicach kawałki opalonych papierów i wtedy domyślili się, że stało się nieszczęście, jak w godzinę potem wpadł do miasta człowiek na koniu, wołając, że Vancouver już nie istnieje, że w ciągu szesnastu minut ogień strawił je do szczętu! Jak w dwie godziny później lord-major Nowego Westminsteru przeznaczył na wsparcia dziesięć tysięcy dolarów z funduszów miasta, jak wozy z żywnością i kołdrami wjeżdżały na miejsce, gdzie przedtem stało Vancouver. Jak pod zgliszczami znajdowano zwęglone ludzkie szkielety...
— Owej nocy — mówił opowiadający — mieszkańcy Vancouveru pozostali bez dachu nad głową. Drewniane miasto spłonęło doszczętnie. Nazajutrz zaczęli budować domy murowane, i widziałeś pan, co zrobili.
Z Wiktoryi powróciłem do Tacomy i w drodze przekonałem się, że jestem przesycony krajobrazami. Jest trochę słuszności w tych słowach rozczarowanego podróżnika:
— „Jeżeliś zobaczył jodłowy las, skały, rzekę, i jezioro — widziałeś już cały krajobraz Ameryki zachodniej... Czasami zdarzy się jodła trzysta stóp wysoka, czasami jezioro sto mil długie. Ale mniej więcej ciągle to samo. Jestem już znudzony tem wszystkiem.“
Ja nie jestem znudzony. Jestem tylko zmęczony. Mówią mi, że gdybym pojechał do Alaszki, zobaczyłbym tam wyspy jeszcze gęściej zarosłe lasami, śniegiem pokryte szczyty, jeszcze wynioślejsze, i rzeki, jeszcze piękniejsze. To mnie skłoniło, żeby nie jechać do Alaszki. Pojechałem zato na wschód — na wschód do Montany, po jednej jeszcze okropnej nocy, spędzonej wśród plujących ludzi. Dlaczego mieszkańcy Ameryki zachodniej tak plują? Nie może to ich chyba bawić, a dla sąsiadów nie jest też bynajmniej ani ciekawe, ani przyjemne.
Zawróciłem więc na wschód, w stronę Yellowstone-Park, który we wszystkich podróżnych przewodnikach opisywany jest jako kraina cudów. Ale właściwe cudowności zaczęły się już w pociągu. Pasażerowie byli bardzo weseli. Jeden z nich objawił zamiar niezapłacenia za bilet i porwał się na konduktora, który go uczciwie potłukł o podwójne szyby w oknie. Porozcinał mu głowę w czterech, czy pięciu miejscach.
Doktór, jadący tym samym pociągiem, zaszył pośpiesznie największe rozpłatania, i wyrzucono rannego na najbliższej stacyi, ociekającego strumieniami krwi, z głową skrwawioną, podobnego do upiora. Konduktor wyraził „przypuszczenie“, że człowiek ten umrze i dodał sposobem objaśnienia, że z północnooceanową koleją lepiej nie stroić małpich żartów...
Noc zapadła, gdyśmy wyjechali z lasów i wytoczyli się na pustkowie, porosłe krzakami szałwii. Trudno sobie wyobrazić coś smutniejszego, jak przestrzenie zarosłe tą niebieskawą, karłowatą, zakurzoną rośliną. Owija ona pochyłości wzgórz, jak całun ciało umarłego.
A jednak jest jeszcze coś gorszego od szałwii: miasto położone wśród stepu. Zatrzymaliśmy się na stacyi, a człowiek jakiś powiedział mi, że to królowa — główne miasto preryi. Wolałbym, ażeby Amerykanie nie głosili takich bezecnych kłamstw. Naliczyłem trzynaście, czy czternaście domów i kawałek drogi wygniecionej na błękitnawej powierzchni szałwii...
Ilekroć pociąg się zatrzymał, uroczysta cisza tych pustkowi przemawiała do mnie żałośnie. Było to coś nakształt zmory, tem dokuczliwszej, że trzeba było spać w wagonie przeznaczonym dla emigrantów, bo właściwe wagony sypialne były pełne. Nad ranem zrobił się hałas, bo jakiś człowiek upił się w ciągu nocy i zaczął się kłócić. Na to powstał drugi człowiek z rudą głową i obił kłótnika, śmiejąc się całą gębą podczas tej operacyi, a drobna i delikatna kobietka, siedząca na oddalonej ławce, przypatrywała się całemu zajściu i nazwała pijanego „przeklętą świnią“, co było prawdą, choć nie miała bynajmniej potrzeby wyrażać tego tak dobitnie.
Potem zaczęliśmy się wspinać pod górę, przedzierając się przez pasmo gór Skalistych. Pociąg amerykański wdrapałby się nawet na prostopadłą ścianę gmachu, gdyby było potrzeba, ale siedzieć wtedy w jego wnętrzu nie byłoby nazbyt przyjemnie. Wspinaliśmy się tedy, dopókiśmy nie wjechali w sferę ostrego zimna i indyjskiego terytoryum, którego szlachetni mieszkańcy przyszli, aby nas obejrzeć. Byli płaskogłowi i nieprzyjemni. Większa część Amerykanów wyraża się o czerwonoskórych z czarującą szczerością.
— „Trzeba się ich pozbyć jak najprędzej — mówią. — Nie mamy co z nimi robić.“
Niektórzy z nich sądzą, że my w Indyach tak samo wytępiamy krajowców, i zapytywano mnie nieraz, kiedy mniej więcej może nastąpić zupełne wygaśnięcie Hindusów? Odpowiadałem, że bardzo to dalekie rzeczy. Amerykanie wogóle nazywają wzgardliwie mieszkańców Indyi „poganami.“ Mahometanie i Hindusowie zarówno są w ich oczach „poganami“, a dla odmiany nazywają ich też czasem „bałwochwalcami.“ Ale to nie należy do rzeczy, o którą szło nam w tej chwili, to jest o przebycie tunelu Stampede — przy przejeździe przez góry Skaliste. Dziękuję Bogu, że nie będę potrzebował jechać przez ten tunel z powrotem! Ma on dwie mile długości, i nie jest niczem innem, jak prostą galeryą podziemną, taką, jakie bywają w kopalniach — podstemplowaną belkami i oświetloną światłem elektrycznem. Zupełne ciemności byłyby tam więcej pożądane, bo światło uwydatnia tylko niedbałe wyrąbanie skał, przez które pociąg przepełza, przepycha się w dół, a jadący słyszą plusk wody spadającej kroplami na dach wagonu, i osypujące się kamyki ze sklepienia. Wtedy każdy się modli, modli gorąco, powietrze staje się coraz duszniejsze i nikt nie śmie odwrócić oczu od belek, któreby mogły runąć, gdyby ich nie podtrzymywały zalęknione spojrzenia. Strażnik przechodzi przez tunel po przejściu każdego pociągu, ale to niewiele pomaga. „Przypuszcza“ on, że następny pociąg zdoła przejechać, i maszynista „przypuszcza“ toż samo. Pierwszego lepszego dnia zastaną oni zapadniętą jamę pośrodku tunelu, a przedsiębiorczy reporter będzie opisywał jęki i krzyki żywcem pogrzebanych, i będzie wysławiał energię prasy, zdobywającej natychmiast wiadomości, i na tem koniec. Życie ludzkie niewielką ma tu cenę.
Przysłuchiwałem się rozmowom w oddziale dla palących przez całą drogę, i z małemi wyjątkami, wszystkie one miały podobną treść: gwałtowne, brutalne, dzikie morderstwa, podstępne i chytre chytrością dzikich ludzi — morderstwa, nie ukarane przez prawo, — ani przez bezprawie. Na zakończenie każdego opowiadania upewniano mnie, że to już należy do przeszłości, że to są zdarzenia z przed lat pięciu. Ale trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że te zastrzelenia, zarżnięcia, przebijania, nie były wywołane koniecznością obrony; sprawcy ich nie potrzebowali bronić swego życia. Bynajmniej. Bójki spowodowane były pijaństwem, zdarzały się w szynkowniach i szulerniach, najczęściej bez żadnego powodu.
Słuchanie tych opowiadań przepełniło mnie wstrętem. Niema nic rycerskiego, ani romantycznego w ciągłem noszeniu przy sobie broni, pomimo wszystkiego, co na pochwałę tego obyczaju napisali autorowie amerykańscy. Tchórzowstwo to raczej — i nie potrafię wypowiedzieć głębokiej wzgardy, jaką budzą we mnie niektóre objawy życia na Zachodzie. A cóż dopiero mówić o wstręcie, jakim mnie przejął stary jeden człowiek, który uważał za słuszne i usprawiedliwione napaści, okaleczania, zabijania ludzi, obchodzenie prawa, jeżeli miało za sobą siłę, deptanie go, jeżeli było bezsilne, oszukaństwa w polityce, kłamstwa w sprawach państwowych i krzywoprzysięztwa w sprawach miejskich zarządów. A w wagonie pełno było dzieci, zuchwałych względem rodziców, rozkapryszonych, nieznośnych, zepsutych, dzieci takich, jakich nie zdarza się nigdy widzieć w anglo-indyjskim świecie. Wyrosną one z czasem na takich samych ludzi, jak ci, którzy siedzieli teraz w palarni, na ludzi, nie szanujących niczego i nie uznających żadnego prawa...
Spuszczając się na drugą stronę gór Skalistych przejeżdżaliśmy przez most, wysoki tylko dwieście osiemdziesiąt sześć stóp. Zbudowany był on z żelaza, ale do niedawna pociągi przejeżdżały tędy po drewnianych rusztowaniach, pomimo, że inżynierowie dawno już uznali je za niebezpieczne. Z czasem i żelazny most runie, tak jak runie i tunel Stampede, a wrażenie będzie tu jeszcze bardziej przejmujące.
Późną nocą najechaliśmy na skunksa, przejechaliśmy go w ciemnościach. Wszystko, co mówią o skunksach, jest prawda. Odór, jaki roztaczają, jest rzeczywiście przerażający.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.