<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.
Opisuje, w jaki sposób łowiłem łososia w Cluckamas.

Użyłem! Amerykańskie lądy mogą się zapaść pod wodę; wziąłem już z nich to, co mają najlepszego! A tem najlepszem nie były ani dolary, ani miłość, ani nieruchoma własność... Posłuchajcie, a opowiem wam, jaki połów mieliśmy, ja i „Kalifornia,“ a będziecie nam zazdrościć!
Powróciliśmy z Dallas do Portlandu tą samą drogą, a statek przystanął tylko po drodze, żeby zabrać łososie, połów z jednej tylko nocy i odstawić je do fabryki konserw. Kiedy właściciel drucianych przegród powiedział, że połów wynosi dwa tysiące dwieście trzydzieści funtów i że „był nieosobliwy,“ myślałem, że kłamie. Ale gdy ludzie zaczęli znosić paki na pokład, wziąłem się do rachowania: liczyłem ogromne stufuntowe ryby za ledwie pośnięte, tłum dwudziesto i trzydziestofuntowych i masę drobniejszych rybek...
Parowiec przystanął koło drewnianej szopy, zbudowanej na palach na wybrzeżu, i odesłał ryby. Poszedłem za niemi po pochyło rzuconym pomoście, prowadzącym do szopy. Lichy budynek drżał cały od poruszeń maszyny, a obok leżał błyszczący stos blaszanych obrzynków, pozostałych po oberżnięciu puszek. Sami Chińczycy byli przy tej robocie podobni do obmazanych krwią żółtych dyabłów, gdy się tak przesuwali po smugach słonecznego światła, padających na podłogę. Kiedy wyłożono nasz ładunek, drewniane paki rozpadły się, dostawszy się pod strumień wody, a łososie, wydobyte z nich na wierzch, zabłysły jak srebro. Chińczyk wyrzucił jednę, dwudziestofuntową sztukę, odciął jej głowę i ogon dwoma cięciami noża, trzecim rozpłatał brzuch i wyrzucił wnętrzności, a potem cisnął już oprawioną do kadzi, napełnionej krwawą wodą. Drugi Chińczyk wydobył ją z wody, rzucił pod maszynę, podobną do sieczkarni, która pokrajała ją szybko na cieniutkie plasterki. Inni Chińczycy pakowali tę masę do puszek, które zjeżdżały w dół za pomocą dowcipnej maszyneryi, lutującej szczelnie puszki w przelocie. Każda puszka była obejrzana z pośpiechem, czy niema w niej szpar, a następnie razem z towarzyszkami zanurzona w kocioł z wrzącą wodą, w której gotowała się parę minut. Po gotowaniu wszystkie wzdymały się lekko i zjeżdżały na windzie do ludzi, którzy w każdej robili otwór dla wypuszczenia powietrza i zalutowywali go potem ściśle. „Najlepszy łosoś z Kolumbii“ był już gotów do sprzedaży; brakowało tylko etykiet. Uderzył mnie nietylko pośpiech roboty, ale i całe urządzenie fabryki. Wewnątrz szopy ucywilizowane, niemiłosierne maszyny, naokoło gęsto rosnące jodły, głęboka cisza i samotne góry. Statek nasz zatrzymał się tam tylko dwadzieścia minut, a przez ten czas narachowałem dwieście czterdzieści przygotowanych puszek, zrobionych z połowu ostatniej nocy, zanim wyszedłem z szopy z oślizgłą, poplamioną krwią i tłuszczem podłogą, pełnej brudnych chińskich robotników.
Powróciliśmy do Portlandu. „Kalifornia“ i ja, łaknąc łososi, a właściciel nieruchomości, z którym zapoznał nas był ajent ubezpieczeń, wyszedł na nasze spotkanie i oznajmił nam, że o piętnaście mil stąd jest miejscowość urocza Clackamas, a w niej to, czego nam potrzeba. „Kalifornia“, z fruwającemi w powietrzu połami od tużurka, popędził do stajni, gdzie były konie do najęcia, i przyprowadził zaprzągnięty wózek. Wózek był tak lekkiej budowy, że mogłem go pociągnąć jedną ręką. Koń był czysto amerykański, to jest obdarzony ludzkim prawie rozumem i łagodnością. Ktoś się odezwał, że droga do Clackamas niedobra, i ostrzegał, żebyśmy nie połamali resorów. „Portland“, patrząc na przygotowania, oznajmił, że i on pojedzie, i w cudowną pogodę wyruszyliśmy we trzech przygodni jednodniowi towarzysze. „Kalifornia“ przymocował starannie wędki do wózka, a widzowie zasypali nas wskazówkami co do tartaków, które będziemy mijali, co do brodów, przez które mamy przejeżdżać, i co do słupów, mających nam służyć za drogowskazy. O pół mili za miastem, mającem pięćdziesiąt tysięcy ludności, wjechaliśmy na drogę, której by się powstydziła najnędzniejsza irlandzka wioszczyna.
Potem znów sześć mil szosy dało nam ocenić wartość naszego zaprzęgu. Linia kolei biegła pomiędzy nami a rzeką, druga linia wysoko nad nami przez góry. Cała okolica zasiana była osadami, na drogach pełno farmerów, powożących wozami, a na sianie po za nimi siedziały dzieciaki z jasnemi głowami i wystraszonem spojrzeniem. Mężczyźni wogóle wyglądali pospolicie, ale kobiety były wystrojone. Tylko, że pasmanterye na sukiennym staniku niekoniecznie pasują na wozie wiozącym siano. Potem wjechaliśmy w lasy; tłukliśmy się pomiędzy opalonemi pniami, poprzez wyboje, które w zimie muszą być niezgłębionemi kałużami, wspinaliśmy się po niesłychanych spadzistościach. Nigdzie nie widziałem śladu drogi. Był to tylko jakiś trop, z którego trudno było zjechać, a jedyną sztuką było utrzymać się na nim. Kurzawa leżała na stopę grubo, a pod kurzawą trafiały się kawałki desek i pęki gałęzi, na których wózek podskakiwał w górę. Czasami miażdżyliśmy kołami paprocie, to znów w miejscu, gdzie najobficiej rosły jerzyny, zastaliśmy opuszczony cmentarzyk, ogrodzony drewnianym pokrzywionym płotem, ze smętnemi polowemi kamieniami, pochylonemi żałośnie nad zielonawemi dziewannami. Potem przy odgłosie klątw i łamanych krzaków pojawiły się potężne woły, ciągnące czterdzieści stóp długą belkę. Następnie ukazała się dolina pełna pszenicznych łanów i drzew wiśniowych, gdzie zatrzymawszy się przed jednym z domów, kupiliśmy dziesięć funtów przepysznych czarnych wisien za niecałą rupię, i napili się zimnej jak lód wody za darmo, podczas gdy rozkiełznany koń mądrze pogryzał trawę obok drogi. Dalej natrafiliśmy na obozowisko hodowców koni, odpoczywających nad wodą i gotowych do sprzedaży lub zamiany, a raz przemknęło przed nami dwóch ogorzałych młodzieniaszków, pędzących na indyjskich konikach, z wysokiemi kulbakami. Wrzeszczeliśmy chórem, by spłoszyć dzikiego kota; dysputowaliśmy nad tem, co skłoniło węża do wypełzania na drogę, i rzucaliśmy kawałkami kory na awanturniczą wiewiórkę, małą, szarą, indyjską wiewióreczkę; zgubiliśmy drogę i tak zaplątali wózek na spadzistości wzgórza, że musieliśmy unieruchomić jego tylne koła, ażeby go sprowadzić na dół. Przytem „Kalifornia“ opowiadał o Newadzie i Arizonie, o samotnych nocach przeżytych w pustyni, o polowaniach na jelenie i na ludzi, o kobietach, pięknych kobietach, które są iskrą, wzniecającą pożary w miastach Zachodu, gaszonych potem krwią i wystrzałami pistoletów; o nagłych zmianach i powodzeniach, które poszukiwacza złota lub gałganiarza zamieniają w poczwórnego milionera, lub druzgoczą kolejowego króla. Cały ten dzień wyrył się w mojej pamięci na zawsze, lecz zaczął się on właściwie dopiero od tej chwili, gdyśmy stanęli przed małym domkiem na wyżynach Clackamasu i znaleźli pożywienie dla konia i mieszkanie dla siebie przed wyruszeniem nad rzekę, rozlewającą się szerokim upustem o ćwierć mili stamtąd.
„Portland“ nie miał wędki. Wziął pod swoją opiekę żelaza i wódkę. „Kalifornia“ sapał, chodząc w górę i w dół wody, wreszcie wybrał miejsce i zapuścił wędkę. Ja składałem właśnie swoją, gdy się rozległ radosny zgrzyt, okrzyk „Kalifornii“ i trzy stopy długi kawał srebra zakołysał się w powietrzu ponad wodą. Zaczęło się mocowanie. Łosoś darł się w górę rzeki, ciągnąc linkę od wędki, a bambusowy kij wyginał się gwałtownie. Co dalej zaszło, nie umiem powiedzieć; „Kalifornia“ klął i modlił się, „Portland“ wrzeszcząc, posyłał mu rady, a ja czyniłem to samo, i zdawało mi się, że to trwało pół dnia, a w rzeczywistości trwało zaledwie kwadrans, zanim ryba dostała się do sieci z wielkiem miotaniem się, skokami głową na dół i koziołkami w powietrzu. Przyszła jednak na wybrzeże, a nieubłagane żelazo przecięło nić jej żywota. Wyciągnęliśmy ją na ziemię; ważyła mniej więcej dwanaście funtów. Dwunastofuntowy łosoś, opierający się z całej siły! Zaczęliśmy tańcować z radości na kamienistem wybrzeżu, a „Kalifornia“ pochwycił mnie wpół i o mało nie połamał mi żeber, wołając:
— Wiwat! Wiwat! Na ciebie teraz kolej! Ja czekałem dwadzieścia cztery lata!
Wszedłem do lodowato zimnej wody i zapuściłem wędkę powyżej sieci, ale nie było tam nic, oprócz nikczemnego, wodnego węża, w niebieskiej z czarnem szacie, z koralową paszczą, który zwinął się na kamieniu i syczał przekleństwa. Następnie schwytał się łosoś, ach! wspaniała sztuka! Woda zakotłowała się... Połknął haczyk i zaczął się rzucać i parł się w górę, pod wodę, zwijając w kłębek linkę wędki... Przeciąłem sobie głęboko duży palec u ręki podczas szamotania się z liną, ale nie czułem nic w tej chwili. I ten tak samo, jak łosoś „Kalifornii“, szarpał się i wyprężał linkę, lecz w owej godzinie miałem chyba dwieście pięćdziesiąt palców u rąk, zamiast dziesięciu. Wybrzeże i jodły kręciły się wkoło mnie, a ja ciągnąłem, ciągnąłem, jak gdyby szło o życie! „Kalifornia“ też zaczął ciągnąć swoją zdobycz z wielką wprawą i zręcznością, a mój łosoś, zanurzywszy się zrazu w głębinę, wypłynął potem znów na powierzchnię.
Ciągnęliśmy nasze ryby na brzeg ku płytkiej zatoce, najlepszemu miejscu do wylądowania zdobyczy. „Portland“ dodawał nam otuchy i chciał mnie zastąpić w trzymaniu wędki, ale ja byłbym wolał ponieść śmierć na kamykach rzecznego łożyska, niż zrzec się prawa do wydobycia na ląd pierwszego swojego łososia, niewiadomej wagi! Pozwolił się on wreszcie wydobyć na ląd, podskakując niby z wielkiej uciechy, gdym go dociągał do płytkiej zatoki, lecz zaledwie poczuł dno pod swem potężnem cielskiem, cofnął się w tył z szybkością torpedowca i cała moja praca poszła na marne. Powtórzyło się to kilkanaście razy, zanim poczułem, że zrzeka się dalszego oporu. Wydobyłem go na brzeg. Sieć na nic się nie zdała na rybę takich rozmiarów, a nie chciałem go zabijać widłami. Wszedłszy na mieliznę, ująłem go z uszanowaniem koło skrzeli, za którą to uprzejmość zaczął mnie bić po nogach, a ja, poczuwszy jego siłę, zdumiałem się jeszcze bardziej. „Kalifornia“ zajął moje miejsce na mieliźnie, trzymając silnie swoją zdobycz, ja zaś położyłem się na wybrzeżu, na wonnej trawie, i dyszałem razem z moim łososiem. Ręce miałem pokaleczone i skrwawione, pot spływał ze mnie, oblepiony byłem jak arlekin skorupami ślimaków, zmoczony nawskróś do pasa, z nosem opalonym przez słońce, ale głęboko, bezdennie, niewymownie szczęśliwy! On, mój piękny, cudowny łosoś, ważący dwanaście funtów, leżał obok mnie; wyciąganie go na ląd zabrało mi trzydzieści siedm minut czasu!
„Kalifornia“ tymczasem borykał się ze swoją zdobyczą, sypiąc hiszpańskiemi klątwami. Wyciągnął go wreszcie na brzeg i ułożyliśmy wszystkie trzy sztuki, dumni jak królowie...
Czy podobna opisać ten dzień szczęśliwy? Zanurzaliśmy się wciąż w wodzie, „Kalifornia“ i ja, a za każdym razem wracaliśmy ze zdobyczą. Potem „Portland“ wziął moją wędkę i ułowił dziewięciofuntową sztukę. Wszystkie ryby walczyły mężnie, a najmężniej jedno małe, sześciofuntowe stworzenie. Ważyliśmy każdą, a „Portland“, jako porządny obywatel i właściciel nieruchomości, zapisywał starannie wagę w swoim notatniku. Po upływie sześciu godzin zrobiliśmy obrachunek: 16 sztuk, wagi 142 funty.
Uroczyście, pełni wdzięczności, poskładaliśmy rybackie przybory, dość już było nam tej chwały, i powróciliśmy, wylewając łzy radości, do ubożuchnej bosej rodziny, mieszkającej w domku podobnym do paki drewnianej, stojącym nad brzegiem rzeki. Stary farmer wspominał dni i noce przeżyte na utarczkach z Indyanami, dawno już temu, w latach pięćdziesiątych, kiedy każda fala Kolumbii i wód do niej wpadających kryła w sobie niebezpieczeństwo. Bóg obdarzył go osobliwym darem zawiłego opowiadania i żarliwością o dobrobyt dwóch synów, ogorzałych i spokojnych chłopaczków, chodzących codzień do szkoły i mówiących poprawną angielszczyzną z dziwacznym akcentem. Żona farmera miała minę surową; niegdyś mogła być łagodna, a może nawet i ładna. Długie lata pracy odebrały lekkość jej krokom i swobodę głosowi. Zdawało się, że żyje tylko dla nieustannej pracy, dla gnębiących domowych zatrudnień, nie mając już nic w życiu, nic, oprócz grobu, gdzieś na wzgórzu między krzakami jerzyn, pod cieniem jodeł. Ale sympatyzowała ona widocznie, na swój odrębny ponury sposób, z najstarszą córką, drobną, milczącą, ośmnastoletnią dziewczyną, której myśli daleko odbiegały od gotowania potraw i od szorowania garnków. Trafiliśmy na katastrofę w domu. Niegodziwa, przewrotna szwaczka, przyobiecała zrobić dzieweczce suknię na jutrzejszą podróż koleją, a chociaż bosonogi Georgie, obawiający się bardzo siostry, wyprawił się konno w lasy na poszukiwanie, suknia nie przyjechała. Dlatego stroskana dziewczyna usługując przybyszom, musiała złorzeczyć im w duszy, że przeszkadzali jej dać folgę łzom. Była to na małą skalę tragedya. Matka martwym, spokojnym głosem łagodziła jej niecierpliwość i siedziała pochylona, szyjąc jakieś ubranie dla córki. Dowiedziałem się o tem wszystkiem o zmroku, wśród szeptów zapadającej nocy, przechadzając się wokoło domu z „Kalifornią“, który rozwijał się jak lotos w świetle księżyca, a potem w małej izdebce, gdzieśmy nocowali i gdzie „Portland“ z „Kalifornią“ nie ustawali w opowiadaniach.
Nazajutrz „Kalifornia“ wziął mnie pod swoje skrzydła i powiózł obejrzeć miasto Tacomę. Wsiedliśmy na pociąg i zabili krowę, nie chciała zejść z relsów, więc lokomotywa „trafiła“ w nią i przejechała, poczem dojechaliśmy do miasta, które leży przy drodze do Vancouveru i Alaszki.
Nie wiem dobrze, co właściwie produkuje miasto Tacoma, choć wszyscy kładli mi w uszy cudowne rzeczy o jego przyszłości. Węgiel i żelazo, marchew, kartofle, budulec i dzienniki, ostrzegające miasto Portland, że dni jego są policzone. Przyjechaliśmy o zmierzchu. Drewniane chodniki głównej ulicy dudniły pod obcasami setek ludzi, upędzających się gwałtownie za napitkiem i korzystnemi placami. Ale na początek szukali oni napitku. Na ulicach pięciopiętrowe gmachy najnowszych i obrzydliwych kształtów sąsiadowały z drewnianemi szopami. Nad głowami wisiały poplątane druty telegrafu, telefonów i elektrycznego oświetlenia, umocowane do chwiejących się słupów. Po błotnistej posępnej ulicy biegła linia tramwajowa, po za ulicami wznosiły się wzgórza, na których miasto rozsypywało się, jak rzucone niedbale domino. Za miastem pierwszy tramwaj — wykoleił się odrazu wtedy właśnie, gdym wsiadał do niego — wspinał się na wzgórza, ale najwięcej rzucały się w oczy fundamenty z kamienia i cegły, zbudowane pod gmach teatru, i opalone pnie jodłowe. Minęliśmy niewyrównane ulice, kończące się raptownym spadkiem i zaroślami, obrzeżone drewnianemi chodnikami, wyłożonemi deskami, których końce były żywem drzewem, obejrzeliśmy kobiece seminaryum, wysokie, niezgrabne, czerwone, a którem kazał nam się zachwycać mieszkaniec miasta, więc zachwycaliśmy się na rozkaz. Oglądaliśmy domy, naśladujące domy w San-Francisco, budowane w stylu holenderskim, i jeszcze inne, ozdobione suto wycinanemi z drzewa ozdobami...
Mieszkańcy z rozkoszą i dumą wychwalali swoje miasto. Na murach hotelu jaśniały płomieniste panoramy Tacomy, w których trudno było odkryć jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistego miasta. W ogłoszeniach wysławiano cechy najwyższej cywilizacyi, widocznie w Tacomie dzienniki głosiły to samo jeszcze donośniej. Ajenci sprzedawali działy gruntu za tysiąc dolarów na niewytkniętych jeszcze ulicach. Na ulicach — pierwotnych ulicach — gdzie nieosłonięte niczem światło elektryczne walczyło z łagodnym północnym zmierzchem, ludzie rozmawiali o pieniądzach, o mieście i znów o pieniądzach, jak się ten i ten dorobił, na czem i ile. A na rogu Armia zbawienia, w czerwonych mundurach, nawoływała ród ludzki do wyrzeczenia się wszelkich rozkoszy i podążenia za jej hałaśliwym Bogiem. Ludzie zatrzymywali się, przystawali na chwilę, po dwóch, po trzech, przysłuchiwali się w milczeniu, i milcząc odchodzili, a odgłos cymbałów gonił za nimi.
„Kalifornia“ poszedł na własną rękę zbierać wiadomości, i powrócił, śmiejąc się głośno.
— Wszyscy tu poszaleli — powiedział — wszyscy! Jakiś człowiek o mało mnie nie zastrzelił zato, żem się nie zgodził na jego twierdzenie, iż Tacoma zgniecie San-Francisco swojemi kartoflami i marchwią. Zapytałem go, co miasto produkuje, a on nie mógł mi wymienić nic, oprócz tych dwóch jarzyn... Cóż ty na to, młodzieńcze?
— Jadę na terytoryum angielskie na krótko, żeby nabrać oddechu — odpowiedziałem bez wahania.
— A ja powracam do naszych łososi w Clackamas. Namawiają mnie, ażebym tam nabył grunty. Ale ty, młodzieńcze, nie kupuj tu gruntów!
I „Kalifornia“ znikł mi z oczu na zawsze, żegnając mnie przyjaznem zakołysaniem paltota — znikł w odrębnych od mojego światach. Niechaj mu szczęście sprzyja! Pierwszorzędny z niego rybołówca!
A ja wsiadłem na statek i popłynąłem przez Sound do Vancouver, które jest początkiem drogi żelaznej, wiodącej od Kanady do oceanu Spokojnego. Dziwna to była podróż. Woda, uwięziona między niezliczonemi wysepkami, leżała spokojna, cicha i gęsta, jak oliwa, a poruszenia śruby mąciły nieruchome odbicia jodeł i skał nadbrzeżnych. Było to coś, jakbyśmy sunęli po szkle. Nie! sam nawet rząd nie wie liczby wysepek Soundu. Nawet teraz jeszcze można dostać wysepkę na zażądanie; można tam zbudować dom, hodować owce, łowić łososie i być królem na małą skalę, mając za poddanych Indyan prześlizgujących się na czółnach między wysepkami i wygrzebujących sobie nory na wybrzeżu. Indyanin z Soundu jest nieprzyjemny i chyba tylko przypadkiem malowniczy. Żona wiosłuje, a on siedzi bezczynnie, i tylko czasem podniósłszy się, bez żadnego powodu uderzy żonę wiosłem w głowę, nie wywracając wątłego statku. Przypuszczam, że czyni to dla popisania się swą zręcznością przed białymi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.