Od morza do morza/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od morza do morza |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1901 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Gąsiorowska |
Tytuł orygin. | From Sea to Sea |
Podtytuł oryginalny | Letters of Travel |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Po wielu opóźnieniach i wspinaniach się w górę dojechaliśmy do miejsca, zwanego „Czarnym Canonem.” Wdrapywaliśmy się przez kilka godzin, zanim dostaliśmy się na okropną wyniosłość siedmiu, czy ośmiu tysięcy stóp nad poziom morza, wsuwając się do wąwozu pozbawionego słońca, ze ścianami dwa tysiące stóp wysokiemi, gdzie w skalistem obramowaniu huczała i ryczała rzeka, płynąca o dziesięć stóp poniżej plantu, zbudowanego, jak się zdawało na pokładach różnorodnego błota, na których przypięto od niechcenia szyny. Było coś wspaniałego i zdumiewającego w tej szalonej jeździe, i odczułem to tak żywo, że zacząłem się modlić o bezpieczeństwo pociągu. Nie można było zobaczyć plantu na dwieście kroków przed sobą. Zdawało się, że wijemy się we wnętrznościach ziemi, wołani i prowadzeni przez oszalałą rzekę. Potem potężne skały rozstąpiły się i ukazał się łuk przerażająco zakręcony. Maszynista puścił pociąg całą siłą pary i przejechaliśmy łuk na jednem tylko kole, nad rzeką Gemnison zgrzytającą zębami w głębi. Wagony zawisły nad brzegiem, i gdyby jedna, jedyna szyna sfolgowała, żadna siła nie powstrzymałaby nas od runięcia w fale rzeki. Pewny byłem, że coś tam uszkodzimy — ponure głębie wąwozu, czy płynące poniżej zielonkawe nurty rzeki; — pokrzepiające opowieści konduktora natchnęły mnie tą pewnością, że nastąpi jakaś katastrofa.
Wyjechaliśmy już z Czarnego Canonu, przebyli drugi wąwóz, i wydostali się znów na otwartą przestrzeń na wysokości dziesięciu tysięcy stóp nad poziomem morza, gdy nagle wpadliśmy na groblę, rzuconą nad wodną roztoczą, coś pomiędzy tamą a zalanym wodą kamieniołomem. Lokomotywa ryknęła dziko:
— Hu! hu! hu!
Ale już było zapóźno. Był to wspaniały zwierz, ale dlaczego wybrał sobie plant kolei na miejsce przechadzki z małżonką, trudno zrozumieć! Ona została odrzucona na lewo, a jego rozgarniacze lokomotywy pochwyciły, podrzuciły w górę i wepchnęły po szyję w wodę. Wyraz osłupiałego, bezprzytomnego zdumienia na jego łagodnej wołowej fizyognomii był istotnie niezwykły. Nie rozgniewał się. Zdaje się, że nie został nawet draśnięty, pomimo, że wyrzucony był z jakie dziesięć stóp w powietrze, zanim wpadł w wodę. Gdyby mógł mówić, zapytałby niezawodnie:
— Czy może mi kto wytłómaczyć, co się stało?...
W pięć minut później, potok, który po za nami zapadł się w wąwóz, rozpłynął się dziesięciu srebrzystemi strumykami po rozległem płaskowzgórzu, i zamienił się w zwykłą strugę z pstrągami, a pociąg przystanął przy nawpół umarłem mieście, którego nazwa nie została mi w pamięci. Niegdyś zbudowano je w chwilach pomyślności. Niegdyś dziesięć tysięcy ludzi przechadzało się po jego ulicach. Ale to wszystko upadło. Wielkie murowane z cegły domy i składy stały pustką. Mieszkańcy mieścili się w małych drewnianych szałasach na brzegu opustoszałego miasta. Był tam i hotel, którego dziedziniec stanowił zarazem peron stacyi, hotel mający przeszło sto pokojów — pustych. To miejsce opustoszałe miało w sobie coś rozpaczliwego. Ale ktoś powiedział:
— Pstrągi ogromne, sześciofuntowe, o dwie mile ztąd...
Stroskany komisant i ja wyprawiliśmy się na połów. Przyłączył się do nas jakiś prawnik z Chicago. Wygłaszał on mowy o przyszłości Anglii i Ameryki, o Wielkim Związku, który nastąpi z czasem, gdy Ameryka i Anglia opaszą cały świat, podawszy sobie ręce. Według angielskich pojęć, był to poprostu osioł, ale słowa jego dla amerykańskich ziomków brzmiały przekonywająco. Mógłbym cztery miesiące jeździć po Anglii i nie spotkać tak wymownego zapaleńca, jak ten człowiek z Chicago. Zaproponował mi on trzydniowe polowanie w Illinois, jeżeli zechcę zboczyć z drogi. Mógłbym cały rok i więcej podróżować po Anglii i nie znaleźć człowieka, któryby ofiarował takie przysmaki komuś zupełnie nieznajomemu, a dwadzieścia lat, zanimbym zdołał wycisnąć z Anglika tyle zapału, ile go miał w sobie ten prawnik. Rozmawialiśmy o polityce i o rybołówstwie przez cały upalny dzień, przechadzając się ponad wyżej wspomnianym strumieniem. Małe rybki są rozkoszne. Całe dwie godziny przepędziłem z wędką, czatując na rybę, o której wiedziałem, że tam jest, i o zmroku, przejętym wonią łąk, złowiłem trzyfuntową sztukę, którą po dziesięciu minutach usilnej namowy udało mi się wyciągnąć na ląd. Była cudownie piękna.
Poszukując chłopca, któryby znał dobrze rzekę, poznałem nowe strony tamtejszego życia, dzikiego, zaniedbanego, ubogiego, ale nie pozbawionego uroku. W chacie, podobnej do skrzyni, na skraju miasta, mieszkała rodzina. Znała ona miasto za czasów świetności, gdy miało ono nadzieję zostać stolicą gór Skalistych, a choć nastąpił jego upadek, rodzina pozostała na miejscu. „Ona“ była uprzejma, lecz grubo pokryta brudem, on posępny i zabrudzony, a dzieci poprostu oblepione warstwami różnorodnego brudu. Ale mimo to żyli oni we względnym dostatku: na sześć, czy osiem osób mieli dwa pokoje, i bywali w miejscowem towarzystwie. Usiłowałem namówić ośmioletniego ich syna, żeby poszedł z nami, ale on całe życie łowił pstrągi i „przypuszczał, że teraz nie ma ochoty iść,“ pomimo, że dawałem mu sześć szylingów za to, co powinno było być dla niego dniem przyjemności.
— Zostanę z mamą — powiedział.
I nie zdołałem skłonić go do zmiany postanowienia.
„Ma“ nie probowała nawet namowy.
— Jeżeli mówi, że nie pójdzie, to nie pójdzie — powiedziała, jak gdyby to była jakaś niewzruszona potęga natury, a nie marny jeden berbeć. A „pa,“ siedzący przy piecu, odmówił wdania się w tę sprawę.
„Ma“ opowiedziała mi następnie, że była nauczycielką w szkole, za czasów — niebardzo odległych — swej młodości, ale nie objaśniła mnie, choć gorąco pragnąłem się tego dowiedzieć, w jaki sposób dostała się do tego brudnego domostwa i dlaczego? Zachowała ona czystość wymowy i poprawny język Nowej Anglii, ale mycie i pranie uważała za rzecz zbytkowną.
„Pa“ żuł tytoń i spluwał. A jednak, ilekroć przemówił, wyrażał się, jak człowiek wykształcony. Musiała tkwić jakaś tajemnica w ich życiu, ale jaka, nie mogłem zbadać.
Nazajutrz stroskany handlowiec i ja, i jeszcze paru innych, rozpoczęliśmy prawdziwe wspinanie się na góry Skaliste; to, co było dotąd, nie liczyło się za nic. Pociąg dojechał gwałtownym pędem do stromego miejsca i został rozebrany na części. Pięć wagonów przyczepiono do dwóch lokomotyw, dwa wagony do jednej. Zdawało się, że to czyn rozsądny i przezorny, ale, na nieszczęście, przyszedł mi idyotyczny pomysł, żeby pójść i przypatrzeć się spajaniu dwóch wagonów, które miały ponieść Cezara i jego losy. Ktoś tam zawieruszył, czy zjadł zwykłe przyrządy, służące do zczepiania, więc jakiś człowiek odciął od tendra lokomotywy pojedynczy hak, grubości zwykłego łańcucha i rzekł, „iż przypuszcza, że to utrzyma.“ Wyobraźcie sobie, że jesteście umocowani do rączki parasola, jeżeli chcecie odczuć, co czułem, gdyśmy się zaczęli wdrapywać pod górę i hak się wyprężył. Dwa tysiące stóp nad naszemi głowami wznosił się grzbiet góry, obrzeżony długim pasem śniegu. Pierwsza część pociągu wspinała się pod górę o ćwierć mili przed nami, tor kolei kręcił się wężykowato, a po lewej stronie czerniła się głęboka przepaść. I tak pięliśmy się w górę, i w górę, i w górę, dopóki powietrze nie rozrzedziło się zupełnie, a utrudnione bicie wyczerpanego serca nie zaczęło wtórować stękaniu spracowanej lokomotywy. Poprzez światło i ciemności śniegowych przekopów, przerażających lochów, podpartych niedbale belkami, przedzieraliśmy się, przystając od czasu do czasu dla przepuszczenia pociągu, zjeżdżającego na dół. Jeden potworny pociąg z czterdziestu wagonów, wypełnionych rudą, prześlizgnął się obok nas, słabo podtrzymywany przez cztery lokomotywy, których hamulce szczękały chórem. Nakoniec, przyjrzawszy się połowie Ameryki, rozłożonej nakształt mapy pod nami, zatrzymaliśmy się u wejścia do najdłuższego ze wszystkich przekopów, wykutego w śniegu, na samym grzbiecie pasma gór, na wysokości dziesięciu lub jedenastu tysięcy stóp nad poziomem morza. Lokomotywy potrzebowały nabrać tchu, a podróżni chcieli zbierać kwiaty, rosnące w szczelinach. Jednej z pań puściła się krew nosem, inne rzuciły się na siedzenia, dysząc razem z dyszącemi lokomotywami, a wiatr przejmujący, jak ostrze noża, wirował u wejścia do przekopu.
Potem, wyprawiwszy naprzód lokomotywę-pilota dla zbadania drogi, zaczęliśmy spuszczać się na dół z nastawionemi hamulcami i ciągłemi krzykami, dopóki po kilku godzinach nie dostaliśmy się na równą powierzchnię, a następnie do miasta Denver, gdzie stroskany komisant wysiadł, pozostawiając mnie samego na resztę podróży do Omaha, po jednem przelotnem spojrzeniu, rzuconem na Denver. Ruch w tem mieście miał pewne podobieństwo do gwałtownego wichru w górach Skalistych. Znużyło mnie, bo zupełnie nieznani ludzie namawiali mnie na jakieś kopalnie w górach, to na kupowanie kamiennych głazów na niedostępnych górach, a nawet jakaś kobieta zażądała ode mnie, żebym jej zafundował spirytualii. Zapomniałem już, że mogą się zdarzać podobne napaści w jakimkolwiek kraju, bo zewnętrzne pozory moralności w amerykańskich miastach bywają zwykle zachowywane ściśle. Szanuję zato ten naród.
Omaha i Nebraska były tylko przystankami na drodze do Chicago, ale ujrzałem tam okropności, które szkoda byłoby pominąć. Miasto na pozór jest zamieszkałe wyłącznie przez Niemców, Polaków, Słowaków, Węgrów, Chorwatów i różne szumowiny państw, położonych we wschodniej Europie, ale założone musiało być przez Amerykanów. Żaden inny naród nie potrafiłby przeciąć ruchu na głównej ulicy dwiema liniami relsów i przeprowadzać wesoło po nich kolejowych wagonów. Wprawdzie zdarzają się w Omaha okropne wypadki przejechania, ale nikomu nie przyszłoby na myśl zbudować górą przejazd. Toby przeszkadzało rozwojowi interesów przedsiębiorstw pogrzebowych.
Posłuchajcie teraz o jednym z nich.
Jest w Omaha sklep, któremu podobnego nie widziałem nigdy i nigdzie. Okna wystawowe zapełnione są ubraniami męzkiemi i damskiemi sukniami. Ale na gorsach koszul umocowane są przody czarnych sukiennych tużurków, do których niema spodni, nic, tylko płachta czarnego, taniego sukna, spadająca swobodnie na kształt księżej sutanny. W drzwiach sklepu siedział młody człowiek i czytał gazetę; łatwo było poznać, że to sam właściciel przedsiębiorstwa. Nazywał się Gring; a zacząłem z nim rozmawiać o szczegółach interesu. Był on pełen zapału, istny artysta w swoim fachu. Opowiadałem mu, w jaki sposób w Indyach palą ciała. On zaś odrzekł:
— Wyższość jest po naszej stronie. My umiemy powstrzymać, to jest balsamujemy naszych umarłych. W ten sposób...
I pokazał mi swoje okropne narzędzia i wytłumaczył, czem i jak „powstrzymuje“ człowieka od rozkładu, który jest przecież jego przyrodzonem prawem.
— Chciałbym żyć setki lat, żeby się przekonać, jak się moi ludzie trzymają... Ale i bez tego pewny jestem, że dobrze. Nic im nie może zaszkodzić po zabalsamowaniu przezemnie...
I rozrzucił przed memi oczyma jeden z tych upiorowych strojów, a gdym go dotknął, wzdrygając się, przekonałem się, że to jest nic — nic! bo białe płótno, przyszyte do czarnego sukna, nie miało pleców! To było coś okropnego! Cały ten strój był tylko połową skorupy.
— Ubieramy w to umarłego — mówił Gring, rozkładając z wdziękiem grobowy strój na kantorze. — Jak pan widzi, nasze trumny mają oszklony otwór w wieku.
O, Boże, to okienko trumienne oprawne było w ramki z pluszu!
— I nie widać przez nie więcej, tylko do połowy ciało, a zatem...
Rozwinął ohydne, licho sukno, które opada fałdami na zesztywniałych nogach trupa, a ja odskoczyłem w tył.
— Naturalnie, każdy może zostać pochowany we własnem ubraniu, ale to jest daleko właściwsze! A dla kobiet mamy co innego. Proszę spojrzeć...
Wyjął stanik pod szyję od strojnej sukni wieczorowej, koloru jasno-lila, naszyty, namarszczony, oszpecony czarnemi ozdobami i tak samo, jak tamten strój, bez pleców, od pasa zakończony całunem.
— To dla starych panien. A dla młodych osób mamy białe, ze sztucznemi perłami wokoło szyi. To wygląda bardzo ładnie przez szybę, a, jak pan widzi, jest i poduszka, otoczona wieńcem z kwiatów.
Czy można wyobrazić sobie coś okropniejszego, jak być złożonym na wieczny spoczynek w tym kłamliwym stroju, tak, jakby się całe życie było jednem kłamstwem! Iść w ciemności grobu wygolonym, wystrojonym, wyelegantowanym, jak na wieczorną zabawę, w połowie tylko, a w drugiej połowie w tej drugiej, której ludzie nie widzą, owiniętym w nędzną, czarną płachtę?
Wiem coś nie coś o pogrzebowych zwyczajach innych krajów, więc usiłowałem wytłómaczyć panu Gringowi, jakiego okropnego świętokradztwa się dopuszcza tą śmieszną a straszną maskaradą. Ale on tego nie mógł zrozumieć. Nawet pokazując ubranie dla małego chłopczyka, nie mógł zrozumieć! Dowodził, że właśnie jest dobrze balsamować, odziewać w oszukańcze stroje umarłych biedaków i grzebać ich we wspaniałych trumnach, z ukwieconemi poduszkami i z okienkiem w wieku!...
Pochowajcie mnie zawiniętego w płótno, jak marynarza w głębiach morskich; spalcie mnie na indyjskim stosie z wilgotnego drzewa bez oliwy; umocujcie mnie pod wagonem Pulmanowskim, spalcie mnie elektrycznością, wrzućcie pod zerwaną tamę na rzece, ale niech nie zstąpię do grobowej otchłani, wyszczerzając zęby przez oszklone okienko w wieku trumny, w wieczornym garniturze bez pleców, z nogami osłoniętemi sukienną płachtą. Nie chcę! chociażbym miał być „powstrzymany“ na wieki od zniszczenia i rozkładu grobowego. Amen!