Od szczytu do otchłani/Część trzecia/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUNASTY.
NIECH BĘDZIE BŁOGOSŁAWIONE ŻYCIE!

Natura ludzka jest bardzo dziwna! Mieszkając u prof. Zaleskiego, zawsze byłem przez niego zapraszany na śniadanie i obiad, i przyjmowałem to bez skrupułów, wiedząc, że stać mnie na to, aby tem samem odwdzięczyć się staremu przyjacielowi.
Po powrocie z Kijowa, z mocno nadszarpniętą nadzieją na polepszenie sytuacji i prawie zupełnie pozbawiony pieniędzy, gdyż te nieszczęśliwe 7 rubli nie były kapitałem, pozwalającym być spokojnym o jutro, stałem się bardzo drażliwy. Zaczęło mi się wydawać, że jestem ciężarem dla Zaleskiego, intruzem w jego samotnym zresztą domu, że nadużywam jego gościnności.
Zmieniłem całkowicie swój tryb życia.
Nigdy nie byłem bogaty, lecz zawsze miałem dostateczne środki do życia, gdyż od dwunastego roku życia pracuję na siebie i żadnej pracy się nie boję. Tymczasem po więzieniu różne okoliczności wytrąciły mi broń z ręki i uczyniły bezbronnym i bezsilnym. Były to: zemsta rządu carskiego i tchórzliwość tych, którzy mogli mi dopomóc, lecz obawiali się prześladowania policji. To zabijało we mnie nadzieję.
Miałem 7 rubli... Musiałem oszczędzać... Od Zaleskiego nie chciałem nic przyjmować. Wychodziłem z domu, kiedy profesor jeszcze spał, i zostawiałem list, że na śniadaniu i obiedzie nie będę, gdyż jestem zaproszony do znajomych. Obchodziłem fabryki i urzędy, kołacząc o zarobek, lecz nigdzie go nie znajdowałem. Do matki nie pisałem, aby jej nie zatruwać życia i nie zasmucać.

Autor i jego koledzy z więzienia politycznego.

Jadłem w bardzo podłej jadłodajni raz na dzień, płacąc za „obiad” 15 kopiejek. Gdy wieczorem powracałem do domu, starałem się przed profesorem wydawać się wesołym i pełnym najlepszych nadziei.
Pewnego razu przyszedłem do domu, gdy profesora jeszcze nie było, lecz po chwili wpadł i już z przedpokoju zaczął wołać na mnie. Przybiegłem i ujrzałem rozwiane, siwe włosy mego nauczyciela i podnieconą twarz z błyszczącemi z poza szkieł okularów oczami.
— Czytaj! Czytaj! — krzyknął, wciskając mi do ręki wieczorne wydanie dziennika.
Zobaczyłem podkreślone czerwonym ołówkiem miejsce w rubryce wypadków miejskich. Była to wiadomość, iż przybyły z Kijowa do Petersburga mój dawny szef, fabrykant asfaltu i papy dachowej, przechodząc Newskim prospektem, nagle zmarł na ulicy wskutek ataku apopleksji.
— Jesteś czarownikiem! — zawołał Zaleski, gdy skończyłem czytanie. — Przepowiedziałeś temu bandycie karę, a on się rzeczywiście pośpieszył!
Nie zmieniło to jednak mojej sytuacji i nazajutrz znowu chodziłem po mieście, szukając zarobku i marząc o obiedzie za 15 kopiejek.
Tego dnia zdarzył się jeszcze jeden wypadek, który zadał nowy cios mojej zbolałej i zapadającej coraz bardziej w rozpacz duszy.
Spotkałem na ulicy dwóch znajomych. Udali, że nie poznają mnie. Gdy jednak podszedłem do nich, jeden z nich rzekł:
— Niech pan się do nas nie zbliża! Teraz rząd organizuje takie prześladowania za stosunki z politycznymi, antyrządowymi działaczami, że znajomość z panem grozi nam przykrościami. Bardzo przepraszamy, lecz pan rozumie, iż musimy pamiętać o sobie i naszych rodzinach. Do widzenia!
Z pośpiechem odeszli, nawet się nie oglądając...
A więc tak? Jestem, jak zadżumiony? Ludzie już się mnie obawiają?
Rozpacz mocniej ścisnęła mą duszę. Ujrzałem przed sobą nędzę. Któż w takich warunkach da mi pracę? Przede mną wyrósł mur nie do przebycia i nie do przebicia. To jasne!
Wieczorem, przeglądając w gabinecie profesora dzienniki, natrafiłem na ogłoszenie, że niejaki Rass zakłada nowy tygodnik i szuka współpracowników.
Błysnęła mi myśl, żeby pójść i zaofiarować swoje usługi.
Nie odkładając, zerwałem się i poszedłem.
W redakcji spotkał mnie otyły, pewny siebie, dowcipny jegomość.
— O, słyszałem o panu! — zawołał.
Pomyślałem, że zapewne do wszystkich mówi w ten sam sposób, więc przystąpiłem do interesu.
— Napisz mi pan wesoły, satyryczny feljeton, gdyż znam się na ludziach i widzę, że pan jest wielkim komikiem! — rzekł, śmiejąc się wesoło i pykając cygarem, pan redaktor.
— Dobrze! — odparłem. — Kiedy przynieść?
— Jutro o drugiej po południu — odpowiedział. — Honorarjum wypłacę w poniedziałek, gdyż w niedzielę pierwszy numer mego tygodnika „Świt” zjawi się we wszystkich kioskach i na dworcach kolejowych. O! uczyni on przewrót, prawdziwy przewrót w czasopiśmiennictwie, gdyż siły mam pierwszorzędne. Zupełnie wyjątkowe!
Dopóźna w nocy pisałem wesoły, satyryczny feljeton. Śmiałem się ze wszystkiego, a więc ze swego głodu, rozczarowania, rozpaczy, tchórzostwa i podłości ludzkiej, z szczęśliwych i nieszczęśliwych, z życia i śmierci.
Tylko naprawdę głodny człowiek mógł napisać taką beztroską, wesołą rzecz!
Redaktor był w zachwycie, ja zaś miałem jeszcze przed sobą dwa dni do honorarjum, a w kieszeni... 20 kopiejek. Musiało mi to starczyć na dwa dni...
Nareszcie nadszedł poniedziałek. Poleciałem do redakcji „Świtu”.
Drzwi lokalu były otwarte, stróż zamiatał podłogę w pokojach, gdzie nie było nawet śladu mebli.
— Gdzie jest pan Rass? — zapytałem, czując, jak się pode mną uginają nogi.
— Wyjechał cichaczem i nic nam nie zapłacił! — odpowiedział stróż i zaklął.
Wybiegłem na ulicę i zacząłem pytać w kioskach o „Świt”. Nikt nic nie słyszał o tym, „mającym uczynić przewrót w literaturze”, tygodniku. Później już dowiedziałem się, że Rass dostał pozwolenie na wydawanie pisma, zebrał pieniądze za ogłoszenia i — znikł, pozostawiwszy stos rękopisów, a śród nich — mój, pod tytułem „Wesołe myśli o niewesołych rzeczach”...
To przepełniło kielich mojej cierpliwości.
Dwa dni nic nie jadłem. Przesiadywałem całemi dniami w parku, o niczem nie myślałem i nie marzyłem, a gdy łapałem siebie na jakiejś myśli, słyszałem, że szepczę raz po raz:
— Teraz rozumiem was... rozumiem!
Widocznie wtedy myśli moje bezwiednie powracały do więzienia i widziały tych, których nielitościwe życie doprowadziło do upadku zupełnego, gdyż ich myślą i wolą kierować zaczęły nienawiść i zemsta.
Po tych dniach głodu powracałem do domu wtedy, gdy profesor już spał. Na trzeci dzień wyszedłem rano i udałem się jak zwykle do parku.
Siedziałem na ławce i patrzyłem przed siebie bez celu i jakichkolwiek uczuć. Mknęły powozy, samochody i tramwaje, przesuwały się tłumy ludzi; słyszałem śmiech, wesołe rozmowy, dzwonki, świergot ptaków.
Naraz zrozumiałem, że to już nie dla mnie, że patrzę na to wszystko z poza światów.
Mignął mi przed oczami cień Drużynina, i mimowoli pozazdrościłem mu, że już skończył ziemską tułaczkę. Obok na ławce usiadł młody człowiek, wesoły, roześmiany, a z nim dziewczyna o radosnych, szczęśliwych oczach.
Znowu poczułem się w innym świecie, obcym dla tych wszystkich, którzy otaczali mnie. Pomyślałem nawet, że, z pewnością, nie widzą mnie, że stałem się podobny do nieuchwytnego, zaledwie majaczącego cienia.
— Wytrzymasz wszystko, synu! — doszły do mnie, niby zdaleka, słowa matki, wypowiedziane w więzieniu.
Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem głośno:
— A widzisz, matko, że nie wytrzymam! Nie wytrzymam!..
— Co pan powiedział? — zapytał, ze zdziwieniem patrząc na mnie, siedzący obok młodzieniec.
Z trudnością wstałem i powlokłem się dalej, bez celu i myśli.
Nie zdawałem sobie sprawy, dokąd i jak długo idę, i dopiero zimniejszy prąd powietrza przywrócił mnie do przytomności.
Obejrzałem się. Stałem na moście, przerzuconym przez Newę.
Zatrzymałem się przy parapecie i oparłem o niego. Już słońce zapadało za niewidzialnym w wielkich miastach horyzontem i mrok leniwie napływał ze wszystkich stron.
Uczułem przykre ściskanie w żołądku z głodu i jakąś przerażającą pustkę w piersi. Wydało mi się, że nie mam już ani serca, ani płuc, lecz tylko próżnię, którą pozostawiła po sobie żrąca rozpacz.
Przechyliłem się przez parapet. Ujrzałem pędzącą w wartkim biegu głęboką rzekę, uwięzioną w granitowych brzegach i skutą trzema mostami, przerzuconemi przez nią. Woda, pędząc ku morzu, rozbijała się o kamienne filary mostu, głośno i groźnie pluskała, uderzając z wściekłością w bloki granitu i tworząc wiry, pełne piany i chaosu ruchu.
Postanowienie przyszło odrazu. Przyszło i porwało do czynu, ostatniego i gwałtownego czynu.
Już oparłem się nogą o przepierzenie parapetu, aby jeszcze lepiej się przechylić i skoczyć z mostu do wody. Wiedziałem, że prąd i wiry porwą mnie i poniosą pod mostem, za którym o jakie sto metrów stały krypy, naładowane belkami i deskami; tam wtłoczą mnie pod czarne, śliskie kadłuby statków, zaplączą w całej sieci łańcuchów i sznurów kotwic i — wszystko będzie skończone, skończone na zawsze.
Jeszcze chwila i już spadałbym do wody, gdy nagle drgnąłem i obejrzałem się. Jakiś ubogo ubrany człowiek z przeraźliwym, pełnym rozpaczy krzykiem wdrapał się na parapet i skoczył do rzeki.
Nie spojrzawszy nawet, co się z nim stało, przebiegłem na drugą stronę mostu, gdzie wisiały przyrządy ratownicze, i zacząłem w pośpiechu zrzucać do wody duże kule korkowe i koło, obszyte nieprzemakalną tkaniną.
Gdy wszystko już wyrzuciłem do rzeki, spojrzałem nadół. Samobójca już się wynurzył z wody, bezradnie i bezładnie podnosił ręce i nagle wydał okrzyk. Zgroza i rozpacz bezgraniczna były w głosie tonącego człowieka. Jednak ujrzał płynące o jakie 10 kroków przed nim ratunkowe koło, zaczął doganiać je, z całej siły bijąc rękami i nogami o wodę. Jednocześnie od brzegu pomknęła ku niemu łódź posterunku policji. Wkrótce wydobyto go z wody, drżącego, niemego z przerażenia. Gdy łódź dobiła do brzegu, zbiegłem nadół i spojrzałem uratowanemu człowiekowi w oczy. Przecież to był w tej chwili najbliższy dla mnie człowiek, gdyż obaj jednocześnie staliśmy już w obliczu śmierci! Zdziwiłem się, bo w oczach jego spostrzegłem taką szaloną żądzę i radość życia, iż wydało mi się, że słyszę nawet triumfujący krzyk, witający powrót do ludzi, ruchu, walki, zmagania się z losem.
Nie czułem więcej głodu i rozpaczy. Nie wiedziałem jeszcze, co mam czynić dalej i co ze mną będzie, lecz czułem, że Bóg nie dopuści do mojej zguby, jak nie pozwolił temu biedakowi umrzeć w chwili rozpaczy.
Schodziłem z mostu, w stronę parku. Nagle mignął mi zapalający się i gasnący szyld elektryczny:
— „Fabryka tutek do papierosów Coillou”.
Nie mając zupełnej świadomości tego, co i poco to robię, odczytałem adres fabryki i poszedłem na drugi koniec miasta.
Biuro fabryki było już zamknięte, lecz przekonałem szwajcara, iż muszę w pilnej sprawie rozmówić się z dyrektorem.
W kilka minut później wprowadzono mnie do gabinetu. Przy biurku siedział jakiś chudy, rudy, o bladej, schorzałej twarzy człowiek.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem dyrektorem? — odpowiedziałem pytaniem.
— Tak jest! — rzekł, przyglądając mi się bacznie.
— Przepraszam pana! — powiedziałem. — Wiem, że nie przychodzę wporę. Lecz jestem zmuszony to uczynić, gdyż potrzebuję zarobku.
— Posad wolnych nie mamy — mruknął. — A zresztą dlaczego właściwie do nas pan się zgłasza? Czy jest pan specjalistą od tego rodzaju fabrykacji?
— Nie wiem dlaczego, lecz coś kazało mi iść tu! — odparłem i opowiedziałem z całą szczerością, kim byłem i kim jestem.
— Dla chemika, niestety, nie mamy roboty! — rzekł.
— Przepraszam! — szepnąłem i chciałem już odejść, gdy dyrektor mnie zatrzymał i rzekł:
— Niech pan zaczeka chwilę!
Wyszedł i powrócił z innym panem. Był to właściciel fabryki.
— Wie pan co? — rzekł dyrektor. — Mój szef proponuje panu jedną rzecz, lecz na pańskie ryzyko. Uprzedzam.
— Słucham — odpowiedziałem.
— Konkurencyjna firma wypuściła tutki z jakąś watą, pochłaniającą nikotynę. Jest to sekret naszych konkurentów. Gdyby pan potrafił wynaleźć coś podobnego, to fabryka wypłaci panu odrazu 500 rubli i w ciągu 10 lat będzie rocznie wypłacała 1000 rubli. Jak pan sądzi? Tylko, powtarzam, wszelkie wydatki na doświadczenia w laboratorjum powinien pan ponieść sam.
Powiedziawszy to, dyrektor pytająco spojrzał na mnie. Ja zaś już układałem sobie w mózgu, jaka to powinna być wata, która chwyta z dymu tytuniowego trujący alkaloid nikotyny, i już widziałem drogę, po której powinien był pójść mój eksperyment.
— Spodziewam się, że mi się ta praca uda — odparłem i nagle uczułem straszliwy zawrót głowy i bezsilnie opuściłem się na krzesło.
— Co panu jest? — pytali zaniepokojeni fabrykanci, pojąc mnie wodą i rozcierając ręce.
— Słabo mi się zrobiło — odpowiedziałem.
— Chory pan jest? — pytał dyrektor.
— Głodny jestem... — bezwiednie wyrwała mi się szczera odpowiedź.
Dobrzy to byli i szlachetni ludzie, ci fabrykanci! Nie mogę nie wymienić ich nazwisk. Jeden był to p. François Coillou, drugi p. M. A. Szapłygin. Przez trzy dni karmili mnie i poili, bo pieniędzy wziąć nie chciałem, a robili to w sposób nadzwyczaj delikatny i ujmująco prosty.
Pracowałem wytrwale w laboratorjum profesora Zaleskiego nad ową watą. Moje teoretyczne wywody dały praktyczne rezultaty. Wynalazłem watę, która pochłaniała dwadzieścia pięć procent nikotyny.
Prosiłem prof. Zaleskiego, aby sprawdził rezultaty i wydał mi poświadczenie. Kontrola profesora wypadła świetnie i poświadczenie miałem tegoż dnia w kieszeni. Pomalowałem swoją watę na piękny różowy kolor i zaniosłem do fabryki.
Gdy w miejskiem laboratorjum chemicznem sprawdzono działanie waty, okazało się, że pochłania ona 30% nikotyny, a więc o 10% więcej od waty konkurentów firmy Coillou.
Nazajutrz po ekspertyzie byłem już „bogatym” człowiekiem.
Firma wypłaciła mi pięćset rubli, stanowiących prawie połowę tantjemy za pierwszy rok eksploatacji mojej waty.
Już byłem spokojny nietylko o jutro, ale o cały szereg „jutr”, nie śpiesząc się więc, rozglądałem się i szukałem sobie stałego zarobku i pewnej sytuacji.
Zacząłem pisać do dzienników i do miesięczników i stałem się zawodowym dziennikarzem.
Ciągnęło mnie jednak stale do dwóch ulubionych rzeczy: do beletrystyki i do nauki.
Doszedłem wkrótce i do tego.
Często myślałem potem, pracując w laboratorjum lub siedząc przy biurku, że najbardziej porywające przeżycia pozostały już poza mną. Nie wiedziałem wtedy, że zobaczę jeszcze w swem życiu nowe kraje i nowe, dziwne wypadki, nie przeczuwałem, że sądzone mi będzie rzucić się w nurt szalonych niebezpieczeństw i porywających zjawisk, które wstrząsną całym światem, i że, z pośród miljonów ginących ludzi, wypłynę znowu takim, jakim jestem, — zdrowym na ciele i duchu, nie cofającym się przed walką i wierzącym płomiennie iż —
Życie jest piękne!


Warszawa, luty 1925.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.