Odsłonięcie pomnika Mickiewicza w Warszawie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Hoesick
Tytuł Odsłonięcie pomnika Mickiewicza w Warszawie
Pochodzenie Szkice i opowiadania historyczno-literackie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
ODSŁONIĘCIE POMNIKA MICKIEWICZA
W WARSZAWIE.

Warszawa, 24 grudnia 1898.

Prologiem do dzisiejszej uroczystości, prologiem wspaniałym, było nabożeństwo żałobne za duszę Mickiewicza. Nabożeństwo to odbyło się wczoraj w katedrze św. Jana o godz. 10 zrana. Już na godzinę przedtem nawa świątyni zaczęła się wypełniać. Przed godz. 10 już się tłoczono wszędzie. Wśród parotysięcznego tłumu przeważało młode pokolenie, studenci uniwersytetu i politechniki, chłopcy w mundurkach gimnazyalnych, dużo panienek z pensyi, dużo kobiet wogóle, i cała inteligencya Warszawy. Wszystkich oczy zwracały się w stronę presbiteryum, na którego przodzie, pośrodku, tuż przy balustradzie, w otoczeniu mnóstwa świec i zieleni, na tle masy świeżych kwiatów, wieńców i palmowych pióropuszów, całkiem zakrywających katafalk i trumnę, bieliło się wielkie gipsowe popiersie Mickiewicza... Jeśli trumna jest symbolem śmierci, to ta — prawie niewidzialna — śmiało mogła uchodzić za symbol życia i żywotności, a dzięki obliczu wieszcza, którego duch zdawał się unosić pod temi gotyckiemi sklepieniami, robiła wrażenie arki przymierza »między dawnemi i młodszemi laty«. Gdy zapalono wszystkie świece, i te, co otaczały katafalk, i te, co stały na wielkim ołtarzu, i gdy zapłonęły gazowe płomienie wielkiego żyrandolu i bocznych kandelabrów, całe presbiteryum napełniło się złotem światłem, które, pomięszane ze srebrną jasnością dnia, napływającą przez różnokolorowe szyby ostrołukowych okien w głębi, mieniło się jakimś mistycznym blaskiem, opromieniającym między innemi także i białą głowę Mickiewicza. Jako malowniczy efekt było to poprostu nadzwyczajne! Cóż dopiero, gdy wyszli księża w bogatych ornatach, gdy rozpoczęło się nabożeństwo, gdy odezwały się organy, gdy z chóru rozległy się pierwsze takty przepięknej Mszy Moniuszki, śpiewanej przez Lutnię pod wodzą Maszyńskiego! Trudno słowami oddać wrażenie, jakiego się doznawało, słu­chając tej niebiańskiej muzyki, tak rzewnej i natchnionej, a w takiem skupieniu słuchanej przez te zadumane rzesze... Że jednak to wrażenie było wielkie i przejmujące, że chyba nie znalazł się nikt, coby nie był wzruszonym głęboko, tego dowodziły łzy, błyszczące w wielu oczach, i to nietylko nie­wieścich. A kiedy przy Podniesieniu zgięły się wszystkie kolana i pochyliły wszystkie głowy, wówczas... wówczas mimowoli przychodził na myśl ów cudny wiersz Słowackiego:

Nie poznaliby ojce[1] .........
...................
...................
...................

Po skończonej mszy rozległy się głuche, ponure, przerażające akordy Chopinowskiego Marsza żałobnego, grane przez orkiestrę, która pod wodzą Müncheimera ustawiła się w jednej z bocznych naw kościoła. Gdy zagrano przesmutną część środkową tego bolesnego hymnu, załzawiły się nawet te oczy, które aż dotąd pozostały suche...
Tak było wczoraj. Dzisiaj od samego rana — ranek był chmurny i posępny — przybrała Warszawa w swej środkowej dzielnicy, między pomnikami Zygmunta i Kopernika, całkiem wyjątkowy charakter. Na całem Krakowskiem Przedmieściu panowała zagadkowa cisza. Na ulicy było pusto, a w wylotach ulic, wychodzących na Krakowskie Przedmieście, stały kozackie patrole. Porządku pilnowała straż policyjna. Chcąc się dostać na Krakowskie Przedmieście, należało pokazywać bilet od ko­mitetu budowy pomnika, takich zaś, co byli zaopatrzeni w podobne karty wstępu, ciągnęło mało, tak, iż całkiem zasługi­wali na miano rzadkich przechodniów. Od czasu do czasu przejeżdżał powóz ze stangretem, mającym biały bilet, przypięty do kapelusza. Ogólny nastrój był dziwny jakiś...
Inny widok przedstawiało Krakowskie Przedmieście, począwszy od ulicy Trębackiej. Tu całą szerokość ulicy zalegał już zwarty tłum, głowa przy głowie. Przestrono było tylko na ogrodzonym placyku dokoła samego pomnika, który, przykryty szarem płótnem, a strzeżony przez cztery złote płomienie zni­czów litewskich, wystrzelał ze środka, podobny do wązkiej a krągłej piramidy lub namiotu. Na placyku, wysypanym niby arena żółtym piaskiem, czerniło się paręset osób: kobiety w od­świętnych strojach, mężczyźni we frakach, których pod futrami pozwalały się domyślać białe rękawiczki i krawaty. Gdzie spojrzeć, same twarze znajome, wszystko osobistości wybitne, sam kwiat społeczeństwa: tu Sienkiewicz, tam Korzon, tam dr. Baranowski. Nie brak i przyjezdnych: jest Kasprowicz ze Lwowa, jest reprezentant krakowskiego Czasu, jest paru redaktorów pism poznańskich, nie brak i Slązaków... Pomimo szarego nieba, od którego jakiś smutek zdawał się spływać na ziemię, prawie na wszystkich balkonach okolicznych domów widziałeś wycelowane różnej wielkości aparaty fotograficzne... We wszystkich oknach, niby w lożach teatralnych, mnóstwo widzów.
Punktualnie o godz. 10 ukazało się duchowieństwo, z arcybiskupem Popielem na czele. Gdy sędziwy książę ko­ścioła, przybrany w fioletowe szaty, zajął środkowy fotel na nizkiem wzniesieniu, obitem czerwonem suknem, wiele osób podchodziło do niego, klękało i całowało wielki pierścień, którego drogie kamienie wyraźnie odbijały od fioletowej rękawiczki.
Po chwili wprowadził Sienkiewicz pod rękę przybyłą umyślnie z Paryża córkę Adama Mickiewicza, panią Maryę Górecką. Był to jeden z bardziej wzruszających momentów: patrząc na tę szlachetną w czarnych szatach postać niewieścią, z rysów twarzy tak uderzająco podobną do swego nieśmier­telnego ojca, gdy szła wsparta na ramieniu autora Potopu, niejednemu pewno przyszło na myśl, że tych dwoje ludzi najlepiej wyobrażało przeszłość i teraźniejszość, epokę Mickiewiczowską i dzisiejszą...
Ale zbliżała się uroczysta chwila ściągnięcia zasłony. Członkowie Komitetu, wraz z Cypryanem Godebskim, ustawili się rzędem na granitowych schodach szerokiej podstawy monumentu; wszyscy zgromadzeni, rozproszeni dotychczas, skupili się przed frontem pomnika; poczem, z przeciwnej strony placu, dały się słyszeć przejmujące dźwięki orkiestry. W tejże chwili, na odgłos dzwonka, spadła jedna część płótna, a jedno­cześnie — jakby na umówiony znak — obnażyły się wszystkie głowy, na całej przestrzeni od króla Zygmunta do Koper­nika! Wszystkie serca zabiły żywiej, wszyscy stali z zapartym oddechem, ze wzrokiem utkwionym w pomnik, i po nad tym kilkunastotysięcznym tłumem zaległa taka cisza, że o niej po­jęcia mieć nie mogą ci, co jej nie byli świadkami. Musiało być coś niezmiernie wymownego w tej ciszy, bo z wielu oczy po­płynęły rzęsiste łzy, bo ją pod koniec zakłóciły niepowstrzy­mane łkania... Tymczasem, przy niewypowiedzianie rzewnej melodyi Modlitwy Moniuszki, rozbrzmiewającej tem potężniej, im ciszej było dookoła, rozwarła się zasłona pomnika. Rozwarła się, jak zasłona w jerozolimskiej świątyni, kryjąca arkę przymierza, i podniesionym a załzawionym oczom naszym ukazała się spiżowa postać wieszcza, z ręką na sercu, a z takim wyra­zem natchnionej twarzy, jakby mówił:

Ja kocham cały naród! Objąłem w ramiona
Wszystkie przeszłe i przyszłe jego pokolenia,
Przycisnąłem tu do łona,
Jak przyjaciel, kochanek, małżonek, jak ojciec!
Chcę go dźwignąć, uszczęśliwić,
Chcę nim cały świat zadziwić...

Wreszcie zasłona spadła zupełnie! Ujrzawszy pomnik w całej jego okazałości, uradowaliśmy się w duszy, albowiem przekonaliśmy się, że jest piękniejszy i wspanialszy, niżeśmy przypuszczali, i że Godebski miał chwilę prawdziwego natchnienia, kiedy taki pomnik ujrzał w swej artystycznej wyobraźni.
Gdy opadła zasłona i przebrzmiała cudna Modlitwa Moniuszki, rozpoczęła się ceremonia poświęcenia pomnika, a ra­czej ziemi, na której został wzniesiony. W asystencyi dwóch młodych księży w białych komżach, z których jeden trzymał kropidło, a drugi srebrne naczynie z wodą święconą, wystąpił proboszcz sąsiedniego kościoła Karmelitów, ks. Siemiec, i odczytał słowa liturgii, poczem, z kropidłem w ręku, kropiąc pomnik, obszedł go dookoła. Następnie wszedł jeszcze na stopnie podstawy i, zwracając się ku zgromadzonym tłumom, pobłogosławił je i pokropił... I wszyscy, żegnając się, pochylili głowy, wiele rąk uderzyło się w piersi, wiele kolan dotknęło się ziemi, w wielu oczach zabłysły nowe łzy... A tymczasem z oddali, od strony Starego Miasta, rozlegał się jednostajny i uroczysty odgłos dzwonu z wieży katedralnej...
Po skończonej uroczystości, której epilogiem był radosny Polonez Moniuszki, gdy wszystkim było wolno podejść do stóp pomnika, niebawem posypały się nań kwiaty, zaczęto zawieszać wieńce. Kwiatów tych i wieńców zniesiono tyle, że wkrótce złocony napis na wielkiej spiżowej tablicy: Adamowi Mickiewi­czowi rodacy, zniknął pod nimi zupełnie.





  1. Zob. J. Słowacki, Pisma pośmiertne (Lwów, 1885), t. I, 116.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Hoesick.