Odzyskane dziedzictwo/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Odzyskane dziedzictwo
Pochodzenie
(Tygodnik Przygód Sensacyjnych)
Nr 42
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 15.8.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nr. 42. KAŻDY ZESZYT STANOWI ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ. Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
Odzyskane dziedzictwo
Plik:PL Lord Lister -42- Odzyskane dziedzictwo.jpg


Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56

SPIS TREŚCI


Odzyskane dziedzictwo
Wskrzeszony do życia

Do gabinetu adwokata Windhama wpadł, jak burza, jakiś młody człowiek. Adwokat drgnął i spojrzał na wchodzącego bezceremonialnie gościa z wyraźnym niezadowoleniem.
Klient rzucił na biurko adwokata telegram.
— Proszę, niech pan przeczyta! — zawołał zdyszanym głosem. — Niech mi pan powie, czy ta nowina jest prawdziwa? Ten telegram przyszedł wczoraj do Woodhause.
Adwokat spojrzał na młodego człowieka o chorobliwym wyglądzie, poczem sięgnął po depeszę.
— Czy to możliwe! — powtórzył. — Wiadomości, któreśmy otrzymali, były zupełnie jasne. Bratanek starego baroneta zmarł przed kilku laty w Brazylii. Stwierdzono nawet, że zginął na wojnie z Argentyną.
— A więc ten telegram kłamie. Widzi pan: twierdzi się wyraźnie, że bratanek baroneta znajduje się w chwili obecnej na pokładzie okrętu, zdążającego do Anglii. Co robić?
— Tak, co robić? — powtórzył adwokat, chodząc nerwowo po pokoju. — Zwracam się z tym pytaniem do prana, sir Campbell. A co będzie z moimi pieniędzmi?
Młody człowiek zwrócił ku adwokatowi swą kościstą twarz, z głęboko osadzonymi oczami.
— Z pańskimi pieniędzmi? — powtórzył ironicznie. — Jeśli Harry Douglas powróci, wszystko jest stracone. Wie pan o tym również dobrze, jak ja. Dziedzictwo przypadnie jemu. Wyobrażałem sobie, że gdy ruszył w dalekie podróże, wuj wydziedziczył go. Ale ten stary wariat posiadał zbyt miękkie serce. Czując zbliżającą się śmierć, sporządził ten oto testament. Wszystkie moje nadzieje spoczywały na założeniu, że Henry nie żyje, Wówczas ja stałbym się dziedzicem Woodhause... Tymczasem teraz...
— Nie wiem sam, co mam panu poradzić — odparł adwokat. — Z depeszy tej wynika, że mamy do czynienia ze zjawą z tamtego świata. Nie uważam tym samym, aby rachunki nasze były wyrównane. Musi mi pan zwrócić, sir Campbell, pożyczone sumy. Nie mam zamiaru tracić wszystkiego, co posiadam.
— Z pustego i Salomon nie naleje — odparł Campbell. — Może zechce mnie pan przyjąć w zastaw?
Żart ten nie zdołał rozproszyć złego humoru adwokata.
— Żądam moich pieniędzy — powtarzał, spacerując po biurze tam i z powrotem.
— Gdybym mógł przewidzieć to, co nastąpi, nie pożyczyłbym ani grosza.
— Rozpacz nic tu nie pomoże — odparł młody człowiek. — Oczekuję pańskiej rady. Depesza ta została nadana w Marsylii. Należy przypuszczać, że kuzyn mój znajduje się na pokładzie okrętu, który idąc z Brazylii, zatrzymuje się w rozmaitych portach. Pasażer znajduje się prawdopodobnie w drodze do Calais, skąd przeprawi się do Anglii.
— Słusznie — odparł Windham, chodząc nerwowo po pokoju. — Wiadomości pańskie są dokładne. Cóż to nam jednak pomoże, sir Campbell? Jakże mogę panu pomóc? Sir Douglas zabrał z sobą prawdopodobnie wszystkie dowody, stwierdzające jego prawa. Przypuszczalnie wybrał się w podróż po to, aby się pogodzić ze swym wujem. Śmierć baroneta jest zbyt świeżą, aby wiadomości o niej zdążyły dotrzeć do niego. Gdy się tylko dowie, że stary nie żyje, okaże swoje dokumenty. Otworzy się testament, a wówczas... jestem zrujnowany. — Pieniądze, które panu pożyczyłem straciłem bezpowrotnie.
— Niech się pan uspokoi — rzekł sir Campbell, wskazując zniszczone drzwi.
— W sąsiednim pokoju znajduje się pański sekretarz Rogers i słyszał każde słowo. Nie chciałbym, aby ktoś dowiedział się o naszej rozmowie. Słuchajcie, Windham, jeśli pan nie wynajdzie jakiegoś kruczka, nie otrzyma pan grosza ze swych pieniędzy. Niech więc pan ruszy konceptem. Mój kuzyn nie powinien wylądować w Anglii. Czy rozumie mnie pan, czy też muszę wyrazić się jaśniej?
Adwokat zatrzymał się i spojrzał surowo na młodzieńca.
— Czy uważa mnie pan za zdobnego do popełnienia zbrodni? — szepnął.
— Nie do twarzy panu z obrażoną miną. — zaśmiał się Campbell. — Gdybym dostawał złotą monetę za każdym razem, kiedy pan łamie prawo, miałbym obecnie pełne kieszenie.
— Ani słowa więcej — przerwał mu Windham. — Zabraniam panu odzywania się do mnie w podobny sposób. Chciałbym zobaczyć kogoś, ktoby w West City odważył się wystąpić z podobnymi zarzutami. Znam oczywiście prawo na wylot.
— I nagina pan je tak., jak to panu wygodnie. Człowiek o pańskim talencie potrafi nadać każdemu artykułowi sto odmiennych interpretacyj. Iluż klientów odesłał pan do domu z dobrymi radami! Ale wróćmy do naszej sprawy. Ma pan do wyboru dwie drogi: albo mi pomóc, abym stał się panem Woodhausu, a wówczas otrzyma pan cały swój kapitał z procentami, albo też opuścić mnie i pożegnać się na zawsze ze swymi pieniędzmi.
Adwokat żachnął się.
— Nie mam zamiaru podjąć się tej sprawy — rzekł, akcentując każde słowo. — Pan mnie do tego nie namówi.
— Jak pan sobie życzy — rzekł młodzieniec, wstając z miejsca. — Traci pan całe swoje pieniądze. Zdaje pan sobie chyba sprawę, jaka jest wysokość wierzytelności pańskich i pańskiego sekretarza.
Zwrócił się w stronę drzwi. Stojąc w progu jeszcze raz spojrzał na adwokata.
— Obstaje więc pan przy swoim? — zapytał z ręką na klamce. — Niechże i tak będzie. Nie będę jedynym poszkodowanym.
— Niech się pan zatrzyma — zawołał Windham. — Nie chcę, aby imię moje było wmieszane w tę sprawę. Noszę uczciwe nazwisko. Pomówcie jednak z Fredem Rogersem. Ja mam swoją opinię. Fred Rogers być może da wam jakąś radę. Proszę tylko o jedno, abyście nie zawiadamiali mnie o rezultacie. Nic nie chcę o tym wiedzieć. Jeśli Rogers okaże się zbyt słabym, trzeba będzie pozostawić sprawy własnemu losowi.
Twarz sir Campbella rozjaśniła się.
— Nareszcie jakaś rada. — Wychodząc z gabinetu wstąpił do sąsiedniego pokoju. Było to biuro sekretarza Windhama, Freda Rogersa. — Gdy zaledwie chwilę temu Campbell przeszedł przez pokój udając się do kancelarii, Fred Rogers zdziwił się w pierwszej chwili, poczym przystąpił spokojnie do studiowania akt. Sekretarz od czasu do czasu zerkał na drzwi, wiodące do biura szefa. W pewnej chwili wstał, uchylił drzwi i zajrzał do środka.
Pomocnik jego podniósł głowę.
— Czy czytał pan w gazetach o ostatnim wyczynie Rafflesa — zapytał pomocnik. Podobno znów wpadła mu w ręce jakaś zawrotna suma.
— Czytałem — odparł sekretarz zajęty podsłuchiwaniem pod drzwiami.
W tej chwili otwarły się drzwi, wiodące z korytarza. Jakiś człowiek, kulejąc lekko, podszedł do sekretarza. Nowoprzybyły był mężczyzną w średnim wieku, o gęstej siwiejącej brodzie. Niezbyt porządna fryzura i zlekka wytarte ubranie nie świadczyło o wielkiej wytworności gościa.
— Czego pan sobie życzy — zapytał Rogers, przyglądając mu się uważnie — jak gdyby chciał zbadać, czy ma do czynienia z klientem, czy z żebrakiem.
— Mister Windham jest niewątpliwie zajęty — zapytał nieznajomy ochrypłym głosem.
— Bardzo zajęty — odparł Rogers. — Bardzo żałuję, ale mecenas nie ma teraz chwiili czasu.
— Wielka szkoda — odparł mężczyzna. — Chodzi o sprawę dość ciekawą, z której wyniknie długi proces. W grę wchodzą interesy pewnej rodziny.
— Jeśli tak — odparł sekretarz, mógłby pan wypełnić pewne formalności i wpłacić natychmiast zaliczkę. Jest pan prawdopodobnie przygotowany na to, że wstępne koszta wyniosą kilkaset funtów sterlingów.
Sekretarz spojrzał na niego badawczo.
— Nie mam płynnej gotówki — odparł przybyły.
— Czego więc pan od nas chce — zawołał Rogers. — Niech się pan zwróci do jakiegoś świeżo upieczonego adwokata, a nie zawraca głowy najbardziej wziętemu prawnikowi w mieście. Czy sądzi pan, że weźmiemy na siebie ryzyko procesu.
— Ależ niech mi pan pozwoli skończyć zdanie — odparł gość, wyciągając z kieszeni małą paczkę. — Przybywam z północnej Szkocji i zamiast pieniędzy przywiozłem ze sobą malutkie cacko, które od długiego szeregu lat stanowi własność mojej rodziny. Chcę je sprzedać. Powiedziano mi, że mogę za nie otrzymać dobrą cenę.
— Tu nie lombard — zawołał Rogers. — Niech pan w każdym razie pokaże mi ten gracik. Mógłbym panu wskazać, gdzie będzie go pan mógł sprzedać korzystnie dla siebie.
Rogers nie spuszczał wzroku z paczki, którą Szkot rozwiązywał powoli. Zauważył, że i pomocnik jego miał oczy zwrócone w tym samym kierunku.
— Przypomniałem sobie, Smyth, że masz do załatwienia w mieście pewną sprawę — rzekł. — Zanieś prędko ten list na pocztę.
Pomocnik skwapliwie skorzystał z okazji ulotnienia się z biura. Wziął list, włożył kapelusz na głowę i uciekł.
Rogers zabrał się do oglądania przedmiotu, przyniesionego przez nieznajomego.
— Skąd pan ma prawa do tego klejnotu — zapytał.
— Powiedziałem już panu, że to mój klejnot rodzinny.
— Trudno mi w to uwierzyć — zaoponował Rogers. — Klejnot wygląda zupełnie nowocześnie i posiada znaczną wartość...
Spojrzał uważnie na nieznajomego.
— Tutaj w Londynie od pierwszego wejrzenia poznają przybysza z prowincji. Niewątpliwie padnie pan ofiarą jakiegoś oszusta. Powiem panu jedno: mam zamiar się ożenić i mógłbym ewentualnie kupić ten klejnot dla mojej narzeczonej. Zapłacę panu więcej niż da panu lichwiarz. Za te pieniądze będzie pan mógł rozpocząć pański proces.
Szkot ukłonił się niezgrabnie. Nie zauważył błysku tryumfu, który pojawił się nagle w oczach Rogersa i zgasł szybko.
— Niewątpliwie... — powtarzał. — Odda mi pan w ten sposób dużą przysługę. Poleci mnie pan swemu patronowi. Chciałbym bardzo, aby sławny adwokat podjął się prowadzenia mojej sprawy. Ile mógłby mi pan dać za ten klejnot?
— Pięćdziesiąt funtów — odparł Rogers z wahaniem.
— Mówiono mi, że posiada on duża wartość.
— Niech więc go pan spróbuje sprzedać innemu.
— Niestety nie znam nikogo. A z pięćdziesięciu funtami można już coś niecoś zrobić. Czy może mi pan dać pieniądze?
— Niech pan poczeka chwilę — rzekł Rogers. — Zaraz po nie pójdę. Proszę niech pan siada. Wracam natychmiast.
Sekretarz znikł. Mieszkał w tym samym domu, co adwokat. Szkot słyszał trzaśnięcie drzwiami. W jednej chwili przeobraził się w innego człowieka. Kulawy i niezdarny nagle wykazał jakąś kocią zręczność.
W dwóch skokach zbliżył się do wielkiej zasuwanej szafy. Z rąk jego opadły olbrzymie, zniekształcające dłonie, rękawiczki. Dłonie te były dziwnie szczupłe i silne. Białe i wypielęgnowane. Wprawne palce poczęły obmacywać kasę, zamki i bez trudu można było spostrzec, że nieznajomy do otworów zamków wkłada żółtawy kluczyk.
— Wspaniała robota — szepnął do siebie. — Arcydzieło fabryki Armstronga. Podwójne zamki najnowszego systemu. Dam sobie jednak radę z tymi przeszkodami.
Nagle odskoczył i usiadł na swym krześle w poprzedniej postawie. Gdy Rogers wszedł do pokoju Szkot wyglądał na pogrążonego w ponurych myślach.

Klejnot Szkota

— Oto pieniądze — rzekł sekretarz, wręczając nieznajomemu pięć banknotów. Obejrzałem jeszcze raz klejnot i prawie żałuję mej decyzji. Może mi pan być wdzięczny za te pieniądze.
Szkot włożył pieniądze do kieszeni. Uczynił to dziwnie niezręcznie, wypróżniwszy uprzednio jej zawartość. Przy tej okazji zjawiły się na stole rozmaite pudełka i paczuszki. Nieznajomy niezręcznie chował je kolejno do kieszeni, lecz w trakcie tej manipulacji jedno z pudełek otwarło się. Rogers ujrzał w nim diamenty. Spostrzegł, że były najczystszej wody.
— Widzę, że ma pan jeszcze inne rzeczy?
Twarz jego przybrała wyraz chciwości.
— Nie twierdziłem bynajmniej, że to, co panu pokazałem stanowi cały mój majątek — odparł Szkot. — Ale te klejnoty nie stanowią mojej wyłącznej własności. Inni członkowie rodziny mają również do nich pewne prawa. I nie wiem, czy wszystko zostanie sprzedane. Muszę otaksować te klejnoty i po tem dopiero reszta się wypowie co do sprzedaży. Mam zamiar właśnie pójść do jubilera.
— Niech mi pan pokaże co pan ma w kieszeni — rzekł Rogers, usiłując z trudem opanować swe wzruszenie.
— Czy chciałby pan uczynić z nich również prezent dla swojej narzeczonej — zapytał nieznajomy. — Klejnot, który panu sprzedałem stanowił moją osobistą własność i mogłem nim dysponować. Te rzeczy zaś nie należą do mnie...
— W każdym razie może mi je pan pokazać — zawołał Rogers nie panując dłużej nad sobą. Moglibyśmy zawrzeć nową tranzakcję. Niech mi je pan pokaże... Cóż to, czy uważa mnie pan za człowieka pozbawionego środków.
W tej samej chwili drzwi od gabinetu adwokata otwarły się i stanął w nich sir Campbell. Twarz jego była śmiertelnie blada, oczy mrugały nerwowo. Rzucił przelotne spojrzenie na nieznajomego, który usiadł skromnie.
— Mister Rogers — rzekł zwracając się do sekretarza. — Chciałbym z panem pomówić, idzie o pewną, sprawę wyjątkowej doniosłości. Chciałbym, aby mi pan poświęcił cały swój czas. Czy mnie pan rozumie?
Rogers uśmiechnął się kwaśno.
— Jestem do pańskiej dyspozycji — rzekł. — Tylko jedna mała chwileczka: muszę skończyć rozmowę z tym panem.
— Zgoda — odparł — Campbell. — Nie mogę dłużej czekać.
Rogers zwrócił się do nieznajomego i ujął go pod ramię.
— Przeszkodzono nam — szepnął. — Niech pan wróci dziś wieczorem.
— Dobrze... O której godzinie?
— Trochę po szóstej. Biuro wprawdzie będzie już zamknięte, ale chciałbym, żeby pan został dłużej. Musi mi pan podać nazwisko i odpowiedzieć na pewne pytania. Niech pan przyjdzie i poczeka na mnie w przedpokoju.
Mężczyzna zgodził się i wyszedł do sąsiedniego pokoju, służącego za poczekalnię.
Rogers wściekał się w duchu na Campbella. — Mimo to słuchał go uważnie. Campbell wręczył mu wygniecioną depeszę.
— Co takiego? — zawołał sekretarz z przerażeniem w głosie. — Czyżby groziło mi to utratą moich pieniędzy? Owoc mojej pracy miałby mi zostać bezpowrotnie zabrany.
— Zależy to w zupełności od pana — odparł zimno Campbell. — Tylko bez jęków. Nie doprowadzi to nas do niczego. Pański szanowny szef dość mi napłakał się przed chwilą, teraz nadeszła pora działania. Ma pan okazję popisać się swoim sprytem. Posłuchajcie mnie Rogers: zna pan swego patrona. Nie mogę mu brać tego za złe, gdyż powinienem był od początku liczyć się z jego charakterem. Teraz on umywa ręce i wszystko zwala na pana. Wiem, co pan potrafi. Niech pan nie przeczy Rogers, znam kulisy pańskiej egzystencji. Wiem, że jest pan w stosunkach z pewnymi ludźmi, którzy...
Szeptem dokończył rozpoczęte zdanie.
— Milcz pan na miłość Boga — rzekł mu Rogers, blady jak śmierć.
Rozejrzał się dokoła i z przerażeniem rzucił się do drzwi, prowadzących do poczekalni. W drugim końcu pokoju siedział Szkot. Zaledwie jednak Rogers uspokojony wrócił do swego klienta, Szkot zajął znów swe stanowisko pod drzwiami.
— Co robić? — zapytał Rogers. — Pod żadnym pozorem nie chcę stracić moich pieniędzy.
— Istnieje jeden, tylko na to sposób. Wysłuchaj mnie pan uważnie. Dziedzic Woodhausu nie powinien pod żadnym pozorem wrócić do Anglii. Musimy go unieszkodliwić.
— To niemożliwe — odparł sekretarz. — Czy domaga się pan tego ode mnie? Za kogo mnie pan bierze?
— Nie odbiegajmy od tematu — przerwał Campbell, — Jest pan w kontakcie z ludźmi, którzy potrafiliby przeszkodzić przybyciu mego kuzyna do Anglii. Daję panu pięć tysięcy funtów... Podwajam sumę!
— Niemożliwe — powtórzył Rogers. — Oferta Campbella zapaliła jednak w jego oczach niezdrowe błyski.
— Przyrzekam panu piętnaście tysięcy funtów — rzekł młody człowiek. — Sumę przekraczającą trzykrotnie wysokość pańskiej należności. Biorę nadto na siebie wynagrodzenie ludzi, którzy podejmą się przeszkodzić memu kuzynowi w powrocie do Anglii. Niech się pan zgodzi, Rogers. — Gdyż inaczej otrzyma pan jedynie ode mnie list, w którym będę pana prosił o zajęcie się moim pogrzebem. Jestem zrujnowany i nie zawaham się przed ostatecznością.
— Zgoda — szepnął Rogers. — Obejdzie się bez noża na gardle. Jeżeli nie chcę stracić moich ostatnich kilku szylingów, nie mam innego wyboru.
— Co za komediant! — rzekł Campbell — Droży się pan, a w rzeczywistości pali się pan do zarobienia dziesięciu tysięcy funtów. Po cóż to udawanie? Oto depesza: Wymienione w niej jest nazwisko podróżnego. Pozostawiam panu wolną rękę w wyborze sposobu działania.
Sekretarz odczytał raz jeszcze depeszę.
— Niema czasu do stracenia — rzekł. — Sprana załatwiona. — Nie mogę niestety się zwolnić, ale to nie jest konieczne. Mam ludzi którzy załatwią to za mnie...
— Oszczędź mi szczegółów — przerwał sir Campbell. — Nie znam się zupełnie na tego rodzaju sprawach. Pewny jestem, że znajdzie pan sposób, aby odzyskać swoje pieniądze. Do widzenia! Czekają na mnie w klubie.
Sekretarz odprowadził klienta aż do drzwi. Szkot wciąż jeszcze siedział w poczekalni. Biedaczysko zasnął i chrapał głośno. Campbell nie raczył zwrócić nań uwagi.
Rogers zbliżył się do śpiącego i potrząsnął nim silnie. Szkot obudził się i powiódł dokoła ogłupiałym wzrokiem.
— Zasnął pan — rzekł Rogers. — Nie mam teraz czasu, lecz proszę, aby pan powrócił dziś wieczorem. Musimy pomówić jeszcze o naszej sprawie.
— Dobrze — przyjdę — odparł nieznajomy. — Muszę jednak dać te klejnoty do oszacowania jubilerowi, Nie dziś — ziewnął przeciągle. — Dziś jestem zbyt zmęczony. — Zrobię to jutro. Zapytam w hotelu o adres jubilera, do którego można mieć zaufanie.
Pozdrowił sekretarza i skierował się do wyjścia.
— Stój pan — stój pan! — zawołał Rogers. — Muszę przynajmniej wiedzieć, jak się pan nazywa.
— John Mac Lan de Notton — odparł ziewając.
Rogers śledził go z okna. Szkot szedł po ulicy powoli kulejąc.
— Gdyby przynajmniej wrócił! — szepnął do siebie. — Jestem pewny, że będzie się zatrzymywał przed wszystkimi wystawami. Muszę natychmiast odszukać Jima albo Dicka. Nie wiem co zrobię, gdybym ich nie zastał. Będzie źle jeśli ten głupi Szkot pokaże swe klejnoty któremuś z jubilerów. Miałem nadzieję, że zdobędę je za tanie pieniądze!
Dopiero po godzinie zjawił się w biurze pomocnik.
— Gdzie byłeś tak długo? — irytował się Rogers. — Muszę wyjść z biura w bardzo pilnej sprawie. Nie ruszaj się stąd, a gdyby ktoś przyszedł powiedz, żeby powrócił tu jutro.
Rogers udał się do swego mieszkania i wyszedł z domu przez ogród. Podarta czapka nasunięta na oczy, kryła mu pół twarzy. Ubrany był biednie. W kilka chwil po tym wsiadł do autobusu, jadącego w stronę Chelsea, dzielnicy cieszącej się niezbyt dobrą sławą.
Gdy wrócił do biura około godziny szóstej zadowolenie malowało się na jego szczupłej twarzy. Wszystko udało się znakomicie. Dick zgodził się wyjechać na kontynent. Dostarczył mu więc pieniędzy i udzielił odpowiednich instrukcyj. Tom i Jim należeli do ludzi, którzy respektowali dane przez siebie słowo.
Była jesień. Gdy Rogers zdążył się przebrać, zapadł już zmrok. Adwokat udał się do klubu i tylko pomocnik sekretarza został w biurze. Rogers szybko wyekwipował go do domu.
— Nie zamykaj dziś drzwi na klucz — rzekł Rogers — mam jeszcze robotę. — Muszę porządkować akta. Za chwilę przybędzie służąca, aby sprzątnąć biuro.
Rogers pozostał sam. Od czasu do czasu spoglądał niecierpliwie w stronę drzwi. Słysząc dźwięk dzwonka odetchnął z ulgą.
— No, jak tam? — rzekł do wchodzącego Szkoda. — Czy znalazł pan dobry hotel?
— Dziękuję panu, wskazano mi doskonały. Otrzymałem ponadto adres jednego z pierwszych jubilerów w Londynie. Będę u niego jutro rano. Teraz chciałbym przedstawić panu moją sprawę.
Rogers usiadł. Szkot tymczasem począł mu wyłuszczać nader zawikłaną historię rodzinną, której początki sięgały dawno wymarłej generacji. Proces tego rodzaju mógłby ciągnąć się przez długie lata, jeśli strony rozporządzałyby odpowiednim zapasem gotówki.
— Dobrze już dobrze — rzekł sekretarz — przerywając od czasu do czasu swemu klientowi. To sprawa bardzo skomplikowana i muszę się z nią zapoznać bliżej. Mam nadzieję, że mój szef, mimo przeciążenia pracą, podejmie się prowadzenia pańskiej sprawy. Czy przyniósł pan dokumenty?
— Nie. Zostawiłem je w hotelu — odparł Szkot.
— Nie zostawił pan tam chyba klejnotów? Byłoby to z pańskiej strony niesłychanie nieostrożne?
— Broń Boże — odparł Szkot. — Mam je wszystkie przy sobie. — Nie rozstaję się z nimi. Jestem zresztą odpowiedzialny za nie wobec innych członków mojej rodziny.
— I w dalszym ciągu nie chce pan ich sprzedać? — zapytał Rogers.
— Muszę je najpierw oszacować — odparł Szkot. — Gdy będę znał ich cenę pomówimy o kupnie. Oczekuję tylko upoważnienia do sprzedaży od moich rodziców. Nie zgodzę się na inne załatwienie sprawy... Pan wie, że my Szkoci jesteśmy narodem upartym.
— Nie nalegam — odparł sekretarz z wymuszonym uśmiechem. — To zresztą pańska sprawa.
Zadał klientowi jeszcze cały szereg pytań. Wybiła godzina siódma. Wizyta była skończona.
— Czy zna pan drogę? — zapytał, odprowadzając Szkota aż do drzwi domu. — Jest teraz straszliwa mgła. Musi pan iść wzdłuż muru ogrodu, aż dojdzie pan do skweru. Do jutra.
Nieznajomy oddalił się, idąc w kierunku wskazanym przez Rogersa. Nagle we mgle usłyszał jakiś podejrzany szelest. Robiło to wrażenie przytłumionego gwizdu. W tej samej chwili z ciemności wyłoniły się jakieś dwa cienie i ruszyły w ślad za Szkotem.

Ludzie z workami piasku

Szkot szedł powoli, oddychając z trudnością. Zatrzymywał się co chwila, jak gdyby dla zaczerpnięcia oddechu.
Mur otaczający ogród przylegał w jednym swym końcu do wielkiego budynku, w którym znajdowało się biuro. Biuro to było czynne tylko rano i parę godzin po południu.
Szkot nie interesował się ludźmi, idącymi jego śladem. Sądząc z ich miny można było wziąć ich za robotników, wracających do domu. Pod lewą pachą trzymali jakieś podłużne przedmioty owinięte w płótno.
Nagle jeden z robotników, olbrzymie chłopisko — pochylił się do swego niższego towarzysza i szepnął mu coś do ucha.
W tej samej chwili przedmiot, trzymany pod pachą, został rzucony w powietrze i upadł na ziemię z groźnym hukiem.
Jednocześnie Szkot uległ dziwnej metamorfozie. Z kaleki przeobraził się w akrobatę. Szybko jak błyskawica uskoczył w bok.
Prawą pięścią uderzył w brzuch przebranego robotnika, lewą zadał mu w podbródek tak silny cios, że wybił mu zęby.
Był to tak zwany „duński pocałunek“, cios którego używają tylko najlepszej klasy bokserzy.
Człowiek zachwiał się. Byłby upadł na ziemię, gdyby ostatecznym wysiłkiem woli nie zapanował nad sobą. Zawył głucho, a w ręku jego ukazał się nóż.
— Idź do piekła, psie szkocki — zawołał, podnosząc do góry rękę.
Na widok tego ruchu nieznajomy przypadł do ziemi. Cios nie do sięgnał celu. Mężczyzna pochylił się naprzód chcąc pochwycić swego przeciwnika, nieznajomy zdążył się już tymczasem podnieść z ziemi: oburącz chwycił przedmiot leżący na ziemi i rzucił go w kierunku bandytów. Ugodzony w głowę bandyta bez jęku zwalił się na chodnik.
— Człowiek z workiem piasku — szepnął do siebie Szkot. — Nie po raz pierwszy spotykam się z tego rodzaju bandytami. Uderzenie było celne. Nie umarł, ma zbyt mocną czaszkę.
Dał się słyszeć przeciągły gwizd. Szkot, w którym czytelnicy nasi poznali już niewątpliwie Tajemniczego Nieznajomego — Rafflesa — chwycił olbrzyma i zaciągnął go aż pod mur ogrodu.
W murze tym znajdowało się kilka zagłębień. Raffles umieścił w jednej z nich bezwładne ciało w ten sposób, że robiło wrażenie pijaka, który zasnął sobie spokojnie pod płotem.
— Tom, Tom — ozwał się jakiś głos. — Czyś jeszcze nie skończył? A może nie dosłyszałem wskutek mgły twego sygnału? Przeklęta mgła! Nic się nie widzi.
Nie dokończył rozpoczętego zdania, gdyż w tej samej chwili otrzymał potężne uderzenie w kark.
Napadnięty przeszedł do ataku. Miało się wrażenie, że mimo wszystko oszczędza życie bandytów. W ręku trzymał broń, którą posługiwali się bandyci — podłużny worek z piaskiem.
Groźna broń! Nie zostawiając śladów na zewnątrz, czyniła wewnątrz, organizmu straszne spustoszenia. Drugi z bandytów zwalił się również na ziemię, jak gdyby rażony piorunem.
— Noc ta sprzyjała niebezpiecznym wyczynom — rzekł do siebie Raffles — nie będę czekał do jutra, aby wykonać mój plan.
Wziął kapelusz niższego z bandytów i nasunął go głęboko na oczy. Wślizgnął się do ogrodu adwokata Windhama i zaczaił się przy wejściu. Nie czekał długo. Usłyszał skrzyp kroków na ścieżce. Ktoś zbliżał się. Jakaś postać ludzka zamajaczyła we mgle. Nowoprzybyły zatrzymał się nadsłuchując. Nagle spostrzegł Rafflesa.
— Czy to Jim — zapytał.
Odpowiedziało mu ciche „tak“.
— Gdzie jest Tom? Dlaczego tutaj nie przyszedł.
Na to pytanie Raffles nie odpowiedział. Upewnił się, że nowoprzybyły był sam. Nie tracąc czasu, skoczył mu do gardła i przewrócił na ziemię.
Raffles zatrzasnął nogą furtkę, prowadzącą do ogrodu, i zacisnął palce dookoła szyi swej ofiary.
Po krótkim szamotaniu się zakneblował leżącemu usta.
Ofiarą napadu był Rogers, Raffles ogłuszył go jeszcze sinym uderzeniem pięści.
— Popełniłeś nieostrożność, mój przyjacielu — szepnął. — Zbyt długo gawędziłeś z Rafflesem.
Tajemniczy Nieznajomy zabrał się do skrępowania sekretarza adwokata Windhama. Rogers czynił nadludzkie wysiłki, aby wyswobodzić się z więzów. Raffles zaciągnął swego więźnia w wilgotne zarośla.
— Wysłałeś za mną swych najlepszych przyjaciół — ciągnął dalej. — Pozwałam sobie zauważyć, że obracasz się w dziwnym towarzystwie. Przyjaciele twoi są specjalistami w rzucaniu worków z piaskiem i chcieli wypróbować tę sztukę na mojej osobie. Niestety, ci panowie nie wiedzieli, że mieli się zmierzyć z Rafflesem, któremu nie obce były sztuczki londyńskich przestępców.
Rogers wił się jak nadepnięty robak. Tymczasem Raffles nie tracił czasu i przystąpił do przetrząsania kieszeni.
— Nie znalazłem niestety kluczy od kasy żelaznej — mruknął Tajemniczy Nieznajomy. — Mimo to cel swój osiągnę. Dobranoc, mister Rogers! Bądź pan grzeczny i nie kręć się pan. Skończy się na tym, że podrzesz pan swoje palto i nabawisz się reumatyzmu. Życzę wesołej zabawy.
Podniósł kołnierz palta Rogersa, który krył mu połowę twarzy i zaciągnął go bardziej w głąb zarośli. Sam zaś skierowali się w stroinę domu.
Teraz kolej na Dicka, który na rozkaz szanownego pana Campbella udał się do portów francuskich. Ale ta rzecz nie wymaga pośpiechu. Nie wymknie mi się. Zajmiemy się przede wszystkim naszymi osobistymi sprawami — rzekł do siebie Tajemniczy Nieznajomy. Liczył, że znajdzie otwarte drzwi, którymi Rogers wyszedł do ogrodu. Nie mylił się. Wszedł do przedpokoju słabo oświetlonego, z którego rozchodziły się kilka korytarzy. Zatrzymał się przez chwilę, starając się przebić ciemności wzrokiem.
Biuro adwokata znajdowało się na parterze. Raffles słyszał głosy dochodzące z góry oraz szczęk przekładanych talerzy.
— Prawdopodobnie służba — pomyślał, nie przejmując się Raffles.
Posiadał świetnie rozwinięty zmysł orientacji. Bez trudu odnalazł korytarz, prowadzący do biura adwokata Windhama. Wyjął klucze. Otworzył ostrożnie drzwi i jak pantera wślizgnął się do środka. Nie zamykając drzwi za sobą, przeszedł do biura Rogersa, gdzie stała kasa żelazna.
Okna chroniły żelazne żaluzje.
— Pamiętano o wszystkim — mruknął Raffles. — Zapomniano tylko o tym, że Tajemniczy Nieznajomy potrafi zgnieść jak muchę sekretarza Rogersa. A teraz do pracy!
W świetle kieszonkowej latarni począł przeszukiwać uważnie pancerną szafę. Przede wszystkim obmacał dłońmi jej potężną powierzchnię. Raffles nie zniechęcał się.
— Windham jest w klubie — pomyślał. — Mamy więc czas.
Wyciągnął z kieszeni kilka pudełek z woskowanym płótnem i położył je na stole. Otworzył jedno z nich: Na podściółce z waty leżało sześć metalowych rurek. Robiły one wrażenie nabojów małego kalibru. Każda rurka zakończona była szpiczasto. Następnie sięgnął raz jeszcze do kieszeni i wyciągnął z niej cienki pozłacany metalowy drut. Rozwinął go i przekrajał na cztery kawałki, z których każdy mierzył od czterech do pięciu metrów długości.
Teraz musiał przystąpić do najniebezpieczniejszej pracy: końce tych drutów przeciągnął przez dziureczki metalowych rurek. Była to operacja mogąca w każdej chwili przyprawić go o utratę życia. Jeden niezręczny ruch, jedno zbyt gwałtowne posunięcie drucika, a Raffles byłby rozszarpany w kawałki.
Z westchnieniem ulgi położył na sąsiednim stole przygotowane w powyższy sposób rurki.
— Skończone — szepnął ocierając pot z czoła. Dzięki Bogu, że potrafię zachować zimną krew, nawet w obliczu niechybnej śmierci.
Gdy zbliżył się do żelaznej kasy i rozpoczął czynności związane z włamaniem, uspokoił się zupełnie. Przy pomocy doskonale pomyślanych instrumentów usunął wszystkie metalowe zapory osłaniające dziurki od zamka. Raffles przyszedł do wniosku, że kasę otworzyć można jedynie przy pomocy niesłychanie skomplikowanych kluczy.
Zachowując daleko idącą ostrożność, Tajemniczy Nieznajomy wprowadził do środka kasy rurki metalowe. Następnie schwycił cztery druty, które zwisały aż do podłogi i złączył je razem. Wyjął z kieszeni inne pudełko i przeprowadził przez znajdujący się w nim otwór połączone druciki.
Nadszedł krytyczny moment.
Raffles nacisnął na guzik i rzucił się na podłogę. Wzdłuż drucików poczęły przemykać niebieskawe iskierki i nagle rozległa się głucha detonacja.
Gdy Raffles zapalił swą lampkę, która, uprzednio zgasił, kasa żelazna stała szeroko otwarta. Raffles spojrzał z podziwem na swoje dzieło. Nagle jednak szelest jakiś rozległ się na korytarzu. Raffles nastawił uszu. — Dźwięki te dochodziły z góry i Raffles rozróżniał w nich głosy mężczyzn i kobiet. Uspokoił się nieco.
— Nie tak groźne, jak sądziłem — mruknął. — Nikt nie słyszał chyba hałasu.
W kasie żelaznej leżały rulony złotych monet i paczki banknotów, starannie związanych. Na każdej z paczek wypisana był suma. Wszystko to znikło w kieszeni Tajemniczego Nieznajomego. Rezultat przekraczał jego oczekiwania.
— To pieniądze wdów i sierot, zagrabione przez tego oszusta, potrafiącego zręcznie interpretować prawo.
Raffles rzucił ostatnie spojrzenie w głąb kasy. Nie było w niej ani pensa. Postanowił odejść.
— Stop! — szepnął do siebie, zatrzymując się nagle. — Przede wszystkim pokwitowanie. Z prawnikami należy postępować formalnie.
Usiadł przy biurku:
„Zaświadczam niniejszym — pisał, że złożyłem wizytę w kancelarii adwokata Windhama. Zawartość kasy żelaznej znajduje się w moim ręku i przyrzekam adwokatowi Windhamowi, że użyję jej na wynagrodzenie krzywdy tym, których pozbawił on chleba i pieniędzy dzięki swym oszukańczym kruczkom.
Żałuję niezmiennie, że pozostał mi tylko ten jedyny sposób walki z człowiekiem, który będąc ostatnim łotrem i krzywdzicielem potrafił sobie wyrobić w publicznym i zawodowym życiu opinię uczciwego człowieka.
John C. Raffles.
Raffles umieści ten list w rozprutej kasie. W chwili, gdy miał zamiar opuścić biuro nowa myśl przyszła mu do głowy. Zawróci i zbliżył się do biurka, przy którym pracował Rogers. Z łatwością znalazł właściwy klucz. Otworzył biurko i począł przeglądać znajdujące się tam papiery. Nie znalazł nic ciekawego. Miał zamiar już je zamknąć, gdy nagle wzrok jego padł na portfel z czarnej skóry. Portfel zawierał najrozmaitsze dokumenty.
— Nareszcie — szepnął. — Ten portfelik dostarczy mi cennych informacyj. Są to dowody zaciągniętych pożyczek i rachunki.
Włożył go do kieszeni. Wówczas dopiero wyszedł z biura i zamknął za sobą drzwi na klucz. Opuścił dom drzwiami, wychodzącymi na ogród. Przez chwilę zatrzymał się obok krzaków, z pomiędzy których dochodziły ciche jęki związanego sekretarza.
Lord Lister, Tajemniczy Nieznajomy, jak cień rozpłynął się we mgle, otulającej ulice Londynu.

W porcie Calais

Wiele dni upłynęło od powyżej opisanych wypadków.
Mgła, która wisiała nad Anglią wyciągnęła swoje białe macki również i nad kanałem, sięgając aż do wybrzeża Frakcji.
Żegluga w tych warunkach była nad wyraz utrudniona. Syreny, sygnały i dzwonki alarmowe wyły bez przerwy.
Na pełnym morzu tuż przy wejściu do portu Calais posuwał się duży okręt. Płynął powoli i ostrożnie. Gdy znalazł się już w basenie, westchnienie ulgi wyrwało się z piersi kapitana. Był to okręt „Rio“. Wyruszył on z Brazylii i zatrzymywał się w rozmaitych portach francuskich. Portem końcowym jego podróży miał być Dover. Tam właśnie miał wysadzić na ląd resztę pasażerów. Okręt pozostawał w Calais kilka dni. Postój jego w porcie miał trwać teoretycznie tylko trzydzieści sześć godzin. Ale należało liczyć się z tym, że wyładowanie transportu zajmie o wiele więcej czasu. Niektórzy z pasażerów pogodzili się łatwo ze swoim losem. Zwłaszcza ci, którzy cierpieli na morską chorobę woleli przerwać na czas pewien podróż.
Agenci portowi znajdowali się już na okręcie i złożyli w biurze portowym listy pasażerów.
Jakiś człowiek, przyzwoicie ubrany zgłosił się do biura. Twarz jego o brutalnym wyrazie i wielkie silne ręce stanowiły jaskrawy kontrast z elegancją jego stroju. Poczekał on cierpliwie, aż osoba stojąca przed nim skończy przeglądanie listy, poczym sam począł szukać czegoś w długim szeregu nazwisk. Nagle oczy jego osadzone głęboko pod krzaczastymi brwiami rozbłysły dziwnym ogniem.
— Henry Douglas! — zawołał, powtarzając przeczytane nazwisko. Pierwsza klasa, kabina nr. 14... To on!
Następnie spiesznie zakupił bilet na przejazd z Calais do Dover.
Okręt wysadził już na ląd większą część swych pasażerów. W pierwszej klasie dużo było wolnych kabin. Nieznajomy widocznie wiedział o tych wszystkich szczegółach. Nie było w tym zresztą nic dziwnego, gdyż na liście pasażerów obok nazwiska figurowała wzmianka, że znajduje się jeszcze on na pokładzie okrętu.
Zbliżało się już południe, gdy nieznajomy udał się na okręt, aby obejrzeć swoją kabinę. Dziwnym zbiegiem okoliczności kabina ta znajdowała się w sąsiedztwie kabiny młodego arystokraty angielskiego, wracającego do kraju po długiej nieobecności.
Nieznajomy nawiązał rozmowę ze stewardem.
— Tej nocy prześpię się na pokładzie — rzekł podczas, gdy służący otwierał mu jego kabinę. — Jest tu wygodniej niż na lądzie... W całym mieście nie mogłem znaleźć przyzwoitego hotelu. Natomiast kolacji jeść tutaj nie będę. Mam kilka ważnych spraw do załatwienia, które mnie zatrzymają w Calais dość długo.
Wręczył stewardowi suty napiwek i w kilka minut później opuścił okręt. Mniej, więcej w tym samym czasie, inny pasażer udający się również do Dover wszedł na okręt. Był to człowiek starszy, ubrany bez zarzutu. Utykał na jedną nogę i kasłał bez przerwy. Wybrał kabinę również położoną w pobliżu kabiny młodego Douglasa. Tłumacząc się zmęczeniem, położył się zaraz po przybyciu.
Nadszedł wieczór. Nieliczni pasażerowie, znajdujący się jeszcze na okręcie zgromadzili się w sali jadalnej. Sir Douglas znajdował się między nimi.
Młody człowiek z twarzą spaloną słońcem i wiatrami, zachowywał się w czasie obiadu z dużą rezerwą. Niechętnie odpowiadał na pytania swych towarzyszy. Henry Douglas robił wrażenie człowieka przedwcześnie dojrzałego. Życie było dla niego twardą szkołą.
Dość wcześnie położył się spać.
Na okręcie zapanowała cisza. Gęsta i mokra mgła przenilkała wszędzie. Pasażerowie marzli.
Dopiero o godzinie dziesiątej nieznajomy, który studiował listę pasażerów zjawił się na okręcie. Wałęsał się przez kilka minut po pokładzie i skierował się wreszcie do swej kabiny, polecając stewardowi, aby go nie budzono nazajutrz rano.
Na dole na korytarzach, paliły się się tylko nikłe lampki, nierozpraszające ciemności. Dzięki tym ciemnościom jakiś człowiek prześlizgnął się wzdłuż korytarza, aż do miejsca, w którym znajdowała się kabina nr. 14. W kabinie tej spał spokojnie baronet Henry Douglas.

Złodziej czy zbawca?

Doszedłszy do tego miejsca, wędrowiec nocny zatrzymał się. Drzwi otworzyły się bez szelestu i człowiek wszedł do środka. Grube zasłony otaczały łóżko, skąd dochodził miarowy oddech śpiącego. Jakkolwiek w kabinie było zupełnie ciemno, nocny gość orientował się w niej doskonale. Nie wahając się ani przez chwilę skierował się w stronę szafy i począł obszukiwać ubrania baroneta. Schował do kieszeni rozmaite przedmioty i wysunąwszy się jak cień na korytarz wślizgnął się do swojej kabiny.
Był to ten sam człowiek, którego widzieliśmy, w biurze portowym. Ta nocna wizyta była widocznie jedynym celem jego podróży.
Powróciwszy do kabiny rozłożył swój łup na stole. Składały się nań dwa portfele z czerwonej skóry. Jeden z nich wypchany grubo, zawierał same papiery. Otworzywszy drugi, złodziej krzyknął głośno z radości. Znajdujące się w nim dokumenty były stare i pożółkłe. Utrzymane jednak były w doskonałym stanie.
— Baronet ułatwił mi znakomicie zadanie — szepnął do siebie złodziej. — Nie przyszła mu nawet do głowy myśl, że pasażer pierwszej klasy na wielkim okręcie może paść ofiarą podobnego wypadku. Mam papiery i pieniądze, ale czy to wystarczy Rogersowi? Czy nie rozmyśli się co do przyrzeczonej nagrody, jeśli dowie się, że sukcesor żyje?
Zamyślił się przez chwilę. Twarz jego przybrała wyraz ponury i surowy. Powziął decyzję.
Włożył obydwa portfele do kieszeni swego ubrania, które opinało szczelnie jego tors atlety. Nasunął kapelusz na oczy i przerzucił przez ramię palto.
— Może zajść potrzeba nagłego opuszczenia statku — szepnął do siebie. — Walizka moja może pozostać. Znajdą w niej tylko cegły i kamienie.
Mężczyzna schwycił długi sztylet artystycznie rzeźbiony i po raz wtóry udał się na korytarz wiodący do kabiny baroneta.
Nagle zatrzymał się. Zdawało mu się, że słyszy tuż za sobą ledwie uchwytne szmery. Miał wrażenie, że ktoś za nim idzie. Nie! Musiał się omylić. Dokoła panowała cisza. Uspokoił się i przyspieszył kroku. Zręcznie wślizgnął się do kabiny. Z kocią zręcznością zaczaił się przy łóżku, z którego rozlegał się równy oddech śpiącego.
Bandyta wyprostował się i podniósł sztylet do góry... Znów dał się słyszeć ten sam szelest. Odwrócił się... W tej samej chwili ktoś upadał na ziemię, jakiś mebel upadł z trzaskiem, poczem dał się słyszeć krótki krzyk. Śpiący mężczyzna, obudził się. Zapalił światło. Prawą ręką chwycił rewolwer który miał stale koło łóżka.
Zasłona szarpnięta silną ręką rozsunęła się gwałtownie. Sir Henry Douglas skierował lufę rewolweru w stronę człowieka z siw/ą brodą, który podniósł się z ziemi. W tej samej chwili jakaś ciemna postać wypadła na korytarz.
— Bandyci, zbóje! — wołał sir Douglas. — Stać! Nie ruszać się z miejsca! Jeśli uczynisz najmniejszy ruch, strzelam.
Awanturniczy żywot młodego baroneta obfitował w podobne sytuacje. Sir Henry Douglas nie stracił panowania nad sobą.
Ręka jego wciąż skierowana była w stronę przypuszczalnego bandyty. Siwobrody człowiek spojrzał sir Douglasowi prosto w twarz.
— Słowa te powinien pan zwrócić raczej do tego, który wślizgnął się tu przede mną. Nieszczęśliwy przypadek przeszkodził mi w pokrzyżowaniu planów, tego człowieka. Na szczęście zdążyłem tu przyjść w porę, aby nie dopuścić do zbrodni.
— Nie ruszać się — krzyknął sir Douglas, nie zwracając najmniejszej uwagi na wypowiedziane słowa. — Otworzono moje drzwi, to mi wystarcza.
Człowiek z siwą brodą opanował się z trudem.
Henry Douglas wyskoczył z łóżka i pobiegł do szafy wciąż trzymając rewolwer zwrócony w stronę nieznajomego.
Nagle z ust baroneta padł okrzyk rozpaczy.
— Okradli mnie! Okradli mnie! — jęknął. — Zabrali mi portfel z pieniędzmi, zabrali mi portfel z dokumentami! Wszystko znikło... Oddaj mi to, coś mi ukradł, łotrze!
Sir Douglas zbliżył się do starca, tak, że lufa rewolweru dotykała prawie jego czoła.
— Oddaj mi to coś mi zabrał! — powtórzył.
— Ja nic nie ukradłem — odparł nieznajomy. — Ktoś inny zabrał panu przedmioty, których brak pan stwierdził. Jak już panu powiedziałem przybyłem o minutę zapóźno, aby przeszkodzić kradzieży. Sprawca jej wysunął się z moich rąk jak piskorz. Mam wrażenie nawet, że mnie zranił. Nic wielkiego... Tylko zadraśnięcie!
Nieznajomy podniósł lewą rękę. Mimo wielkiego wzruszenia sir Douglas spostrzegł, że ręka ta była dziwnie wąska i biała. Na napięstku perliło się kilka kropel krwi.
— Nie zwiedziesz mnie podobną komedią — odparł sir Douglas. — Zwróć mi moją własność, łobuzie!
Nieznajomy podniósł powoli obie ręce. Douglas sądził, że za chwilę wyjmie z kieszeni skradzione przedmioty. Stało się jednak zupełnie inaczej, biała broda otaczająca oblicze nieznajomego opadła nagle. Siwa peruka znikła z jego głowy i oczom sir Douglasa ukazała się młoda ogolona twarz.
Baronet oniemiał ze zdumienia. Sprzeczne uczucia odmalowały się na jego twarzy.
— Ta twarz... Ten głos... — szepnął do siebie. — Tak to możliwe. Będzie już chyba dziesięć lat... Jeśli się — nie mylę to lord...
— Lord Lister — odparł młody człowiek. — Lord Lister, pański przyjaciel z dziecinnych lat, sir Douglasie. Wszystko odbyłoby się inaczej, gdybym nie był się potknął.
Twarz młodego człowieka przybrała znów wyraz nieufności.
— To może być zwykłe podobieństwo — szepnął.
— Nie, to nie złudzenie — odparł Tajemniczy Nieznajomy. — Ma pan przed sobą, sir Douglasie, lorda Listera. Proszę chwilowo zadowolić się wyjaśnieniem, że dzięki dziwnemu przypadkowi dowiedziałem się o pewnych rzeczach, które mnie skłoniły do przyjazdu do Calais. Od dwóch dni oczekuję tu przybycia okrętu oraz pana. Chciałem pana ostrzec i pomóc panu radą i siłą. Nie tylko ze względu na naszą przyjaźń z lat dziecinnych...
Baron utkwił w nim pytające spojrzenie.
— Miał pan wuja — ciągnął lord Lister — wuja, który zaliczał się do najbogatszych ludzi w Anglii. Wuj pański zmarł niedawno.
— Mój wuj? Boże! Nie wiedziałem o tym zupełnie — zawołał sir Douglas ze smutkiem. — Wracam do Anglii jedynie po to, aby się z nim pogodzić. Niestety.... Jest już zapóźno.
Przez chwilę stał w milczeniu pochłonięty, swoim smutkiem. Następnie zwrócił się żywo do lorda Listera.
— Jaką mam gwarancję, że jest pan istotnie lordem Listerem. — Muszę odzyskać z powrotem moje dwa portfele. Pańskie wtargnięcie do kabiny wydaje mi się mocno podejrzane. Co pan tu robi?
— Chciałem pana uratować, baronecie. Proszę mnie zrewidować. Douglas nic nie odpowiedział. Zbliżył się do człowieka, który utrzymywał, że jest jego przyjacielem i nie spuszczając palca z cyngla rewolweru, począł przeszukiwać jego kieszenie. Poszukiwania te pozostały bez rezultatu.
Okoliczność ta zamiast go uspokoić wprawiła go w jeszcze większe zdenerwowanie.
— Jakkolwiekby się sprawa przedstawiała, musiał pan tutaj mieć wspólnika. Jestem prawie pewny, że drzwi zostały otworzone przez dwóch włamywaczy. Jest pan moim więźniem i za chwilę wydam pana służbie okrętowej. Proszę się nie ruszać, gdyż w przeciwnym razie będę musiał zrobić użytek z broni.
Zbliżył się do dzwonka alarmowego.
— Baronecie — rzekł z powagą Lister. — Proszę się wstrzymać i wysłuchać tego, co powiem. Idzie o pańską przyszłość a może i życie.
Sir Douglas zawahał się. Obrzucił badawczym spojrzeniem twarz lorda Listera.
— A więc dobrze, słucham pana. — Proszę mi powiedzieć najpierw co pan miał mi do powiedzenia, a potem powezmę decyzję. Niech pan nie stara się uciec. Mój rewolwer przeszkodzi panu w tym niezawodnie. Proszę niech pan zaczyna.

Tajemnice Woodhausu

Pociąg zatrzymał się i wysiadło z niego wielu podróżnych. Tylko jeden z podróżnych wyskoczył z pociągu jeszcze przed jego zatrzymaniem i szybkim krokiem wyszedł ze stacji. Przed stacją czekał lekki powozik zaprzężony w dwa konie. Na koźle siedział mężczyzna od stów do głów otulony w długi płaszcz z nasuniętym na oczy kapeluszem. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ na dworze było zimno i mglisto.
Nowoprzybyły wskoczył szybko do powozu, który ruszył natychmiast naprzód. Woźnica uchylił trochę kapelusza. Ukazało się sprytne oblicze Freda Rogersa.
— Jak stoją nasze sprawy Dick — zapytał elegancko ubranego przybysza. — Bardzo ucieszyłem się, czytając twą depeszę. Masz więc wszystko?
— Niewątpliwie — odparł Dick sucho. — Sprawa załatwiona. — Zdobyłem portfel, zawierający papiery młodego sir Duglasa.
— Dlaczego siedziałeś tak długo? — zapytał Rogers. — Pokaż mi przede wszystkim portfel.
— Bez pośpiechu — odparł Dick ostrym tonem. — Niech pan uważa przede wszystkim na konie, panie Rogers. — Możemy lada chwila znaleźć się w rowie. Mgła jest tak gęsta, że możnaby ją krajać nożem. Portfelu zresztą nie mam przy sobie. Zostawiłem go w bezpiecznym miejscu.
— Widzę, że przygotowujesz nowy szantaż — rzekł Rogers. — Porzuć tę myśl. Do czego ci się przyda ten portfel? Do niczego. Chyba, że zechcesz sam z niego skorzystać, podając się za dziedzica sir Douglasa. Wiedz jednak, że...
Rogers wykonał ruch podobny do uderzenia sztyletem.
— Myli się pan — mruknął Dick. — Nie zrobiłem tego, o czym pan mówi.
— Co mówisz? Nie zrobiłeś... Do licha! To sprzeczne z naszą umową. Chcesz więc ostatecznie poróżnić się ze mną. Dlaczego nie dokonałeś tego, co ci poleciłem? Okazji ci prawdopodobnie nie brakło. Zabrawszy dokumenty mogłeś również zrobić i to drugie.
Rogers nie posiadał się ze zdenerwowania. Dick odparł z największym spokojem.
— To długa historia. Będę mógł ją panu opowiedzieć. Kończyłem już moją robotę, gdy nagle ktoś mi przeszkodził. Nie wiem, kto to był. Może steward a może kto inny. Myślałem wówczas tylko o ucieczce i szczęśliwy byłem, gdy znalazłem się po za obrębem okrętu. Następnego dnia wsiadłem na jakiś inny podły statek, to cud, że dotąd żyję. Widziałem baroneta w chwili, gdy wysiadał na ląd angielski.
— Jak on wygląda? Czy był zdenerwowany? Czy pobiegł na posterunek policji?
— Musiał prawdopodobnie meldować o kradzieży jeszcze w Calais. Nie wyjaśniłem tej okoliczności. Z nim razem wysiadł jakiś Brazylijczyk o ciemnej cerze. Być może, że to on przeszkodził mi w zadaniu ciosu. Baronet wyjechał do Londynu, ale zabawił tam krótko. Tego ranka wsiadł wraz ze swym dziwnym towarzyszem do tego samego pociągu, co i ja, poczem wysiadł na tej samej stacji. Uważam za stosowne przestrzec pana, mister Rogers, że młody Douglas znajduje się teraz właśnie w drodze do Woodhausu.
— Przeklęta historia — mruknął Rogers. — Byłem przekonany, że nam tego oszczędzisz. Może ma on jeszcze jakieś papiery?
— Nie ma żadnych — odparł Dick. — Zabrałem wszystkie. Z tej strony nie ma powodów do obaw. Może będzie się starał dowieść swych praw w inny sposób i przypuszczam, że wszyscy uwierzą mu na słowo.
Po dwugodzinnej jeździe zbliżali się właśnie do pałacu w Woodhaus, gdy Rogers zakomunikował towarzyszowi parę rzeczy; a mianowicie:
— Jim i Tom dostali się do więzienia, adwokata Windhama okradziono sromotnie, przyczym bohaterem zdobycia jego kasy ogniotrwałej był sam Raffles. Wreszcie — że do pomocy w prowadzeniu zbrodniczego planu zjawi się nazajutrz narzeczona Rogersa Betsy Long..
— Jeśli tak, to w porządku — zawołał Dick. — Betsy Long może nam oddać większe usługi, niż Jim i Tom razem wzięci. Teraz jestem spokojny. Baronet może śmiało przyjechać razem ze swym towarzyszem.
Minęła godzina. Znajdowali się już w ciepłym pokoju pałacu, wygodnie rozlokowani, gdy dał się słyszeć odgłos zajeżdżającej bryczki. Była to bryczka, którą sir Douglas wynajął na dworcu kolejowym.
Młody dziedzic zeskoczył na ziemię, towarzyszący mu człowiek o oliwkowej cerze zajął się wyładowywaniem bagaży.
— Kogo mam zaanonsować — zapytał Rogers — zwracając się w stronę nowoprzybyłych.
— Nie wiem, czy panu wiadomo, że posiadłość ta znajduje się chwilowo pod sekwestrem. Czy mają panowie jakiś specjalny cel w złożeniu nam teraz wizyty?
— Tak — odparł młody człowiek, z niezmąconym spokojem. — Jestem sir Henry Douglas, bratanek zmarłego baroneta — przybywam tu na miejsce, aby dowiedzieć się o okolicznościach, towarzyszących śmierci mego stryja.
— Cóż słyszę, sir Henry Douglas — zawołał Rogers, udając zdumienie, choć wargi jego drżały ze zdenerwowania. — Proszę mi wybaczyć, moi panie, ale to zakrawa na zwykły żart. Jak mi wiadomo, bratanek baroneta zmarł przed kilku laty.
— To omyłka — odparł młody Douglas. — Jeśli tego rodzaju nowina dotarła do Europy muszę ją sprostować. W czasie wojny z Argentyną zostałem zraniony ciężko, lecz nie śmiertelnie. Wskutek tego powstała ta plotka.
Rogers wzruszył ramionami.
— Nie do mnie należy decyzja — dodał. — Zechcą panowie wejść do środka.
Ironiczny uśmiech zarysował się dokoła jego ust. Sir Henry nie zauważył tego. Natomiast Brazylijczyk z po za kufrów rzucił na Rogersa badawcze spojrzenie.
Rogers zaprowadził sir Douglasa do obszernej komnaty, w której adwokat Windham trząsł się z zimna. Siedział tuż przy kominku. Był w zdecydowanie złym humorze. Myśli jego krążyły dokoła śmiałej kradzieży, której padł ofiarą. Adwokat spojrzał niechętnie na gościa i niedbale odpowiedział na jego pytanie. Młody człowiek powtórzył prawnikowi to, co już raz powiedział Rogersowi.
Mister Windham spoważniał nagle. Wskazując sir Douglasowi fotel rzekł:
— To bardzo ciekawe... Jest więc pan człowiekiem, który zmartwychwstał. Wkrótce po śmierci starego baroneta, otrzymaliśmy wiadomość, że zginął pan w walkach prowadzonych przez Brazylię z Argentyną. Przywiózł pan prawdopodobnie z sobą dowody, stwierdzające pańską tożsamość. Zmarły, którego miałem zaszczyt być radcą prawnym, zapewniał mnie niejednokrotnie, że zabrał pan z sobą wszystkie dokumenty rodzinne. Mam wrażenie, że przechował je pan starannie.
— Do niedawna znajdowały się one jeszcze w moim posiadaniu. — W porcie Calais skradziono mi je w bardzo dziwnych okolicznościach.
— To bardzo smutne — odparł Windham. — A więc nie ma pan przy sobie żadnego dowodu, stwierdzającego, kim pan jest?
— Skradziono mi wszystkie papiery rodzinne — ciągnął dalej baronet spokojnym tonem. — Ponieważ jednak w Brazylii służyłem w wojsku w stopniu oficerskim, mógłbym sprowadzać stamtąd dokumenty, stwierdzające prawdziwość moich słów. Znam w Brazylii wiele osób na najwyższych stanowiskach, które oświadczą, że jestem naprawdę sir Henry Douglasem, bratankiem zmarłego baroneta. Mam nadzieję, że to wystarczy.
— Kto wie — rzucił adwokat. — Wedle pańskich słów spędził pan conajmniej dziesięć lat w Brazylii. Opuszczając Anglię miał pan lat osiemnaście. A w dziesięć lat człowiek bardzo się zmienia, zwłaszcza pad tropikalnym słońcem.
Możliwe, że baronet Douglas ustanowił pana jedynym dziedzicem Woodhausu i innych dóbr. Powtarzam panu jednak, że ta tajemnicza kradzież wywoła tysiączne trudności, biorąc wszystko z jaknajlepszej strony, będzie pan musiał wszcząć długi kosztowny proces. Zwracam panu uwagę, że jako sekwestrator nieruchomości nie będę mógł podjąć się obrony pańskich praw. W obecnych warunkach muszę pana traktować jako człowieka obcego. Mam nadzieję, że wyraziłem się dość jasno.
— Bardzo jasno — odparł młody człowiek, nie tracąc spokoju. — Zrozumiałem z tego, że nie wolno mi zostać dłużej w Woodhaus, gdzie upłynęło moje całe dzieciństwo. Nie rozpakowałem jeszcze moich bagaży. Poszukam sobie miejsca.
— O nie, to zbyteczne — zawołał Rogers, który znalazł się nagle tuż przy drzwiach. — W najbliższym miasteczku nie znajdzie pan prawdopodobnie żadnego miejsca. W każdym razie może pan skorzystać z tradycyjnej angielskiej gościnności i pozostać w Woodhaus tak długo, dopóki nie zapadnie właściwa decyzja. Mamy tu sporo gościnnych pokoi. Natychmiast wydam polecenie, aby zainstalowano pana jaknajwygodniej.
— Dziękuję panu — odparł Douglas z goryczą. — Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony, ale mam wrażenie, że będę tu tyko tolerowany. Tym niemniej pragnąłbym pójść na grób mego stryja i dowiedzieć się, w jaki sposób spędził ostatnie lata swego życia. Dlatego też przyjmuję pańską ofertę, biorąc na siebie wszelkie koszta, związane z moim tutaj pobytem. Żegnam pana, panie Windham.
Ukłonił się zimno adwokatowi, który odpowiedział mu w sposób równie mało serdeczny. Rogers kilka minut przed tym opuścił już komnatę.
— Mam go — szepnął do siebie wesoło. — Jest tutaj i moją już będzie głową, aby stąd nie wyszedł. Podobieństwo jego ze zmarłym jest uderzające. To nie żaden oszust! Woodhaus odegra tu rolę najlepszej pułapki. Dick i Betsy Long dokonają reszty.

Tragiczne noce

Z licznej służby znajdującej się w Woodhaus za życia starego baroneta, pozostało zaledwie kilka osób. Pokoje były przeważnie zamknięte. W całym prawym i lewym skrzydle nikt nie mieszkał. Kilka frontowych pokoi wystarczyło najzupełniej potrzebom obecnych mieszkańców Woodhausu.
Po wyjściu z komnaty Rogers udał się natychmiast do swego wspólnika Dicka.
— Musisz teraz zabrać się do odegrania swej roli — szepnął — powiedziałem już służbie, że zostałeś przyjęty w charakterze nowego intendenta. Uwierzyli mi i z ich strony nie masz czego się obawiać. Tylko od ciebie zależy unieszkodliwienie intruza nazawsze. Bądź ostrożny. Gdyby tutaj stało się jakieś nieszczęście — Rogers wypowiedział te słowa z naciskiem — nie moglibyśmy tego ukryć.
— Dobrze już, dobrze! — odparł Dick. — Odpowiadam za wszystko. Niedawno grałem rolę wytwornego pana, nie wątpię, że wywiążę się równie dobrze z roli intendenta.
Zwołano służbę, która szybko zabrała się do sprzątania jednej z komnat w środkowej części gmachu.
— Gdzie umieścimy służącego baroneta — zapytał Rogers.
— Gdzieś w środkowej części budynku — odparł Dick. — Ten biedak czuje się nieswojo w Europie. Możecie się nim nie zajmować. Biorę go na siebie.
— O ile to możliwe, bez gwałtu — rzekł Rogers. — Ściągnęlibyśmy niepotrzebnie na siebie podejrzenia.
— Nie myślę o tym — odparł Dick. — Gdyby coś stało się Douglasowi, jego mulat nie mógłby nam niczym zaszkodzić. Opuściłby Woodhaus i poszukałby innego miejsca, aby się tam powiesić. Musimy więc zająć się tylko naszym dziedzicem.
W ten sposób sir Douglas został zaproszony do Woodhaus. Myśl, że on prawy dziedzic zamku, uważany jest tylko za natręta, była mu nad wyraz przykra. Mimo to, opanował się i nie dał poznać po sobie tego co myśli. Zadowolił się tylko zamienieniem kilku cichych słów ze swym służącym Antonio. Kolację podano w wielkiej sali. Adwokat Windham nie zjawił się przy stole. Przy końcu posiłku stary służący z kandelabrem w ręce zaprowadził baroneta do pokoju dlań przeznaczonego.
Sir Douglas znał dobrze pokoje położone w tej części zamku. Jako dziecko bawił się jeszcze w tym skrzydle. Zdziwił się jedynie, dlaczego go tu umieszczono.
— Oto pański pokój — rzekł służący, stawiając na stole kandelabr. — Czym mogę jeszcze panu służyć?
Douglas chciał rzucić jakieś pytanie, spostrzegł jednak w porę ostrzegawcze spojrzenie Antonio i zamilkł.
— Nie, dziękuję — rzekł. — Gdzie umieściliście mego służącego?
— W części centralnej pałacu. Pokój dla niego jest już przygotowany. Jeśli pan nie będzie potrzebował jego pomocy, będzie mógł pójść. Tym samym korytarzem, którymśmy przyszli dojdzie do pokojów dla służby.
Służący wyszedł z pokoju.
Brazylijczyk poczekał, aż odgłos jego kroków umilknie na korytarzu. Podszedł do drzwi, przyłożył ucho do dziurki od klucza i zasunął zasuwę.
— O co chciał pan zapylać tego człowieka? — zapytał doskonałą angielszczyzną.
Nie miał potrzeby kaleczyć języka, który znał doskonale. Sir Douglas odwrócił się w stronę swego tajemniczego towarzysza.
— Byłem trochę zdziwiony — rzekł. — O ile pamiętam ta część pałacu znajduje się w najgorszym stanie. Nie rozumiem dlaczego mnie tu umieszczono.
— Odgadłem pańską myśl — oświadczył Brazylijczyk. — Dlatego też ostrzegłem pana wzrokiem. Zupełnie niepotrzebne było stawianie takich pytań. Zorientowałem się odrazu, że mury a zwłaszcza sufit grożą zawaleniem. Mówmy jednak ciszej: mury choć zrujnowane mogą mieć jednak uszy.
Sir Douglas pochylił się ku niemu.
— Jestem teraz najmocniej przekonany, że jest pan lordem Listerem moim przyjacielem z lat dziecinnych — szepnął.
— Nie mam zaufania do tych łotrów — odparł Lister. — niech się pan ma na baczności. Grozi panu niebezpieczeństwo, lecz postaram się niebezpieczeństwu temu zapobiec.
Gdy Raffles opuścił pokój, baronet zamknął drzwi na zasuwę, zgasił dwie świece, i jak gdyby zmorzony snem, rzucił się na łóżko. Pozostał w nieruchomej pozycji kilka chwil, ziewnął przeciągle i przekonawszy się, że rolety były szczelnie zasunięte, zgasił trzecią świecę.
Słychać było jeszcze w pokoju szelest pościeli, poczym wszystko ucichło. Ciszę nocną przerywały tylko od czasu do czasu jakieś trzaskanie mebli, i lekki szelest robaków, toczących drzewo.
Stary zegar wybił godzinę dwunastą. Z ostatnim uderzeniem dał się słyszeć straszny huk w pokoju baroneta. Miało się wrażenie, że wali się całe skrzydło. Pałac był tak rozległy, że huk ten nie doszedł do uszu śpiących w pozostałych skrzydłach budynku. Adwokat Windham spał więc dalej spokojnie w swoim łóżku, a sir Campbell ani na chwilę nie przerwał swych marzeń o tym, że zostanie jedynym dziedzicem w Woodhaus.
Dwa cienie schodziły pośpiesznie ze schodów, położonych w lewym skrzydle pałacu. Widma te przebiegły kilka wąskich nieuczęszczanych korytarzy, i okrężną drogą dotarły do centrum pałacu. Wymieniono po cichu kilka słów. Dwoje drzwi zamknęło się i wszystko znów powróciło do normy.
Wstał szary mglisty dzień. Około godziny ósmej pojawili się pierwsi służący. Dick wspaniale grający swą rolę intendenta, zjawił się pierwszy.
— Do pracy, próżniaki! — krzyknął na służbę. — Przygotować mi tu szybko śniadanie dla pana Windhama i sir Campbella. Gościowi zaniesiecie śniadanie do jego pokoju.
Rozmyślnie unikał nazwiska sir Douglasa. Nikt z pośród służby nie powinien wiedzieć, że nieznajomy nosił nazwisko zmarłego baroneta.
W tej chwili zjawił się mulat Antonio.
— Sam zaniosę śniadanie dla mojego pana — rzekł do służącego, który miał wykonać polecenie.
Rzekomy intendent skinął głową.
— Niech idzie — szepnął. — Ujrzy piękne widowisko! Mało brakowało, a byłbym ten nocy runął razem z sufitem.
Służący wręczył Mulatowi tacę ze śniadaniem. Antonio wziął tacę i zapuścił się w głąb korytarza, wiodącego do lewego skrzydła pałacu.
Dick wymknął się i wszedł do bocznego korytarzyka, gdzie dogonił go Rogers.
— Szybko — szepnął Dick. — Pójdziemy.wzdłuż tego korytarza. Będziemy mogli widzieć stąd drzwi pokoju baroneta. Brazylijczyk zapuka i zdziwi się, że mu nie otwierają. Słysząc hałas zbliżymy się do niego, jak gdybyśmy znaleźli się tam przypadkiem. Wyważymy drzwi i wydobędziemy trupa z pod gruzów.
Obydwaj mężczyźni ruszyli naprzód. Wkrótce Antonio przybył ze swoją tacą i zapukał do drzwi pokoju. Wewnątrz rozległy się kroki. Dał się słyszeć skrzyp otwieranej zasuwy, i na progu stanął sir Douglas.

Wyczyny Tajemniczego Nieznajomego

Rogers chwycił ramię Dicka i spojrzał nań ze zdumieniem.
— Żyje! — jęknął sekretarz. — To on, człowiek z krwi i kości a nie żadne widmo! A więc tak spełniasz swe przyrzeczenie? Raz jeszcze chybiłeś celu, choć z tryumfem pochwaliłeś się przed nami rezultatem! Niech cię wszyscy diabli!
— Mój plan był doskonały — odparł Dick z tłumioną wściekłością. — Niech mnie powieszą, jeśli sklepienie nie zapadło się we właściwym miejscu. Łóżko musi być całkowicie zawalone gruzami. Nie rozumiem w jaki sposób uszedł z życiem.
— Chodźmy stąd — rzekł Rogers. — Zdawało mi się, że ten ciemnolicy człowiek spojrzał w naszym kierunku. Nie podoba mi się ten Mulat. Ma niepokojące oczy. Wczoraj pochwyciłem jego badawcze spojrzenie. Nie jest tak nieszkodliwy, za jakiego my go uważamy.
— Nie zajmujmy się Mulatem. Z jego panem dość już mamy kłopotu.
Wrócili tym samym korytarzem, którym przyszli. Rogers udał się natychmiast do części pałacu, zamieszkałego przez adwokata Windhama. Chciał zobaczyć się z Campbellem. Campbell spał, ponieważ większą część nocy spędził na raczeniu się alkoholem.
Rogers wszedł do sąsiedniego pokoju, oczekując z niecierpliwością pojawienia się Henry Douglasa.
Nie czekał długo. Wkrótce usłyszał głos baroneta, rozmawiającego z adwokatem.
— Udzielił mi pan gościny w domu, którego jestem właścicielem — rzekł sir Douglas, powtarzając lekcję wyuczoną przez Rafflesa. — Jeśli moja obecność tutaj musiałaby potrwać dłużej, prosibym o wskazanie mi pokoju mniej zrujnownego. Dzisiejszej nocy zawaliła się połowa sufitu, i tylko dzięki łasce Opatrzności uszedłem z życiem.
— Bardzo mi przykro, że spotkała pana tak niebezpieczna przygoda — rzekł. — Zupełnie zrozumiałe, że musi pan tutaj pozostać tak długo, dopóki pańskie twierdzenia nie zostaną obalone...
— Uważa więc mnie pan za oszusta? — zapytał młody człowiek, spoglądając na adwokata.
— To byłoby zbyt ostro powiedziane. Jestem prawnikiem i jako taki muszę postępować ostrożnie. Śmierć Henryka Douglasa, została urzędowo stwierdzona i powinienem się z tym faktem liczyć. Jeśli się omyliłem i jeśli pan zdoła udowodnić swe prawa, będę z tego bardzo zadowolony. Zanim to nastąpi, może pan zostać tutaj tak długo, jak pan zechce. Otrzyma pan inny pokój. Lewe skrzydło pałacu było oddawna w złym stanie, lecz nie wiedziałem, że mury są do tego stopnia słabe. Mamy tam jednak jeszcze i inne pokoje. Niestety, pokoje w centrum pałacu i na prawym skrzydle są z małymi wyjątkami zamknięte na klucz i zaryglowane.
Było to nieprawdą: w centralnej części pałacu znajdowało się dość wolnych pokoi, z których jeden możnaby z łatwością zaofiarować sir Duglasowi.
Rogers, podsłuchawszy tę rozmowę, udał się natychmiast do Dicka. Sądził, że zastanie go w pokoju sir Douglasa. Zastał tam kilka osób ze służby, która dowiedziała się już o katastrofie nocnej. Oczom Rogersa przedstawił się przerażający widok: połowa sklepienia została zawalona. Szczątki baldachimu sterczały z pod gruzów, pod którymi znikło całkowicie łóżko.
— Nie rozumiem w jaki sposób on jeszcze żyje? — rzekł do siebie Rogers. Po północy Dick wyjął istotnie wiązanie sklepienia. Może podejrzany szelest obudził śpiącego, i wywabił go z łóżka. Ale wówczas byłby przecież wszczął alarm. Sprawa przedstawia się tajemniczo.
W starym zamczysku panowała cisza, cisza przed burzą.
Campbell nie tracił jednak humoru. Dick zawiadomił go o nieudanym zamachu. Człowiek bez sumienia budował już w myśli plan nowej zbrodni.
Jeszcze jedna rzecz wpłynęła zdecydowanie na jego dobry humor. O wczesnej godzinie zjawił się w pałacu nowy gość. Był to stary lichwiarz, Adams, który od dłuższego czasu pożyczał Campbellowi pieniądze, które ten przepuszczał na hulanki.
Po długich pertraktacjach Campbell wyłudził od lichwiarza paczkę banknotów oraz garść wartościowych kamieni.
Licząc na to, że wymusi na nim większą sumę począł zapraszać Adamsa na nocleg do Woodhaus.
Gdy Adams udał się na spoczynek sir Campbellowi wydało się nagle że jakiś cień wyślizgnął się za nim. Perspektywa otrzymania większej ilości pieniędzy, pochłonęła go do tego stopnia, że nie zwrócił na cień ten żadnej uwagi.
Sir Henry Douglas otrzymał tymczasem inny pokój. Towarzysz jego obejrzał go i opukał mury, poczym polecił, aby na noc zamknął drzwi na klucz i na zasuwę.
— Nie wiadomo co się może zdarzyć — rzekł. — Na wszelki wypadek niech pan nie wypuszcza z ręki nabitego rewolweru.
Noc jednak minęła spokojnie dla sir Henry Douglasa. Nagle zbudził go przeraźliwy hałas.
Wkrótce po północy jakiś cień ukazał się na korytarzu i począł błądzić w pobliżu pokoju sir Campbella. Campbell zadowolony z otrzymanej pożyczki i nie posiadając się z radości na myśl o tym, że wkrótce stanie się panem olbrzymiej fortuny, cały wieczór obficie raczył się alkoholem. Późną nocą cień począł krążyć w pobliżu pokoju lichwiarza. Z tego właśnie pokoju dobywały się krzyki, które zbudziły sir Douglasa. Cały dom w jednej chwili został postawiony na nogi. Zaniepokojona służba biegała tam i z powrotem, aby dowiedzieć się co się takiego stało.
Zastano Adamsa wyrywającego sobie resztki włosów z głowy.
— Okradzione mnie, zniszczono! Zabrano mi mój portfel z pieniędzmi i futerał z brylantami. Jestem zrujnowany! Na pomoc! Na pomoc!
Krzyki lichwiarza zbudziły nietyIko służbę, ale Windhama i Rogersa.
— Czy zamknął pan drzwi — zapytał Rogers.
— Oczywiście! Oczywiście! Sam przekręciłem klucz w zamku i zamknąłem zasuwę. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem. Gdzie policja? Powinno się natychmiast uwięzić całą służbę.
Słowa te wywołały gorące protesty ze strony służby. Mister Adams wysłuchał kilka gorzkich słów skierowanych pod swym adresem. Nagle dały się słyszeć nowe hałasy. Tym razem pochodziły one z pokoju zajętego przez sir Campbella. Sir Campbell wył jak opętany i gestykulował gwałtownie. Oczy jego rzucały błyskawice.
— Okradzione mnie! — krzyczał, siedząc w koszuli na łóżku. Ktoś zakradł się nocą do mego pokoju! Zabrano mi grubą sumę pieniędzy i sporo diamentów. Muszę odnaleźć złodzieja, który z pewnością ukrywa się wśród służby. Jeśli się nie przyzna będę strzelał!
Wszyscy zamilkli, a po chwili poczęli zapewniać o swej niewinności.
Postanowiono wezwać policję. Wysłano chłopca stajennego do najbliższego posterunku, przyczym zrewidowano go od stóp do głów. Mister Windham, jako chwilowy administrator w Woodhausie, ujął sprawę w swoje ręce. Nikomu nie wolno było opuścić zamka. Campbell oświadczył że wpakuje kulę w łeb każdemu, kto spróbuje ruszyć się za próg. Jedynie dwie osoby pozostały spokojne w całym tym zamęcie. Był to sir Douglas i jego tajemniczy towarzysz.
Brazylijczyk nie wiele sobie robił z kradzieży. Swą złą angielszczyzną dopytywał się wciąż o przyczynę niepokoju. Gdy mu ją opowiedziano wzruszył obojętnie ramionami. Nikt zresztą nie podejrzewał go o popełnienie przestępstwa. Nie znał zakamarków pałacu i nie wyglądał na takiego, który potrafiłby otworzyć zamknięte na klucz i zaryglowane drzwi. Natomiast wszelkie podejrzenia skierowały się przeciwko Dickowi i każdy, ze swej strony obserwował go z pod oka.

Zasadzka

Gdy chłopak stajenny powrócił na zamek, zapadał już wieczór.
Za nim jechał wóz, w którym znajdowali się dwaj policjanci. Odrazu wiedziało się, że policjanci ci nie przydadzą się na wiele.
— Wkrótce przyjadą tu dwaj najlepsi agenci ze Scotland Yardu — oświadczyli policjanci, adwokatowi Windhamowi. — My przybyliśmy tu po to, aby nikt z obecnych nie opuścił zamku. Dokonamy również rewizji w pokojach służbowych. Należy przypuszczać, że złodziej ukrył pieniądze i drogocenne kamienie gdzieś w zamku.
Służba poczęła się tłoczyć dokoła policji, prosząc aby zrewidowano ich rzeczy. Wszyscy oburzali się i zaklinali, że nie skradli ani grosza.
Na zamku znajdowała się jeszcze jedna osoba, o której dotychczas nie było mowy. Była to narzeczona Freda Rogersa, Betsy Long, z pochodzenia Szkotka. Na temat jej przeszłości opowiadano sobie pikantne historie.
Po przyjedźcie do Woodhaus, Betsy odbyła długą rozmowę ze swym narzeczonym. Obecny był przy tym Dick. Co było tematem tej rozmowy pozostało to w tajemnicy pomiędzy tą zacną trójką. Nie ulegało wątpliwości, że chodziło tu o nowy zamach na sir Douglasa.
— Musimy za w szalka, cenę pozbyć się tego krępującego nas jegomościa — rzekł Rogers. Gdy sir Campbell odziedziczy majątek, będę mógł robić co mi się tylko żywnie podoba. Skończę z pracą na nędznej posadzie! Będziemy prowadzić dostatnie życie. Sir Campbell musi dać nam przyzwoitą rentę.
W chwili, gdy rozmowa ta miała się już ku końcowi, pomiędzy Dickiem a Rogersem wywiązała się kłótnia.
Sekretarz adwokata żądał wydania dokumentów, skradzionych sir Douglasowi. Dick odmawiał. Ponieważ dyskusja poczęła przekształcać się w gorącą kłótnię, postanowił oddalić się. Gdy przekroczył próg, usłyszał szelest oddalających się kroków. Rzucił się w tym kierunku, lecz nie zauważył nic podejrzanego.
— Z pewnością kot — szepnął. Wyjaśnianie to wystarczyło mu.
Mimo to sprytny Dick był w błędzie. Pod drzwiami podsłuchiwał tajemniczy towarzysz sir Henry Douglasa.
Rogers rozmawiał jeszcze przez kilka chwil z Betsy Long.
— Ten przeklęty Dick zbyt dobrze zdaje sobie sprawę z wartości portfelu — rzekł. — Jest mi jeszcze potrzebny. Gdy wygram partię, będziemy musieli go unieszkodliwić. Wezmę ten obowiązek na siebie. Ten łotr mógłby mieć później zbyt wielkie wymagania i musiałbym podzielić się z nim owocem moich wysiłków. Wróćmy teraz do sprawy najważniejszej: wiesz czego od ciebie wymagam. Musisz dobrze odegrać swoją rolę. Młody Douglas miał dotąd niewiele do czynienia z kobietami. Użyj więc całego swego sprytu. Oczaruj go, co ci się uda z łatwością. Musisz osiągnąć rezultat dzisiejszej nocy, lub najpóźniej jutro. Pozostawiam ci całkowicie wybór środków.
Obiad zjedzono wspólnie. Jedynie sir Rober Campbell świecił nieobecnością. Zwykł on noc przekształcać w dzień, i dlatego spał całe przedpołudnie.
Windham, Rogers i sir Henry Douglas zajęli swe miejsca przy stole. W kilka chwili później zjawiła się również Betsy Long. Ubrana wytwornie, utkwiła spojrzenie swych pięknych oczu w młodym baronecie. Przy stole roztoczyła przed nim cały arsenał swych wdzięków. Rogers wysunął się pierwszy, tłumacząc się koniecznością asystowania policji.
Windham zabrał się tymczasem do czytania gazet, wobec czego sir Douglas pozostał sam na sam z młodą kobietą.
Betsy Long czyniła wszystko, co było w jej mocy, aby uczynić wrażenie na młodym człowieku. Oczy jej rzucały uwodzicielskie spojrzenia z półsłówek możnaby łatwo wywnioskować, że pragnęłaby gorąco przeżyć w murach starego zamczyska awanturkę miłosną.
Sir Henry Douglas nie był z natury swej wrogiem kobiet, lecz do narzucającej mu się Betsy odczuwał instynktowną niechęć. Zachowywał się zimno i z rezerwą, wprowadzając w zakłopotanie młodą kobietę.
Nagle brązowa twarz Antonia ukazała się w uchylonych drzwiach.
— Mam słóweczko do pana — szepnął.
Incydent ten, który rozgniewał Betsy, był sir Douglasowi mocno na rękę. Wyszedł z pokoju.
— Musi pan odpowiedzieć twierdząco na awanse tej damy — szepnął. — — Niech jej pan okaże trochę przychylności a pewny jestem, że zaproponuje panu spotkanie. Niech pan przyjmie je, nie zwracając uwagi na czas i miejsce. Zjawię się we właściwym momencie. Jeśli się nie mylę, zbliżamy się do rozwiązania.
Douglas chciał postawić jeszcze jakieś pytanie swemu tajemniczemu opiekunowi, lecz ten znikł. Musiał więc zastosować się ściśle do otrzymanych instrukcyj.
Wrócił do pokoju zupełnie zmieniony. Tak, jak przed tym zachowywał się milcząco, tak teraz był uprzejmy i rozmowny. Betsy zauważyła tę zmianę. Przypuszczała, że baronet zajęty był dotąd jakąś sprawą i rozmowa z Antoniem położyła kres jego roztargnieniu.
Betsy manewrowała tak zręcznie, że zanim wstała od stołu osiągnęła już swój cel.
— Chciałabym z panem pomówić dziś wieczorem — szepnęła. — O północy niech pan wyjdzie ze swego pokoju. Będę w pobliżu. Mam panu tyle do powiedzenia.
Betsy Long wykonawszy w ten sposób polecenie narzeczonego postanowiła przyjrzeć się z bliska pracy policjantów. Po drodze w pustym korytarzu zerknęła się oko w oko z mulatem. Betsy wiedziała jakiego rodzaju funkcje spełniał on wobec barona. Nic więc dziwnego, że spoglądała na Antonio z pewnym zainteresowaniem.
— Piękna Senoro — szepnął Brazylijczyk złą angielszczyzną. Muszę wyznać pani coś, co panią żywo zainteresuje.
— Czy to naprawdę coś ciekawego? — zapytała. — Jeśli tak to słucham pana. Uprzedzam, że mam niewiele czasu.
— Piękna Senoro! — powtórzył Mulat — kocham panią. Przed chwilą szpiegowałem panią w sali jadalnej.
Betsy wybuchnęła śmiechem. To dziwne wyznanie miłosne ubawiło ją serdecznie.
— Łatwo się pan zapala — rzekła.
— U nas, Brazylijczyków, o miłość nie trudno — odparł służący. — Kochamy kobiety i największą naszą radością jest móc obsypać prezentami tę, którąśmy wybrali. Widzisz ślicznotko, cała Brazylia pełna jest takich kamieni.
Mówiąc to Antonio wyciągnął z kieszeni brylant wielkości grochu. Betsy nie wiedziała, że brylant ten pochodzi z kolekcji Adamsa.
— Marzę o tym, aby panią poślubić i zabrać do Brazylii — szepnął służący. Betsy spojrzała na błyszczący na palcu pierścień zaręczynowy.
— O to nie przeszkadza — odparł rzekomy Brazylijczyk. Jestem pewny, że po usłyszeniu tego co pani powiem, zgodzi się pani niewątpliwie. Podsłuchałem rozmowę Rogersa z jego towarzyszem. Rogers ma zamiar panią porzucić a Dick ma mu się postarać o nową narzeczoną, kobietę światową i dystyngowaną. Widziałem listy, które stwierdzają niezbicie niewierność pani narzeczonego. Listy te przechowuje Dick w dużym portfelu ze skóry.
Betsy nie posiadała się z zazdrości. Myśl, że narzeczony ją zdradza przyprawiała ją o szał.
— Nie wierzę — zawołała, ściskając pięści.
— Może pani łatwo zdobyć dowody — odparł Brazylijczyk. — Trzeba tylko wydobyć listy od Dicka. Nie będzie to dla pani sprawa trudna.
Lord Lister miał rację: Betsy przed zaręczynami z Rogersem była kochanką Dicka i w dalszym ciągu znajdowała się z nim na przyjaznej stopie. Okoliczność ta nie uszła uwagi Brazylijczyka.
— Niech pani postara się zdobyć portfel — szepnął Antonio. — Kobiecie nigdy nie zabraknie sprytu. Tutaj jestem tylko skromnym służącym młodego baroneta, ale w Brazylii jestem bogatym człowiekiem. Stworzę ci życie godne królowej.
Tego tylko trzeba było Betsy. Do Rogersa nie żywiła miłości. Do poślubienia go skłoniło ją tylko zwykłe wyrachowanie. Ale wobec tego, że Rogers ją zdradzał, należało rozejrzeć się za kim innym.
— Dobrze — odparła. — Tak, znam przyjaciela mego narzeczonego. Muszę mieć dowody w ręce. Spotkamy się około godziny drugiej w nocy daleko w pustym korytarzu. Pod żadnym pozorem niech pan wcześniej nie opuszcza swego pokoju.
— Zgoda! — Do zobaczenia, droga Betsy. Zachowaj ten diament. Niech on będzie pierwszym moim prezentem.
Nadeszła noc i cisza zapanowała w zamku. Zamknięto na klucz wszystkie drzwi a klucze zabrała policja. Całą służbę, mężczyzn i kobiety, umieszczono we wspólnej sali, aby nikt z podejrzanych nie wymknął się.
Około północy jakiś cień przesunął się po pustych korytarzach Woodhaus.

Rozwiązanie zagadki

Nie był to duch, lecz piękna Betsy, idąca na spotkanie z sir Douglasem.
— Nie powinniśmy tu dłużej zostawać — rzekła do młodego człowieka, który wysunął się ze swego pokoju. Mogliby nas zauważyć. Wskażę panu miejsce, gdzie będziemy mogli pogawędzić bez obawy.
Zajęta wyłącznie młodym baronetem, Betsy nie spostrzegła, że razem z nim z pokoju wysunęła się jakaś inna postać.
Ruszyła naprzód. Za nią w odległości kilku kroków szedł Douglas. Nagle zrównał się z nią i chwycił ją w ramiona.
— Nie tak mocno — zawołała Betsy pół serio, pół żartem.
— Nie puszczę cię — zawołał Douglas. — Mam ku temu poważne powody.
Betsy odepchnęła go. Oparła się plecami o mur. Na twarzy jej malowało się śmiertelne przerażenie. Znów schwycił jej ramię. Z ust jej padł zdumiony okrzyk.
Na okrzyk Betsy zjawił się na korytarzu Rogers. Za nim wysunęła się druga postać: był to Dick.
— Łotrze! — krzyczał bandyta — skradłeś mi mój portfel! Oddaj mi go natychmiast!
Nagle Douglas poczuł, że ktoś schwycił go z tyłu i usiłował powalić na ziemię. Zachwiał się i upadł na plecy. Padając pociągnął za sobą Betsy.
W tej samej chwili na ziemi tuż obok baroneta rozległ się dziwny huk. Słychać było łoskot spadających cegieł i kamieni. Prąd rozgrzanego powietrza buchnął Douglasowi prosto w twarz. W pobliżu rozgorzała walka. Do uszu baroneta dochodziły syczące oddechy zmagających się ze sobą mężczyzn i przekleństwa. Po tym rozległ się przeraźliwy krzyk i odgłos ciała spadającego z dużej wysokości.
Jakiś człowiek, przypominający Rogersa skoczył w tył i zniknął w ciemnościach.
Henry Douglas podniósł się.
— Co się tu stało? — zapytał.
— Sprawdziło się stare przysłowie — ozwał Się Antonio — „Kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada“. Tuż obok pana znajdowała się klapa, którą usunięto umyślnie po to, by pan w nią wpadł. Szkoda tyko, że nie pochłonęła obydwu bandytów. Pozbyliśmy się chwilowo najgroźniejszego. A teraz sir, niech pan wraca do swego pokoju. Muszę się rozmówić z tą kobietą bez świadków.
— Czy masz portfel — zwrócił się ostro do Betsy — po odejściu baroneta.
— Nie znalazłam w nim żadnych listów stwierdzających niewierność Rogersa. Leżały tam tylko papiery, dotyczące sir Douglasa.
— Wiem o tym — odparł Brązylijczyk. — Dawaj portfel. — Jeśli nie usłuchasz dam znać policji, żeś usiłowała wciągnąć w zasadzkę sir Douglasa. Nie upieraj się, bo może być źle.
Wyciągnęła z za stanika wypchany papierami portfel.
— Gdzie Dick? — zapytała.
— Czterdzieści stóp pod poziomem podłogi — odparł. — Spotkała go zasłużona kara a teraz możesz już iść.
Około godziny pierwszej w nocy mister Windham, który śpi spokojnie w innej części pałacu, został gwałtownie zbudzony. W świetle nocnej lampki ujrzał przed sobą oblicze Brazylijczyka.
— Czego pan chce? — zapytał Windham. — Jak się pan tu przedostał mimo zamkniętych drzwi.
— Tą samą drogą, jak do pokojów Campbella i lichwiarza Adamsa. Dla mnie nie ma przeszkód. Jestem John Raffles.
Adwokat z okrzykiem przerażenia opadł na poduszkę.
— Dość tej komedii — rzekł Tajemniczy Nieznajomy. — Gdzie jest testament zmarłego baroneta? Wiem, że jest w pańskim posiadaniu.
Jak lunatyk Windham podniósł się z łóżka i otworzył biurko. W szufladzie znajdowały się pieniądze, stanowiące dochód z majątków zmarłego. Tuż obok leżała zapieczętowana koperta.
Raffles schował ją do kieszeni. W pół godziny później Henry Douglas usłyszał pukanie do swych drzwi. Do pokoju wszedł Raffles. Nie był już ucharakteryzowany na Brazylijczyka, lecz ukazał się w swej zwykłej postaci.
— Oto dokumenty, które panu skradziono, sir Douglas, — rzekł — przyniosłem panu również testament, w którym zmarły pański stryj ustanowił pana swym generalnym spadkobiercą, udało mi się wydobyć z rąk adwokata Windhama. W Calais przyjął mnie pan za zwykłego złodzieja. Był pan w błędzie. Jestem opiekunem uciśnionych, mścicielem pokrzywdzonych i przyjacielem tych, co cierpią. Ukarałem na swój sposób lichwiarza Adamsa, pańskiego kuzyna Campbella, i adwokata Windhama. Rogersa i Betsy zostawiam panu. Niech ich pan odda w ręce policji. Raffles nie zajmuje się zwykłymi kryminalistami.

KONIEC.



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
LORD LISTER
T. ZW. TAJEMNICZY NIEZNAJOMY
spędza sen z oczu oszustom, łotrom i aferzystom,
zagrażając ich podstępnie zebranym majątkom.
Równocześnie Tajemniczy Nieznajomy broni uciś-
nio­nych i krzywdzonych, niewinnych i biednych.
 Dotychczas ukazały się w sprzedaży następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
  18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
  19. SENSACYJNY ZAKŁAD
  20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
  21. SKRADZIONY TYGRYS
  22. W SZPONACH HAZARDU
  23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
  24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
  25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
  26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
  27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
  28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
  29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
  30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
  31. W PODZIEMIACH PARYŻA
  32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
  33. KLUB MILIONERÓW.
  34. PODWODNY SKARBIEC
  35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
  36. ZATRUTA KOPERTA
  37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
  38. OSZUST W OPAŁACH.
  39. KRADZIEŻ W MUZEUM
  40. ZGUBIONY SZAL.
  41. CZARNA RĘKA.
CZYTAJCIE        EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE        CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
CO TYDZIEŃ UKAZUJE SIĘ JEDEN ZESZYT,
Cena 10 gr.   STANOWIĄCY ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ   Cena 10 gr.
Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.