<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Rycerze cnoty
Pochodzenie
(Tygodnik Przygód Sensacyjnych)
Nr 43
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 1.9.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nr. 43. KAŻDY ZESZYT STANOWI ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ. Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
RYCERZE CNOTY
Plik:PL Lord Lister -43- Rycerze cnoty.jpg


Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56

SPIS TREŚCI


RYCERZE CNOTY
Baxter wiceprezesem

Inspektor policji Baxter, wszechpotężny pan londyńskiego Scotland Yardu był nie w humorze. Dowiedział się przed chwilą, że nie było w biurze jego sekretarza Marholma, zwanego przez bandytów i złoczyńców „Pchłą“. Krótka fajka Baxtera nie przyczyniała się do oczyszczenia dusznej atmosfery, panującej w niskim pokoiku starego gmachu. Inspektor nacisnął na guzik dzwonka.
Dyżurny policjant wszedł do gabinetu.
— Gdzie Marholm? — zapytał Baxter ostro.
— Marholm nadesłał list, który znajduje się w biurku pana inspektora, — odparł policjant.
Zatrzymał się w progu, oczekując dalszych rozkazów. Baxter tymczasem zabrał się do czytania listu.
„Drogi Inspektorze!
W zeszłym tygodniu był pan chory przez trzy dni i ja sam musiałem wykonać całą pańską pracę. Ponieważ dziś jest piękna pogoda, pozwoliłem sobie zachorować, sądząc, że zechce monie pan z wdzięcznością zastąpić.
Łączę serdeczne pozdrowienia
Marholm“.
Przesz kilka chwil Baxter nie mógł oderwać oczu od listu.
— Widziałem w życiu już wiele — wybuchnął, ale nigdy jeszcze nie słyszałem o czymś równie bezczelnym. I to właśnie dziś, kiedy miałem dla niego całą furę roboty.
Inspektor zwrócił się do policjanta.
— W tej chwili idźcie mi po Marholma — rozkazał.
— Wedle rozkazu, panie inspektorze — odparł policjant.
Baxter usiadł przy biurku i zajął się odczytywaniem poczty.
Następny list, który otworzył nosił na sobie następujący stempel: „Towarzystwo Podniesienia poziomu moralności“.
„Niżej podpisany prezes sir Erwin Harper, — brzmiał list, — pozwala sobie zaprosić Pana na wice-prezesa naszego Towarzystwa, mającego na celu podniesienie poziomu moralności. Jak Panu wiadomo, Towarzystwo nasze znajduje się pod wysokim protektoratem Jego Królewskiej Wysokości, Księcia Norfolk.
W najbliższy piątek odbędzie się w „Cecil Hotelu“ pod protektoratem księcia bankiet, dla uczczenia dziesiątej rocznicy założenia Towarzystwa. Zarząd będzie szczęśliwy, jeśli Pan Inspektor Baxter zgodzi się znaleźć wśród uczestników bankietu. Wierzymy, że w czasie tego bankietu, Pan Inspektor Baxter zawiadomi księcia o przyjęciu zaproponowanej mu funkcji. Ze stanowiskiem tym łączy się pensia w wysokości 500 funtów.
Erwin Harper
Prezes.
Zły humor Baxtera zniknął od razu. Oferta pochlebiała mu w najwyższym stopniu.
— Zupełnie zrozumiałe że przyjmuję — szepnął. — Byłbym głupi, gdybym odmówił. Należy starać się o stworzenie sobie stosunków w wysokich sferach. O ile wiem, książę Norfolk jest przyjacielem Króla. Muszę natychmiast odpowiedzieć na ten list.
— Marholm!
Spojrzał na puste miejsce swego sekretarza. Zupełnie zapomniał o jego nieobecności.
— To fantastyczne — mruknął. — Kiedy mi jest najbardziej potrzebny znika!
Musiał więc sam napisać odpowiedź.
Wziął kartkę papieru, wyciągnął wieczne pióro i po kilku chwilach namysłu napisał:
Szanowny Panie Prezesie!
Dalej nie szło. Marszcząc brwi, spoglądał mi początek listu.
— Diabła zje, kto mnie odczyta — mruknął. — Powiesiłbym mych nauczycieli, którzy nauczyli mnie pisać tak niewyraźnie.
Wziął drugą kartkę papieru i wyciągnąwszy z wysiłku język, napisał raz jeszcze: „Szanowny Panie Prezesie!
Zatrzymał się i porównał ze sobą obydwie próbki swego pisma. Żadna z nich nie zadowoliła jego wymagań. Litery okrutnie nabazgrane mogły być odczytane tylko przez autora. Gniew jego skrupił się na Marholmie. Schwycił obydwie kartki papieru i skręcił je w kulkę.
W tej chwili otwarły się drzwi i stanął w nich Marholm.
— Dzień dobry, panie inspektorze — rzekł z uśmiechem. — Cóż tu się stało? Dlaczego posyłał pan po mnie?
— I po tym wszystkimi, co się stało, ośmielacie się jeszcze mówić mi spokojnie „dzień dobry“? — zawołał Baxter. — Co wam było?
— Jestem chory — odparł Marholm.
— Chory? Ależ wy tryskacie poprostu zdrowiem. Co wam jest?
— Mam boleści.
— Boleści? A gdyby nawet tak było, czy jest to dostateczny powód, dla którego opuszczacie biuro?
— Jestem zupełnie niezdolny do służby.
— Dajże spokój. Dość tej komedii.
— Gdzież tam — odparł Pchła — nie jestem w stanie trzymać pióra w ręku.
— Wspaniały sekretarz — odparł Baxter, którego twarz rozjaśniła się nagle.
Zbliżył się do Marholma i schwycił go za guzik.
— Słuchajcie mnie — rzekł, skręcając guzik w palcach.
— Chętnie, ale proszę zostawić mój guzik w spokoju.
— Przychwyciłem was na kłamstwie.
Marholm wzruszył ramionami.
— Może mi wytłumaczycie, w jaki to stało się sposób, że dziś rano otrzymałem od was list. Twierdzicie przecie, że nie potraficie utrzymać pióra w ręku. A może ten list nie jest pisany waszą ręką? Nie będziecie chyba kłamać mi w żywe oczy.
— Oczywiście, że nie.
— Przyznajecie więc, że to wyście pisali. Możecie więc w dalszym ciągu pisać pod moje dyktando.
— Niemożliwe. Kiedy zacząłem pisać mój list czułem zaledwie lekkie zdrętwienie w końcach palców, które zapowiadało zbliżanie się ataku. Teraz natomiast bóle są tak silnie, że o pisaniu nie ma mowy.
— Przekleństwo!
Baxter chciał się rzucić na swego sekretarza, lecz powstrzymał się. Za wszelką cenę chciał nakłonić go do napisania odpowiedzi na list.
— A może jednak bóle wasze pozwolą wam na skreślenie odpowiedzi na powyższy list?
Wyciągnął w stronę Marholma list sir Erwina Harpera.
Ledwie dostrzegalny uśmiech zarysował się dokoła warg Marholma. Pochłonięty swymi myślami, Baxter nie zwrócił nań uwagi. Po przeczytaniu listu, Marholm położył go przed sobą na biurku i zdjął palto. Baxter odetchnął.
— Jeżeli istotnie źle się czujecie, mój drogi Marholmie — rzekł ojcowskim tonem — będziecie mogli zaraz po napisaniu listu wrócić do domu. Jutro będziecie mogli nadrobić czas stracony. Wiem z własnego doświadczenia, jak trudno jest pracować, gdy się człowiek źle czuje.
— Bardzo dziękuję, panie inspektorze.
Ironiczny ton Marholma uszedł uwagi Baxtera. Nie wyjmując cygara z ust, począł dyktować.
„Wielce Szanowny Panie Prezesie!
Należycie oceniam zaszczyt, jaki mi przypadł w udziale dzięki zaofiarowaniu mi przez Pana wiceprezesury waszego Towarzystwa. Przyjmuję z radością to stanowisko. Pozwoli mi ono nietylko wejść w kontakt z najbardziej dostojnymi i najbardziej wartościowymi ludźmi, ale również współpracować przez podnoszenie poziomu moralności społeczeństwa, o co walczę już od szeregu lat.“
— Hmm — mruknął Marholm. —
— Co się stało? — zapytał Baxter.
— Nic, tylko kleks na moralności.
— Na Boga! Musicie bardziej uważać. Jeśli was boli ręka zatrzymajcie się przez chwilę. Ale co takiego was zmusza do śmiechu?
— Śmieję się, aby nie krzyczeć z bólu... To ten przeklęty reumatyzm.
— Piszcie więc! — rzekł surowo Baxter.
„Będę w piątek w Cecil Hotelu na bankiecie i cieszę się, że będę miał okazję poznania tam pana, panie Prezesie. Z wysokim szacunkiem
Baxter.
A teraz pisz pan adres.

Bankiet

W wielkiej sali „Cecil Hotelu“ zgromadzili się członkowie Towarzystwa dla Podnoszenia Poziomu Moralności. Wszyscy nosili na głowie białe stosowane kapelusze, na piersiach zaś białą wstęgę, na której złotymi literami wypisane było słowo: moralność.
Przewodniczył książę Norfolk. Po prawej jego stronie siedział prezes sir Erwin Harper, po lewej zaś inspektor policji Baxter.
Przewodniczący zabrał głos.
— Drodzy koledzy — rzekł. — Jestem szczęśliwy, że widzę was zgromadzonych dokoła tego stołu, gotowych jak zwykle do zbożnego dzieła. Widzicie po mojej lewej ręce inspektora policji Baxtera, którego wybraliśmy wice-prezesem.
Rozległy się oklaski. Baxter wstał i z zadowoleniem głęboko skłonił się.
Po północy, po zakończonym już bankiecie, Baxter wraz z prezesem Towarzystwa znaleźli się na ulicy. Szli pod rękę, jak gdyby znali się od szeregu lat.
— Czy pan wraca już do domu? — zapytał sir Harper inspektora.
— Przyzwyczaiłem się chodzić wcześnie spać — odparł Baxter. — Służba jest bardzo męcząca.
— Tym razem — odparł sir Harper — powinien pan uczynić wyjątek. Znam w pobliżu pewną restauracyjkę francuską, w której dają doskonałego szampana i gdzie można doskonale się zabawić. Zaprowadzę tam pana.
Droga nie trwała długo. — Skręcili w boczną uliczkę i zatrzymali się przed domem, którego fasada nie zdradzała tego, że wewnątrz mieszkańcy jego nie śpią. Przy drzwiach wejściowych ujrzeli antyczną kołatkę, którą poruszyli kilkakrotnie.
Po kiełku chwilach drzwi się otwarły i w progu stanął stary lokaj, który przywitał ich po francusku.
Weszli i do środka. Służący zamknął za nimi starannie drzwi. Goście pozostawili wierzchnie okrycie w przedpokoju, wysłanym puszystymi dywanami. Z sąsiedniego pokoju dochodziły przytłumione śmiechy kobiet, brzęk kieliszków i dźwięki cygańskiej orkiestry.
Baxter rozejrzał się dokoła ze zdziwieniem. Prezes pochwycił jego spojrzenie.
— Widzi pan — rzekł, poprawiając przed lustrem skąpe resztki włosów. — posiedzenia nasze są tak wyczerpujące, że nie mogę sobie odmówić po nich maleńkiej rozrywki. Zabawi się pan tutaj po królewsku.
Ujął Baxtera pod ramię i skierował się w stronę drzwi, przysłoniętych perską tkaniną. Odsunął tkaninę i otworzył drzwi. Obydwaj panowie weszli do salonu. Na progu stał służący, trzymający w ręku srebrną tacę.
— Goddam — mruknął Baxter. — Nie mam przy sobie moich kart wizytowych.
Prezes zaśmiał się.
— Karty wizytowe? O nie, mój drogi... Tutaj wymaga się nie kart wizytowych a banknotu dziesięcio-funtowego. Jeśli nie ma pan pieniędzy przy sobie, chętnie panu pożyczę.
Inspektor wyciągnął swój portfel.
— Dlaczego każą nam z góry płacić? — zapytał cicho.
— Wkrótce sam się pan dowie. Powtarzam raz jeszcze, że jest to lokal jedyny w swoim rodzaju.
Wciągnął Baxtera do środka. Jeszcze jedne drzwi, zasłonięte grubą portierą i znaleźli się na dancingu, gdzie kilka par tańczyło pod dźwięki niewielkiej orkiestry. W ścianach wykute były zagłębione loże, z których dochodziły wesołe głosy i okrzyki. Na stołach płonęły lampki z dyskretnymi abażurami. Niektóre z lóż zasłonięte były ciężkimi portierami. Inne zaś do połowy były otwarte. Siedziały w nich samotne kobiety, łowiące spojrzeniem przechodniów.
Prezes czuł się tu jak u siebie w domu.
— Wydaje mi się, że przybyły tu jakieś nowe — szepnął do Baxtera. — Niech się pan zda na mnie. Ja już panu wybiorę coś odpowiedniego. Nigdy nie wolno iść za podszeptem tej starej, która usiłuje zawsze podsunąć najgorszy towar. Jak wam się podoba ta mała bruneteczka? Nieprawda, że śliczna? A może wolałby pan tę blondynkę o wydatnym biuście?
Baxter oniemiał ze zdumienia. Nie czekając na odpowiedź, sir Harper pchnął go w stronę jednej z kobiet.
— Mój przyjaciel pragnąłby zjeść kolację w pani towarzystwie.
Sam zniknął w sąsiedniej loży.
W kilka godzin później inspektor wsiadł do taksówki i pojechał do domu. Szampan szumiał mu w głowie do tego stopnia, że dopiero w domu przypomniał sobie o służbie, którą miał rozpocząć o szóstej rano. Dochodziła godzina piąta. Zdjął frak, włożył codzienne ubranie i kazał się zawieźć do Scotland Yardu.
Gdy wszedł do swego biura ujrzał Marholma spokojnie napychającego tytoniem swoją krótką fajkę. Baxter z trudem trzymał się na nogach. Zataczając się, dobrnął wreszcie do swego biurka.
— Ejże, panie inspektorze — zaśmiał się Marholm. — Skąd pan wtrąca?
— Musicie mnie zastąpić — mamrotał szef. — Widzicie... brałem udział w bankiecie na cześć literatury pornograficznej...
Marholm roześmiał się głośno. W mózgu Baxtera kłębiły się nie skoordynowane myśli.
— Opowiem wam wszystko później — rzekł. — Tymczasem muszę się przespać.
Przeszedł do pokoju sąsiadującego z gabinetem, gdzie stała wygodna kanapka. Nie zdążył się porządnie wyciągnąć a już spał.
— Szkoda, że John Raffles nie widział Baxtera w takim stanie — szepnął do siebie Marholm. — Byłby się ubawił serdecznie.

Czterolistna koniczyna

John C. Raffles, czyli inaczej lord Lister, wrócił niedawno wraz ze swym przyjacielem Charley Brandem z dalekiej podróży. Jego wierny służący Joe utrzymywał w czasie nieobecności swego pana wspaniałą willę w pobliżu Hyde Parku w idealnym stanie. Willę tę wynajął lord Lister pod nazwiskiem barona Walkerfielda.
— Wróciliśmy nareszcie do domu — rzekł Raffles do Charleya Branda. Muszę przyznać, że za każdym razem, gdy bawię dość długo po za Londynem odczuwam prawdziwą nostalgię.
Charley Brand zdawać się nie podzielać entuzjazmu swego przyjaciela.
— Ja natomiast — rzekł, zapalając papierosa — tęsknię do dnia, w którym opuścimy Londyn ostatecznie. Nie mogę zaznać chwili spokoju w tym mieście, gdzie na każdym kroku czyhają na ciebie niebezpieczeństwa.
Raffles zaśmiał się.
— Przypuszczam, że to nie osoba inspektora Baxtera napełnia cię takim przerażeniem. Bądź pewny, mój kochany — rzekł, — że Baxter nie ruszy włosa z mojej głowy. Jest szczęśliwy, że mu daję spokój.
Charley Brand przeglądał pisma przyniesione przez służącego. Raffles zapytać go, czy w gazetach było coś ciekawego.
— Nie — odparł Charley. — Ciągle te same przestępstwa, te same wypadki... Tylko nazwiska się zmieniają.
— Stop — zawołał nagle Raffles. Jesteś mało spostrzegawczy, drogi Charley. Dziś mamy dużo ciekawych rzeczy.
Wskazując na gazetę, którą Charley Brand trzymał w ręce, dodał:
— Powinieneś czytać kronikę towarzyską Londynu. Pokaż mi ją.
Charley Brand podał przyjacielowi gazetę. Raffles zacząć czytać. Zaledwie tylko przebiegł oczyma kolumnę towarzyską, gazeta wypadła mu z rąk. Zaśmiał się serdecznie.
— Co ci się stało? — zapytał Charley, nie rozumiejąc tego wybuchu wesołości.
— Niesłychanie komiczna wzmianka! — rzekł Raffles. Musisz mi ją wyciąć.
— All right — rzekł Charley — ale ciekaw jestem, co cię tak ubawiło.
„Towarzystwo dla Podniesienia Poziomu Moralności w Anglii święciło wczoraj w salonach „Cecil Hotelu“ dziesięciolecie powstania tej organizacji“...
Czyż to nie wspaniałe?
Charley Brand uśmiechnął się.
— Po raz pierwszy słyszę o podobnej organizacji.
— Ja również... Nie byłbym prawdopodobnie, spostrzegł tej wzmianki, gdyby pewne nazwisko nie zwróciło mojej uwagi. Nazwisko to zresztą nadaje tej historii pikanterii. Ale słuchaj dalej:
„Przewodniczący sir Erwin Harper przedstawił zebranym podczas bankietu nowego wice-prezesa Towarzystwa, inspektora Baxtera ze Scotland Yardu.
Tym razem i Charley Brand wybuchnął śmiechem. Raffles sekundował mu dzielnie. Uspokoił się wreszcie.
— Jest to moim zdaniem najlepszy żart, jaki ostatnimi czasy wydarzył się, w Anglii. Trzeba znać Baxtera tak, jak my go znamy, aby ocenić cały komizm tego wyboru. Ten pijak, ten donjuan, człowiek głęboko niemoralny staje na czele instytucji, mającej na celu krzewienie moralności. Ale czytajmy dalej:
„Towarzystwo ustaliło swój program pracy na rok przyszły. Program ten przewiduje opracowanie projektów ustaw, zakazujących ukazywania się ogłoszeń o treści niemoralnej. Obostrzenie cenzury i...
Tu Raffles począł się śmiać tak mocno, że łzy mu pociekły z oczu.
— Charley! Charley! To zupełnie niebywale — dusił się wprost od śmiechu. — Towarzystwo występuje przeciwko mamkom... Mamki są niemoralne! Jak ci się to podoba? To prawie tak samo komiczne, jak nominacja Baxtera na wice-prezesa.
— Jakże się stało, że wybrano go na stanowisko, na które zupełnie się nie nadaje — zapytał Charley.
Raffles zastanowił się przez chwilę:
— Wyjaśnienie jest proste. Baxter stoi na czele komisji cenzurującej sztuki teatralne. Od lat pilnuje, aby moralność publiczna nie została obrażona ze sceny.
— W takim razie źle wypełnia swoje zadanie. Przypominam sobie, że zupełnie nie dawno oglądałem w teatrze sztukę, mającą bardzo mało z moralnością wspólnego.
— Nie ulega kwestii. Z cenzurą można sobie poradzić. Baxter jest w bliskich stosunkach z pewną aktoreczką i przez nią można wszystko zrobić. Ale dość już o tym. Weź palto. Przejdziemy się trochę po mym ukochanym Londynie.
— Czy jeszcze nie jest zbyt wcześnie — zaoponował Charley.
— Masz rację. Pójdziemy do teatru. Ale przedtem zjemy w restauracji kolację.
Raffles udał się do swojej garderoby. Stało tam trzyskrzydłowe lustro, wysokości człowieka. Lampy elektrycznie umieszczone były w ten sposób, że przeglądający się w lustrze mógł widzieć dokładnie najmniejszy szczegół całej swej postaci. Pod ścianą stała szafa, zawierająca cały szereg rozmaitych strojów, w które Raffles przebierał się od czasu do czasu. W szufladzie leżały farby i szminki, służące do charakteryzacji, a w specjalnej przegródce, peruki i sztuczne brody.
Tajemniczy Nieznajomy zastanawiał się przez chwilę nad postacią, w jaką się miał przedzierzgnąć. Następnie wyjął z szafy strój chińskiego dostojnika. Przywiózł go z sobą z podróży i autentyczność tego stroju nie budziła wątpliwości. Nie zapomniał nawet o specjalnych perfumach, używanych na Dalekim Wschodzie. Raffles włożył na siebie strój, na nogi naciągnął specjalne pantofle na wojłokowej podeszwie i przystąpił do malowania twarzy.
Skóra jego z natury ciemna, opaliła się jeszcze w trakcie ostatniej podróży. Szminka ciemna była więc zbyteczna. Zadowolił się tylko przedłużeniem brwi, co zmieniło odrazu kierunek oczu. Okulary, w złotej oprawie, nadały mu wygląd chińskiego uczonego. Dokończył tualety kładąc na głowie małą czarną czapeczkę, z pod której wychodził czarny warkocz. Wyszedł z garderoby bocznymi drzwiami nie przechodząc przez gabinet, w którym znajdował się Charley Brand. Gdy znalazł się na dole w hallu, otworzył po cichu drzwi i wyszedł na ulicę.
Zadzwonił. Po chwili stary Joe otworzył mu drzwi. Raffles ubawił się szczerze zdziwieniem poczciwego lokaja. Naśladując nosową chińską wymowę rzekł łamaną angielszczyzną.
— Czy zastałem barona Walkerfielda w domu?
Na widok lokaja, zjawiającego się z dziwnym gościem, Charley Brand podniósł się z fotela przerażony.
Moje nazwisko brzmi: Su-Ki-Bit-Vang. Oto: moja karta.
— Nazywam się Brand, — rzekł uprzejmie. — Jestem sekretarzem barona Walkerfielda.
— Tak, pamiętam — odparł chińczyk. — Baron często mówił ze mną o swym przyjacielu.
— Bardzo mi to pochlebia — odparł sekretarz — Z kim mam przyjemność?
— Nazywam się Su-Ki-Bit-Vang.
— Zechce pan spocząć na chwilę, sir. Mól przyjaciel musi nadejść niezadługo. — rzekł Charley Brand.
— Doskonale. Będę czekał — odparł chińczyk siadając w fotelu.
Charley Brand spostrzegł, że nieznajomy z dużą uwagą badał pokój.
— Ładnie tu u was w Londynie — rzekł po chwili. — Nigdybym nie sądził u nas w Chinach, że tutaj można skraść tyle rzeczy.
Krzesło, na którym siedział Charley Brand, odsunęło się conajmniej o pół metra. Charley spoglądał na Syna Nieba z osłupieniem.
— Pan pozwoli — rzekł z niebywałą uprzejmością, — że skoryguję pańskie wyrażenie? Urządzenie nasze nie zostało skradzione, a kupione.
— No, ja wszystko wiem — odparł chińczyk uśmiechając się chytrze. — Meble są kupione to prawda. Ale pieniądze zostały skradzione.
— Panie! — zawołał Charley Brand. — Jest pan tutaj w domu arystokraty, barona.
Mongoł nie przestawał uśmiechać się.
— Wszystko wiem, wszystko wiem... — szepnął nosowym głosem. — Ja też jestem oszustem. — Pan nie ma jeszcze dość rozumu w głowie.
Młody człowiek nie wiedział, jaką przybrać postawę. Chińczyk wydawał moi się dziwnie podejrzanym i obecność jego w tym domu napawała go lękiem. Spojrzał bez zbytniej przyjaźni na gościa, który wstał z fotelu, zbliżył się do biurka i ze stojącego tam pudełka, wyjął spokojnie papierosa i zapalił. Zaciągnąwszy się z wyraźną przyjemnością wonnym dymem, człowiek z Pekinu spojrzał na papierośnicę. Była to papierośnica wysadzana diamentami i rubinami, prawdziwe arcydzieło sztuki jubilerskiej. Nie zważając na zdumienie malujące się na twarzy Charley, rzekł swym przykrym nosowym głosem:
— Piękna papierośnica. Ja bardzo chcę mieć taką papierośnicę.
Mówiąc to wsunął papierośnicę do jednej ze swych obszernych kieszeni.
Stało się to kroplą, która przepełniła brzegi... Charley Brand zbliżył się do chińczyka i kładąc mu rękę na ramieniu zawołał:
— Mam nadzieję sir, że chodziło tu o zwykły żart? Ta papierośnica nie należy do pana.
— Dlaczego? — zapytał flegmatycznie gość. — Pański przyjaciel Raffles może skraść drugą!
W tej samej chwili, Charley Brand drugą wolną ręką usiłował wyciągnąć z kieszeni chińczyka nieszczęsną papierośnicę.
— Proszę wyjąć rękę — odparł chińczyk. — Jeśli pan nie usłucha odrzucę pana jak piłkę w róg pokoju.
Goddam! — zawył Charley — nie posiadając się z oburzenia. — Jeszcze nigdy w życiu nie przytrafiła mi się podobna bezczelność. Zwróć mi pan papierośnicę gdyż inaczej odbiorę ją siłą...
Nie zdążył skończyć rozpoczętego zdania, gdy odpowiedź chińczyka się spełniła. Charley potoczył się, jak piłka i upadł w kąt pokoju. Zwinny jak kot podniósł się, wyciągnął rewolwer i zawołał:
— Albo mi pan zwróci papierośnicę, albo strzelam!
— Pan jest mało uprzejmy — odparł powoli Mongoł, paląc spokojnie swego papierosa. —
— Ależ nie rozumiem, pan zdaje się kpi ze mnie? Pan śmie wątpić jeszcze o mej grzeczności. Pan, który wkradł się w charakterze gościa i zabrał w nieobecności gospodarza z biurka jego cenną papierośnicę mego przyjaciela, mnie zaś rzuca pan jak tobołek brudnej bielizny i jeszcze uważa pan, że to ja byłem niegrzeczny!
Nagle Chińczyk wybuchnął głośnym śmiechem. Śmiech ten wprawił Charleya Branda w zdumienie, bowiem wydał mu się dziwnie znajomy. Chińczyk pozbył się nagle nosowego akcentu i przemówił doń jasnym dźwięcznym głosem jego przyjaciela.
— Słuchaj stary. Schowaj tę swoją zabawkę. Chciałem tylko przeprowadzić próbę, aby przekonać się, czy przebranie moje było dobre. Widzę, że ani ty, ani Joe nie poznaliście mnie.
— A więc to naprawdę ty? — zapytał Charley oszołomiony. —
Zbliżył się ostrożnie do Rafflesa, nie wypuszczając rewolweru z ręki.
— Tak, to naprawdę ja — odparł Raffles ze śmiechem. — Cieszy mnie to, że osiągnąłem sukces, podając się za Su-Ki-Bit-Vanga.
A teraz przebierz się. Włóż na siebie mundur oficerski. Wyjdziemy.
W pół godziny później obaj znaleźli się przed teatrem.
Jakkolwiek londyńczycy przyzwyczajeni są do egzotycznych postaci, to jednak widok dostojnie wyglądającego chińczyka, siedzącego w pierwszej loży w towarzystwie młodego oficera, wywołał niemałą sensację. Sztuka nie interesowała widać zbytnio Rafflesa, gdyż całą uwagę poświęcił sąsiedniej loży. W loży tej siedziała mała szczupła kobietka, która bezustannie szeptała do do ucha swego towarzysza, wywołując wybuchy wesołości.
Mężczyzna śmiał się, nie bacząc na to, że przeszkadza swemu otoczeniu.
— Któż to jest ta dama? Czy ją znasz? — zapytał po cichu Charley Brand.
— Oczywiście — odparł chińczyk. — Jest to gwiazda naszych teatrzyków rewiowych miss Marta Raahe.
— A ten typ przy niej?
— Nazwisko jego obiło mi się o uszy kilka razy. Jest to sławny, Erwin Harper, prezes towarzystwa mającego na celu podniesienie moralności. Brakuje tu tylko imć Baxtera. Byłoby to pielone trio. Prawdziwa trójlistna koniczynka.
Koniczynka mogłaby się zmienić w czterolistną gdyby Baxter zjawi się w towarzystwie kobiety — odparł Charley Brand. —
W tej samej chwili drzwi od loży Harpera otwarty się.
— O wilku mowa, — szepnął Brand...
Był to istotnie Baxter. — Inspektor w smokingu podawał ramię pięknej kobiecie o wspaniałych rudych włosach i zadartym nosku. Widać było, że są z sobą bardzo blisko, gdyż dama mówiła do inspektora „mój grubasku“, on zaś jej szeptał czule „mój skarbie“.
Harper przywitał ich uprzejmym uśmiechem.
— Hallo Good evenning Miss Hensch. —
Zwrócił się następnie do Baxtera, z którym był na „ty“ od czasu owej sławnej nocy, spędzonej w kabarecie.
— Słuchaj stary. Zrób mi maleńką przysługę. Usiądź obok mnie, tak, abyś zasłonił przed Martą, to co się dzieje w sąsiedniej loży. Siedzi tam jakiś brudny chińczyk, którego oczy wydają się bardzo ją interesować.
— All right — odparł inspektor. —
Zajął miejsce w loży obok Harpera. Ponieważ loża ta przedzielona była od sąsiedniej małą barierką, inspektor dotykał łokciem ramienia Rafflesa.
Aktorka o błyszczących oczach zaśmiała się wymuszonym śmiechem.
— Jesteś śmieszny, Erwinie. Czy sądzisz, że mogłabym się zadurzyć w chińczyku?
Szczuplutka miss Hensch nachyliła się do niej:
— Mówisz tak, jak gdyby pan Harper był przystojniejszy od chińczyka. — szepnęła ironicznie. O ile wiem kochamy się zazwyczaj w tych, którzy mają więcej pieniędzy.
Jeden z panów rzucił jej piorunujące spojrzenie, na które odpowiedziała wybuchem śmiechu.
— Jeśli idzie o pieniądze, to sądzę, że mogę mierzyć się z chińczykiem. — — rzekł Harper urażonym tonem. Dopiero dziś dałem miss Marcie tysiąc funtów.
Oczy miss Hensch zapaliły się jak u kota.
— Czy to prawda Marto? — zapytała z rozdrażnieniem.
— Oczywiście — odparła zapytana. — Po cóż byłbym bankierem?
Miss Hensch zwróciła się do Baxtera:
— Słyszałeś, jak twój przyjaciel postępuje z moją koleżanką?
Inspektor kiwnął głową.
— Rozumie się malutka... Jest bankierem i może sobie na to pozwolić,
— Hm... Znam jednak bankierów, którzy po pewnym czasie musieli uciekać z Londynu — mruknęła ironicznie. — Muszę i ja sobie poszukać podobnego. Ty wydajesz mi się zbyt skąpy. Czym właściwie jesteś z zawodu?
Inspektor znał zaledwie aktorkę od kilku dni i nie chciał jej wyjawić kim jest w rzeczywistości. Nie wiedząc co ma odpowiedzieć, szepnął:
— Ja? Hm... Jestem prezesem.
Obydwie kobiety spojrzały nań z niedowierzaniem. Miss Hensch chciała się dowiedzieć czegoś bliższego:
— Prezesem czego?
— Co cię to obchodzi? — rzekł niegrzecznie Baxter. —
— Gdybyście się dowiedziały jakim jest on prezesem, dałybyście drapaka ze strachu — zaśmiał się Harper.
— Niemożliwe — odparły kobiety. — Czyżby był on prezesem Sądu?
— Pozostawmy tę kwestię — rzekł Baxter. — Wysłuchajmy do końca sztuki i chodźmy razem na kolację.
Zamilkli na chwilę. Miss Raabe nachyliła się nad swą przyjaciółką.
— Powiedz mi, czyś miała kiedyś do czynienia z chińczykami?
— Nie. A ty?
— Chciałabym bardzo poznać jednego z nich.
— Przestańcie żartować! — zawołał Harper. — Mam wrażenie, że nie zwracacie już na mnie najmnijszej uwagi. Odkąd dostałaś ode mnie pieniądze uważasz, że nie jestem ci więcej potrzebny.
— Ba — odparła śmiejąc się miss Raabe. — Cóż znaczy głupi tysiąc funtów? W zeszłym roku miałam przyjaciela, który zabrał mnie z sobą do Nicei i Monte Carlo. Oddał mi cały swój majątek.
— Cóż się z nim stało?
— To samo, co z mymi pieniędzmi. Przepadł. Mam wrażenie, że dziś jest kelnerem w jakieś amerykańskiej restauracji. Teraz nie byłabym taka głupia. Nie dopuściłabym do tego, aby pieniądze rozpłynęły mi się między palcami. Kiedy będę miała odłożonych dziesięć tysięcy funtów, osiedlę się w moim majątku i będę tam żyła jak wielka pani.
— Well — zgodził się bankier. — Będziesz je szybko miała, te twoje dziesięć tysięcy. Ode mnie samego otrzymałaś w krótkim czasie siedem tysięcy funtów.
— Siedem tysięcy? — jęknął Baxter. — Ależ to majątek.
— Nie przesadzajmy — zaśmiała się dziewczyna. — Od czegóż jest on bankierem?
— Wspaniała czwórka szepnął Charley Brand do ucha swego przyjaciela. —
Raffles kiwnął potakująco głową.
Gdy wyszli z teatru Tajemniczy Nieznajomy ujął Charleya pod ramię i rzekł:
— Uważam mój drogi, że należałoby oddać przysługę społeczeństwu przez ujawnienie kim są ludzie, stojący na czele Towarzystwa dla Podniesienia Poziomu Moralności... Należałoby je zniszczyć. Goddam. Popracuję nad tym z przyjemnością... Zobaczysz...
Po kolacji wrócili do willi barana. W chwili, gdy udawali się już na spoczynek, Tajemniczy Nieznajomy rzekł do Charleya:
— Mam wspaniały pomysł. Mam zamiar przez pewien okres czasu, pokazywać się w Londynie tylko w mej chińskiej postaci. Nie zapominaj, że odtąd będę się nazywał Su-Ki-Bit-Vang. —

Su-Ki-Bit-Vang w szafie

Rankiem następnego dnia urzędnik wręczył bankierowi Herperowi, siedzącemu w swym biurze na Regent Street, kartę wizytową.
— Su-Ki-Bit-Vang — odczytał bankier z trudem. —
Nazwisko to przywiodło mu na pamięć wspomnienie chińczyka, który poprzedniego wieczora siedział obok niego w loży teatru. Jednocześnie w sercu jego odezwało się uczucie zazdrości: przypomniał sobie, że jego kochanka miss Raabe zanadto interesowała się Mongołem.
Zawahał się przez chwilę. Przyjąć dziwnego gościa, czy też nie? Zdecydował wreszcie, że go przyjmie.
— Su-Ki-Bit-Vang — rzekł chińczyk, przedstawiając się Herperowi. — Mówił jeszcze bardziej nosowo, niż wczoraj.
— Przybyłem niedawno z Pekinu... —
Bankier zmarszczył brwi i obrzucił gościa niezbyt zachęcającym sparzeniem.
Był to ten sam chińczyk, który zdenerwował go wczoraj w teatrze.
— Czego pan chce ode mnie? — zapytał krótko. — Jest to pora, w której zazwyczaj udaję się na giełdę i mam bardzo niewiele czasu.
— O to nic nie szkodzi — rzekł łagodnie chińczyk. — U nas w Pekinie podczas posiedzeń giełdy nic nie robimy. W ten sposób pozostaje nam dużo czasu do pracy.
— Być może — odparł Harper podrażnionym tonem. — Natomiast, my w Londynie, mamy bardzo mało czasu. Proszę powiedzieć krótko czego pan sobie życzy?
Syn Nieba ukłonił się nisko.
— Dowiedziałem się, że pan jest prezesem pięknego towarzystwa wysokiej moralności. Chcę pana prosić, aby mnie pan zapisał na zagranicznego członka tego towarzystwa.
— W tej sprawie musi się pan zwrócić do wice-prezesa — odparł Harper złośliwie.
— Well. Jak się nazywa wice-prezes?
— Inspektor Baxter, ze Scotland Yardu.
— Dziękuję... Ale ja nie znam adresu tego gentlemana. Czy mogę otrzymać od pana list polecający do niego?
Harper szczęśliwy z wynalezienia pretekstu, który pozwolił mu pozbyć się natręta, wypisał na kopercie adres Baxtera, dołączył do niej kilka słów, w których prosił inspektora, o udzielenie chińczykowi zaproszenia na najbliższe posiedzenie w „Cecil Hotelu“.
Chińczyk pożegnał się ceremonialnie. Harper, pozbywszy się gościa, udał się na giełdę. Od pewnego czasu oddawał się spekulacji i grał na giełdzie na wielkie sumy. Starał się w ten sposób zapełnić luki w kasie wywołane jego wystawnym trybem życia i nierozumną gospodarka.
Chińczyk, natomiast, poszedł do głównej kwatery policji. Baxter przed chwilą wrócił do Biura. Ponieważ poprzednią noc spędził na hulankach bolała go mocno głowa. Starał się wyładować swój zły humor na Marholmie.
— Przepraszam panie inspektorze — odezwał się nagle dyżurny policjant. — Jakiś chińczyk chce się z panem widzieć.
— Chińczyk? Czego on chce?
— Wprowadźcie go — rozkazał Baxter.
Chińczyk, wprowadzony do gabinetu inspektora ukłonił się trzykrotnie. Następnie odezwał się swym kwiecistym językiem.
— Cóż widzę? Widzę słońce i jestem bezbrzeżnie szczęśliwy, z faktu, że znalazłem się przed obliczem najwyższego mandaryna policji londyńskiej.
— Cóż znaczą te wszystkie głupstwa — rzekł Marholm, spoglądając uważnie na gościa.
Zdawało mu się, że chińczyk przypomina mu kogoś ze znajomych. Napróżno jednak głowił się, nie mógł przypomnieć sobie kogo.
Baxter również poznał chińczyka. Szampan wypity w nocy zmącił całkowicie jego myśli.
— Musiałem pana gdzieś widzieć, panie... panie...
— Su-Ki-Bit-Vang z Pekinu.
— Trzeba mieć długi język, żeby wymówić to nazwisko.
Marholm starał się kilkakrotnie powtórzyć cudaczne nazwisko.
Baxter, który starał się zawsze wytworzyć dokoła siebie atmosferę prostoty uważał, że nazwisko to należy skrócić i nazywać nieznajomego poprostu mister Van. Wówczas dopiero chińczyk wręczył mu list od Harpera.
— All right — rzekł Baxter przeczytawszy go. — Oto karta. Uważać będziemy za wielki zaszczyt obecność pańską w naszym gronie.
Chińczyk uśmiechnął się tajemniczo.
— Mam nadzieję, że będzie tam sporo pięknych dam...
— Dam?
Baxter drgnął jak rażony prądem elektrycznym. Przypomniał sobie nagle, że widział Syna Nieba.wczoraj w teatrze w sąsiedniej loży.
— Ale owszem — rzekł łagodnie chińczyk. — Ja mówię o damach, pięknych damach, z którymi pan inspektor był wczoraj w teatrze.
Baxter poczerwieniał. Miał ochotę spoliczkować Mongoła. To dopiero Marholm będzie miał używanie!
— Myli się pan, sir — rzekł. — Te panie nie były naszymi żonami i dla tego nie będą z nami na bankiecie.
— Aha — odparł chińczyk — rozumiem.... To nie były wasze kobiety na własność, a tylko kobiety kupione? Ja właśnie chcę wiedzieć, ile kosztuje kobieta w Londynie...
— Mister Vang — rzekł Baxter uroczyście. — To nie były kobiety kupione... Pan się myli.
— Ja się mylę?
Chińczyk potrząsnął energicznie głową.
— Ja widziałem jak pan inspektor obejmował jedną z pań.
Baxter postanowił za wszelką cenę uratować sytuację. Chodziło mu przede wszystkim o Marholma.
— Ah tak... To prawda — rzekł — Przypominam sobie teraz o jakich damach pan mówi. Były to siostra i żona jednego z moich przyjaciół.
— Przyjaciel ma bardzo piękną żonę i siostrę — rzekł chińczyk. — Ja nie chcę męczyć pana dłużej. Przyjdę na posiedzenie w czwartek. Do widzenia.
— Do widzenia — odpowiedział mu Baxter, szczęśliwy, że niemiły jegomość wynosi się wreszcie z biura.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, Marholm wybuchnął śmiechem.
— Czego się śmiejesz? — zapytał szef.
— Cóż w tym złego? Można się było uśmiać do łez z tej sceny.
— Mam nadzieję, że nie śmiejecie się ze mnie.
— Wszystko pan bierze do siebie — rzekł Marholm. —
— Zuchwalcze! — ryknął Baxter. —
Aby dodać sobie trochę powagi i zyskać na czasie otworzył jakieś akta. Nie patrzał w stronę Marholma, aby nie widzieć jego ironicznego uśmiechu. Po niejakim czasie odważył się wreszcie spojrzeć w tamtą stronę. Marholm bowiem przestał się śmiać i ta cisza wydała się Baxterowi podejrzana. Gdy oczy jego spoczęły na sekretarzu, Marholm znów wybuchnął niepohamowanym śmiechem.
— Jeśli nie przestaniecie — odparł Baxter — wyrzucę was za drzwi.
— Tym lepiej. — Tęsknię za świeżym powietrzem. Zwłaszcza, że pan pachnie...
— Czym pachnę? — przerwał gwałtownie Baxter. —
— Nie mówimy lepiej o tym...
— Zgoda — rzekł Baxter. — Wybaczam wam waszą niesubordynację. Wiecie prawdopodobnie, że zostałem wybrany na wice-prezesa Towarzystwa dla Podniesienia Poziomu Moralności?
— Owszem wiem o tym — odparł Marholm. — Nie rozumiem tylko dlaczego nazajutrz po posiedzeniu wygląda pan tak, jak po przehulanej nocy. Chińczyk miał niewątpliwie rację. Czy sądzi pan, że uwierzę choćby przez chwilę w historię o żonie i siostrze przyjaciela?
— Jak to? Przecież sam to powiedziałem.
— I to właśnie jest najkomiczniejsze w całej tej historii.
Baxter wyprostował się z godnością. Marholm zaśmiał się raz jeszcze czym wytracił zupełnie z równowagi swego szefa.
Zapanowało zinów milczenie. Cisza ta nie zwiastowała nic dobrego.
— Zwalniam was ze służby na tak długo dopóki nie nauczycie się zachowywać przyzwoicie! — zawołał nagle Baxter. —
Zaledwie inspektor zdążył wypowiedzieć te słowa, Marholm skoczył szybko, chwycił kapelusz i pobiegł w stronę drzwi. Stojąc już w progu odwrócił się, aby pokazać swemu szefowi, swe roześmiane oblicze.
Następnie otworzył drzwi i w pośpiechu wyskoczył na korytarz. Czas po temu był już najwyższy. Baxter, nie posiadając się z wściekłości, chwycił kałamarz i rzucił go z całych sił w jego kierunku.

John Raffles opuścił Scotland Yard rozbawiony. Skinął na taksówkę i kazał wieźć się do teatru, w którym występowała miss Raabe. Portier, któremu wręczył suty napiwek, wskazał mu prywatny adres aktorki.
W pół godziny później Raffles, zatrzymał się przed jednopiętrową śliczną willą, w której mieszkała aktorka.

Zadzwonił. W drzwiach ukazała się pokojówka. Śliczna dziewczyna nie mogła wstrzymać się od śmiechu na widok dziwacznego gościa. Chińczyk wydawał jej się wysoce komiczny.
John Raffles podał jej kartę wizytową, ze swym długim chińskim nazwiskiem. Pokój, do którego wprowadzono Rafflesa, świadczył o dobrym smaku właścicielki domu. Widać było, że aktoreczka miała bogatych i hojnych protektorów.
W progu stanęła miss Raabe, spowita w długą szatę, opinającą jej piękne kształty. Poznała odrazu chińczyka, którego zauważyła poprzedniego dnia w teatrze. Miły uśmiech rozchylił jej wargi, ukazując rząd perłowych ząbków.
— Jak to pięknie z pańskiej strony, panie Cit-Bit.... Przepraszam, ale pańskie nazwisko jest dla mnie zbyt trudne. Będę pana nazywała poprostu Cit-Bit. Jestem oczarowana pańską wizytą i mam nadzieję, że zna pan na tyle angielski, abyśmy się mogli z sobą porozumieć...
— Tak!.. Oczywiście — odparł John Raffles — Jeżeli pani nie zrozumie mojej angielszczyzny, to napewno pani zrozumie moją chińszczyznę. W miłości chiński i angielski — to jedno.... Ja kocham pani cudną twarz.
— Jeśli będzie pan dla mnie miły, kto wie... W przeciwnym razie będę innego o panu zdania... Musi pan wiedzieć, że nadewszystko kocham brylanty.
— Doskonale — rzekł Raffles. — Ja nie znam się na brylantach, ale mam zawsze przy sobie czeki. Za moje czeki moje przyjaciółki kupują sobie zawsze dużo brylantów.
— Ma pan zupełną rację — zgodziła się aktorka. — Czy nie ma pan przypadkiem jednego z tych czeków przy sobie?
, — Ja mam zawsze czeki przy sobie. Czy pani chce wziąć jeden czek?
Miss Raabe westchnęła.
— O, tak drogi panie... Mam nań wielką ochotę. Ale może pan tylko żartuje sobie ze minie?
— O, nie — oświadczył chińczyk. Ze swobodą człowieka, przyzwyczajonego do wielkich tranzakcyj, wyciągnął książeczkę czekową i dodał:
— Jaką sumę wypisać przyjaciółko mego serca i mojej duszy?
Miss Raabe spojrzała ina gościa wzrokiem pełnym zdumienia. Do takiej hojności nie była przyzwyczajona. Czy człowiek ten zamierzał istotnie ofiarować jej pieniądze, czy też kpił tylko sobie z niej? Była zdezorientowana i nie wiedziała, czy ma przyjąć ofertę Azjaty.
Dziwny gość sam przyszedł jej z pomocą.
— Naszyjnik z brylantów musi kosztować chyba z tysiąc funtów sterlingów.
Żądza posiadania pieniędzy owładnęła miss Raabe. Człowiek, dający z łatwością tysiąc funtów sterlingów, jest ptakiem rzadkim i należało umiejętnie przystąpić do jego oskubania.
— Widzę mister Cit-Bit, że w życiu swym mało pan kupował brylantów — rzekła. Wiedziałby pan bowiem, że nie można dostać przyzwoitych kamieni za tak skromną sumę.
— Pani ma rację — zgodził się z nią chińczyk. — Nigdy w życiu ja nie kupowałem diamentów ani brylantów.
Tym razem Tajemniczy Nieznajomy mówił prawdę. Nigdy bowiem w życiu nie kupował drogich kamieni, a zabierał je poprostu z rąk tych, którzy je posiadali.
— Well — ciągnął dalej. — Pani mi powie ile: trzeba pieniędzy na piękne diamenty.
Miss Raabe zbliżyła się do chińczyka. Miękka rączka pogładziła go po twarzy. Sądziła prawdopodobnie, że ta lekka pieszczota skłoni przyszłego amanta do większej jeszcze hojności.
— Mój śliczny, żółty Cit-Bicie — rzekła. — Już wczoraj w teatrze zrobiłeś na mnie wielkie wrażenie. Podobał mi się twój długi czarny warkocz, opadający ci na plecy. Chciałabym bardzo, otoczyć nim moją szyję, jak drogocennym futrem.
— Well — ciągnął dalej. — Pani mi powie ile trzeba pieniędzy na piękne diamenty.
— Widzisz mój drogi Titku, nie wiem, czy przywiązujesz do mnie tak wielką wagę, na jaką zasługuję... Cenię się bowiem dość wysoko. Obecnie mam pewnego protektora, który obiecał mi dać dziesięć tysięcy funtów, jeśli zgodzę się poświęcić mu mój czas całkowicie.
— Obiecał — zaśmiał się Raffles — Ja nie obiecuję, ale daję....
— Ale on mi dał już siedem tysięcy funtów, mój drogi.
Przestała mu już mówić pan, co Raffles zanotował sobie w pamięci z prawdziwą przyjemnością.
— Ja dam o wiele więcej. Dam piękny odrazu czek na dziesięć tysięcy funtów, płatny w banku pekińskim.
Wyciągnęła ku niemu rączkę, ozdobioną pierścieniami.
— Niech mi pan da czek a będę pana kochała, tak, że nie zechce pan powrócić do Chin.
— All right, miss Raabe — rzekł chińczyk. Oto czek!
Wyrwał czek z książeczki, wypisał sumę i wręczył go aktorce.
— Ale ten czek jest przecież na bank w Pekinie. Czy muszę go posłać aż tak daleko?
— O, nie. Pani da czek do Banku Angielskiego, a bank prześle do Pekinu. Za cztery tygodnie pieniądze będą w domu.
— To dosyć długo, cztery tygodnie — westchnęła miss Raabe — jeśli muszę czekać aż cztery tygodnie, będzie pan musiał również czekać i na moje względy.
— Będę czekać chętnie. Ale czy mogę mieć nadzieję, że panią zobaczę w międzyczasie?
— Oczywiście — rzekła miss Raabe z uśmiechem. Będzie pan mógł zabierać mnie z sobą do teatru, na kolację, nawet towarzyszyć mi w czasie spacerów. Będzie pan mógł również płacić za niektóre rzeczy, które sobie kupię w sklepach.
— Z największą przyjemnością — zgodził się Raffles. —
W tej samej chwili dał się słyszeć sygnał automobilowy. Miss Raabe rzuciła się do okna. Odskoczyła przerażona: na twarzy jej malował się strach i znudzenie.
— Mój Boże! Cóż ja teraz pocznę? — rzekła do swego gościa. — Znów mister Harper! Gdyby zastał tu pana ze mną, mógłby nas zabić oboje. Do tego stopnia jest zazdrosny.
Na twarzy Chińczyka odmalowało się przerażenie.

— Prędko — ukryję pana w szafie z sukniami. Mam tam specjalną kryjówkę, w której będzie pan zupełnie bezpieczny!
Chińczyk drżąc na całym ciele szedł za nią, aż do sypialni. Stamtąd aktorka otworzyła drzwi od garderoby. W garderobie stała olbrzymia szafa. Wbrew oczekiwaniom Rafflesa, aktorka nie otworzyła jej. Zbliżyła się do bocznej ściany nacisnęła guzik, ścianka usunęła się bezszelestnie, ukazując wnętrze doskonale zakonspirowanej kryjówki, w której swobodnie mogła się ukryć jedna osoba. W skrytce tej znajdowała się nawet mała ławeczka.

— Poczekaj tu drogi Ticie dopóki nie przyjdę po ciebie.
— To może być niebezpieczne, bardzo niebezpieczne — rzekł chińczyk. — Nie pozwól mnie siedzieć tu zbyt długo. Czy mister Harper jest naprawdę taki zły człowiek?
— Bardzo zły, mój mały żółtolicy, Titku.
Spiesz się! Słyszałam jego kroki w salonie!
Raffles wślizgnął się szybko do swej kryjówki. Zaledwie ściana szafy zasunęła się za nim, gdy usłyszał grzmiący głos bankiera.
— Gdzie jesteś do wszystkich diabłów!
— W moim gabinecie — zawołała miss Raabe. — Dlaczego wrzeszczysz, jak gdyby cię obdzierano ze skóry? Ostatnio zachowujesz się wprost niemożliwie.
Bankier wszedł do garderoby i powiódł dokoła podejrzliwym wzrokiem.
— Czy jesteś sama? — rzekł ostro.
— Oczywiście... Też pytanie! — odparła gniewnym tonem. —
— To nie prawda! Dowiedziałem się przed chwilą, że tu ktoś jest! Masz u siebie gościa!
— Gościa? Mam wrażenie, że wierzysz w duchy, mój biedny przyjacielu...
— W duchy! — zgrzytnął zębami. — W duchy z ciała i kości — wierzę! Gdzie jest mężczyzna, który wszedł tu niedawno?
— Zechciej przemawiać do mnie uprzejmiejszym tonem! Skoro ci mówię, że nie ma nikogo to z pewnością nie ma nikogo.
John Raffles usłyszał, jak bankier zbliżył się do szafy i otworzył ją.
— Czego szukasz w moich sukniach? zapytała aktorka. Od kiedy interesują cię moje stroje? Może chcesz się przekonać, czy garderoba moja wymaga odświeżenia. Mówiłam ci to już wiele razy. Mógłbyś mi zamówić kilka toalet w Paryżu. Nie mam nic do włożenia na siebie. Wszystko co mam, już mi się tak sprzykrzyło, że nie mogę na to patrzeć.
Harper w trakcie tej przemowy zrewidował dokładnie całą szafę. Następnie skierował się w stronę wspaniałego łoża, zajrzał pod kołdrę, klęknął i wsunął głowę pod łóżko.
Aktorka zaśmiała się głośno. Głosem pełnym wściekłości rzucił jej:
— Znalazłem w twoim salonie dowód, że ktoś jest u ciebie. Czy jeszcze będziesz się upierała przy swojej niewinności?
Wzruszyła pogardliwie ramionami.
— Ciekaw jestem, co znajdziesz na swoją obronę.
— Zależy od tego coś znalazł w moim salonie.
— Tę oto kartę...
Podsunął jej pod oczy wizytową kartę chińczyka.
— Ah... Ten zwariowany chińczyk był u mnie dziś rano i nudził mnie uroczyście przez kilka minut. Szczęśliwa byłam, że się go pozbyłam nareszcie. Widzisz więc, że robię wrażenie nawet na innych mężczyznach.
— Nie drażnij mnie mała — rzekł ostro. Czyś powiedziała mi prawdę? Czy tego Chińczyka nie ma teraz u ciebie?
— Nie rozumiem dlaczego miałabym przed tobą ukrywać — odparła ironicznie. Nie mam potrzeby zdawania przed tobą sprawy z moich gości.
— A więc wszystko to, co ci dotąd ofiarowałem nie liczy się? — zapytał. — A moje pieniądze?
— Nie widzę w tym nic niezwykłego. — odparła zimno. Przede wszystkim pieniądze nie należały do ciebie, a do twojej żony. Musiałbyś mi najpierw dowieść, że potrafisz istotnie poświęcić się dla mnie.
Chwycił ją mocno za ramię i ścisnął tak silnie, że krzyknęła. Wyciągnął z kieszeni portfel, otworzył go i odtrącając kochankę pokazał jej z daleka paczkę banknotów tysiącfuntowych.
— I sądzisz, głupia kobieto, że nie potrafię nic dla ciebie uczynić? Masz, to dla ciebie... Zażądałaś ode mnie dziesięciu tysięcy funtów. Dałem ci już siedem tysięcy, jak wiesz. Pieniądze te należały do mojej żony. Miałem nadzieję, że wygram resztę na giełdzie. Niestety wszystko przepadło. Aby zaspokoić jednak wszystkie twe życzenia, wyjąłem z kasy depozyty moich klijentów i je przyniosłem. Widzisz więc, że...
Zbliżyła się do niego kocim ruchem i pogładziła go po twarzy.
— Wiedziałam, że kochasz mnie prawdziwie — szepnęła z miłością w głosie. Dziś wieczorem czeka cię za to królewska nagroda. Będę cię kochała, jak żadna kobieta nie kocha dotąd mężczyzny. A teraz chodzimy na kolację. Zapomnisz o wszystkiem. Pieniądze, które zabrałeś swym klijentom, odegrasz z pewnością na giełdzie.
Odciągnęła Harpera w stronę salonu. Stamtąd przeszli do malej jadalni, położonej w innej części mieszkania.
Natychmiast po ich oddaleniu się, Raffles odsunął ostrożnie ściankę szafy, wyszedł z swej kryjówki i rozprostował ramiona.
— Kosztowna przyjemność mieć tak wymagającą utrzymankę — szepnął do siebie Raffles.
Szmer dochodzący z jadalni zmusił go do powrotu do kryjówki. Odsuwając ścianę spostrzegł, że z boku wycięta została w drzewie niewielka dziurka przez którą mógł obserwować wygodnie to, co się działo w pokoju.
Wszedł Harper wraz ze swą kochanką.
Raffles spostrzegł, że dziewczyna włożyła do kasety paczkę pieniędzy. Następnie wraz z Harperem opuściła pokój.
— Wrócę o godzinie siódmej, — usłyszał jeszcze słowa Harpera. — Proszę cię urządź się tak, abym nie czekał zbyt długo. Pójdziemy do teatru. Około godzimy dziesiątej muszę być na posiedzeniu.
— Szkoda — odparła ze śmiechem. Ubawiłabym się lepiej na posiedzeniu twego Towarzystwa niż w teatrze. Niestety...
Harper nie dostrzegł ironii brzmiącej w jej głosie. Pożegnał się i wyszedł. Miss Raabe odprowadziła go do drzwi. Po chwili Tajemniczy Nieznajomy znów usłyszał jej kroki w pobliżu.
— No cóż? — zapytana uwolniwszy go z chwilowego więzienia. — Wysłałam tego nudziarza do domu. A teraz mój drogi chodźmy na kolację.
Ruchem pełnym wdzięku zarzuciła mu ramiona na szyję.
Przy stole zachowywała się tak czule, jak gdyby byli sami. Pokojówka, zdawała się być przyzwyczajona do tego rodzaju postępowania.
— Mój przyjaciel bankier jest żonaty. Żona urządza mu niebywałe sceny, jeśli się spóźni na obiad. Czy ty jesteś żonaty? Mój drogi Titku? Uważam że żony są okropne.
— I ja również jestem żonaty — odparł chińczyk. — My chińczycy mamy zawsze wiele żon.
— Jak to wygodnie... U nas w Europie jest inaczej.
— Jak to? — odparł Azjata ze śmiechem. — Ja znam mężczyzn, którzy mają dużo kobiet w Europie. Naprzykład pani przyjaciel, on ma jedną żonę u siebie w domu, drugą tutaj. My jesteśmy bardziej praktyczni, bo mamy wszystkie żony w jednym domu.
— Słuchaj mój przyjacielu. Z tobą będzie inaczej: ja chcę być jedną twoją kobietą. Ty również będziesz jednym mężczyzną, którego będę kochała.
— Szczęście moje — zawołał Chińczyk. — Kobiety są tak niebezpieczne jak dzikie zwierzęta. Nie wolno ich trzymać na wolności. Dlatego też my w Chinach zamykamy nasze żony na klucz.
— W Londynie tak nie wolno postępować — oświadczyła mu krótko. —
— Szkoda.
— Musisz już pójść — rzekła, gdy kolacja miał się ku końcowi. — Jutro rano możesz tu wrócić pomiędzy godziną jedenastą a pierwszą.. O tej porze on jest zawsze na giełdzie. Gdy tylko dostanę pieniądze z banku, zamieszkasz razem ze mną. Wtedy będę mogła kpić sobie z tego dzikusa.
— All right lady — odparł Raffles. — Ja teraz pójdę i wrócę jaknajszybciej.
Raffles wrócił do domu niesłychanie zadowolony z wizyty.
— Uczę się poznawać świat — rzekł do Charleya. — Byłem w centrali policji i jadłem kolację u damy z półświatka. Zapewniam cię Charley, że jeśli mój plan się powiedzie osiągniemy niesłychany sukces.

Zabójca

Mister Harper zajmował w zachodniej dzielnicy Londynu nader skromny dom.
— Bądźcie grzeczne, kiedy ojciec wróci — rzekła pani Harper do siedzących przy stole dzieci.
Była to szczupła wysoka kobieta. Nie miała najmniejszego pojęcia o życiu, które prowadził jej mąż. Ciągłe jego zmęczenie przypisywała kłopotom zawodowym.
Sir Harper zjawił się w złym humorze. Zaledwie raczył odpowiedzieć na powitanie żony. Dzieci nie śmiały jeść z przerażenia. Jakkolwiek obiad przyrządzony był bardzo starannie bankier ganił każdą potrawę. Nie czekając końca posiłku odszedł od stołu i wyciągnął się w fotelu. Po pół godzinie wstał i zadzwonił, aby mu podano kawę. Miss Harper sama przyniosła mu filiżankę wonnej mokki.
— Dlaczego nie przysłałaś służącej? — zawołał. — Jestem szczęśliwy, gdy cię nie widzę. Masz twarz płaczki pogrzebowej.
— Nie mogę na to nic poradzić — odparła biedna kobieta. — Gdyby mnie nie martwiło twoje postępowanie, miałabym prawdopodobnie twarz o wiele weselszą.
— Przestań zajmować się moją osobą. Twoje współczucie nie sprawia mi przyjemności.
Chciała wycofać się dyskretnie, ale zatrzymała się.
— Czego tu jeszcze chcesz — zapytał.
— Chciałam cię prosić o trochę pieniędzy na prowadzenie gospodarstwa.
— Co takiego? — zawył. — Znowu żądasz pieniędzy? Dałem ci przed wczoraj pięć funtów. Czyż byś je już zdążyła wydać? Jaka z ciebie gospodyni?
— Musiałam kupić małemu spodenki — odparła. Zapłaciłam również za Ernę, za szkołę...
— Daj mi spokój — mruknął sir Harper. Interesy idą z każdym dniem coraz gorzej. Jeśli tak dalej będzie, nie wiadomo co się z nami stanie.
— Trudno... Wolałabym w każdym razie, abyś dał mi do dyspozycji te pieniądze które wniosłam ci do posagu. Z samych procentów łatwo mogłabym wyżywić siebie i dzieci.
— O nie moja droga, te pieniądze potrzebne mi są do innych ważniejszych celów. Nudzisz mnie... Mam jeszcze do napisania kilka ważnych listów.
— Jesteś bez serca. — jęknęła. — Zapewniam cię, że nie mam na jutro na obiad.
— Ja również — odparł rozdrażniony tonem.
Tego było za wiele dla spokojnej uległej kobiety. Twarz jej poczerwieniała nagle. Wyraz słodyczy zniknął z jej twarzy.
— Dość mam tego — zawołała energicznym tonem. — Nie pozwolę dłużej traktować się jak niewolnicę. Ponieważ nic nie chcesz dla mnie uczynić, opuszczam ten dom i zabieram niewinne dzieci. Przytułek znajdę u naszej dawnej służącej. Rachunki między nami załatwi mój adwokat. W ciągu dwudziestu czterech godzin zmuszę cię środkami prawnymi do zwrócenia mi mego osobistego majątku, który złożyłam u ciebie w charakterze depozytu. Na szczęście tranzakcja ta została zawarta w sposób prawidłowy i mam wszystkie.potrzebne dowody.
— Co takiego? — zawołał. — Żądasz zwrotu tych pieniędzy? Ty ośmielasz się grozić mi? Zabiję cię!
Wstał i chwycił za ciężki srebrny kandelabr. Nie docenił energii swej żony. Rzuciła się ku niemu i zanim zdążył zadać jej morderczy cios, uderzyła go drobną piąstką tak silnie w twarz, że odskoczył w tył.
— Gdybym nie miała dzieci, nie broniłabym się przed tobą. Pozwoliłabym ci się zabić bez oporu. Muszę jednak żyć dla moich dzieci. Mój syn zemści się na tobie za moje krzywdy. Zawiadomię prasę, jak. wygląda pożycie małżeńskie mister Harpera i jak jego piękne zasady przedstawiają się w praktyce.
Znajdowała się przy samych drzwiach. Harper rzucił w jej kierunku stojący na stole świecznik. Schyliła się. Świecznik jednak zadrasnął ją w głowę.
Cofnęła się.
Chwyciła z biblioteki gruby oprawny w skórę tom i rzuciła go w kierunku Harpera.
Wreszcie opuściła biuro i trzasnęła drzwiami. Prezes Towarzystwa dla Podniesienia Poziomu Moralności powlókł się do swego biurka. Wyjął z szuflady rewolwer i sprawdził, czy jest nabity,
— All right — szepnął do siebie. Nauczę tę starą rozumu. Jestem na skraju ruiny. Oddałem miss Raabe resztki pieniędzy które przywłaszczyłem sobie. W kieszeni pozostało mi jeszcze kilka tysięcy funtów. Za te pieniądze przedostanę się do Ameryki i zatrę za sobą wszelki ślad.
Wyszedł z biura i przeszedł do jadalni. Nie zastał w niej nikogo. Na palcach przekradł się do pokoju sypialnego. Chwilę nadsłuchiwał pod drzwiami.
Usłyszał płacz kobiecy. Jakiś dziecinny chłopięcy głosik szeptał cichutko tonem pocieszenia:
— Nie płacz mamusiu. Postaramy się jaknajprędzej opuścić dom. Człowiek, który bije moją matkę, nie może być moim ojcem. Gdy będę duży wrócę tu i się z nim porachuję.
— Poczekaj mały łotrze — szepnął do siebie, podsłuchujący pod drzwiami Harper. — Doczekałem się tego od własnego syna.
Nie wyjmując z kieszeni nabitego rewolweru otworzył nagle drzwi.
Siedzące przy łóżku dzieci krzyknęły głośno z przerażeniem.
— Czego tu chcesz — zapytała miss Harper z niepokojem. —
— Dowiesz się za chwilę. Winszuję ci, żeś nauczyła dzieci nienawiści do mnie.
Mały szczupły chłopczyk stanął wówczas przed ojcem i zaciskając drobne pięści zawołał:
— Uderzę cię, jeśli poważysz się podnieść rękę na matkę.
Szatański uśmiech pojawił się na jego twarzy. Wyciągnął rewolwer i skierował w stronę dziecka.
— Ja cię nauczę, jak się podnosi rękę na własnego ojca.
Pani Harper rozszerzonymi z przerażenia oczyma przyglądała się tej strasznej scenie. Strach przykuł ją do miejsca.
W najtragiczniejszym momencie rozległ się przeraźliwy krzyk dziecięcy. To Erna wzywała pomocy ile tylko sił miała w płucach. Mały chłopczyk wykazał również niezwykłą w jego wieku przytomność umysłu. Doskoczył do ojca, schwycił rewolwer i jak psiak ostrymi zębami wgryzł się w jego rękę.
Harper krzyknął z bólu i wypuścił broń z ręki. Drugą jednak ręką uderzył malca tak silnie, że biedne dziecko upadło na ziemię. Zbrodniarz pochylił się po rewolwer.
Na widok niebezpieczeństwa, które znów zawisło nad jej dzieckiem, pani Harper ocknęła się ze swego odrętwienia. Błyskawicznym ruchem pochyliła się ku ziemi, podniosła z podłogi broń i skierowała ją w stronę męża.
— Liczę do trzech. Jeśli do tego czasu nie opuścisz pokoju, strzelam. Zgrzytając zębami Harper skierował się w stronę drzwi. Biedna kobieta zamknęła je na klucz, gdy tylko zbrodniarz znalazł się na korytarzu.
Po kilku minutach zadzwoniła na służącą.
— Proszę sprowadzić taksówkę...
Służąca ze zdziwieniem spojrzała na zapakowane walizy.
— Czy pani wyjeżdża?
— Tak na kilka dni. A to oddasz panu. — rzekła wręczając służącej niewielką paczkę.
Był to starannie zapakowany rewolwer.

Przebiegłość detektywa

Tegoż wieczora odbywało się posiedzenie Towarzystwa dla Podniesienia Poziomu Moralności: Kilka minut po dziesiątej zjawił się mister Harper. Twarz jego promieniała radością. Spędził kilka czarownych godzin w towarzystwie prześlicznej miss Raabe. Piękna aktorka odprowadziła go aż do Cecil Hotelu i postanowiła zaczekać na niego w hotelowej czytelni.
Gdy ze znudzeniem przerzucała dzienniki, spostrzegła Su-Ki-Bit-Vanga.
— Hallo mister Cit-Bit — zawołała. — Dokąd pan idzie? Chińczyk zrobił niezdecydowaną minę.
— Jestem bardzo zadowolony ze spotkania — uśmiechnął się z przymusem.
— Idę na posiedzenie Towarzystwa Moralnego.
— Ach, tak — odparła z uśmiechem. — Chciał pan prawdopodobnie powiedzieć Towarzystwa dla Podniesienia Poziomu Moralności.
— Tak — kiwnął głową. —
— Traci pan na próżno czas — odparła. — Członkowie Towarzystwa zajmują się krzewieniem moralności wśród innych, ale nie myślą o swojej własnej moralności. Zresztą pójdzie pan innym razem. Teraz niech pan zostanie ze mną... Spędzimy mile wieczór.
— All right — zgodził się Su-Ki-Bit-Vang. —
Po wyczerpaniu porządku dziennego, Harper ogłosił posiedzenie za zamknięte. Udał się do czytelni, gdzie czekać miała na niego piękna miss Raabe. Na twarzy jego odbiło się uczucie zawodu. Miss Raabe zniknęła. Przyszyło mu do głowy, że może wyszła razem z Chińczykiem.
Pobiegł szybko do jej mieszkania. Nie otworzono mu. Nieprzytomny z gniewu, począł chodzić tam i z powrotem po ulicy.
W tym samym czasie aktorka jadła w najlepsze kolację z Chińczykiem.
— Trzęsę się ze strachu, mój żółty Titku. Ten zazdrosny Harper z pewnością czeka pod mymi drzwiami. Lękam się wrócić sama do domu.
— Uwolnię panią od tego człowieka — rzekł Azjata.
Kazał sobie przynieść papier i kopertę. Napisał kilka słów i wysłał je przez kelnera.
— Czy nie zastanę teraz Harpera przed mym domem?
— Wszystko będzie w porządku — uśmiechnął się Tajemniczy Nieznajomy.

Bankier krążył niezmordowanie przed domem aktorki. Nagle ujrzał zbliżającego się do niego chłopca z restauracji.
— Czy to pan jest sir Harper?
— Tak — odparł bankier. — Czego pan chce?
— Mam dla pana list.
Wręczył Harperowi list Chińczyka.
— Od inspektora Baxtera — odparł chłopczyk.
Harper zbliżył się do latarni.
„Dear sir! — czytał.
„Przed chwilą otrzymałem wiadomość od jednego z mych agentów, że przywłaszczył pan sobie depozyty klientów. Niech pan natychmiast uczyni, co będzie w pańskiej mocy.
List ten był niepodpisany.
Ulica poczęła krążyć przed oczyma Harpera. Zatoczył się jak pijany i uchwycił się latami. Po chwili zniknął w ciemnościach nocy.
Po niejakim czasie przed domem aktorki zatrzymała się taksówka. Wysiadła z niej miss Raabe oraz Chińczyk.
— Dobranoc mister Titbit — rzekła na pożegnanie i zamknęła za sobą drzwi.

Następnego ranka Raffles zabrał się gorliwie do pracy. Zapał ten zdziwił nawet Charleya.
Raffles wystarał się o maszynistkę i począł jej dyktować jakąś sztukę teatralną. Przerwał dopiero wówczas, gdy cała sztuka została już napisana.
— Czy nie zechciałbyś mi przeczytać swego dzieła? — zapytał przyjaciela Charley Brand.
— Całkiem zbyteczne, mój drogi. Zobaczysz to wkrótce na scenie.
John Raffles udał się do jednego ze swych przyjaciół, który był dyrektorem teatru.
— Zależało by mi bardzo na tym, aby pański teatr wystawił w jaknajkrótszym czasie tę oto sztuczkę.
Dyrektor znał lorda Listera pod nazwiskiem baron Walkierfielda. Przejrzał sztukę i oświadczył, że trzeba będzie przynajmniej trzech dni, aby aktorzy zdążyli nauczyć się ról. Przedstawienie miało się odbyć za cztery dni.
Była tylko jeszcze jedna trudność: sztuka musiała przejść przez cenzurę.
— W jaki sposób to załatwimy? — zapytał Raffles.
— Jak wszystkie tego rodzaju sprawy. Napiszę uprzejmy liścik do naszego cenzora.
— Wspaniały pomysł. Możemy więc uważać rzecz za załatwioną?
— Oczywiście. Muszę panu postawić tylko jedno pytanie. Kto obejmie rolę Chińczyka Su-Ki-Bit-Vanga?
John Raffles zaśmiał się:
— Byłbym zapomniał o najważniejszym. Sam zagram tę rolę.
Już następnego dnia przystąpiono do prób. Tajemniczego Nieznajomego wezwano, aby również odbywał próby wraz z innymi.
W tym samym czasie John Baxter otrzymał od dyrektora Garricka pod opaską książkę wraz z następującym liścikiem:
Drogi Inspektorze! Pozwoliłem sobie załączyć sztukę do ocenzurowania. Zawsze do pańskich usług
Garrick.
W kopercie znalazły się nadto banknoty stufuntowe. Ruchem pełnym zadowolenia włożył je do kieszeni. Inspektorowi potrzebne były bardzo pieniądze. Jego stosunek z małą Trudą Honsch, przyjaciółką miss Raabe, kosztował go masę pieniędzy. Inspektor rzucił okiem na pierwszą stronę książki i nie zapoznawszy się nawet z jej treścią kazał ją z powrotem odesłać dyrektorowi Garrickowi.
Marholm patrzał na niego w milczeniu.
— O ile się nie mylę — rzekł — znów pan odesłał sztukę teatralną, o której treści nie ma pan zielonego pojęcia.
Baxter rzucił na swego sekretarza pełne wściekłości spojrzenie.
— Wypraszam sobie krytykowanie moich zarządzeń i posunięć — rzekł inspektor. — Po pierwsze nie ma pan prawa, a po drugie jest pan w błędzie. Sztukę znam oddawna i nie potrzebowałem czytać jej powtórnie.
Marholm zabrał się do roboty. Do gabinetu wszedł dyżurny policjant.
— Czego chcecie? — zawołał Baxter.
— Przyszedłem z raportem, panie inspektorze — odparł policjant. — Bank Harpera jest zamknięty od wczoraj. Fakt ten wywołał ogólne zaniepokojenie wśród klientów.
Baxter drgnął.
— Czy nie wiadomo gdzie jest sir Harper? — zapytał.
— Nie, panie inspektorze. — Rozpytywaliśmy już o niego jego najbliższą rodzinę. Bankiera widziano po raz ostatni dwa dni temu w „Cecil Hotelu“ około godziny dziesiątej.
— Słusznie, byłem z nim razem.
— W domu sir Harpera powiedziała nam służąca, że pan nie wrócił już do domu dwie noce z rzędu. Żona i dzieci wyjechały już dawno. Klienci banku domagają się, aby policja przystąpiła do otwarcia banku i wydawania depozytów.
Baxter zastanowił się przez chwilę.
— Natychmiast udacie się na Lytton Street nr. 16. Mieszka tam aktorka miss Raabe. Zapytacie czy pani ta nie wie, gdzie obecnie przebywa sir Harper. Śpiesz się, bowiem bez tego nic nie możemy załatwić.
Po wyjściu Marholma, Baxter chodził wielkimi krokami po pokoju. Aby się uspokoić zapalił cygaro. Po upływie pół godziny zjawił się Marholm i oświadczył, że bankier znikł bez śladu, że nie pozostaje nic innego, jak tylko otworzyć siłą bank i przystąpić do wydawania ludziom depozytów. Policjanci i zabrany przez nich ślusarz szybko otworzyli ciężkie wrota.
Bankier Harper leżał na środku pokoju, krew, która spływała z jego skroni poplamiła ubranie oraz podłogę.
Policjanci w milczeniu stanęli obok zwłok.
— Idźcie spisać protokuł — rzekł Baxter. Gdzie sędzia śledczy?
Ukazał się wkrótce, z trudem przebijając się przez zwarty tłum.
Wypełniono zwykłe w podobnych wypadkach formalności. Baxter twierdził, że oprócz kilku tysięcy funtów znalezionych w kieszeni zmarłego nie było żadnego depozytu w banku. Podziesię tą wiadomością z klientami oblegającymi bank.
Następnego dnia gazety londyńskie donosiły lakonicznie o samobójstwie bankiera, zapowiadając opublikowanie szczegółów na później.
Baxter chętnieby się zapadł pod ziemię. Podobne uczucia żywili również i inni członkowie Towarzystwa dla Podniesienia Poziomu Moralności. Śmierć prezesa była dla nich prawdziwym ciosem.
Jedynie Su-Ki-Bit-Vang wydawał się zadowolony z takiego obrotu rzeczy. Gazety rozpoczęły wreszcie napomykać dyskretnie, lecz ironicznie o stosunkach Harpera z Towarzystwem dla Podniesienia Poziomu Moralności. Dostało się przy tym coś niecoś inspektorowi policji i księciu Norfolk.
Baxter dopiero wieczorem wrócił do swego biura. Na biurku znalazł się list od dyrektora teatru. Z listu tego wynikało, że premiera świeżo ocenzurowanej sztuki pod tytułem „Kawalerowie Cnoty“ odbędzie się za dwa dni.
Słowo „cnota“ podziałało na Baxtera jak czerwona płachta na byka.
— Gdybym wiedział — zawołał — nie pozwoliłbym na wystawienie tej sztuki.
— Widzi pan — rzekł Marholm — nie trzeba było wtrącać się do tego nieszczęśliwego Towarzystwa.
— Macie rację, Marholm.

Włamanie

Miss Raabe oczekiwała niecierpliwie przybycia Su-Ki-Bit-Vanga. Postanowiła bowiem zacieśnić oka sieci, którą zarzuciła na Chińczyka. Od śmierci Harpera szukała człowieka, któryby mógł dawać na jej utrzymanie.
Miała wprawdzie czek Su-Ki-Bit-Vanga i odniosła go już do Banku Angielskiego, ale to jej nie wystarczało. Chciała oskubać swego adoratora aż do ostatniego pensa.
Su-Ki-Bit-Vang nie zjawiał się.
Około północy postanowiła nie czekać dłużej i położyć się. Co noc przed spaniem brała środek nasenny. Jak zwykle wsypywała go do stojącej szklanki wody. Wkrótce miss Raabe zapadła w głęboki sen.
Nagle drzwi jednej z szaf otwarły się i jakiś człowiek wślizgnął się do pokoju. Przez kilka chwil stał nieruchomo, następnie począł się powoli posuwać w stronę łóżka. Twarz dziwnego gościa zasłonięta była czarną maską, która pozwalała widzieć jedynie dwoje czarnych płonących oczu. Zamaskowany mężczyzna zbliżył się do stalowej kasety. Po drodze wyjął klucze z leżącej na fotelu torebki. Znalazłszy właściwy klucz, otworzył kasetę. Oczom jego ukazały się drogocenne pierścionki, diamenty i perły oraz dziesięć tysięcy funtów w banknotach. W jednej chwili zawartość kasety zniknęła w przyniesionym przez nieznajomego czarnym worku. Dokonawszy swego czynu, tajemniczy włamywacz włożył do kasetki wizytową kartę, zamknął wieko i zniknął tak samo cicho jak przyszedł.

Następnego dnia około godziny jedenastej miss Raabe wpadła wzburzona do biura inspektora policji.
— Okradzione mnie! Raffles dokonał u mnie włamania.
Baxter skoczył, jak gdyby ugryziony przez tarantulę.
— Kto panią okradł?
— Raffles. Zabrał mi przeszło dziesięć tysięcy funtów gotówką i prawie na taką sumę diamentów. Panie inspektorze! Apeluję do pańskiej przyjaźni! Pan musi mi pomóc!
— Pani wybaczy — odparł inspektor. — Jest pani w tej chwili w biurze inspektora policji Baxtera. Żadne stosunki i znajomości nie odgrywają u mnie najmniejszej roli.
Biedny Baxter chciał w ten sposób ukryć przed Marholmem swą znajomość z damą z półświatka.
— W jaki sposób poznała się pani z Rafflesem? — zapytał.
— Nie widziałam go nigdy w życiu — odparła.
— Wiedział on jednak, że miała pani u siebie pieniądze i cenne kamienie. Nie popełnia on nigdy włamań zanim nie ma dokładnych informacyj.
— Nie wiem jak mam panu na to odpowiedzieć. Stwierdzam raz jeszcze, że nigdy nie widziałam Rafflesa.
— U licha! — zawołał Marholm zniecierpliwiony. — Musiał się przecież pani przedstawić pod innym nazwiskiem. Jakich mężczyzn przyjmowała pani ostatnio u siebie w domu?
— Nie przyjmuję żadnych mężczyzn — odparła aktorka tonem urażonej dumy.
— A jednak utrzymywała pani bliższe stosunki z bankierem Harperem.
— Oczywiście. Uważałam bankiera za narzeczonego.
Marholm uśmiechnął się.
— Czy nie wiedziała pani, że był on żonaty?
— Wiedziałam, ale on chciał się rozwieść ze swą żoną.
— All right — przerwał Marholm — zostawmy go w spokoju. Któż teraz został jego następcą?
— W chwili obecnej mam tylko jednego przyjaciela — odparła miss Raabe. — To cudzoziemiec i z całą pewnością nie wchodzi w rachubę.
Marholm gwizdnął przeciągle.
— Nazwisko jego brzmi Su-Ki-Bit-Vang. — To Chińczyk.
Baxter zrobił zawiedziony minę.
— Ach tak. — Ten Chińczyk nie jest z pewnością bandytą.
— Nie wiem dlaczego — sprzeciwił się Marholm. — Raffles mógł z powodzeniem przebrać się za Chińczyka.
— Zawsze byliście i zostaniecie durniem — rzucił Baxter. — W jaki sposób dowiedziała się pani, że włamania dokonał Raffles?
Miss Raabe wyjęła z woreczka kartę wizytową, na której wypisane było nazwisko Rafflesa.
W tej samej chwili dał się słyszeć dzwonek telefoniczny.
— Czy to inspektor Baxter? — zapytał jakiś głos.
— Tak.
— Czy jest u pana miss Raabe?
— Owszem...
— Proszę ją pozdrowić w moim imieniu.
— Kto mówi?
Do uszu inspektora doszły powoli i wyraźnie wypowiedziane słowa:
— John C. Raffles.
— Niech go diabli porwą — zawołał Baxter, odwieszając słuchawkę.

Premiera

Publiczność, która tego wieczora napłynęła tłumnie do teatru Garricka, oczekiwała z niecierpliwością podniesienia kurtyny. Przestudiowawszy uważnie program oraz listę występujących osób w nowej sztuce, możnaby domyśleć się z łatwością, że pozostaje to w ścisłym związku z niedawnymi wypadkami w banku Harpera. Pomiędzy osobami występującymi był mianowicie bankier, książę i inspektor policji. Łatwo można się było do myśleć, że chodziło tu o trzech członków ośmieszonego Towarzystwa dla Podniesienia Poziomu Moralności. Już sam tytuł: „Kawalerowie Cnoty“ dawał dużo do myślenia. Ponadto pewną rolę odgrywał jakiś Chińczyk, noszący nazwisko Su-Ki-Bit-Vanga, jakaś tancerka i... wzbudzający niezwykłą sensację Raffles.
Wszystkie lornetki zwróciły się na lożę, w której zasiadł Baxter w towarzystwie innych urzędników policji. Baxter na e miał absolutnie pojęcia o tym, że stał się przedmiotem sensacji.
Publiczność bawiła się znakomicie. Tyrady o moralności wzbudzały wybuchy śmiechu. Ostatnie wypadki, w które zamieszany był bankier, aktorka, oraz Baxter przesuwały się przed oczyma widzów. Baxter zorientował się o co chodzi dopiero wówczas, gdy ujrzał na scenie Chińczyka. Akcja toczyła się kolejno w salonach Cecil Hotelu, w buduarze aktorki, oraz w biurze inspektora policji. Dawno już mury teatru nie słyszały tak homerycznego śmiechu.
Po skończonym przedstawieniu publiczność zaczęła domagać się autora. Na tle zasuniętej kurtyny pojawiła się postać Chińczyka.
Baxter już kilka minut przed tym wymknął się wraz ze swymi kolegami cichaczem z teatru. Na widok Chińczyka rozległy się nowe brawa.
— Precz z maską! Chcemy wiedzieć kim pan jest! — ozwał się jakiś głos na galerii.
Chińczyk władczym ruchem nakazał ciszę.
— Cieszy mnie niezmiernie — rzekł — że sztuka wam się podobała. Jest ona zresztą pozbawiona właściwego epilogu. Jaki jest dalszy ciąg dowiecie się z jutrzejszych gazet. Jestem gotów zadość uczynić żądaniu, abym się ukazał wam bez maski. Inspektora Baxtera nie ma na tej sali?
— Uszy go paliły — zawołał ten sam głos z galerii
— Proszę poczekać chwilę — rzekł. — Pójdę się rozcharakteryzować.
Znikł za kulisami. Wrócił po paru minutach, ubrany w elegancki frak.
— Teraz widzicie mnie państwo w moim zwykłym stroju.
— Raffles! Raffles! — poczęto wołać ze wszystkich stron.
— Pozwolą państwo, że się przedstawię! Proszę mi jednak wybaczyć, że natychmiast po tym zniknę...
Zatrzymał się przez chwilę, poczym rzekł dźwięcznym głosem: — nazwisko moje brzmi John C. Raffles.
Wrażenie było olbrzymie. Zapanowała głęboka cisza, po której zerwał się huragan okrzyków i oklasków. Tłum mężczyzn i kobiet runął w kierunku sceny. Policja z trudem utrzymywała porządek.
— Nie ma go już — zawołał jakiś głos.
— Nie ma go już: Tajemniczy Nieznajomy zniknął. Skorzystawszy z zamieszania uciekł z teatru przez zapasowe drzwi.

— Panie inspektorze.... Szkoda wielka, że wyszedł pan z teatru przed zakończeniem sztuki.
Marholm, który siedział do końca w teatrze z tymi słowy wpadł do biura Baxtera.
— Dajcie mi spokój z tą przeklętą sztuką — zawołał Baxter.
— Czy wie pan, kto jest jej autorem?
— Nie — rzekł Baxter. — Nie było jego nazwiska na programach.
— Otóż to.... Napisał ją Su-Ki-Bit-Vang.
— Niech go diabli porwą — zawołał Baxter.
— Ale na tym nie koniec. Czy wie pan kim jest Su-Ki-Bit-Vang?
Baxter wzruszył ramionami.
— To John C. Raffles.
Inspektor policji zupełnie zmiażdżony upadł na fotel.

Mieszkańcy Londynu z niecierpliwością oczekiwali pojawienia się porannych gazet. Raffles zapowiedział im przecież że gazety te przyniosą dokończenie jego sztuki. Nareszcie pojawiły się pisma. Na pierwszych stronicach widniały artykuły następującej treści:
„Przyczyny śmierci bankiera Harpera“!
„Raffles dokonuje włamania z litości“!
„Raffles filantropem“!
„Wdowa po bankierze Harperze, który zabił się kilka dni temu na skutek niepowodzeń giełdowych otrzymała dziś od Rafflesa siedem tysięcy funtów sterlingów, pochodzących z kasety pewnej aktorki. Aktorka ta była przyjaciółką bankiera. Raffles złożył ponadto do dyspozycji sądu sumę trzech tysięcy funtów sterlingów na pokrycie należności z tytułu depozytów, skradzionych przez bankiera.
Wdowa po bankierze Harperze, która wraz z dwojgiem dzieci żyła dotąd w dość trudnych warunkach materialnych, została w ten sposób zabezpieczona“.

KONIEC.



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
LORD LISTER
T. ZW. TAJEMNICZY NIEZNAJOMY
spędza sen z oczu oszustom, łotrom i aferzystom,
zagrażając ich podstępnie zebranym majątkom.
Równocześnie Tajemniczy Nieznajomy broni uciś-
nio­nych i krzywdzonych, niewinnych i biednych.
Dotychczas ukazały się w sprzedaży następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
  18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
  19. SENSACYJNY ZAKŁAD
  20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
  21. SKRADZIONY TYGRYS
  22. W SZPONACH HAZARDU
  23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
  24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
  25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
  26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
  27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
  28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
  29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
  30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
  31. W PODZIEMIACH PARYŻA
  32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
  33. KLUB MILIONERÓW.
  34. PODWODNY SKARBIEC
  35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
  36. ZATRUTA KOPERTA
  37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
  38. OSZUST W OPAŁACH.
  39. KRADZIEŻ W MUZEUM
  40. ZGUBIONY SZAL.
  41. CZARNA RĘKA.
  42. ODZYSKANE DZIEDZICTWO.
CZYTAJCIE        EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE        CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
CO TYDZIEŃ UKAZUJE SIĘ JEDEN ZESZYT,
Cena 10 gr.   STANOWIĄCY ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ   Cena 10 gr.
Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.