[1] STEFAN MALLARMÉ: OKNA.
Znużon smutkiem szpitala i kadzidłem wstrętnem,
Co bije, śród banalnej firanek białości,
Ku krzyżowi na murze nagim, obojętnym,
Konający prostuje czasem stare kości,
Zwłóczy się — i nietyle, by rozgrzać swe padło,
Ile, by ujrzeć słońce na ścianach, przyciska
Biały zarost i twarz swą kościstą, wybladłą
Do szyb, gdzie blask wypala tęczowe zjawiska.
Usta wyschłe a żądne nieb, lazurów trunku,
Jak zamłodu wdychały skarb, świeżość dziewczęcą,
Zatłuszczają w przeciągłym, gorzkim pocałunku
Ciepłe i lśniące tafle z radością zwierzęcą,
Pjany, żyje, zapomniał o olejach świętych,
Lekach, kaszlu, zegarze, łożu w ciemnym kącie...
A gdy wieczór krwią zbroczy zręby dachów ściętych,
Oko jego, na sytym światłem horyzoncie,
Widzi galery złote, piękne jak łabędzie,
Śpiące cicho na rzece z purpur i wonności
I kołyszące, lśniące linij swych krawędzie
W ogromnej, wspomnieniami brzemiennej gnuśności.
[2]
Tak ja, zdjęty niesmakiem, wstrętem do człowieka
Twardej duszy, co w szczęściu brodzi życie całe
I plugastwo rozkoszy zwiększyć się zacieka,
Aby je dać kobiecie karmiącej mu małe,
Pierzcham — i wszystkich okien czepiam się przebojem,
Gdzie do życia się tyłem zwracam, i z zachwytem,
W ich szybach, zmytych rosy wiekuistej zdrojem,
Nieskończoności czystym ozłoconych świtem,
Przeglądam się — i nagle widzę się aniołem!
Mrę i — czy szybą sztuka, czy mistyka — szczytnie
Odradzam się, w djademie marzenia nad czołem,
Pod jakiemś dawnem niebem, kędy Piękno kwitnie!
Lecz biada! Rzeczywistość jest panem: jej tchnienie
I w tem pewnem schronieniu ściga mię i plami,
A gdy Głupota rzygnie nieczyste swe rdzenie,
Muszę spiesznie zatykać nonos przed lazurami.
Niepodobna-ż, o moje Ja, co znasz gorycze,
Rozbić szkło, przez potwora zelżone wszeteczność,
I skrzydły bez piór wzbić się w sfery tajemnicze,
— Chociażby potem przyszło spadać całą wieczność?
PRZEŁOŻYŁ MIRIAM.