Znużon smutkiem szpitala i kadzidłem wstrętnem,
Co bije, śród banalnej firanek białości,
Ku krzyżowi na murze nagim, obojętnym,
Konający prostuje czasem stare kości,
Zwłóczy się — i nietyle, by rozgrzać swe padło,
Ile, by ujrzeć słońce na ścianach, przyciska
Biały zarost i twarz swą kościstą, wybladłą
Do szyb, gdzie blask wypala tęczowe zjawiska.
Usta wyschłe a żądne nieb, lazurów trunku,
Jak zamłodu wdychały skarb, świeżość dziewczęcą,
Zatłuszczają w przeciągłym, gorzkim pocałunku
Ciepłe i lśniące tafle z radością zwierzęcą,
Pjany, żyje, zapomniał o olejach świętych,
Lekach, kaszlu, zegarze, łożu w ciemnym kącie...
A gdy wieczór krwią zbroczy zręby dachów ściętych,
Oko jego, na sytym światłem horyzoncie,
Widzi galery złote, piękne jak łabędzie,
Śpiące cicho na rzece z purpur i wonności
I kołyszące, lśniące linij swych krawędzie
W ogromnej, wspomnieniami brzemiennej gnuśności.
Tak ja, zdjęty niesmakiem, wstrętem do człowieka
Twardej duszy, co w szczęściu brodzi życie całe
I plugastwo rozkoszy zwiększyć się zacieka,
Aby je dać kobiecie karmiącej mu małe,
Pierzcham — i wszystkich okien czepiam się przebojem,
Gdzie do życia się tyłem zwracam, i z zachwytem,
W ich szybach, zmytych rosy wiekuistej zdrojem,
Nieskończoności czystym ozłoconych świtem,
Przeglądam się — i nagle widzę się aniołem!
Mrę i — czy szybą sztuka, czy mistyka — szczytnie
Odradzam się, w djademie marzenia nad czołem,
Pod jakiemś dawnem niebem, kędy Piękno kwitnie!
Lecz biada! Rzeczywistość jest panem: jej tchnienie
I w tem pewnem schronieniu ściga mię i plami,
A gdy Głupota rzygnie nieczyste swe rdzenie,
Muszę spiesznie zatykać nonos przed lazurami.
Niepodobna-ż, o moje Ja, co znasz gorycze,
Rozbić szkło, przez potwora zelżone wszeteczność,
I skrzydły bez piór wzbić się w sfery tajemnicze,
— Chociażby potem przyszło spadać całą wieczność?
CHCIAŁBYM WIDZIEĆ TEN DZIEŃ, W KTÓRYM UMRZE ŚWIAT,
GDY ZIEMIA, MARTWA BRYŁA LODU, SPADNIE NA SŁOŃCE,
KIEDY OGNIEM CZERWONYM ZAPALĄ SIĘ GWIAZDY ŚPIĄCE
I CZAS BĘDZIE SIĘ W TRUMNĘ Z PŁOMIENI KŁADŁ.
TEN WIELKI, ŚWIĘTY DZIEŃ, W KTÓRYM NERON-BÓG
SPOJRZY NA POŻAR SWEJ ROMY I ROZKAŻE,
PÓJŚĆ HUFCOM ARCHANIELSKIM ZA NAJDALSZE CMĘTARZE
Z KRZYKIEM ZMARTWYCHWSTANIA W PLANET PŁONĄCYCH STÓG...
WIDZĘ GO... WIDZĘ... OTO USIADŁ NA KRÓLEWSKIM TRONIE
O SŁOŃCE OPARŁ STOPY, NA ŁZY I SKARGI GŁUCHY,
Z KAMIENNYM CHŁODEM W OCZACH, Z PIEKĄCYM BÓLEM W ŁONIE,
PRZED NIM W KRWAWEJ ŁUNIE POŻARU WINĄ SIĘ DUCHY...
SŁYSZĘ ANIOŁÓW PŁACZ I SZATANÓW BLUŹNIERCZE ŚMIECHY
ON SĄDZI... LUDZKIE ŁZY CZERNIĄ MU SERCE ŻAŁOBĄ.
SMUTNY PRZEBACZA NAJCIĘŻSZE I NAJKRWAWSZE GRZECHY
I Z GORYCZĄ UŚMIECHA SIĘ DO SIEBIE NAD SOBĄ.
ŁASKIŚ PEŁNA, KRÓLOWO, CHWALEBNA DZIEWICO,
OD KTÓREJ CZOŁA SŁOŃCE ŚWIATŁOŚĆ SWOJĄ BIERZE,
MATKO TEGO, KTÓREMU CZEŚĆ NIESIEM W OFIERZE,
RODZICA JEGO CÓRO I OBLUBIENICO;
TRYUMFIE NIEBIOS, LAMPO, KTÓREJ BLASKI ŚWIECĄ
NA ZIEMIĘ I PIEKIELNE PRZENIKAJĄ LEŻE,
POTĘGO, KTÓREJ POJĄĆ ŚWIAT NIE ZDOŁA W MIERZE,
DROGICH GEM ORYENTALNYCH PRZEDZIWNA SKARBNICO.
O PANI OBRÓĆ NA MNIE TWOJE PIĘKNE OCZY,
JEŚLI MIŁEM CI BYŁO OWO PIERWSZE »AVE«,
KTÓRE PRZYSZŁO NA PADÓŁ TEN Z NIEBIOS PRZEŹROCZY.
NIE PATRZAJ NA UPADKI MOJE CIĘŻKIE, KRWAWE;
NIECH DROGĄ TWYCH WYBRAŃCÓW CHODZIĆ SIĘ NAUCZĘ,
NA ZAWSZE NIECH CI ZWIERZĘ SERCA MEGO KLUCZE
Pomiędzy dwoma ścianami z granitu
Dumnie pnącemi się w przepaść błękitu,
Cudne w Bałkanach dał Pan Bóg ogrody,
Sady i parki na własność przyrody.
Wielka żelazna prowadzi w nie brama,
Strojna bluszczami, szeroko otwarta;
Lecz dziwna jakaś, niewidzialna warta
Stoi — i noga wstrzymuje się sama,
Cofa się z trwogą; wzrok tylko ciekawy
W sad dziki spojrzy i wraca struchlały,
Ujrzawszy nagie i ponure skały,
Na pował gruzów rozrzucone ławy.
I ucho słucha z podziwem i dreszczem,
Jak tam z jakiegoś z pod niebios urwiska
Woda kamienie z łoskotem w dół ciska,
W ciemnych przepaściach szumi kaskad deszczem.
Tu orłów, sępów krzyk słychać złowrogi.
Czasami tylko odważny się znajdzie
Łowiec, i w straszną krainę tę zajdzie;
Dla innych — trwoga zamknęła tu progi!
Z Czały-Kawaku zielonej równiny
Patrząc na groźnych skał nagie wyżyny,
Słuchałem dziwnych tureckich powieści
O cudach, które Ałłaha sad mieści.
A zawsze wzrok mój ciekawy się wieszał
Na wschody w skale wykute wyraźnie;
Z legendą widok ten sny moje mieszał,
Strojąc się w szatę wschodniej wyobraźnie.
Dziwnych powieści nęcony urokiem
O cudnych zamkach i grodach z kamieni,
Sadach z jaśminu i krociach strumieni,
Ze skał zuchwałym spadających skokiem:
Z strzelbą, z kindżałem puściłem się rano
w nową krainę tajemną, nieznaną.
Żelazną bramę przebyłem i płynę
W buków olbrzymich posępną gęstwinę.
Tu buki, starce, brodate porostem,
Stały, poważnie kołysząc ramiony;
Inne, bezlistne, leżały pomostem
Na traw i wrzosów pościeli zielonej.
Inne oddawna umarły — lecz stoją
Łachmanem szaty okryte podartej,
Z piersi rozpękłej, szeroko otwartej
Dźwięcząc i brzęcząc pszczół stada się roją.
Albo owadów malowane sznurki
Snują się z piersi i giną gdzieś w trawie;
Z suchych konarów wiewiórka ciekawie,
Lub szmaragdowe patrzą się jaszczurki.
U stóp olbrzymów pod szatą ich cienia
Tłumem się wznoszą młode pokolenia,
I czołem z niskich pnąc się winogradów,
Patrzą na ojców i zmarłych pradziadów.
Nieraz podemną stopy się zachwiały,
Gdy z pod nich sycząc wąż olbrzymi sunął,
Lub z jękiem na dół kloc ogromny runął —
Puszczyk mu z piersi wyleciał spróchniałej.
Drugi, dziesiąty tak zawał przebyty
Za mną się został. Nie złamany znojem,
Przez cierni gęstwę darłem się przebojem,
Aż między groźne zaszedłem granity.
Tu bok ujrzałem góry poszarpanej
W czarne przepaście. Strome głazów ściany
W górę się prosto dźwigają piętrami,
Nagie — gdzie niegdzie wieńczone sosnami.
Na szczycie, siwe, rozrzucone głazy
Zamkowych ruin i grodów obrazy
Kłamią tak wiernie, że patrząc do góry,
Różnej budowy zgadujesz struktury.
Tu ci wyraźnie gotyckie wieżyce
Stoją i patrzą czarnemi strzelnice;
Tu ścian ostatek, arcydzieło sztuki,
Wielkie dwa śmiałe przechowuje łuki.
Tam dalej greckiej zwalisko świątyni,
I widne jeszcze kolumn kapitele
Ubrane w bluszcze, w powojowe ziele;
Tu jeszcze wznosi się posąg bogini,
Zniszczon, — lecz owal głowy jej misterny
Jeszcze podziwiasz; w dali sfinks bezmierny
Leży na kraju samego urwiska;
Z paszczy mu jasny zdrój wody wytryska.
Siatkę ze wstążek błękitnych strumieni,
Złote i srebnesrebrne na niwach zbóż paski,
Żywość słonecznych drgających promieni,
Jeziór zwierciadła i płowe te piaski!
I któż wypowie tę czarowną błogość,
Kiedy bogato malowana karta,
W jedność wcielając cudnych rysów mnogość,
Stanie szeroko oku rozpostarta!
Z jakim zachwytem w niej gubi się oko!
Jakaż nauka w niej mistrzem się mieści,
Jeśli odgadną i pojmą głęboko
Tę piękność w zgodzie postaci i treści!
O! taki obraz w pamięci się kładnie,
I w niej na wieczne wybija się czasy;
A gdy w niej sztuka rys jaki wykradnie,
Jakiejż dziewiczej, cudownej jest krasy!
W dół się spuszczczałem po stromych urwiskach,
Czarne przepaście dyszały podemną;
Lecz darmo grożą otchłanią mi ciemną:
W mej duszy obraz w słonecznych połyskach!
Na raz pierzchnęła zaduma ta błoga:
Z pod stopy mojej głaz jeden uciekał
Dębem mi włosy postawiła trwoga,
I pot śmiertelny na czoło mi ścieka.
Za gałęź sosny pochwyciłem kruchej,
I życiem całem przypiąłem się do niej!
W przepaść mnie, zda się, ciągną czarne duchy,
Ściskiem lodowej opasawszy dłoni.
A tam podemną, parowy się garło
Bezdenne, z hukiem i gromem rozwarło;
Głaz potrącony tysiąc porwał głazów,
Bił po granitach i grzmiały od razów.
Zda się w kamienie wstąpiły szatany,
I pędzą młyńcem w podskokach szalonych;
Z trzaskiem się zwalił dąb pogruchotany,
Z krzykiem się stado rwie orłów spłoszonych.
Z jakiem uczuciem jam bluszczów się chwytał!
I gdy znów pewny stanąłem na ziemi,
Z jakiem jam sercem blask słońca powitał,
I kwiatek drobny z oczami modremi!
I wszystko stało przedemną piękniejsze —
Zda się, że piłem i powietrze lżejsze;
Nigdy skowronek tak dźwięcznej piosenki
Nie grał — las cudnej tak nie miał sukienki.
Długo, w dół szedłem, powojów uplotu,
Nikłych się krzewin chwytając warkoczy,
Słuchając kaskad dalekich łoskotu,
Szumu, gdy w gęstwy spłoszony zwierz skoczy;
Nie raz stanąłem i serce mi drżało,
Wzrok nieruchomy na gęstwie zawisnął;
Czy duch, król puszczy, swą brodą wspaniałą
Z pod boków płaszcza ciemnego zabłysnął?
I szybko strzelbę przyrzucam do twarzy:
Nie! to pień, olbrzym z wielkiemi ramiony
Z suchych traw nosi na głowie korony,
O trzystu wiosnach umarłych swych marzy...
I na dno czarnej stąpiłem parowy:
Tu promień słońca nigdy nie zawita,
I wiatr nie wieje; — tu wszystko grobowy
Kir wdziało. Trawa, żółta, chorowita,
Dźwiga się w górę i pada zemdlona.
U głazów krople wiecznej rosy wiszą;
Wody zatęchłe, na nich pleśń zielona,
Zgniłe wyziewy z pod pleśni tej dyszą,
Głazy ponure mchami porośnięte,
Odrażające grzyby wokół stoją,
I salamandry leżą wyciągnięte:
Nad niemi ćmy się kołyszą i roją.
W bokach parowy pieczary, ciemnice —
Pozawalane drzewami ich wnijścia,
Lub grubym wałem wilgotnego liścia,
A pełne jakiejś groźnej tajemnice.
Za progiem słychać, jako wody krople
Spadają, pluszcząc w mierzonych przestankach;
Czasami widać kryształowe sople,
Błyszczące w głębi w pajęczyny wiankach.
W jedną zaszedłem — i w czeluści głębie
Zapuszczam oko: tu, w mgły szarej kłębie,
Potwornych kształtów półwidne kamienie
Siedzą i leżą jak zaklęte cienie.
Nagle szum jakiś posłyszę nademną —
Spojrzę; ogniste dwie wielkie źrenice,
Krwawe, płonące, topią się w me lice...
Stopa się schwiała i w oku mem ciemno.
To złuda!.. Lecz gdy wytężę me oko:
Czerwone, krwawe, otwarte szeroko,
Te same ślepia patrzą się iskrzące —
I słyszę piersi gniewami dyszące.
I zda się, widzę nad dwoma ślepiami
Czoło Meduzy ze żmii splotami;
Drżący, zdumiały wpatruję się w paszczę,
Słyszę, jak zieje, i dyszy, i klaszcze.
Chcę naprzód: ale dreszcz jakiejś mi trwogi
Do ziemi martwe poprzykuwał nogi;
Wstecz chciałem; duma obrażona męska
Haniebny odwrót zaparła — zwycięska.
Zmierzyłem w paszczę rusznicą — i grzmotem
W nią wypaliłem. Ze strasznym łoskotem
Pieczara grom ten oddała mi echem,
A szatan piskiem zawtórzył i śmiechem.
I wybuchnęły z pieczary straszydła,
Bijąc i klaszcząc w potworne swe skrzydła,
I przeleciały mi szumiąc nad głową,
Jak chmura z chłostą pędząca gradową.
Po strzale cała pieczara się dymi —
I cisza; — w głębi gdzieś skrzydło owada
Dzwoni, lub z pluskiem kropla wody spada;
U stóp mych puchacz skrwawiony, olbrzymi.
Co raz parowy zwężała się szyja,
W różne się kształty łamie i rozwija,
A coraz dziksza, czarniejsza jej postać;
Chciałbyś na jasność się bożą wydostać!
Nagle parowę znalazłem zapartą;
Na poprzecz legła kamienna mi ściana,
Przy niej odziana sukienką podartą
Odwieczna lipa stała zadumana.
Jeden jej konar był jeszcze zielony,
Niby za ścianę z rozpaczą się wdzierał,
I zdał się żalić, że w nocy umierał,
Gdy tam, za ścianą świat słońcem złocony!
Po szczeblach sęków i lipy ramionach
Pnąc się, na ściany odetchnąłem zrębie.
Widny las dębów; w zielonych koronach
Słychać, miłośnie gruchają gołębie,
Kuka zezula, stukają dzięcioły,
I złota wilga na fletni wygrywa,
Gwarzą koniki, pobrzękują pszczoły,
Z lekkim wietrzykiem wiosenna woń pływa.
Szedłem tym lasem, przez trawy płynąłem,
Idąc za skrętem przeźroczystej strugi;
Nad nią dumały ze śniegowem czołem
Lilje i modre niezabudek smugi.
Jaka murawa i jakie tu drzewa!
Jaka tu spadła kolorów ulewa
Na dywan darni! I jakie tu drgają
Promienie światła, jakie pieśni grają!
Zdumionem okiem gdy cuda te mierzę,
Gdy woń czarowną chciwie w piersi chwytam,
Że to na jawie, sam sobie nie wierzę;
Jeśli to nie sen, cóż w raju przeczytam?
Jak oko sięgnie, trawników dywany,
Żywa zieloność młodzieńczo połyska;
Tu błyszczą złotem świetne tulipany,
Gwoździk z zieleni rubinem wytryska;
Dzwonki, konwalje — a tu niebo szczodre
Pomalowało darń we fiołki modre,
Tam dzięciliny, tu piwonij głowy
W wielki się zastęp złączyły pąsowy.
Na tym szerokim, tęczowym dywanie,
Drzewa i krzewy rzucone nieładem;
Tu gaj jaśminów przy pysznym kasztanie,
Tu dąb samotny, tam buk z winogradem.
Na środku sadu jasne wody tonie;
Jeden brzeg trzciną w półkole okryty —
Szumiąc, rogoże czarne chwieją kity,
I wodna lilia złotym blaskiem płonie.
Drugi brzeg lekko się schyla ku wodzie,
W niezapominek turkusy strojony;
Na srebrnych żwirów spienionym obwodzie
Żwawo rój pliszek biega rozprószony.
Hetmańska czapla schyliła czub śnieżny,
W wodzie przegląda postawę swą własną;
Szybkie jaskółki całunek lubieżny
Dadzą jezioru, lub skrzydłem je drasną.
Po przeźroczystym jeziora szafirze
Wodne pająki ślizgają się chyże,
I okrążają w wyścigów zapędzie
Dwa żeglujące, poważne łabędzie.
W koło jeziora z granitu wazony,
W nie laur, lub wonny jaśmin posadzony;
Z jednego, buku wystrzeliło czoło —
Dumne, szumiące, pogląda wesoło.
Tam próżny wazon, — bluszcz tylko warkocze
Z niego rozlewa i wokół się wije;
Na wierzchu bocian, w tył wygiąwszy szyję,
Skrzydła roztoczył i głośno klekocze.
Między wazony — z głazów obeliski;
Dziwaczne na nich mech wypisał znaki:
Niby egipskie hieroglify, ptaki,
I wierne muszel, koralów odciski.
A jacy w sadzie muzycy artyści
Grają w powietrzu i pieją wśród liści!
Z dźwiękiem i brzękiem janczarskiej muzyki
Wtórzą w koncercie zielone koniki.
Pieśnią kołysań i wonią owiany
U skał przy grzmiącej kaskadzie usiadłem;
Spadając na kształt brylantowej ściany,
Ruchomem woda migała zwierciadłem:
Z słońcem igrając, niby zalotnica,
Żałobą smutku posępi swe lica,
Chwilę żałosna — nagle się zaśmieje,
Błyśnie perłami i tęczę przywdzieje.
Cudów Przyrody olbrzymia wspaniałość,
Wonie i blaski, czarodziejska śpiewność,
W duszę rozkoszną przelewały rzewność,
Aż drżące serce owładnęła żałość!
Ach, bo też przy mnie nie było nikogo,
By doń zawołać: jak tutaj jest błogo!
O! bo poczułem, że trzeba podzielić
Wesele, żeby można się weselić!
Nagle, w oddali, nad szumiącą wodą
Starca z wspaniałą, śnieżną widzę brodą:
Ojcze, kto jesteś? krzyknąłem zdumiony,
A postać znikła jak ognik zgaszony.
I na murawę ja twarzą upadłem —
Ziemio! wołałem, ty jesteś zwierciadłem,
Co nieba sady w odbiciu tu zdradza:
W nich się ten Starzec Ogrodnik przechadza!
(Noc. Widać pole puste, na niem gęsto rozsiane jałowce. W oddali ugory się podnoszą i tłoki, na których migotają rzadko potracone ognie. Dalej widać przylaski i puste wyręby, ciągnące się uboczą na góry. Szczyty zlewają się z pogodnem, gwiaździstem niebem. — Pośród tej pustki bezmiernej, okolone jałowcami, na przodzie sceny pali się ognisko. Płomień pada na twarze dwóch dziewcząt skulonych, które siedzą po prawej stronie. Przytuliły się do siebie, zaodziane jedną chustką i grzeją bose nożęta przy ogniu. Po lewej stronie siedzi macocha; ręce zaplotła na kolanach i patrzy w ogień. Za nią, oparty plecami o jałowiec, siedzi pasierb; twarz odwrócił od watry i zdaje się drzemać. Pustka i cisza... Zdaleka dolatują wołania jakieś, niedomówione słowa, pieśni urwane, klepania kos, cichy płacz i skomlenie skrzypiec, to ginący w potrójnych echach odgłos cienkich, żałośnych trąb... Przy ognisku, złożonem z żerdzi i jałowców — milczenie długie... Po chwili):
— Nie tórbuj sie o mnie. (Odziewa ją). Tak. Oprzyj głowę na mojem ramieniu...
(Milczenie, potem wołania jakieś, dźwięki).
— Maryś!
— Co?
— Daleko do rana?
— Daleko jeszcze Zosiu...
— Jak daleko?
— Nie wiem...
(Klepania kos — szelesty — i znowu głucha cisza).
— Maryś!
— Co?
— Ale na drugą noc, to już nie będę pilnować...
— Ino kto?
— Może dziki nie przydą... (Po chwili). Abo wyżeniemy tatusia i bedzie.
— Dość we dnie sie narobią..
— A ja sie to nie narobię?
— Cicho-no!...
(Słychać wołania, dźwięki: trąby).
— Co ci sie zdawało?
— Nic...
(Milczenie).
— Jantek spi...
— Łazęga taki wieczny... Poco on tu przylazł?
— Oboje tacy płanetniki...
(Znów milczenie).
— Maryś!
— Co?
— Ja sie boję...
— Czego?
— Sama nie wiem...
(Słychać wołania dalekie i echa przeciągłe trąb). [22]
— Kto hań to pilnuje za potokiem?
— Jantoszka... przecie wiesz dobrze...
— A oni tu?... Macocha z pasierbem...
— Cicho mów, bo ich zbudzisz...
— Płanetniki wieczne....
(Szelesty).
— Skąd oni sie tu wzięni?... Jantoszka hań sama..
— Musiało jej sie usnąć... sam ogień sie pali..
— Cyt!
(Smutek idzie ugorem, jak cień).
— Maryś!
— Co?
— Spać mi sie chce...
— To śpij. Kto ci broni?
— A jak dziki przydą?...
(Opiera głowę na ramieniu siostry i zamyka oczy. Za chwilę drzemie i starsza. — Milczenie długie, monotonne. Z uboczy jeno wiatr zawiewa ginący w echach śpiew):
— Bo już czas... (Jantek patrzy na gwiazdy). Do rana niedaleko...
— Jeszcze nie jedna noc...
— Słuchaj! (Żywo). Dziś — abo nigdy!... (przysuwa się i szepce). Ona hań pilnuje — może śpi — sam ogień sie pali... Nikogo nima — nie bój sie... każdy wie, że śmierzć po ludziach chodzi... (Szepce coraz ciszej i niezrozumiałej. Słychać słowa: „Jantoszka“ — „krzywda nasza“ i „pomsta“ i znów tensam uparty, ledwo słyszalny szept).
— Nie, nie daruję! (Zrywa się pasierb — do macochy). Nie chodź, dopokąd sowa nie zahuczy... [23]
Swiat la jednych pierzyną, a la inszych śniegiem.., Darmo! Tak widać stoi napisane.
HANKA (kołysze dziecko). Ziu-ziu!...
(Ledwo słyszalny śpiew:) »Nie było, nie było, Szczęścia na tej ziemi... Obeszło stronami — — —
(nagle się urywa).
ZOSIA. Maryś!
HANKA (zrywa się). Cicho-no!... Jakie to dziwne...
(Macocha siada — dokłada drew do ognia — żegna się parę razy i szepce pacierze. Za chwilę, ciężko dysząc, wychyla się z jałowców zgarbiona postać starego gazdy. Staje za plecyma sióstr i kaszle głucho. Siostry się zrywają).
— Maryś! Wszyscy święci!...
— Czego sie boicie?
— Dyabli was noszą po nocy, czy co?
ZOSIA. Myślałach, że dzik.
GAZDA (posępnie). Nie trza spać, jak sie pilnuje — nie trza spać... (Siada przy ognisku po lewej stronie i wita się z macochą. Siostry posiadały również. On patrzy na nie, kiwa głową i mówi): Tak, tak Maryś... wyżeń i ty ojca swojego z chałupy, jak sie wydasz... niech idzie... niech stracha ludzi po nocy... Co w chałupie po starym dziadzie, skoro już robić nie zdole? Wychował cie — to poczkaj, niech jeszcze grunt zapisze, a potem...
— Maryś!
— Co? (poczyna płakać).
GAZDA (patrzy na nią). Ja wiem, żeś ty nie taka... ale i moja była nie taka, pokiela sie nie wydała... Oj, nie taka była, nie...
(po chwili).
Ha, no, darmo... Takie widać przeznaczenie było i bedzie.
(Patrzy w ogień. Marysia się uspokaja. Odgłosy dolatują zdaleka — po chwili).
GAZDA (do macochy). Co sie macie trapić?... Telo nas tu, co i tam... (wskazuje na niebo). Człek żyje, pokiela zdole żyć — a potem, to sie ta i świat bez nas pieknie ładnie obejdzie...
(po chwili).
Nima co drugim miejsca zastępować. Oni se ta sami dadzą radę... Młodzi są, pokiela są, niech robią, niech gazdują...
MACOCHA (z dławioną złością). Niech gazdują.. —
GAZDA A i wnetki nie będą mieć na czem...
(po chwili).
Nima sie co dziwić, moiściewy, że ludzie gorsi... Jeden drugiego wypycha, bo im ciasno, coraz to ciaśniej... Tak, moiściewy. I drzewiej, za moje pamięci, bywały roki złe... Ale też i gazdów było mniej. Jeden drugiego rad skrzepił i dospomógł, bo miał z czego, moiściewy... Gruntu było niemało — lasów nie brakowało...
(Słychać z dala fujarki i polanny śpiew:)
»Hej!... Było życie, było! Stary ociec gwarzył: Słonko jaśniej świeciło, Chleb sie ludziom darzył...«
(potrójne echa).
GAZDA. Pamiętam... Ociec mój wypasał sześć par wołów... owiec miał ze trzysta...
(Fujarki i polanny śpiew:)
»Hej!... Były czasy, były! My ich nie zaznali — Rok po roku przechodzi, Czas ucieka dalej...«
(potrójne echa).
GAZDA (patrzy zamyślony w ogień, potem ociera łzy[27]rękawem i szepce). Mieły mocny Boże!... Mieły mocny Boże!... Na co to przyszło, na co... Na jaki mizerny koniec człekowi...
MACOCHA. Tak przychodzi... (ogląda się z niepokojem).
Po dniu onym ze śmiercią przez trzy dni się zmagał aż ją przemógł i złamał — i z ciemnej pieczary, kędy zewłok złożono, wybuchnął, i ciało rzucił o ziem, by zerwać ostatnie wiązadła, które z gliną łączyły Jego, Syna Boga. I jak chmura się uniósł, uwolniony z ciała, ku błękitom, ku niebu, nad gwiazdy, nad słońca — tam, gdzie w chwale straszliwej, we wspaniałej grozie Ojciec Jego, Król świata, od wieków panował. Myślał, że niebo jasne nad Nim się otworzy i tak przyjmie na łono, jak tryumfatora — dźwiękiem trąb archanielskich, od których drżą gwiazdy, i wieńcami; słońc złotych powiązanych tęczą. Ale głuche milczenie zaciągło błękity — i szedł w niebo, jak w otchłań bezbrzeżnego morza, gdy wiatr żaden nie mąci jego martwej ciszy... Ojcze! — wołał, — mój Ojcze! spełniłem Twą wolę! Jam zwyciężył! Wąż śmierci zdeptany się wije, a świat rosą krwi mojej żyzny — Duch zasiewa!
Ojcze! w gruz przed mym krzyżem stare padły bogi — i od dzisiaj już Miłość króluje, miast Grozy! Ojcze! — Głuche niebiosa — żadnej odpowiedzi. »Ojcze! Ojcze! gdzie jesteś? Ja wracam!« Znów cisza. Puste niebo, zastępy aniołów nie grają pieśni chwały na harfach o strunach z piorunów; słońca jeno gdzieś w dole, jak roje owadów, brzęczą, pędząc po drogach niezmiennych od wieków. »Ojcze!« Przed Nim płomienny się zjawił Archanioł, ten, co niegdyś wrzeciądze wrót rajskich zatrzasnął. »Gdzie jest Bóg twój, aniele?« Archanioł w pokorze skroń pochylił i ręce złożywszy na piersiach, rzekł: »Jehowa, Twój Ojciec, Bóg grozy, nie żyje. W tej godzinie, gdy krew Twa spadając na ziemię użyźniła jej łany i prawo miłości zatwierdziła, miast prawa grozy, On tu skonał«... Rzekł i głowę promienną pochylił w pokorze do stóp Syna-Zwycięzcy: Cześć Ci, nowy Boże!
Tekst lub tłumaczenie polskie jest własnością publiczną (public domain), ponieważ prawa autorskie do niego wygasły (expired copyright).