(Noc. Widać pole puste, na niem gęsto rozsiane jałowce. W oddali ugory się podnoszą i tłoki, na których migotają rzadko potracone ognie. Dalej widać przylaski i puste wyręby, ciągnące się uboczą na góry. Szczyty zlewają się z pogodnem, gwiaździstem niebem. — Pośród tej pustki bezmiernej, okolone jałowcami, na przodzie sceny pali się ognisko. Płomień pada na twarze dwóch dziewcząt skulonych, które siedzą po prawej stronie. Przytuliły się do siebie, zaodziane jedną chustką i grzeją bose nożęta przy ogniu. Po lewej stronie siedzi macocha; ręce zaplotła na kolanach i patrzy w ogień. Za nią, oparty plecami o jałowiec, siedzi pasierb; twarz odwrócił od watry i zdaje się drzemać. Pustka i cisza... Zdaleka dolatują wołania jakieś, niedomówione słowa, pieśni urwane, klepania kos, cichy płacz i skomlenie skrzypiec, to ginący w potrójnych echach odgłos cienkich, żałośnych trąb... Przy ognisku, złożonem z żerdzi i jałowców — milczenie długie... Po chwili):
— Nie tórbuj sie o mnie. (Odziewa ją). Tak. Oprzyj głowę na mojem ramieniu...
(Milczenie, potem wołania jakieś, dźwięki).
— Maryś!
— Co?
— Daleko do rana?
— Daleko jeszcze Zosiu...
— Jak daleko?
— Nie wiem...
(Klepania kos — szelesty — i znowu głucha cisza).
— Maryś!
— Co?
— Ale na drugą noc, to już nie będę pilnować...
— Ino kto?
— Może dziki nie przydą... (Po chwili). Abo wyżeniemy tatusia i bedzie.
— Dość we dnie sie narobią..
— A ja sie to nie narobię?
— Cicho-no!...
(Słychać wołania, dźwięki: trąby).
— Co ci sie zdawało?
— Nic...
(Milczenie).
— Jantek spi...
— Łazęga taki wieczny... Poco on tu przylazł?
— Oboje tacy płanetniki...
(Znów milczenie).
— Maryś!
— Co?
— Ja sie boję...
— Czego?
— Sama nie wiem...
(Słychać wołania dalekie i echa przeciągłe trąb). [22]
— Kto hań to pilnuje za potokiem?
— Jantoszka... przecie wiesz dobrze...
— A oni tu?... Macocha z pasierbem...
— Cicho mów, bo ich zbudzisz...
— Płanetniki wieczne....
(Szelesty).
— Skąd oni sie tu wzięni?... Jantoszka hań sama..
— Musiało jej sie usnąć... sam ogień sie pali..
— Cyt!
(Smutek idzie ugorem, jak cień).
— Maryś!
— Co?
— Spać mi sie chce...
— To śpij. Kto ci broni?
— A jak dziki przydą?...
(Opiera głowę na ramieniu siostry i zamyka oczy. Za chwilę drzemie i starsza. — Milczenie długie, monotonne. Z uboczy jeno wiatr zawiewa ginący w echach śpiew):
— Bo już czas... (Jantek patrzy na gwiazdy). Do rana niedaleko...
— Jeszcze nie jedna noc...
— Słuchaj! (Żywo). Dziś — abo nigdy!... (przysuwa się i szepce). Ona hań pilnuje — może śpi — sam ogień sie pali... Nikogo nima — nie bój sie... każdy wie, że śmierzć po ludziach chodzi... (Szepce coraz ciszej i niezrozumiałej. Słychać słowa: „Jantoszka“ — „krzywda nasza“ i „pomsta“ i znów tensam uparty, ledwo słyszalny szept).
— Nie, nie daruję! (Zrywa się pasierb — do macochy). Nie chodź, dopokąd sowa nie zahuczy... [23]
Swiat la jednych pierzyną, a la inszych śniegiem.., Darmo! Tak widać stoi napisane.
HANKA (kołysze dziecko). Ziu-ziu!...
(Ledwo słyszalny śpiew:) »Nie było, nie było, Szczęścia na tej ziemi... Obeszło stronami — — —
(nagle się urywa).
ZOSIA. Maryś!
HANKA (zrywa się). Cicho-no!... Jakie to dziwne...
(Macocha siada — dokłada drew do ognia — żegna się parę razy i szepce pacierze. Za chwilę, ciężko dysząc, wychyla się z jałowców zgarbiona postać starego gazdy. Staje za plecyma sióstr i kaszle głucho. Siostry się zrywają).
— Maryś! Wszyscy święci!...
— Czego sie boicie?
— Dyabli was noszą po nocy, czy co?
ZOSIA. Myślałach, że dzik.
GAZDA (posępnie). Nie trza spać, jak sie pilnuje — nie trza spać... (Siada przy ognisku po lewej stronie i wita się z macochą. Siostry posiadały również. On patrzy na nie, kiwa głową i mówi): Tak, tak Maryś... wyżeń i ty ojca swojego z chałupy, jak sie wydasz... niech idzie... niech stracha ludzi po nocy... Co w chałupie po starym dziadzie, skoro już robić nie zdole? Wychował cie — to poczkaj, niech jeszcze grunt zapisze, a potem...
— Maryś!
— Co? (poczyna płakać).
GAZDA (patrzy na nią). Ja wiem, żeś ty nie taka... ale i moja była nie taka, pokiela sie nie wydała... Oj, nie taka była, nie...
(po chwili).
Ha, no, darmo... Takie widać przeznaczenie było i bedzie.
(Patrzy w ogień. Marysia się uspokaja. Odgłosy dolatują zdaleka — po chwili).
GAZDA (do macochy). Co sie macie trapić?... Telo nas tu, co i tam... (wskazuje na niebo). Człek żyje, pokiela zdole żyć — a potem, to sie ta i świat bez nas pieknie ładnie obejdzie...
(po chwili).
Nima co drugim miejsca zastępować. Oni se ta sami dadzą radę... Młodzi są, pokiela są, niech robią, niech gazdują...
MACOCHA (z dławioną złością). Niech gazdują.. —
GAZDA A i wnetki nie będą mieć na czem...
(po chwili).
Nima sie co dziwić, moiściewy, że ludzie gorsi... Jeden drugiego wypycha, bo im ciasno, coraz to ciaśniej... Tak, moiściewy. I drzewiej, za moje pamięci, bywały roki złe... Ale też i gazdów było mniej. Jeden drugiego rad skrzepił i dospomógł, bo miał z czego, moiściewy... Gruntu było niemało — lasów nie brakowało...
(Słychać z dala fujarki i polanny śpiew:)
»Hej!... Było życie, było! Stary ociec gwarzył: Słonko jaśniej świeciło, Chleb sie ludziom darzył...«
(potrójne echa).
GAZDA. Pamiętam... Ociec mój wypasał sześć par wołów... owiec miał ze trzysta...
(Fujarki i polanny śpiew:)
»Hej!... Były czasy, były! My ich nie zaznali — Rok po roku przechodzi, Czas ucieka dalej...«
(potrójne echa).
GAZDA (patrzy zamyślony w ogień, potem ociera łzy[27]rękawem i szepce). Mieły mocny Boże!... Mieły mocny Boże!... Na co to przyszło, na co... Na jaki mizerny koniec człekowi...
MACOCHA. Tak przychodzi... (ogląda się z niepokojem).