Okręty zbłąkane/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Okręty zbłąkane
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IV.
KUSZENIE.

Pitt Hardful po swojem niezwykłem wystąpieniu publicznem, podczas którego rzucił śmiałą myśl zorganizowania życia zapomnianemu i wyzyskiwanemu północnemu szczepowi oraz utworzenia w kraju, należącym do niego, dużego, rozporządzającego poważnemi kapitałami przedsiębiorstwa kulturalno-przemysłowego, z zajęciem czytywał stosy dzienników, roztrząsających i krytykujących „zuchwały projekt“.
Większa część prasy wyrażała obawę, że zamierzenie „awanturniczego szypra“ może doprowadzić państwo do zatargu z rządem Sowietów, który, jak już w Europie oddawna się przekonano, mimo swoje szumne hasła wolnościowe, nie zdradza najmniejszej chęci obdarzenia wolnością ludów, podbitych niegdyś przez rosyjskich carów.
Wobec tego dziennikarze i poważni publicyści polityczni i ekonomiści przestrzegali swoich współobywateli, aby się nie dali złapać na lep wspaniałych zysków, obiecywanych przez „zbytnio przedsiębiorczego przybysza z dalekiej północy“.
W niektórych artykułach jednak wskazywano na możliwości przemysłowe, przed któremi plan pana Hardfula odkrywał szeroką drogę. Mówiono dużo o przełomie ekonomicznym w Europie i o walce banków światowych o złoto.
— Gdyby więc — pisali ekonomiści — „projekt Hardfula“ pozwolił na zgromadzenie nowych zapasów złota poza temi, które przelewają się na świecie z kasy banków jednego państwa do drugiego, cała sprawa nabrałaby szczególnego, państwowego znaczenia i zasługiwałaby na to, aby się nią zająć we wszystkich szczegółach, odrzucając jednak z całą stanowczością dziwaczną myśl utworzenia jakiegoś operetkowego państewka Samojedów, o których nikt nigdy nie słyszał, oraz zasadniczo błędną myśl wciągnięcia do afery licznych, lecz drobnych kapitalików.
W najpoważniejszem piśmie, związanem z najbardziej wpływowemi sferami rządowemi i finansowemi, odezwał się też znany publicysta, wielokrotny poseł do parlamentu i były minister handlu i przemysłu.
Ten pan z całą powagą i niezbitą argumentacją dowodził, że projekt Hardfula można nazwać dziecinno-mądrym. Należy też odpowiednio ustosunkować się do tego produktu marzycielskiej głowy, na finansach i polityce nieznającej się zgoła. Podług rady byłego ministra należało odrzucić mrzonki, oskubać projekt z romantycznych piórek i zbadać złotodajny teren przy udziale państwowych ekspertów, a po dodatniem przez nich orzeczeniu państwo powinnoby ująć w swoje ręce finansową organizację tego przedsiębiorstwa i poprowadzić je na podstawie znanych już praktyk koncesyjnych, których przykładem są Klondyke, Kanada, południowa Afryka i Wenezuela.
Czytając wszystko, co drukowały dzienniki o jego projekcie, Pitt Hardful stawał się coraz smutniejszym, chwilami zaś ogarniał go gniew straszliwy.
Biegał wtedy po willi a, rozcierając dokuczające mu, bezwładne ramię, klął po marynarsku i mruczał:
— Wypowiedziały się najtęższe głowy narodu, a przecież nikt nie zrozumiał i nie wyczuł, do czego dążyłem, projektując eksploatację północnych pokładów złota na szeroką, zbiorową skalę! Co, do stu zardzewiałych kotwic, czyżby życie współczesne wyżarło do reszty porywy i podświadome wymogi serca i sumienia?!
Jednak wkońcu przyszło coś naksztalt słabego pocieszenia.
Jakiś literat, nazwiskiem Louis Bertrand, zamieścił w brukowej, lecz bardzo popularnej gazetce artykuł pod tytułem: „Nowe złoto“.
Po raz pierwszy posłyszał Pitt Hardful swoją myśl, ujętą w formę logiczną, literacką i wyrażoną językiem, zrozumiałym dla wszystkich.
Pan Bertrand na wstępie artykułu wyraził zdumienie, że tyle już pisano o tak zwanym „projekcie Hardfula“, lecz nikt dotąd nie zwrócił uwagi na najważniejszą, najoryginalniejszą i, być może, najdonioślejszą jego cechę.
— Nieznany naszym sferom finansowym człowiek — pisał Bertrand — proponuje założenie towarzystwa dla eksploatacji bogactw północy, — towarzystwa, opartego na osobistej pracy kapitalistów w przedsiębiorstwie, na jakimś proporcjonalnym podziale zdobytego metalu i na potrącaniu pewnej i, jak mi się wydaje, znacznej części zysków na cele kulturalne, chociaż takowe w raporcie projektodawcy mogą się wydać fantastycznemi. Nie miałem nigdy sposobności rozmawiać z kapitanem Hardful, lecz niech mi będzie pozwolonem wyrazić moją hypotezę co do istoty jego zamierzeń. Idea pana Hardfula w nasze czasy, w dobie panujących powszechnie i wszechwładnie zapatrywań na formę życia współczesnego, wydaje mi się być nową, bardzo śmiałą, oryginalną i nad wyraz szlachetną. Nie myślę, żeby ideologja projektodawcy zatriumfowała na całej linji, lecz pozwalam sobie twierdzić, że gdyby udało się ją urzeczywistnić, zrealizować, chociażby w połowie tylko, mogłaby ona uczynić przewrót w dziedzinie ekonomicznej polityki państw, więcej — w dziedzinie etyki socjalnej.
Louis Betrand zwracał uwagę swych czytelników na fakt, że Hardful żądał udziału każdego uczestnika w bezpośredniej pracy w ciężkim terenie polarnym i podziału zysków podług już zgóry przyjętej formuły. Miało to wielkie znaczenie ustalania norm prawdziwej wartości pracy — jak fizycznej, tak też i psychicznej, co dawałoby złotu, jako miernikowi wartości i cen, prawdziwą, naturalną siłę płatniczą. Poza tem taka sytuacja wytworzyłaby niezawodnie kadry dobrze ze sobą zgranych współtowarzyszów pracy i nader ciężkiego życia, raz na zawsze oduczając ich od eksploatowania i wyzysku słabszych i biedniejszych członków stowarzyszenia. Nawet fantastyczna idea obrony praw Samojedów i utworzenia dla nich cywilizowanego państewka — jest tylko na pozór fantastyczną, w gruncie zaś ma służyć wzniosłemu celowi — którym jest użycie znacznej części dużych zysków na rzeczy ogólnoludzkie, a więc wprowadzenie zasady, odrzuconej całkowicie przez egoistyczne, imperjalistycznie nastrojone jednostki i organizacje przemysłowe.
— Kapitan Pitt Hardful zamierza przeprowadzić głęboko sięgającą rewolucję w dziedzinie przemysłu i finansów! — temi słowy zakończył Louis Bertrand swój artykuł.
Kapitan, ucieszony niewymownie, natychmiast zatelefonował do publicysty i otrzymał obietnicę, że ten za godzinę przyjedzie do niego.
Istotnie pan Louis Bertrand przybył we wskazanym czasie.
Był to malutki staruszek z ogromną czupryną siwych włosów i okrągłemi okularami na drobnym, fioletowym nosku. Przez grube szkła świeciły mu się ironją niebieskie oczy, usta krzywiły się co chwila w szyderczym uśmiechu.
— Miło mi jest poznać reformatora społeczeństwa... — zaczął dziennikarz, potrząsając rękę Pitta Hardfula i bez zaproszenia ciskając swoje drobne ciało na wygodny, miękki fotel.
— Panie Bertrand! — odpowiedział ze śmiechem kapitan. — Artykuł pana zażenował mnie, ponieważ wcale nie myślałem o tak głębokich przewrotach społecznych, na jakie pan wskazuje...
— O czemżeż pan myślał zatem? — z bezczelnością w głosie zapytał dziennikarz.
— Myślałem o rzeczach mniejszych, ale, być może, dla mnie ważniejszych, — odparł kapitan.
— Ciekaw jestem posłyszeć o tem! — rzucił Bertrand.
Pitt Hardful przyjrzał się dziennikarzowi tak bacznie, że ten aż się poruszył na swojem miejscu.
Kapitanowi wydało się, że przejrzał tego człowieka, a dojrzał w nim to, co znajdywał w samym sobie przed więzieniem i czem teraz pogardzał.
Pitt Hardful zrozumiał, że pan Bertrand doskonale ujmuje obecny stan cywilizowanej ludzkości, że widzi wyraźnie drogę, którą ona dąży do wielkiej katastrofy. Wszystkie grzechy, wady, straszliwe błędy społeczeństwa niezawodnie nie mogły się ukryć od szyderczych, niebieskich oczu dziennikarza; widział on niemi nie tylko najbliższą metę, rozumiał, że grzechy i błędy stają się obmyśloną w szczegółach polityką, popychającą całą ludzkość po pochyłej powierzchni aż do urwiska, gdzie na dnie panowała mroczna otchłań, z której wyjścia być nie mogło.
I mimo to, ten mądry, przewidujący staruszek istniał najspokojniej wśród tych miljonów ludzi, porwanych szałem i zbrodniczą żądzą wzbogacenia się i używania za byle jaką cenę, chociażby depcząc po trupach najbliższych osób, a nawet całych warstw społecznych i innych narodów.
Notował on fakty, zjawiska, przejawy zbiorowej ideologji, grupował, systematyzował, poddawał krytyce, lecz jednocześnie sam żył tem życiem, w całej pełni korzystał z niego i, jak już słyszał Pitt Hardful, ciągnął dobre zyski i prosperował. Prosperował na zbrodni i psychozie ludzkości, jak wspaniały grzyb lub storczyk barwny na gnijącym kadłubie wspaniałej palmy lub magnolji, powalonej przez orkan.
— Panie Bertrand, — rzekł kapitan. — Ja nigdy nie myślałem o przewartościowaniu złota i jego stosunku do wysiłku pracy ludzkiej. Nigdy — daję panu słowo! Wprost chciałem i chcę rzucić jak największą ilość ludzi do takiego kraju, gdzie musieliby ocierać się o siebie bezpośrednio, stojąc ramię przy ramieniu, walcząc ciężko, z narażeniem życia i w każdej chwili potrzebując pomocy i współczucia sąsiada z lewej i z prawej strony. To zbliżyłoby przeróżnych ludzi do siebie, obudziłoby myśl o braterstwie i duchowej bliskości, zrodziłoby zrozumienie trosk bliźniego, a ponieważ plon ich pracy podlega podziałowi i nikt ponad normę nie może się wzbogacić, — znikłyby wkońcu zawiść i współzawodnictwo egoistyczne!
— Komunizm? — rzucił Bertrand i zapalił papierosa.
— Nie, panie! — zaprzeczył kapitan. — Komunizm zabija indywidualizm; mój plan rozwija go, bo normy zysku nie są jednakowe, lecz sprawiedliwie wyższe lub niższe dla wysiłku różnej wartości. To — zrozumiałe! W moim planie jest jeszcze jeden punkt — opieka i troska o los owego szczepu Samojedów, o których tu chyba nikt nie słyszał. Poco to robię? Oprócz mojej osobistej sympatji do tego północnego ludu, chcę przekonać ludzi, że złoto powinno mieć na celu nietylko wzbogacenie się osobiste lub kolektywne, lecz choćby częściowo być użyte dla polepszenia bytu nędznych, bezbronnych lub biernych odłamów ludzkości. Jest to, podług mego przekonania, najlepsza droga do porozumienia się ludzi, narodów, państw pomiędzy sobą, mocarna broń, najskuteczniej osłaniająca pokój na ziemi i zwrot rzeczywisty do życia prawdziwie chrześcijańskiego.
— Czy pan przypadkiem nie chce zostać misjonarzem, lub jakimś nowym prorokiem — prorokiem-miljonerem? — cicho zaśmiał się stary dziennikarz.
— Nie, panie, ja chciałbym tylko wytworzyć kilka tysięcy ludzi, inaczej patrzących na życie, niż współczesna cywilizowana ludzkość — odparł Pitt Hardful ze smutkiem w głosie.
— A potem? — rzucił pytanie Bertrand.
— Potem? Ci ludzie już nie będą obojętni dla pomyłek i zbrodni, które dzieją się bezkarnie wokół nas! — wybuchnął kapitan.
— Szkoła nowej rewolucji? — mruknął Bertrand. — Marzyli o tem ludziska przed panem... marzyli nieraz... Schnitzler... Tołstoj...
— Być może... być może... że rozpoczniemy nową krucjatę... bez wojny jednak, bez przelewu krwi... — szepnął Hardful.
Bertrand parsknął śmiechem i z jakąś pasją cisnął papieros na podłogę.
— Tu mam pana, mam całego, jak na dłoni! — krzyknął gniewnie. — Krucjata! Bez przelewu krwi, bez wojny? Gdyby pan powiedział: moi uczniowie, naśladowcy, czy tam towarzysze zgromadzą góry złota i użyją je na podbój zmaterjalizowanego świata współczesnego — zrozumiałbym i przyklasnąłbym panu. Przed chwilą posłyszałem bezsilne marzycielskie zdanie o „krucjacie bez krwi“ i już wiem, co mam myśleć o panu! Jest pan manjakiem albo zgoła warjatem...
— Mój panie Bertrand!
— Ależ tak, tak! Pan może mnie wyrzucić ze swego mieszkania, lecz ja nie cofnę swoich słów! — wołał staruszek. — Nic się panu nie uda i dziękuj pan, panie kapitanie, Bogu, jeżeli anarchiści nie podrzucą panu maszyny piekielnej, kapitaliści zaś nie pchną na pana najemnego zabójcy, a ten lub inny rząd nie wpakuje pana do domu obłąkanych lub nawet do więzienia. Taka jest moja przepowiednia Kassandry!
— Pan jest pesymistą! — zauważył, marszcząc brwi Pitt Hardful.
— Nie, tylko ja znam tę zgraję ludzką, złożoną z rekinów i szakali, a najczęściej gadów, czających się w czystym napozór piasku. Ja wiem, że pan — marzyciel gołębiego serca, naiwnie wierzący w istnienie dawnego pierwotnego typu „homo sapiens“, typu, który dawno przeszedł w ewolucyjną formę „homo atrox“, pan zginie od jego kłów, pazurów lub jadu! I poco ja do pana przyszedłem?!
— Żałuje pan tego? — zapytał, uśmiechając się, kapitan.
— Pewno, że żałuję! Nie będę teraz spał przez trzy noce i trawienie sobie zepsuję! Myślałem, że spadnie nareszcie młot na żelazne łby społeczeństwa, a tu tymczasem widzę przed sobą gałązkę oliwną, uroczą flagę z bladoniebieskiego jedwabiu. Do djabła! Takie rozczarowanie na stare lata!!
Długo sapał, klął i utyskiwał stary dziennikarz, aż wreszcie trochę się uspokoił i odszedł, obiecawszy gospodarzowi, że przyjdzie za parę dni i przyniesie mu projekt „krucjaty“, któraby była skuteczniejszą „na żmije i pantery“.
Pozostawszy sam, Pitt Hardful, wyciągnął prawe ramię i syknął:
— On ma rację, lecz i ja też mam! Oto powróciłem do społeczeństwa, aby się zemścić na niem za moją poniewierkę i pogrążenie mnie w rozpaczy, lecz, ujrzawszy otchłań nędzy ciał i dusz, wyciągam ku wszystkim rękę i, jak mogę i umiem, chcę poprowadzić ich ku słońcu, chociażby na chwilę, do czasu... póki się nie wyczerpie złoto w górach Mgoa-Moa... Niech będzie choć jeden epizod, niech pozostanie wspomnienie o jednym chociaż wypadku; kto wie — być może, stanie się on fermentem, bardziej czynnym i buntującym sumienie głębiej, niż wydaje się to Bertrandowi.
Na wspomnienie o starym dziennikarzu kapitan uśmiechnął się zjadliwie i syknął:
— Staruszek marzy o młocie, rozwalającym żelazne łby społeczeństwa, a tymczasem, jak mnie poinformowano, pobiera pokaźne wynagrodzenie od swej wcale nie radykalnej i nie arcy-moralnej gazety, ma własny samochód i dom w Lille...
Gdy ze szpalt prasy codziennej i z ust obywateli miasta nie schodziło imię znowu stającego się zagadkowym Pitta Hardfula, zamiejska willa jego widziała sporo gości, odwiedzających kapitana.
Bywali tu teraz ludzie przeróżni i do różnych sfer i klas społecznych należący.
Przychodziły tu chyłkiem typy ciemne, obawiające się spotkania z „granatowymi mundurami“, a zainteresowane przedsiębiorstwem kapitana więcej od innych, bo lepiej i szczegółowiej wiedziały, jak sprawy stoją, ponieważ po tawernach i szynkach trajkotał o tem gadatliwy Miguel, a wtórował mu Puhacz, który znalazł na bruku miejskim sporo znajomych, przyjaciół i współtowarzyszy międzynarodowej kloaki, jaką jest więzienie.
Ci przybysze pytali się Pitta Hardfula wprost:
— Nie mamy nic, lecz jechać na północ po złoto możemy, bo chcemy stać się bogaczami, jak Rudy Szczur, jak Puhacz, lub Szkarłatny Pedro...
— Doskonale! — odpowiedział im kapitan. — Powiedzieliście, czego wy pragniecie, ale ja pragnę, abyście pojechali tam z postanowieniem porzucenia na zawsze uprawianego dotychczas procederu, który zmusza was tak bojaźliwie oglądać się i nadsłuchiwać; pragnę, abyście tam pracowali jak galernicy, jednocześnie żeby każdy z was czuł się jak najwolniejszy z wolnych, jak uczciwy pracownik, nie mający zawiści, nie obmyślający krzywdy innego pracownika, ale pewny jutra.
— To się tam pokaże!... Aby się tylko dorwać do tych waszych terenów... — mruczeli goście.
— Obawiam się tylko, że skoro jedziecie z zamiarem „dorwania się“ do naszych terenów — z szyderstwem w głosie odpowiedział kapitan, — może to być wasza ostatnia podróż...
— Ostatnia, jakto ostatnia? — padały ponure pytania.
— Nie mamy u siebie ani sądu, ani policji, lecz ręczę wam, przyjaciele, że nie ukryje się tam w razie przywłaszczenia ani jeden gram złota, a w następstwie wyrok... śmierć! — odpowiedział Pitt Hardful.
— Śmierć? Któż ją zadaje, skoro nie macie sądu? — rozległy się zdumione i strwożone głosy.
— Mój Boże! — wzruszając ramionami, zawołał kapitan. — Nie wątpię, że znacie imię Szkarłatnego Pedra? I o Falkonecie chyba też słyszeliście? No, tak, widzę, że znacie tych dżentelmenów! Otóż oni opowiadali mi, że nieraz wykonywali wyrok, gdy któryś tam z bandy „zasypał“ lub zdradził innego. Naco im sąd, policja?!
— Hm, hm... — mruczeli zaniepokojeni goście, — to takie buty?!... Pomyśleć tedy trzeba nad wyjazdem.
— Mądre słowa! — zgadzał się Pitt Hardful. — Moja jednak rada — nie śpieszcie się zbytnio i dobrze zbadajcie, czy aby wam kły mogą stępieć, bo inaczej...
Kapitan uczynił prawą ręką bardzo wyrazisty ruch, po którym ponure draby trzaskać zaczęły w palce i sapać niespokojnie.
Wkrótce odeszli i nie powrócili więcej.
Po tych bandytach, złodziejach, rozpruwaczach kas, szczurach hotelowych, apaszach i innych mętach wielkomiejskich zjawiła się elita towarzystwa — prywatni finansiści, częstokroć „nuworysze“, zamożna i przedsiębiorcza arystokracja, bankierzy i przemysłowcy.
Sprawę stawiali jasno i wyraźnie.
— Panie kapitanie! — mówili. — Te pańskie punkty co do pracy osobistej na terenie i pomocy Samojedom są, jak dobrze rozumiemy, dekoracją, wybiegiem, mydleniem oczu. My poślemy rzeczoznawców na Tajmyr, lecz tylko dla spokoju publiczności, wierzymy zaś, że znalazł pan złoto na północy, a jeżeli go nawet tam niema, to nic nie szkodzi. Zawsze uda się nam założyć akcyjne towarzystwo „Polarne Złoto“ (nieprawdaż — piękna nazwa?) i wyciągnąć z kieszeni łaknącej bogactwa publiczności tyle miljonów, ile zechcemy. Niech pan tylko nie gra z nami komedji, ale wprost powie — ile?
— Co to znaczy: ile? — pytał, mrużąc oczy, kapitan.
— Ile pan żąda od nas z tych sum, które nam złożą akcjonarjusze „Polarnego Złota“? — odpowiedział prezes związku banków.
— Nic! — zaśmiał się Pitt Hardful. — Nic, bo nie będzie żadnego akcyjnego nabierania ludzi, panowie! Ma powstać towarzystwo na wskazanych przez mnie warunkach i — powstanie!
— Pan chyba sobie z nas żartuje? — krzyknął inny bankier. — Cóż pan myśli, że nasi geologowie i górnicy nie znajdą półwyspu Tajmyrskiego i nie zdobędą tam terenów bez pomocy pana? Ha! Ha! Nie pomyślał pan o tem, prawda?
Pitt Hardful wstał i spokojnie odparł:
— Więc aż tak dalece spodobał się panom mój projekt, że chcielibyście się dopuścić... dopuścić się zupełnie wyraźnego szwindlu... Na szczęście, nie uda się wam ta sprawa. Tereny złotodajne są w całkowitem legalnem posiadaniu już istniejącego towarzystwa, co uznał rząd rosyjski i rada starców szczepu, do którego ziemia ta od wieków należy. Lecz skoro panowie raczą w ten sposób kwestję stawiać, to może przerwiemy dalszą dyskusję... Migu, podaj panom palta, kapelusze i laski, bo panom śpieszno...
— Socjalista z pana i źle pan skończy! — zauważył pewien stary arystokrata.
— Nie jestem socjalistą, bo nie uznaję bezdusznej i bezwolnej trzody, kierowanej przez kogoś, kto uważa siebie (niewiadomo — dlaczego) za zbiornik woli i intelektu kolektywnego!
— Ależ pan wprowadza zasady socjalistyczne do przedsiębiorstwa! — zawołał inny gość.
— Ja, mój panie, chcę wychować jaknajwięcej indywidualistów, którzy nie ulegaliby ślepo inercji tłumu, lecz każdy z osobna myślałby o sobie i o innych. W ten sposób zamierzam uczynić tłum mądrzejszym od stanowiących go jednostek. W życiu codziennem doświadczenie wskazuje nam, że tysiąc bardzo rozumnych, inteligentnych, kulturalnych ludzi stanowi nadmiernie wrażliwy, lekko dający się powodować z zewnątrz i całkiem głupi tłum. Socjaliści zaś marzą o tem, aby uczynić ten tłum biernem, idjotycznie pokornem i bezmyślnem stadem. Jakiż ze mnie socjalista, czcigodni panowie?! Moje uszanowanie! Szczęśliwej drogi!
Tak się pozbył Pitt Hardful przedstawicieli kapitału. Co prawda — nie odrazu, bo ten i ów nachodził go jeszcze, deptał po piętach, podsyłał pośredników, namawiał, schlebiał, kusił i czyhał.
Socjaliści nie czekali długo i kilku z nich, pod przewodnictwem prezesa partji w parlamencie, niebawem zjawiło się u Pitta Hardfula.
— My damy panu robotników inteligentnych, uświadomionych, partyjnych — oznajmili. — Oni pokażą burżujom, co umie proletarjat, gdy jest postawiony w warunki odpowiednie.
— Czy panowie uważają pięćdziesięciostopniowe mrozy, dwa miesiące lata, długą noc polarną i pracę w wiecznie zamarzniętej ziemi za warunki odpowiednie dla krzewienia socjalizmu? — ze śmiechem zapytał Pitt.
To pytanie zmieszało buńczucznych i hałaśliwych macherów socjalistycznych, więc kapitan pytał dalej:
— Czy ci towarzysze wasi będą się sami rządzili na północy?
— Nie! Instrukcje partyjne będą dane przez nas — z centralnego komitetu partji — odparli socjaliści.
— Wtedy nastawałbym, aby panowie z tego komitetu raczyli stanąć do pracy w szybach — rzekł kapitan — w szybach na północy Syberji...
— Ma pan też pomysły?! — zawołali goście chórem.
— Nie gorsze od delegowania towarzyszy, aby rządzili podług waszej recepty tymi, którzy takich rządów wcale sobie nie życzą! — odciął się Pitt Hardful, a, spostrzegłszy, że goście milczą, ciągnął dalej: — Poza tem, panowie, zachodzi zasadnicza różnica pomiędzy partyjnym socjalizmem a moją teorją. Wy chcecie wychować ujednostajnione, standaryzowane, na jedno kopyto uszyte społeczeństwo, którego miernikiem i prototypem jest najnędzniejszy, najciemniejszy i najmniej uzdolniony członek waszej partji. Ja zaś zamierzam utworzyć grupę społeczną, bardzo żywotną, energiczną i uświadomioną, lecz taką, gdzie skala termometru zaczyna się od najbardziej zdolnego, pomysłowego, mądrego i szlachetnego, aby inni szli coraz wyżej, dążąc do tego chwilowego ideału. Chwilowego, powtarzam, bo na podstawie zakończonego już doświadczenia, przewiduję, że konkurencja duchowych wartości będzie tak intensywna, iż ideał zacznie szybko wznosić się na coraz to nowe wyżyny, a termometr socjalnej etyki i jej przejawów będzie ciągle szedł w górę i w górę!
— Zamierza pan wytworzyć arystokrację ducha! — zaśmiał się leader socjalistów. — Znamy te brednie!
— Czy pan miałby co przeciwko takiej arystokracji i wolałby, abym mówił z panem o świnopasach, pijanych karownikach lub woźnicach, pędzących żywot na furach z odpadkami wielkich miast?
Na to pytanie socjaliści odpowiedzieli niejasnem mruczeniem i wkrótce zaczęli żegnać gospodarza.
Leader, patrząc na kapitana, nie wytrzymał i zauważył złośliwie:
— Jak na zbawcę ludzkości — za piękną posiada pan siedzibę, kapitanie Pitt Hardful!
Towarzysze parsknęli śmiechem, drwiąco spoglądając na gospodarza.
— Plon własnej ciężkiej pracy na morzu i na północy, panowie! Własne to, moje, z potu, krwi i trudu mego powstałe. Chciałbym, żeby wszyscy ludzie mieli taką własność — z potu, krwi i trudu, a nie z gadania w imieniu ciemnych i omamionych hasłami wyborców, nie z kasy partyjnej, do której płacą nic nie rozumiejący biedacy głodni i chorzy! Ale, ale! Widziałem, że panowie przybyli tu bardzo porządnemi samochodami. Chciałbym wiedzieć, czy przed obraniem do parlamentu i centralnego komitetu partji posiadali panowie samochody?
Socjaliści pośpiesznie opuścili willę Pitta Hardfula.
— Nieużytek jakiś i zacofany brutal! — zauważył leader.
— Fantasta, który pęknie jak bańka mydlana! — zawyrokował członek centralnego komitetu.
A Pitt Hardful, patrząc przez okno za odjeżdżającymi, śmiał się wesoło.
Cieszył się, że życie wielkiego miasta zdradzało przed nim swoje tajemnice.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.