Okręty zbłąkane/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Okręty zbłąkane
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
PITT HARDFUL NA WIDOWNI.

Pali się jedyna lampa w sali zamiejskiej willi kapitana Hardfula.
Trzech mężczyzn od godziny przemierza ją szerokiemi, nieco chwiejnemi krokami, zdradzającemi zawód marynarzy.
Gdyby ktoś obcy podglądał przez okno, przyszedłby do przekonania, że obszerny pokój jest nabity po brzegi gośćmi, tymczasem w sali przechadzało się tylko trzech ludzi.
Jednak wśród nich był jeden, który, zdawało się, wypełniał sobą całą willę. Był to tak niezwykle wybujały, rozrośnięty olbrzym, że przy nim barczysty, powolny w ruchach kapitan i niespokojny, stale podniecony Miguel mogli być uważani za drobne istoty.
Olbrzym w zapiętej szczelnie granatowej kurcie, z galonami szypra na rękawach, chodził, z szacunkiem pochylając głowę w stronę kapitana, i basowym głosem opowiadał:
— Na Boga i Najświętszą Pannę, sztormanie, toć już tyle lat minęło gdyśmy się po raz ostatni widzieli, a przecież wydaje mi się, że to zaledwie miesiąc jakeśmy się rozstali? Pamiętam tak, jakgdyby to wczoraj było, gdyśmy z honorami opuścili do morza kapitana Olafa Nilsena koło Lofotów, a później rozłąkę naszą, kiedym odpływał na „Witeziu“ z Hadsefiordu...
— Wciąż jeszcze ryjecie morze na „Witeziu“ i nie chcecie osiąść na lądzie? — spytał Pitt Hardful.
— Poco, sztormanie? — wzruszył barami i odsapnął olbrzym. — Kiedy po pierwszej pływance rzuciłem kotew koło Lango, przyszła do mnie Elza Tornwalsen i rzekła tak: „Dobry mój Mikołaju Skalny, wyjeżdżam stąd na zawsze, być może, na zawsze... nie potrzebuję więcej kutra, lecz nie chciałabym go oddać w obce i nieznane mi ręce... Lubili was Olaf Nilsen i „Biały kapitan“, — kupcie u mnie „Witezia“... Ja, sztormanie, mając dwanaście lat, już ryłem morze i nie wiem, czy potrafiłbym co innego robić, no, to i kupiłem.
— To Elza Tornwalsen opuściła wyspę Lango — spytał kapitan.
— Gdy po drugiej ryzie na północ byłem w Hadsefiordzie, rybacy powiedzieli mi, że Elza wyjechała — odpowiedział Mikołaj Skalny. — Domek nad spychem...
— Dokąd wyjechała? — przerwał mu Pitt Hardful.
— Ludziska nic nie gadali, a jam nie pytał...
— No, pewno... — mruknął Hardful. — Jakież ryzy robicie, szyprze?
— Dotąd jedną i tę samą — na Tajmyr. Mam dostawę ryby, mąki, masła, mięsa mrożonego i wszystkiego, co potrzeba dla kopalń złota. Stałem się armatorem co się zowie i za „Witeziem“ nieraz prowadzę pięć lub sześć dużych statków parowych. Tam już sprawa tak rozpuchła, że trzeba nią inaczej pokierować, sztormanie.
— Dobrze! — odparł Pitt Hardful. — Czy przywieźliście ze sobą Puhacza i Bezimiennego?
— Czekają w Hawrze na wezwanie wasze, sztormanie — zawołał olbrzym. — Puhacz już zdążył zrobić awanturę w Grand Café, a później w pięknym hotelu Frascatti, lecz Bezimienny załatwił całe zajście i zamknął starego pijaka w rumie na trzy spusty.
— Poczekajcie tu na mnie, szyprze, a, żeby wam się nie nudziło, Miguel przyniesie whisky i syfon wody sodowej. Napiszę list do Bezimiennego, oddacie mu go i przyjedziecie razem z tymi dwoma do mnie jutro, koniecznie jutro — rzekł Pitt Hardful.
— Rozkaz kapitanie! — odezwał się szyper.
W godzinę później rudy Miguel wsadzał olbrzymiego szypra do wagonu ekspressu i krzyczał do niego przez opuszczoną szybę:
— A ostrożnie się ruszaj, drabie okropny, bo wywalisz ścianę wozu.
— N — no, cicho bądź ty „Rudy Szczurze“! — mruczał ubawiony szyper, pykając fajkę i wycierając rękawem marynarki spocone czoło.
W trzy dni po tej rozmowie rozklejono w mieście barwne afisze.
Ktoś, widać, bardzo pomysłowy zaprojektował je. Na ogromnych arkuszach zielonego, żółtego i niebieskiego papieru widniał róg obfitości, z wysypującemi się z niego złotemi monetami, zlewającemi się następnie w napis następującej treści:

Kapitan dalekich ryz
Pitt Hardful
zaprasza wszystkich posiadaczy jakichkolwiek oszczędności na organizacyjne zebranie nowego towarzystwa dla eksploatacji kopalni złota na skrajnej północy.
Sala Bigourd, o godz. 8 wieczór
25 września 1927 r.
Wstęp wolny
.

O wyznaczonej godzinie sala Bigourd nie mogła zmieścić wszystkich, których ściągnęło do niej ogłoszenie kapitana Hardfula. Tłumy zatłoczyły uliczkę des Combes tak szczelnie, że aż policja musiała zaprowadzić porządek, co jej się udało dopiero po oznajmieniu, iż nazajutrz zebranie się powtórzy.
Publiczność na sali uspokoiła się wreszcie i zajęła swoje miejsca.
Pitt Hardful przyglądał się jej bacznie. Z przyjemnością przekonał się wkrótce, że na jego pociągające wezwanie stawili się nie tylko ludzie majętni, znani w mieście kapitaliści, lecz i mieszkańcy przedmieści i brudnych zaułków, wszyscy ci, co z trudem, w znoju codziennym walczyli o byt i grosz po groszu ciułali drobne, nędzne oszczędności na straszliwy dzień bezrobocia, choroby lub śmierci osób bliskich i drogich.
— O tem właśnie marzyłem! — krzyczała wielka radość w sercu Pitta Hardfula.
Pewnym krokiem — wszedł na katedrę, powitał zebranych i rozpoczął przemówienie.
— Mógłbym był nie przedstawiać się wam, obywatele, bo uczyniły to za mnie „Prawda z lewego brzegu“, „Głos Gawiedzi“ i inne mniej lub więcej jednakowo szanowne pisma naszego miasta, ale... Jestem kapitan Pitt Hardful, dawny mieszkaniec miejskiego więzienia, którem ukarano mnie najzupełniej sprawiedliwie.
— Brawo! Co za rozbrajająca szczerość! — rozległy się wesołe okrzyki.
— Niech żyje Pitt Hardful! — wtórowały im głosy ponure z tylnych rzędów i z galerji.
Kapitan podniósł rękę i ciągnął dalej:
— Po więzieniu szukałem dla siebie zarobku i dostałem się na kuter „Witeź“, należący do norweskiego szypra, Olafa Nilsena, z którym odbyłem kilka pływanek handlowych, mając w rumie pod pokładem nie kontrabandę i nie porwane do domów rozpusty kobiety, o czem mogą świadczyć znajdujące się tu na sali dokumenty komór celnych, sprawdzających ładunek „Witezia“, lecz towary, potrzebne dla mieszkańców dalekiej północy — dla rybaków, myśliwców i pastuchów. Nie będę zabierał czasu szanownej publiczności, tu zgromadzonej, opisem naszych dość niezwykłych ryz, przejdę natomiast do tego punktu, który zmusił mnie do zwołania posiadaczy oszczędności.
Po tym wstępie Pitt Hardful opowiedział zebranym o ciężkiej i niebezpiecznej pływance do brzegów półwyspu Tajmyrskiego na oceanie Lodowatym i o odkryciu tam potężnych pokładów złota.
Kapitan śledził uważnie nastroje, panujące na sali, więc odrazu spostrzegł drapieżne błyski w oczach słuchaczów i wyczuł, że dość wrogi i szyderczy, pełny podejrzliwości nastrój szybko pierzcha, ustępując miejsca żywemu zainteresowaniu.
— Panowie! — oznajmił Pitt Hardful. — Wśród ludzi, odbywających tę daleką i awanturniczą podróż, mieliśmy dwóch bardzo doświadczonych prospektorów — poszukiwaczy złota, którzy strawili część swego życia w Klondajku i we wschodniej Syberji. Są to panowie Roy Halter, znany pod przezwiskiem „Bezimienny“, oraz Walter Sparrow, posiadający nadany mu przez współtowarzyszy przydomek — „Puhacz“. Właśnie na moje wezwanie obaj czcigodni dżentelmeni przybyli, aby złożyć tu raport z tego, cośmy zdążyli już zrobić na dalekiej Północy. Za pozwoleniem szanownego zgromadzenia, udzielam głosu wspomnianym dżentelmenom.
— Brawo! Brawo! — rozległy się oklaski i krzyki. — Sprawa ta, widać, postawiona jest poważnie!
Pitt Hardful zeszedł z estrady, a na jego miejsce zjawiła się wyniosła postać człowieka o pięknej, lecz zimnej twarzy i oczach bezbarwnych, szyderczych i przenikliwych prawie nieznośnie.
Głosem twardym, brzmiącym niby ukrytą pogróżką, rozpoczął przemawiać nikomu nieznany prelegent o powierzchowności tak bardzo niezwykłej i zwracającej na siebie powszechną uwagę.
Skłoniwszy się hardo, człowiek ten mówił:
— Nazywałem się niegdyś Roy Halter, lecz później życie tak mnie przycisnęło, że łatwiej mi się wydało istnieć pod przezwiskiem „Bezimienny“. Tak wołano na mnie po więzieniach, po tawernach i barłogach, gdzie się zbierali przemytnicy i aferzyści na tak małą skalę, że prawo dosięgało ich w okamgnieniu... Co tam długo mówić, byłbym skończył swój marny żywot w jakiejś kolejnej „pace“ za kratami, albo w rynsztoku, w pijanej bójce pchnięty nożem, lub wprost z głodu, dżentelmeni, bo to się często zdarza, — częściej, niż o tem raczą wspominać wasze gazety. Aż pewnego razu, za poradą znajomego, stawiłem się na pokład kutra „Witeź“, bo jego kapitan — Pitt Hardful przez ogłoszenie w „Daily Mail“ ofiarowywał każdemu zyskowną pracę za uczciwe i staranne spełnienie obowiązków.
— Co u djabła! — rozległy się głosy wśród publiczności. — Jakaś bajka z tysiąca i jednej nocy! Bardzo ciekawa historja!
— Słuchajcie! Nie przerywajcie! — upominali niecierpliwych słuchaczów inni. — Niech mówi mr. Roy Halter.
Bezimienny, wbijając w pierwsze rzędy swoje szydercze oczy, ciągnął dalej:
— Kapitan Pitt Hardful zawiózł nas na północny brzeg Syberji, gdzie wznosi się góra Numa, gdzie płoną zorze polarne, szaleje wicher mroźny, wicher długiej nocy, która trwa miesiące całe. Tam zażądał od nas Biały Kapitan, jak nazywaliśmy sztormana Pitta Hardfula, abyśmy się wszyscy, cała nasza zbieranina, siekanina, bigos ludzki stali zwycięzcami, czyli ludźmi wolnymi, śmiałymi, potężnie dążącymi do celu, wskazał nam pustynne wąwozy gór Mgoa i powiedział: „stąd wydobyć musicie bogactwo, które daje wolność życia w wielkich zbiorowiskach współczesnych, tu musicie przejść ciężką szkołę walki o byt, nabyć szacunku wzajemnego, uznania praw ludzkich w każdym z bliźnich naszych, rozdmuchać w sobie iskrę ducha Bożego, która da wam wolność myśli i sumienia, zabezpieczy wam szczęśliwe życie!“
Bezimienny urwał nagle i po chwili wśród martwej ciszy, panującej na sali, rzucił następujące oświadczenie:
— Chcę wierzyć, dżentelmeni, że tu, widzę przed sobą najbardziej uczciwych obywateli tego miasta. Pozwalam sobie jednak twierdzić, że towarzysze moi z północnych kresów Syberji są też uczciwi i szlachetni. To rzadko zdarzyć się może po wielkich miastach, gdzie jeden drugiego dusi, nienawidzi lub marzy o wyrwaniu mu majętności. Ludzie z kopalń północnych są pełni uczciwości i szlachetności, a muszę zaznaczyć, że wśród nas pracował też Pedro Szkarłatny. Był on poszukiwany przez policyjnych szpiclów całego świata, gdyż Pedra (niech mu ziemia będzie lekką!) znano, jako recydywistę-bandytę. Współtowarzyszem naszym był Napoleon Cep, mocno chełpliwy Francuz i aferzysta na wielką miarę: byli też i inni, a teraz z biegiem czasu wszyscy oni stali się ludźmi.
Prelegent odetchnął głęboko i już innym, spokojniejszym tonem, mówił:
— Ci to nowi, urobieni przez kapitana Pitta Hardfula ludzie, odnaleźli bogate, być może, największe na świecie złoża złota i zaczęli je wydobywać, stając się ludźmi bogatymi, dżentelmenami. Prócz tego wykryli oni na tem pustkowiu inne jeszcze skarby: kość mamutów, bursztyn, w osypach skalnych — drogie kamienie, a wokół — od koczowisk nadbrzeżnych rybaków samojedzkich aż do jurt i czumów hodowców reniferów, pasących się w zaroślach koszlawych brzóz polarnych i cedrów, — biedny, ciemny, wymierający naród, prostego, uczciwego serca i duszy czystej. Jest to szczep wyzyskiwany, okradziony ze wszystkiego, co należało do niego niegdyś, i oto towarzystwo nasze postanowiło urządzić i uporządkować podług prawa życie tych tubylców i wraz z nimi rozpocząć eksploatację nieprzebranych skarbów dalekiej północy.
Bezimienny, odprowadzany rzęsistemi oklaskami, zeszedł z estrady, a po nim wgramolił się czerwony Puhacz o oczach dziwacznie okrągłych i haczykowatym nosie, zwisającym nad małemi, niemal dziecinnemi ustami.
Miguel pochylił się do Pitta Hardfula i, cicho chichocząc, szepnął:
— Stary chyba słówka nie wybełkocze, bo mu ten haczyk w buzi wnet utkwi.
Jednak rudy Juljan nie zgadł.
Puhacz, czyli mr. Walter Sparrow, bardzo wyraźnie i szczegółowo opisał bogactwo pokładów złotodajnych ziemi w dolinie Numy i w wąwozach gór Mgoa-Moa. Mówił z powagą znawcy i wprawnego poszukiwacza żółtego metalu, malując przed słuchaczami bardzo pociągający i kuszący obraz wielkich, niebywałych zysków.
Po tej części przemówienia, powtórnie zabrał głos sam Pitt Hardful.
— Panowie, — rzucił, — mam nadzieję, że zrozumieliście już mój zamiar. Nie chcę od was żadnych ofiar, chcę dokonania sprawiedliwości przez obywateli mego miasta, gdzie urodziłem się i gdzie spędziłem młodość.
Kapitan opowiedział szczegółowo, że rząd rosyjski bezprawnie zagarnął ziemie Samojedów tajmyrskich, nie podbiwszy ich i nie robiąc z temi szczepami żadnych układów, a polityką swoją skazuje tuziemców na wymarcie w najbliższej przyszłości. Pitt Hardful zamierzał nawiązać z Samojedami regularne stosunki prawne, zatwierdzić je legalnie przez rząd swego kraju i, przenosząc do ich ojczyzny cywilizację współczesną — stałe osiedla, organizację życia, szkoły, lekarzy, — stworzyć nowy teren ekspansji europejskiej, opartej na ścisłem przestrzeganiu prawa i uznania godności ludzkiej tych wszystkich północnych rybaków, myśliwych, pastuchów. W zamian za to dzieło, głęboko cywilizacyjne, zupełnie niepodobne do tego, które się tworzy w kolonjach tropikalnych i podzwrotnikowych, Pitt Hardful obiecywał ogromne zyski z eksploatacji kopalni złota i innych bogactw naturalnych kraju.
— Od tych, którzy zaryzykowaliby swojemi oszczędnościami, żądam spełnienia kilku punktów umowy! — zakończył kapitan.
— Jakich punktów? Niech je kapitan ogłosi! — wołano na sali.
— Najpierw — cała produkcja należy do towarzystwa i zostaje podzieloną pomiędzy członków jego wedle wniesionego kapitału, wydajności pracy, lub specjalnej wiedzy i uzdolnienia pracującego współtowarzysza. Normy tego podziału już zostały ustalone przez radę naszego przedsiębiorstwa na Tajmyrze. Drugie — każdy obywatel, przystępujący do spółki ze swoim kapitałem, musi osobiście przebywać i pracować na terenach północnych, trzecie — część zysku, poza spłaceniem podatków państwu oraz dzierżawy właścicielom terenów, zostaje w kasie stowarzyszenia na cele kulturalne i na utworzenie niezależnego państewka Samojedów na półwyspie Tajmyr.
— Cóż za dziwne wymagania! — zawołał jakiś finansista, uważnie słuchający Pitta Hardfula. — Zakrawa to na romantyzm i dobroczynność!
Posłyszał to kapitan i natychmiast odparł:
— Pierwotna, niczem nie szminkowana uczciwość w życiu naszego społeczeństwa nieraz wydaje się zabawnym romantyzmem, lecz słowa i nazwy nie przerażają mnie, panowie, a warunki moje są niezmienne. Zresztą dodam, że rozumiem, iż wszystko co mówiono tu o bogactwach naszych kopalń na północy, może wydać się przesadą lub bluffem, w celu wyłudzenia kapitałów od moich współobywateli. Oznajmiam więc, że towarzystwo nasze przyjmuje na własny koszt opłatę, przewóz i pobyt na północy komisji rzeczoznawców, których zgromadzenie chciałoby wysłać na zbadanie istotnego stanu rzeczy!
Oznajmiwszy, że biuro nowego, tworzącego się przedsiębiorstwa od jutra zaczyna funkcjonować w jego willi, kapitan opuścił zebranie, które długo się nie rozchodziło, omawiając rzucony w tak dziwny sposób projekt, niebywale ciekawy i poważny.
Nazajutrz zebranie powtórzyło się z tą tylko różnicą, że przeważną część publiczności stanowiła biedota i drobni, najdrobniejsi rentjerzy.
Dzienniki zaś miały znowu żer nielada i imię Pitta Hardfula powtarzało się setki, tysiące razy na łamach różnych pism. Zarówno prasa, jak i społeczeństwo podzieliły się na dwa obozy. Dla jednych Pitt Hardful był Kolumbem, odkrywcą nowej krainy złota, dla drugich — spekulantem-marzycielem, który potrafiłby wplątać nie tylko obywateli, lecz nawet rząd w zawiłą i niebezpieczną awanturę.
Pitt Hardful czytał to wszystko i czekał cierpliwie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.