Okręty zbłąkane/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Okręty zbłąkane
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XV.
„KRAINA WIELKIEJ ODMIANY“.

Pitt Hardful w towarzystwie dawnych kolonistów wstąpił na teren „Północnego Złota“. Na brzegu powitali go mieszkańcy osiedla, którzy przybyli na Tajmyr przez czas jego długiego pobytu w Europie, oraz starszyzna Samojedów, z którą niegdyś w swojem i Olafa Nilsena imieniu zawarł był „wieczystą“ umowę.
Kapitan, mając przy sobie inżyniera Gérome i Ernsta Swena, rozglądał się dokoła.
Wszystko się tu zmieniło. Zniknęły dawne małe chatki, wtulone do ziemi, ukryte przed wichrem w jarach i fałdach tundry. Natomiast ciągnęły się szeregi małych, schludnych domków murowanych, o ścianach grubych i potrójnych szybach.
Na uboczu, bliżej jeziora, tuż naprzeciwko wyspy Czoa widniały składy kupców, handlujących z tuziemcami podług norm, ustalonych przez radę przedsiębiorstwa. Między osiedlami kolonistów i osadą handlową Pitt ze zdziwieniem ujrzał trzy duże gmachy drewniane o szeregu jasnych okien. Różnobarwne flagi i girlandy z zielonych pędów żórawiny i gałęzi cedrów zdobiły wejście do tych budowli.
Bezimienny, widząc zdumienie Pitta, objaśnił:
— Wyasygnowaliśmy część złota ze skarbca naszego na wzniesienie tych domów dla nowych kolonistów, aby mogli wygodnie przetrwać zimę, aż do czasu wykończenia osobnych murowanych domków. Wiedząc z listu kapitana, dostarczonego nam przed dwoma laty przez Mikołaja Skalnego, że będziemy mieli nowych towarzyszy, zamówiliśmy wszystko niezbędne dla życia liczniejszej osady. Chcielibyśmy, aby nowoprzybywający towarzysze czuli się jak najlepiej na terenie „Złotej Studni“ i aby jak najrychlej stali się prawdziwymi jej współobywatelami, wiernymi panującym tu zasadom!
Gérome nie mógł wstrzymać okrzyków zdziwienia, słuchając opowiadań Bezimiennego, Puhacza i Falkoneta, oprowadzających ich po terenie osady i robót. Inżynier zatrzymał się przy dużym piecu cegielni i cementowni.
— Wszystko to pomyślane i zbudowane doskonale! — zawołał w zachwycie.
— Mieliśmy dwóch dzielnych, oddanych sprawie inżynierów, przysłanych nam przed kilku laty przez kapitana. Ich to dzieło. Niestety, nie wytrzymali oni surowego klimatu północy! Jeden leży pod krzyżem na zboczach Mgoa-Moa, drugi — zmuszony był opuścić Tajmyr. Od tamtego czasu nie mamy dobrych sił fachowych! — objaśnił Falkonet, kiwając głową. — Coraz częściej odczuwamy brak takich ludzi.
Gérome przekonał się o tem naocznie, zwiedzając teren przedsiębiorstwa. Pracę nad wydobyciem złota prowadzono naraz w kilku miejscach, przyczem porzucano mniej bogate złoża, szukano zaś i eksploatowano przeważnie „gniazda“, czyli przypadkowe obfite skupienia metalu. Wprowadzało to chaos w całej produkcji, tamowało często ruch na placu robót i nie pozwalało prawidłowo i wydajnie wykorzystać ani kolejki wąskotorowej, ani też maszyny, przemywającej piaski i ziemię.
— Musimy to zmienić do gruntu! — mówił Gérome do Pitta Hardfula. — Już mam gotowy plan. Wybito tu główny szyb, który nazwano „Złotą Studnią“. Od niej to rozpoczyna się potężna żyła rudy, stanowiąca właściwie największy skarb całego przedsiębiorstwa. Pozwala ona założyć galerje podziemne, czynne przez cały rok i dopuszczające ścisłe obliczenia budżetowe i techniczne na długi szereg lat. Od głównego szybu z biegiem czasu dojdziemy do wszystkich „gniazd“, chociaż jestem przekonany, że najgłówniejsze nie zostały dotąd wykryte i znajdą się w wąwozach Mgoa-Moa — w okolicy, przeciętej przez złotą żyłę.
— Ma pan słuszność! — zgodził się Pitt. — Tymczasem roboty, prowadzone obecnie, mają taki charakter, jakgdyby pracujący na Tajmyrze ludzie zamierzali jak najprędzej wyczerpać najbogatsze złoża i porzucić tę miejscowość.
— Ktoby o tem myślał! — zawołał Puhacz. — Na tym terenie kilka pokoleń będzie się uczyło nowego życia — jeden dla wszystkich i wszyscy dla jednego!
Gérome słuchał uważnie i badał wyraz twarzy i ton głosu mówiących. Nie miał wątpliwości, że szczery poryw kierował dawnymi osadnikami „Złotej Studni“. To zmuszało go do otwartości i do poczynienia poważnych przestróg.
— Pęd do nagromadzenia największej ilości złota może mieć wręcz przeciwny zasadom przedsiębiorstwa wynik — zauważył inżynier. — Może on rozpętać chciwość i niezdrowe apetyty kolonistów mniej ideowych, podszepnąć plan zagarnięcia złota ze skarbca i porzucenia północy.
— Myślałem o tem nieraz... — odparł Pitt Hardful. — To też nasz skarbiec posiada tylko produkcję roczną, w tej jej części, która pozostaje własnością przedsiębiorstwa. Co rok odsyłamy złoto do bezpiecznego miejsca, skąd zostanie wycofane w odpowiednim czasie na cele ostatecznej walki o nowe formy życia...
— Niezbędna i mądra przezorność! — kiwnął głową inżynier.
Dzieląc się myślami i wrażeniami podeszli tymczasem do domu rady „Złotej Studni“, gdzie był przyrządzony dla nich posiłek.
W godzinę później na placu osady został zebrany wiec.
Wszyscy koloniści wylegli na odgłos dzwonu sygnałowego.
Na przygotowanej naprędce mównicy zjawił się Pitt Hardful.
Miał bladą i jak zwykle surową twarz, głos drżał mu i chwilami się załamywał:
— Przyjaciele, bracia... — zaczął, — o, jakżebym chciał, żeby wszyscy, którzy stanęli tu dziś i którzy przebywają oddawna, zostali prawdziwymi przyjaciółmi nie dla mnie, lecz dla idei, kierującej mną, i czuliby się braćmi dla siebie wzajemnie. Z punktów kontraktu, zawartego pomiędzy wami a „Północnem Złotem“, już wiecie, co wam daje kolonja i czego żąda od was. Nie będę tego powtarzał! Chcę tylko wyrazić nadzieję, że jesteście gotowi dążyć do niepodległości materjalnej nie więcej, niż do wyrobienia w sobie zasad braterstwa i bezwzględnego zaufania do siebie i towarzyszy, niż do wyzbycia się straszliwej zasady drapieżnej, podstępnej walki o byt, depcąc po trupach bliźnich. Współpraca, oparta na wierze w uczciwość każdego tu obecnego, wyzbycie się zawiści, uznanie moralnych i umysłowych wartości człowieka, ofiarność w imię ogólnego dobra, pogarda do nagromadzenia bogactw — są naszemi zasadami. Po pięciu latach opuścicie tę „krainę wielkiej odmiany“, jak ją opuszczają wkrótce Bezimienny, Puhacz, Falkonet, Szubert, Cep, Lark i inni, a, wyjeżdżając, złożycie uroczystą przysięgę, że w życiu zwykłem będziecie stosowali i rozpowszechniali nasze zasady, że przyślecie nam tu swoich zastępców, zdolnych do życia, pracy, uczuć i myśli w ramkach kodeksu „Złotej Studni“. Śmiem twierdzić, że zasady te są szczytniejsze, sprawiedliwsze i bardziej życiowe niż marzenia socjalistów i komunistów. Ci ludzie chcą albo popełnić zbrodnię, zabierając plon pracy zdolniejszych, energiczniejszych lub szczęśliwszych od nich ludzi, albo też budować nowy, nigdy dotąd nie powstały gmach na starych, rozsypujących się fundamentach...
Zapalając się coraz bardziej, Pitt ciągnął dalej śmiało już rozbrzmiewającym głosem:
— Ja też buduję nowy gmach, lecz chcę rozpocząć od fundamentów. Stary jest już zmurszały i zbutwiały do reszty. Należy tworzyć społeczeństwo, pozbawione chciwości. Socjaliści i komuniści twierdzą, że oni także dążą do tego celu. To jest fałsz! Oni są groźni dla kapitalistów, lecz nie dla kapitalizmu, ponieważ na chciwości biedaków zbudowali nietrwały gmach. Zwalczyć chciwość, krwawą żądzę walki o byt, zniszczyć kapitalizm i wojny może tylko nagle budzący się ruch ascetyczny, który zmusi najszersze masy od dołu do góry otrząsnąć się od dążenia do gromadzenia bogactw i używania, — tych grzechów naszego wieku! Celem mego życia jest doskonalenie i wyszkolenie w tym kierunku możliwie najliczniejszych rzesz obywateli wszystkich państw, wskazanie im na przykładzie, na surowej, osobistej praktyce — nowej formy życia. Ja wiem, jednak, że życie jest skomplikowane, a myśl ludzka biegnie w innym niż moja kierunku. Nie chcę doskonalić moich braci ponad możliwość, bo to zniszczyłoby dzieło moje! „Złota Studnia“, ma dać wam spokój o dzień jutrzejszy tam wśród wilków i rekinów obłędnego świata cywilizowanego. Wy nazywacie to szczęściem, a więc za to „szczęście“ założyciele tej kolonji żądają od was ścisłego przestrzegania w życiu naczelnych zasad swoich.
Kapitan podniósł zdrową rękę wysoko w powietrze i zawołał:
— Zrozumiejcie, że cel nasz jest drogim dla nas i że bronić go będziemy wszystkiemi siłami i środkami, znajdującemi się w naszem rozporządzeniu! Jest to obrona nie tylko celu, lecz najistotniejszej treści naszego życia. Z Bożą pomocą, przyjaciele, bracia, wejdźcie w nowe życie i po powrocie do ojczyzny stańcie się krzewicielami zasad „Krainy Wielkiej Odmiany“!
Po tej przemowie rozpoczęło się rozlokowanie przybyłych kolonistów, a niezmordowany, energiczny inżynier Gérome poszedł do szybu „Złotej Studni“ i zaczął go badać, obmyślając nowy plan robót podziemnych.
Pitt Hardful, podniecony i zamyślony, szedł w stronę brzegu jeziora.
Mimowoli ciągnęło go do „Witezia“, bo był to przecież jedyny i ostatni łącznik z tym światem, gdzie pozostawił Elzę i swoją tak nagle przygasłą i rozwianą nadzieję. Po deskach pokładu stąpała niegdyś Elza Tornwalsen, ręka jej zaciskała koło sztorwałowe, tu wśród tych want i bardun, w małej kabinie forkasztelu i w kajucie kapitańskiej powstał i zakończył się niewidoczny, ograniczony żelazną burtą kutra dramat, w którym on — Pitt Hardful — mimowolnie odegrał ważną rolę. Ze strachem i niemą rozpaczą myślał kapitan o dniu, gdy za zakrętem wysokiego brzegu zniknie dym „Witezia“, odpływającego do Europy. Wiedział, że prawie na cały rok zostanie odcięty od świata i już nie będzie mógł ani otrzymać żadnej wiadomości o Elzie, ani też przesłać jej chociażby słowa pozdrowienia.
W tej chwili kapitan posłyszał za sobą szybkie kroki i głos Juljana Miguela:
— Sztormanie! sztormanie!
Pitt zatrzymał się.
— Sztormanie! Grupa jakichś nowoprzybyłych kolonistów wynajęła kilku Samojedów, którzy mają odstawić ich na reniferach do łachy Syma... nie wiem, co to ma znaczyć, ale słyszałem na własne uszy, że ci ludzie nalegali na pośpiech i zastrzegli sobie tajemnicę...
Nie zdążył Miguel skończyć swego doniesienia, gdy nadbiegł zadyszany Rouvier.
— Szukam pana kapitana po całej osadzie! — zawołał i, pochyliwszy się do ucha Pitta, szepnął:
— Kilku naszych ludzi z „Roberty“ wymknęło się z osiedla i wyjechało na reniferach!
— Już miałem o tem wiadomość — kiwnął głową kapitan i po krótkim namyśle rzekł:
— Skoczcie, Rouvier, do szypra Skalnego i powiedzcie mu, aby przygotował dla mnie motorówkę.
Rouvier pobiegł ku brzegowi Tajmyru, Pitt zaś skinął na Miguela i kazał mu wyszukać Bezimiennego i Falkoneta, aby się uzbroili i niezwłocznie stawili na kutrze.
— Popłyniemy razem, Migu! — rzekł kapitan. — Musimy wyprzedzić tych zbytnio przedsiębiorczych i niecierpliwych dżentelmenów...
— No, raz się to skończy nareszcie! — wybuchnął z zaciętością i ponurą radością Miguel i szybko się oddalił.
W godzinę po tej rozmowie od burty „Witezia“ odpływała bez hałasu i turkotu mała motorówka. Chociaż mechanik stał na swojem miejscu, jednak łódź sunęła z prądem, a Miguel i Falkonet ustawiali maszt i rozwijali na niej skośny żagiel.
Nie było wątpliwości, że kapitan zamierzał płynąć, nie zdradzając swojej obecności turkotem motoru.
Pitt siedział na rufie i rozmawiał z Bezimiennym, opowiadając mu o projektowanym przez wrogów zamachu na Tajmyr.
Bezimienny, kurcząc długie, drapieżne palce, słuchał w milczeniu; tylko groźna twarz jego płonęła chwilami i złowrogo błyszczały oczy. Wreszcie mruknął:
— Przyłapać i kulą w łeb!...
— Nie chcę tego — odpowiedział Pitt, — uczynię to na wypadek zbrojnego napadu, lecz ukarać potrafię!
Bezimienny spojrzał uważnie na kapitana.
— Sztormanie, — szepnął, — jak widzę, możecie mieć ciężką przeprawę z nowymi ludźmi... Jeżeli chcecie, my nie odpłyniemy na „Witeziu“ i pozostaniemy do lata...
— Nie! — potrząsnął głową kapitan. — Spodziewam się, że tych, co tu przybyli po mnie, wychowaliście przecież na pewnych i oddanych nam ludzi? Dam sobie radę! A gdybym się przekonał, że wszyscy osadnicy na nic się dla nas nie przydadzą, odeślę ich w lecie z powrotem, — niech się rozlatują na cztery wiatry, a ja będę szukał innych...
Wschodni wiatr szybko pędził łódź ku morzu.
Ludzie milczeli, pogrążeni w myślach.
Nagle Miguel podniósł głowę i jął nadsłuchiwać.
— Słyszę tupot reniferów, to — oni... — szepnął.
Wysokie, strome brzegi ukrywały jeźdźców, lecz od czasu do czasu szczęk kamieni lub urwany okrzyk dobiegał uszu Pitta.
— Płyniemy, widać, szybko... Za tamtym przylądkiem zwińcie żagiel i puśćcie maszynę w ruch! — rzekł.
Podczas, gdy motorówka zbliżała się do łachy Syma — od północy ostrożnie sunął ku niej jakiś parowiec, idąc wolno, bo majtek, stojący na dziobie, co chwila rzucał lag, badając głębokość.
— Pełny bieg naprzód! — zakomenderował Pitt i stanął przy sterze.
Motorówka zbliżyła się do holenderskiego statku, a ogromny Falkonet, siedzący na sztabie, przyłożył dłonie do ust i krzyknął donośnie:
— Halt! rychtuj kotwicę... Tu macie się szwartować!
Szyper, niczego nie podejrzewając, kazał rzucić kotwicę i spuścić trepę.
Pitt ze swymi ludźmi wszedł na pokład.
— Na Boga! — zawołał zdumiony Holender. — Przecież to z wami rozmawiałem w Bergen?! Chyba pamięć mnie nie myli?
To mówiąc, przyglądał się kapitanowi i przecierał oczy.
— A tak! — odpowiedział Pitt. — Nie chcieliście wtedy, kolego, odwiedzić mnie na „Witeziu“, więc ja składam wam wizytę na „Haarlemie“. Jestem kapitan Pitt Hardful, do usług!
Obejrzał się bacznie. Ludzie jego zajęli już najważniejsze miejsca. Miguel z rewolwerem w ręku wbiegł na mostek kapitański i zamknął kabinę oficerską. Falkonet umieścił się przy rumie maszynowym, a mechanik motorówki zaryglował lukę, prowadzącą do czeladzi.
— Już wiem ze słów waszych, szyprze, że wam taka nie zupełnie „all right“ pływanka do smaku nie przypadła — rzekł kapitan. — No, istotnie nie jest w porządku ta złodziejska ryza! Wobec tego dopomóżcie mi, żeby nie było niepotrzebnego hałasu.
Wskazał oczami na Bezimiennego i rzucił:
— Razem z tym dżentelmanem spuśćcie szalupę i przywieźcie na pokład panów, dla których dostarczyliście wasz ładunek, a spodziewam się, że nie piśniecie do nich, kogo spotkają na „Haarlemie“?
— Ja ręczę za szypra! On nic nie powie — uśmiechając się drapieżnie i postukując kolbą karabinu, odezwał się Bezimienny.
Wkrótce z łachy rozległy się głosy.
— Hasło: „Roberta“! Przysłać szalupę! Hallo, „Haarlem“!
Wkrótce od parowca odbiła łódź. Sam szyper holenderski wiosłował, a na sterze stał Bezimienny.
Piętnastu kolonistów weszło wkrótce do szalupy.
Gdy wszyscy zajęli miejsca, a łódź odbiła od łachy, Bezimienny podniósł karabin i rzekł szyderczym głosem:
— A bierzcie no, brachy, pojazdy i ru! na wodę, bo nie mamy obowiązku pracować dla was!
Kilku natychmiast ujęło wiosła i szalupa szybko zbliżała się do parowca. Szyper holenderski nie mógł ukryć uśmiechu na ogorzałej twarzy.
— Cóż to będzie za heca! — myślał.
Przybili wreszcie, i koloniści, mając poza sobą uzbrojonego Bezimiennego, weszli na pokład. Po chwili stanęli, jak wryci. Z poza kasztelu szedł ku nim Pitt Hardful, mrużąc oczy i zaciskając wargi:
Przemówił krótko i stanowczo:
— Nie potrzebujecie się tłumaczyć, wiem o wszystkiem... Co z wami uczynię, o tem się rychło dowiecie. Tymczasem — do roboty! Alkohol ma być przez was wyładowany i wylany do rzeki... Tytoń zabierze ze sobą szyper w powrotną drogę. Mam tu u siebie poddostatkiem tabaki. Cóż to za maszyny wieziecie dla tych panów, szyprze?
— Karabiny i skrzynie z nabojami... — burknął.
— Doskonale! Tego towaru na Tajmyrze nie potrzebujemy, ale nie powinno się go używać także w Europie... Karabiny i naboje pójdą też na dno rzeki!... W tem miejscu jest dostatecznie głęboka. Do roboty, a żywo...
— Żywo! — powtórzył Bezimienny i szczęknął zamkiem karabinu.
Praca nad opróżnianiem rumów „Haarlemu“, wylewaniem alkoholu i topieniem skrzyń z nabojami i bronią, trwała przez całą noc.
Miguel razem z Falkonetem i Bezimiennym, doglądający robót, klął i głośno parskał:
— Santa Maria! Foki nigdy nie marzyły o takiej obfitej bibie! Skują się biedaczki na umor! Tyle porządnego płynu przepada przez tych awanturników! Ciekaw jestem, co też z nimi uczyni sztorman?
Nikt mu nie mógł odpowiedzieć na to pytanie, chociaż interesowało ono zarówno jego, jak też i nowych osadników „Złotej Studni“.
Gdy się skończyło niszczenie niefortunnego ładunku parowca, Pitt rzekł do Holendra:
— Opowiedzcie, kolego, komu się należy, o tem, co tu zaszło. Szczęśliwej pływanki i dobrej bryzy od rufy, szyprze!
Usadowiwszy swoich jeńców na dziobie pod strażą Falkoneta i Bezimiennego, wnet po świcie ruszył Pitt ku „Złotej Studni“. Zostawiwszy zatrzymanych kolonistów na „Witeziu“, Pitt zwołał wszystkich osadników na plac przed domem rady i opowiedział im o nieudanym zamachu, zakończywszy swoje sprawozdanie takiemi szyderczemi słowy:
— Socjaliści w „imię wolności i braterstwa“ zamierzali odebrać pracowitym ludziom, żyjącym podług zasad wolności i braterstwa, plon ich wysiłków i pozbawić jedynej na świecie placówki, gdzie hasło „Wolność, braterstwo i równość“ nie jest czczym, pozbawionym znaczenia frazesem. Kapitaliści znowu, w imię „najwyższej cywilizacji“ chcieli truć tuziemców i osadników alkoholem, aby doprowadzić ich do rozkładu i nędzy, poczem zagarnęliby nam i zburzyli to, co ma się stać zarodkiem nowej ludzkości, wyleczonej z obłędu zawiści. Pytam was, co należy uczynić z zamachowcami?!
— Śmierć! Śmierć! — rozległy się burzliwe okrzyki.
Długo brzmiało to straszne słowo, powtarzane przez echo, biegnące od nagich, stromych zboczy gór Byrranga i głębokich wąwozów Mgoa-Moa.
Ksiądz Seweryn Leduc z przerażeniem wyciągał ręce i wołał błagalnym głosem:
— Litości! Miłosierdzia w imię Ukrzyżowanego!
— Śmierć! Śmierć! — odpowiedziała mu nowa burza okrzyków, a wszystkie oczy wpiły się w surową twarz kapitana i w jego mocno zaciśnięte wargi.
I nagle rozległ się dźwięczny głos niewieści. Na pierwsze jego dźwięki Pitt drgnął i podniósł głowę.
— Chcę mówić do osadników „krainy wielkiej odmiany“! — wołał kobiecy głos z ciżby, stłoczonej na placu.
Tłum zaczął się kołysać w różne strony, rozstępując się przed kimś, kto przeciskał się do mównicy.
Byli to Juljan Miguel i Jack Lark. Roztrącali tłum i torowali drogę młodej kobiecie o złocistych włosach i głębokich smętnych oczach szafirowych.
Gdy zbliżyła się wreszcie i stanęła na mównicy obok Pitta Hardfula, kapitan jął drżeć na całem ciele i patrzeć nieprzytomnie, jakgdyby ujrzał przed sobą zjawę tajemniczą.
— Fru Tornwalsen... — szeptał. — Elza Tornwalsen tu... na Tajmyrze?!...
Młoda kobieta spojrzała na niego przenikliwie i podniosła rękę.
— Uciszcie się! — wołali osadnicy, stojący w pobliżu.
— Uciszcie się!... — biegło coraz dalej.
Wkrótce zaległo milczenie.
Głosem spokojnym, dźwięcznym rozpoczęła swoją mowę Elza:
— Towarzysze! Wydaliście straszny wyrok — śmierć! Widzę, że nie zagasły w was mściwość i okrucieństwo ludzi cywilizowanego świata... Pamiętajcie, że z cywilizacji wzięliśmy tu tylko najlepsze i umocniliśmy to prawem, ustalonem przez nas, a odmiennem od innych! Mówię — ustalonem przez nas prawem! Tak! — podwaliny nowej, najprostszej moralności i nowe z niej wypływające prawo założyli na tej ziemi „Biały Kapitan“ i szlachetny Olaf Nilsen w wierze niezłomnej, że stanie się ona zaiste „krainą wielkiej odmiany“ dusz i serc każdego, kto wytrzyma tu termin ciężkiej szkoły i głębokiego namysłu! Przemawiam do was w imieniu Olafa Nilsena, ja — Elza Tornwalsen — jego jedyna prawowita spadkobierczyni. Ta ziemia, cały obszar „Złotej Studni“ na mocy umowy z właścicielami tej ziemi, należy do nas — do mnie i do „Białego Kapitana“. Niema tu nikogo, ktoby nie rozumiał, że moglibyśmy zużytkować skarby Tajmyru dla siebie wyłącznie. My ją oddaliśmy kolonji, nie powodowani uczuciem dobroczynnem, lecz kierowani ideją przekształcenia społecznego, aby na świeżych, zdrowych fundamentach wznieść potężny gmach nowego życia! Nie myślcie, że widzicie przed sobą łatwo zapalających się marzycieli, łzawych idealistów, cukrowo-słodkich filantropów! Byłoby to wielką pomyłką, która doprowadziłaby nas wszystkich do niebezpiecznych wstrząsów! Musicie pamiętać słowa „Białego Kapitana“, że my potrafimy bronić do ostatniej kropli krwi „krainy wielkiej odmiany“!
— Niech żyje Elza Tornwalsen! — rozległy się okrzyki w bliżej stojących szeregach:
— Niech żyje! — powtórzyły ten okrzyk dalsze, a za niemi echo stugłose, ochocze.
„Elza Tornwalsen“ — słowa te rozbrzmiewały wszędzie, a Pittowi wydało się, że niebo, ziemia, skały i rzeka rozśpiewały się tem jednem słowem, które rwało się teraz z serca jego, gdzie leżało one skute siłą woli i gwałtem nad uczuciem prawdziwem, choć lęku pełnem i tajemnicy milczenia bolesnego.
Elza tymczasem starała się uciszyć tłum. Wkrótce zakończyła swoją mowę głosem pewnym i twardym:
— Wielką jest wina tych, którzy pierwszego już dnia planowali zamach! Nie możemy do nich mieć zaufania aż dopóki życiem swojem nie dowiodą, że żałują swego czynu i że inną odtąd postanowili kroczyć drogą! Myślę, że czyn ich niecny spowodowany został tem, że „Białego Kapitana“ nie znają ani zamachowcy, ani ci, którzy ich tu posłali. Panuje tu istotnie pełna ofiarności idea, lecz istnieje też mocne postanowienie idei tej bronić do upadłego. Niewiedza zamachowców niech posłuży im za usprawiedliwienie! Ja, jako najbardziej uprawniona do roszczenia sobie praw do Tajmyru, głosuję za uniewinnieniem naszych nowych towarzyszy i za publicznem napomnieniem ich, że przybyli do „Krainy Wielkiej Odmiany“!
— Niech żyje, Elza Tornwalsen! Uniewinniamy! Uniewinniamy! — krzyczał tłum, jak zwykle łatwo się zapalający i ulegający urokowi żywego i mocnego słowa.
— Uniewinniamy! — mknęło po szeregach osadników i znowu wszystkie oczy wpijały się w Pitta Hardfula.
Podniósł głowę i drżącym głosem rzekł:
— Uniewinniam, ale błagam was, nie zmuszajcie kierowników „Krainy Wielkiej Odmiany“, aby uciekali się do surowych praw i kar, bo tu, tylko tu możecie być jak równi wśród równych, jak najwolniejsi wśród wolnych, jak ludzie, nie znający wstydu za swe występki i zbrodnie, jawne i tajne, straszne i drobne, chociaż trujące, jak jad, podany ukradkiem!
— Niech będzie błogosławione imię Pana w Niebiosach! — zawołał ojciec Seweryn, podnosząc ręce, jak do modlitwy.
— Ech! — mruczał Cep do Falkoneta. — Z takimi, co na wstępie już brużdżą, — na nic takie rozmowy! Kamień na szyję i do wody! Amen i koniec! Będzie jeszcze miał z nimi kram „Biały Kapitan“! Czyż tacy zrozumieją to, co do nich mówili sztorman i fru Tornwalsen?!
Tłum rozpraszał się po osadzie. Ludzie omawiali wypadki dnia. Tu i ówdzie powtarzano sobie słowa kapitana i Elzy.
Nawet Esuperanzo Gradaz miał minę niezwykle skupioną. Złapawszy kogoś z towarzyszy podróży, trzymał go za klapę tużurka i pytająco patrzał na niego; wreszcie mruknął:
— Dios mio! Uszom swoim nie wierzyłem... Co to — warjaci, czy święci?! Wierzą w odmianę duszy współczesnego człowieka — bandyty?! Madonna Sagrada!
Zarechotał nagle i uderzył się po biodrach, wołając:
— Ależ estupido ze mnie! Wybrałem się z zalotami do tej złotowłosej senory?!
Klepnął się w czoło i wybuchnął:
— Perro, mas que perro! Zgłupiał do reszty stary Esuperanzo...
Tymczasem Elza i Pitt Hardful szli obok siebie.
Minęli osadę i wyszli na równinę, tu i ówdzie przeciętą zaroślami niskich koszlawych brzózek polarnych. Milczeli...
Kapitan miał płomienie w oczach: usta mu drżały. Jakgdyby z bólu marszczył czoło i przyciskał dłoń do piersi.
Milczenie przerwała Elza.
— Kapitanie, — szepnęła tak cicho, że raczej można było się domyślać niż usłyszeć jej głos — jesteśmy znów razem... przybyliśmy tu na nową mękę lub po nieznane szczęście...
— Elzo... fru Tornwalsen! — wybuchnął Pitt i nagle, na nic nie pomny, porwał dłoń jej i przycisnął do ust.
Elza poczuła gorące łzy, spływające na jej palce.
Pitt Hardful płakał... płakał po raz pierwszy od wielu, wielu ciężkich męczeńskich lat upadku i mozolnego dźwigania się, ostrego bólu serca, tęsknicy, miotania się duszy samotnej.
Elza nie odbierała mu ręki swojej.
Rozumiała, że były to łzy... wielkiej odmiany...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.