Opowiadanie antysemickie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Opowiadanie antysemickie
Pochodzenie Człowiek w oknie
Wydawca „Wydawnictwo Współczesne“
Data wyd. 1933
Druk Zakł. Graf. "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OPOWIADANIE ANTYSEMICKIE.

Z za węgła domu narożnego smużył się cień opryszka. Pokraczne domy kładły swe bezkształtne cienie na trotuary, seledynem księżyca i światłem lamp gazowych zalane. Wdół biegnąca jezdnia szerokiej ulicy spływała sinem korytem w tej poświacie. Od rzeki sunął chłód i ocierał się o posępną nagość czarnych latarń. Pustkę nocnej godziny przerywał co pewien czas pewien żałośnie nieudolny krok alkoholika. Na granatowym stropie świeciły gwiazdy, w swej tłocznej swobodzie. Kosmiczna cisza opadła na nędzną dzielnicę.
Na górnym wylocie ulicy ukazał się ksiądz. Środkiem jezdni schodził wdół. Jedwabne kokardy niby skrzydełka motyle poruszały się u pantofli jego dostojności. Nad podziwu godną i posłannictwem bożem napiętnowaną twarzą, unosiły się inne skrzydła — czarny kapelusz o szerokim owalu ronda. Lewa ręka kapłana pieściwie tuliła do piersi księgę, w czerwony safjan oprawioną. Szedł więc w poszumie szlachetnego sukna sutanny i gwizdał niefrasobliwie.
Zbliżał się do narożnego domu, za którego węgłem stał przyczajony, drżący od chłodu, brodaty Żyd. Umączony chałat zwisał z wątłych barków jego, a czarna jarmułka rzucała cień na bezbrzeżnie smutne oczy. Prawa ręka, wetknięta za pazuchę, ściskała coś kurczowo. Starzec na odgłos kroków księdza skurczył się w sobie, pochylił, jak do skoku.
I ostrze dużego noża kuchennego, lśniącą, świszczącą smugą wpłynęło w plecy kapłana. Tam wewnątrz, piękne, purpurowe serce nadziało się na szpic, sinemi centkami od cytryny, poplamiony. Ksiądz upadł, a zbrodniczy starzec ukląkł i począł przetrząsać kieszenie sutanny. W rękach Żyda gorzko zaszemrał cenny różaniec i razem z pobrzękiem monet opadł na dno specjalnego parcianego woreczka. Dokonawszy rabunku, bandyta zwinnie wskoczył na kościstą szkapę, która ruszyła z kopyta. Rozwiane od pędu poły umączonego chałata płynęły w powietrzu niby skrzydła demona występku. W ciemnościach zaułków zniknęła postać nędznika i ucichł tętent kopyt jego wierzchowca. A na trzonie, nieruchomo tkwiącego w księżem ciele noża, usiadł błyszczący owad nocny i w radosnem zamyśleniu, zapatrzył się w wyiskrzone niebiosa.


∗                ∗
W izbie przepełnionej rodziną opryszka, paliła się mała lampka naftowa. Posklejane żółtym papierem szyby matowiały w bladej siności świtu. Na pulchnej od brudu podłodze, pełzały — niby wstrętne kraby — dzieci starca. Przy stole, obok lampki, siedziała niemłoda, lecz piękna Żydówka w peruce i układała pasjanse. W samym rogu izby, przykuty masywnym łańcuchem do ściany, leżał olbrzymi tygrys bengalski. Okrutna bestja łakomie spozierała na czołgające się nieopodal dzieci, u których brak nóg lub rąk, wyraźnie wskazywał na krwiożerczość zwierza. Nieopodal w balji, do połowy napełnionej wodą, moczyła się para płaczących niemowląt chrześcijańskich, oraz pluskał się wielki, półżywy szczupak; wszystko to przeznaczone było na szabes.

Zaterkotał elektryczny dzwonek i Żydówka podeszła do drzwi, aby otworzyć kochankowi. Wszedł morderca księdza i ucałował jej odkryte piersi. Rzucił na ziemię parciany worek, pogładził pulchne ramionka niemowląt i usiadł przy stole.
— Czy on bardzo ryczał? — zapytał po chwili milczenia.
— Ryczeć nie ryczał, ale niedawno pożarł Menasze — odparła niewiasta.
— Oby mu zęby wygniły, a ciało sparszywiało! Oby oślepł i długo zdychał w dole kloacznym! Niedość, że ciężko pracuję i narażam się, aby zarobić na jego utrzymanie, to on mnie jeszcze najmilsze dzieci zjada. Tygrys na utrzymaniu biednej rodziny żydowskiej... jakże nas Bóg pokarał!
Akurat słońce wystrzeliło miljardem promieni i w izbie pojaśniało. Stary Żyd rozebrał się donaga i rzekł do kochanki:
— Podaj mi mój kostjum kąpielowy i sama przebierz się w drugi, pójdziemy na piasek, nad rzekę.
Na gołe ciało włożyli jantzenowskie, wełniane kostjumy i ominąwszy tygrysa, wymknęli się tylnemi drzwiami na drewnianą kładkę, która prowadziła ku plaży. Kilkakrotnie przepłynąwszy szerokość rzeki, ułożyli się wreszcie na piaszczystem wybrzeżu i, słodko zmęczeni posnęli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.