<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Opjum
Pochodzenie Człowiek w oknie
Wydawca „Wydawnictwo Współczesne“
Data wyd. 1933
Druk Zakł. Graf. "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OPIUM.

Wieloma ścieżkami można było zejść do owego miasta, położonego tam wdole. Często zgryźliwi starcy z góry, kierowali końce swych lasek w stronę czerwonych dachów i śpiczastych wieżyczek i mawiali: tyko ku upadkowi można dojść tak wygodnie i tak wieloma drogami.
A miasto było radosne i grzeszni i weseli mieszkali w nim ludzie; okna w zielonych domach były zawsze naoścież otwarte, a ulice w dzień były pełne gołębi, słońca i muszek, — w nocy zaś seledynu księżyca. Trudno byłoby spotkać tam człowieka o zamkniętych ustach, bowiem wszyscy ciągle się śmieli, ukazując swe piękne, białe zęby; — nie spotkalibyście tam również kobiet i starców, bowiem wesołość łączy się zazwyczaj z rozumem. Tak więc miasto owe zamieszkiwali tylko młodzieńcy o rozswawolonych wargach i wąskich biodrach, przepasanych materją, koloru dłoni błękitnookich Fenicjanek, — młodzieńcy, którzy pili ponsowy Cyll, tańczyli, myśleli leżąc i brzydzili się pracą.
Tego ranka odwiedził Bazyll poetę Pireley’a i powiedział szeptem, układając swe mokre jeszcze po kąpieli, bronzowe ciało na posłaniu z konwalji i poczwórnych narcyzów.
— Słuchałem wczoraj słowika u Mileda, tego żyda, który przybył do nas z Konhilji; — śpiewali razem: słowik i on. Od pewnego czasu nie mogę usnąć nie słysząc śpiewu tych dwóch. — Obudziło mnie, — wiesz co? — słońce! — hahaha!
Pireley odwrócił głowę w stronę Bazylla i powiedział wolno, nie otwierając powiek:
— Ty się śmiejesz, a tu starcy z góry znowuż nas niepokoją. Przysłali wczoraj trzech teologów z żądaniem, abyśmy zaprzestali śpiewać nocami. — To straszne! — Czyż można śpiewać w dzień, kiedy upał pozwala tylko na westchnienia, — przestań się już śmiać wreszcie — jakże będziemy żyć bez śpiewu?
— Oh... haha — śmiałbym się jeszcze dłużej, gdyby nie było tak gorąco. — Jakiś ty głupi, przestraszyłeś się trzech teologów. Starcy muszą ich przysyłać co pewien czas, — dla pozorów. — Czyż nie wiesz, że codziennie, gdy słońce zajdzie i kosmaty mrok przyczai się w naszej dolinie, starcy wyzbywszy się swych czarnych tużurków, sztywnych kapeluszy, ciężkich drewnianych sandałów i krzywych kosturów, schodzą do naszego miasta, aby pić razem z nami Cyll i patrzeć na nasze zdrowe, jędrne ciała, na sprężyste nogi i śpiewać razem z nami, starczemi, zwiotczałemi głosami, nasze piękne, melodyjne piosenki. — Czy to tak rzadko się zdarza, że kilku z nas musi o świcie wynosić na górę ich wymęczone śpiewem, osłabione Cyllem, ciała. Ty jesteś poetą i żyjesz zdala od nas, nie wiesz więc o niczem. Dlatego to do ciebie przysyłają starcy zazwyczaj swoich posłów, będąc pewni, że ich nie zdradzisz. — Posłuchaj teraz co ci powiem: dzisiaj wieczorem zacznie się noc u muzyka Tonpili’ego, przyjdę po ciebie wieczorem i zaprowadzę cię tam, — ułożymy się pod drzewem jarzębiny i zobaczysz wszystko. — A teraz idę karmić gołębie, — zatem do wieczora.


∗                ∗
Musieli schodzić ostrożnie, ponieważ było już ciemno, a błyszczące robaczki słabe dawały oświetlenie. Szałas poety Pireley’a mieści się na szczycie starego buku i ostre sęki mogły poranić im uda. Po krótkim czasie byli u celu. Na wielkiej polanie było już jasno, ponieważ księżyc przed chwilą ogarnął ją swojemi promieniami; — kilkudziesięciu młodzieńców leżało na środku polany i stroiło instrumenty. Na małych, drewnianych kozłach ustawione były wydrążone pnie drzew, w których mienił się w poświacie księżyca, słodki, ponsowy Cyll. Muzyk Tonpili stał nieopodal zamyślony, oparłszy ramię o wielką złotą harfę. Wszyscy czekali na starców. Bazyll i Pireley leżeli obok siebie, gryząc źdźbła trawy. Wkrótce jednak wyłoniły się z krzaków dwie małe, zgarbione postacie; byli to starcy; — dyszeli ciężko i uśmiechali się głupawo, zerkając dokoła. W chwilę potem zaczęło się ukazywać coraz więcej małych, zdyszanych figurek, które usadawiały się koło pni z Cyllem, patrząc pożądliwie na drewniane kubłaczki. Gdy zabrzmiały pierwsze trele słowika, Tonpili uniósł rękę do góry: — młodzieńcy z instrumentami przestali je stroić i chwilę trwała cisza. — Wślad za pierwszym słowikiem ozwały się kolejno, dwa z pobliskich gałęzi. Wkrótce potem kilkanaście gardziołków poczęło wydawać przeczyste tony. Natenczas Tonpili opuścił rękę i po polanie rozsypała się kaskada dźwięków. Słuchacze: młodzieńcy i starcy, poczęli pić Cyll. W pewnej chwili instrumenty ucichły i Tonpili zaczął grać na harfie; — słowiki wprost krzyczały jak oszalałe, głosy ich zlały się z instrumentami i rozkoszny gwar łączył się z odurzającym smakiem ponsowego Cyllu. Zaczęła się orgja: — po polanie turlały się ciała pijanych staruszków, starających się uchwycić trzeźwiejszych nieco młodzików za nogi. Nieco później wszyscy chodzili na czworakach. Perłowy świt i chłód poranka zakończył biesiadę. Rozeszli się wszyscy.

∗                ∗
Po kilkunastu zachodach słońca trzech teologów wracało z inspekcji od sentymentalnego poety Pireley’a. Gdy już byli na górze, spotkali czterech starców, którzy stali patrząc wdół i trzymając kostury w trzęsących się rękach, wskazywali na miasto. Jeden z nich mówił głosem, jak zgrzyt klucza w zardzewiałym zamku: — he... to... to... łajdaki, he... leniuchy... pijaki i nieroby skończone, ...rozpustniki... to... to... he... my... my was... panie święty... zlikwi... dujemy.

∗                ∗
I zlikwidowali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.