Opowieść o dwóch miastach/Księga druga/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść o dwóch miastach |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | A Tale of Two Cities |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała Księga druga |
Indeks stron |
„Sydney“, powiedział pan Stryver tej samej nocy czy ranka do swojego szakala. „Zmieszaj no jeszcze ponczu. Mam ci coś do powiedzenia.
Sydney pracował wdwójnasób tej nocy, i nocy poprzedniej, i nocy poprzedzającej tamtą noc, i przez wiele innych nocy zkolei, robiąc porządek miedzy papierami pana Stryvera, zanim zaczną się wielkie wakacje. Wreszcie ład został zaprowadzony, zaległości stryverowskie wyrównane. Wszystko miało odpoczywać, aż przyjdzie listopad, ze swemi mglistemi pogodami i mglistemi sprawami, przynosząc nowe mlewo dla młyna.
Sydney nie był z tego powodu ani bardziej ożywiony, ani bardziej trzeźwy. Musiał zmieniać nadprogramowe ręczniki, by jakoś przebyć tę noc, a odpowiednia ilość nadprogramowego wina poprzedzała ręczniki. Znajdował się też w wielce opłakanym stanie, gdy zdjąwszy turban rzucił go do basenu, w którym moczył swoje okłady przez kilka ostatnich godzin.
„Wymieszałeś już ten poncz?“ zapytał Stryver Otyły, z rękoma w kamizelce, spoglądając z sofy, na której leżał do góry twarzą.
„Mieszam“.
„Słuchajno! Mam ci powiedzieć coś, co cię ździwi! I może przestaniesz mnie uważać za tak przebiegłego i chytrego, za jakiego mię masz. Mam zamiar ożenić się“.
„Masz zamiar?“
„Tak. I nie dla pieniędzy. Cóż ty na to?“
„Nie jestem usposobiony do powiedzenia wiele. Z kim?“
„Zgadnij!“
„Znam ją?“
„Zgadnij!“
„Nie myślę bawić się w zgadywanie o piątej nad ranem, kiedy mózg mi się pali i wre w głowie! Jeżeli chcesz, bym zgadywał, zapraszaj mię na obiady.“
„Więc ci powiem“, powiedział Stryver, zwolna przyjmując pozycję siedzącą. „Sydney! Małą mam nadzieję, że mię zrozumiesz — strasznie bezduszne z ciebie zwierzę“.
„A z ciebie“, odparł Sydney, mieszając poncz, „niezwykle poetyczna i tkliwa dusza“.
„No, no!“ zawołał Stryver, wybuchając śmiechem. „Chociaż nie mam pretensji do tego, bym był perłą poezji (a chyba najlepiej wiem, jaki jestem), to jednak jestem o wiele bardziej uczuciowy od ciebie“.
„Chciałeś powiedzieć: masz większe szczęście?“
„Nie to bynajmniej chciałem powiedzieć. Uważam, że jestem więcej... więcej...“
„Wytworny, jeżeli chcesz już koniecznie!“
„Niech będzie wytworny. Uważam, że jestem więcej“, ciągnął Stryver pusząc się przed przyjacielem, który był całkowicie zajęty mieszaniem ponczu, „więcej od ciebie dbały o to, by być miły, że więcej zadaję sobie trudu, by być miłym, i że lepiej od ciebie potrafię być miłym w kobiecem towarzystwie“.
„Mów dalej!“
„Nie. Bo nim zacznę mówić dalej“, powiedział Stryver, kiwając głową jak byk, „chcę ci powiedzieć, co mi leży na sercu. Bywałeś w domu doktora Manette tyle co i ja, albo i częściej. Musiałem poprostu rumienić się za twoją ponurość! Zachowywałeś się wprost tak, jak, że użyję popularnego wrażenia, obity i ponury pies! Daję słowo, wstydziłem się za ciebie, Sydney!“
„To bardzo pochlebne jak na człowieka z twoją praktyką sądową, że może się jeszcze czegoś wstydzić“, powiedział Sydney. „Powinieneś być mi za to bardzo wdzięczny“.
„Nie radziłbym ci żartować w ten sposób“, podjął Stryver, biorąc za kark Sydneya. „Nie, Sydney! Czuję się w obowiązku powiedzieć ci — mówię ci to w twarz i tylko dla twego dobra — że djabelnie nie pasujesz do tego rodzaju towarzystwa. Jesteś człowiek niemiły“.
Sydney wypił kufel ponczu, który sobie przygotował, i zaśmiał się.
„Spojrzyj na mnie!“ powiedział Stryver wyciągając się. „Może mniej od ciebie mógłbym zadawać sobie trudu, by być przyjemny, gdyż mam bardziej niezależne stanowisko. A dlaczego zadaję sobie tyle trudu?“
„Nigdy nie zauważyłem tego“, mruknął Carton.
„Robię to, bo tak mi nakazuje polityka. Robię to z zasady. I — spojrzyj na mnie! Wychodzi mi to na dobre“.
„Nie widzę, co to ma wspólnego z twemi matrymonjalnemi planami“, niedbale powiedział Carton. „Wolałbym, żebyś mówił o jednem tylko. Co do mnie, czy ty nigdy nie zrozumiesz, że jestem niepoprawny?“
Zadał to pytanie z odcieniem irytacji.
„To żaden interes dla ciebie — być niepoprawnym“, powiedział Stryver nie bardzo uspakajającym tonem.
„Ale nie widzę, dlaczego miałbym się poprawić!“ powiedział Carton. „Kto to jest ta dama?“
„Nie chciałbym, żeby jej imię sprawiło ci przykrość“, powiedział Stryver, z przyjacielską ostentacją przygotowując go do owego wyznania, „ponieważ wiem, że ani w połowie nie myślisz tego, co mówisz. Ale nawet, gdybyś to wszystko mówił na serjo, też nie byłoby w tem nic złego. Robię ten mały wstęp, ponieważ kiedyś odezwałeś się o tej damie lekceważąco“.
„Ja?“
„Tak. W tym samym pokoju“.
Sydney spojrzał na poncz, a potem na swego wytwornego przyjaciela. Potem wypił poncz i znów spojrzał na swego wytwornego przyjaciela.
„Nazwałeś tę młodą damę złotowłosą lalą. Tą młodą damą jest panna Manette. Gdybyś był człowiekiem posiadającym pewną delikatność czy subtelność uczucia, lub coś w tym rodzaju, mógłbym mieć żal do ciebie, Sydney, za to określenie. Ale ty tych uczuć nie posiadasz. Poprostu brak ci tych uczuć. Więc twoje określenie nie może mię obrazić więcej niż niepochlebny sąd o moim portrecie człowieka nieznającego się na malarstwie, lub sąd człowieka niemuzykalnego o moim utworze muzycznym“.
Sydney Carton pił poncz bez przerwy. Pił go całemi szklankami. I patrzył na swego przyjaciela.
„Teraz wiesz już wszystko, Syd“, powiedział pan Stryver. „Nie dbam o majątek. Jest to istota urocza, a ja postanowiłem iść za swojem upodobaniem. Będzie miała we mnie człowieka doskonale wychowanego, człowieka, który szybko robi karjerę, człowieka niezwykłego poniekąd. Trafia jej się niemałe szczęście — ale zasługuje na nie. Dziwisz się?“
Carton nie przestając pić ponczu, odparł:
„Dlaczego miałbym się dziwić?“
„Pochwalasz?“
Carton, nie przestając pić ponczu, odparł:
„Dlaczego nie miałbym pochwalać?“
„No“, powiedział jego przyjaciel, „przyjmujesz to o wiele spokojniej niżem się po tobie spodziewał. I jesteś o wiele mniej interesowny, gdy chodzi o mnie, niżem się tego spodziewał! Chociaż, oczywiście, miałeś czas się przekonać, że twój dawny kompan jest człowiekiem niezłomnej woli. Tak, Sydney, mam dość tego jednostajnego życia. Czuję, że to musi być dla człowieka nielada przyjemność, gdy się wie, że posiada się dom, kiedy ma się ochotę wrócić do domu (kiedy nie ma się ochoty, któż ci każe wracać?), i czuję, że panna Manette będzie się umiała zawsze znaleźć i zawsze będzie moją chlubą. Więc zdecydowałem się. A teraz, mój stary, chciałbym pomówić z tobą o twoich sprawach! Jesteś na złej drodze, jak ci wiadomo. Naprawdę, jesteś na złej drodze. Nie znasz ceny pieniędzy, żyjesz nad stan, umrzesz w nędzy. Naprawdę, powinieneś pomyśleć o opiekunce“.
Ojcowski ton, jakim mówił te słowa, sprawiał, że pan Stryver wydawał się dwa razy tak wielki, i czterokrotnie tak natrętny.
„Pozwól sobie poradzić“, ciągnął Stryver, „byś faktom tym spojrzał jasno w twarz. Patrzyłem temu w twarz na swój sposób. Ty spojrzyj na swój. Ożeń się. Zakrzątnij się koło kogoś, ktoby ci mógł dać opiekę. Mniejsza o to, że niemasz wyczucia towarzystwa kobiecego, ani dość taktu, ani wogóle zrozumienia dla kobiety. Znajdź sobie kogoś. Znajdź sobie jaką porządną kobietę z jakim takim majątkiem, kogoś w rodzaju gospodyni czy jejmości wynajmującej pokoje — i ożeń się z nią nim przyjdą złe czasy. Oto czego ci potrzeba. Pomyśl nad tem Sydney“
„Pomyślę“, rzekł Sydney.