Opowieść o dwóch miastach/Księga druga/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział dwunasty.
Człowiek uczuciowy.

Postanowiwszy w tak wspaniałomyślny sposób uszczęśliwić córkę doktora, pan Stryver zapragnął powiadomić ją o tem szczęściu zanim przyjdzie mu wyjechać na wielkie ferje. Po krótkiem zastanowieniu się nad tą sprawą doszedł do przekonania, że należy załatwić wszelkie preliminarja i ustalić wspólnie, czy pan Stryver poślubi pannę Manette na tydzień lub dwa przed Michaelmas Term, czy też podczas krótkich feryj między Bożem Narodzeniem i Hilary Term.
Co do tego, czy mu się zamiary udadzą, nie miał pan Stryver żadnych wątpliwości, ale jasno widział, jaki zapadnie werdykt. Biorąc to ze stanowiska ściśle jurydycznego, jak układ majątkowy — a tylko takie stanowisko można było wogóle brać pod uwagę — była to sprawa jasna, i nie posiadała żadnego słabego punktu. Postawił się w położeniu powoda: dowody jego są nie do odparcia, adwokat przeciwnej strony daje za wygraną, sędzia nie namyśla się ani chwili i ogłasza werdykt. Przewertowawszy wszystko dokładnie, pan Stryver doszedł do przekonania, że trudno o sprawę jaśniejszą.
Zgodnie z tem, pan Stryver rozpoczął wielkie ferje formalnem zaproszeniem panny Manette do Vauxhall Gardens. Gdy odmówiła — do Ranclagh. Gdy i ten projekt niespodziewanie upadł — nie pozostało mu nic innego, jak udać się na Soho i tam przedstawić swój wspaniałomyślny plan.
Ku Soho skierował więc pan Stryver swe kroki, wyszedłszy z Temple; w duszy miał już zaranie wielkich feryi. Każdy kto widział, jak pan Stryver, będąc jeszcze na Saint Dunstan, jednej ze stron Temple Bar, rzucił się ku Soho, roztrącając na chodniku słabszych od siebie, musiał pomyśleć, jaki to pewny siebie i silny człowiek.
Ponieważ droga wiodła koło banku Tellsona, pan Stryver, wiedząc, że pan Lorry jest przyjacielem rodziny Manette, nagle postanowił odwiedzić go i przedstawić mu szczęście, jakie błyśnie na horyzoncie Soho. Pchnął więc drzwi, które otworzyły się skrzypiąc, jakby je coś uwierało w gardle, potknął się o dwa stopnie, przeszedł obok dwóch starych kasjerów i wepchnął się w najbardziej ukryty zakątek, gdzie pan Lorry siedział nad wielką księgą polinjowaną dla celów handlowych. Okna pokoju zaopatrzone były w poziome, żelazne sztaby, jak gdyby i okna polinjowane były dla celów handlowych a wszystko pod słońcem było cyfrą.
„No“, powiedział pan Stryver. „Jak się pan ma? Mam nadzieję, że dobrze?“
Było to właściwością pana Stryvera, że zawsze wydawał się za wielki, w każdem miejscu i w każdem pomieszczeniu. Był do tego stopnia za wielki dla banku Tellsona, że starzy urzędnicy, siedzący w odległych kątach, spojrzeli z pewnego rodzaju błaganiem, jakby wielki człowiek przycisnął ich do ściany. Sam zaś „dom“, gdzieś w odległej perspektywie, dostojnie zaczytany w gazecie, skurczył się niezadowolony, jakby ów Stryver uderzył łbem w tę wysoce odpowiedzialną kamizelkę.
Pan Lorry zapytał wzorowym głosem, który, według niego, był wskazany w tych okolicznościach. „Jak się pan ma, panie Stryver? Jak się pan ma?“, i wymienił uścisk dłoni. Było coś osobliwego w tym uścisku dłoni, coś, co było właściwe każdemu urzędnikowi banku Tellsona, witającemu się z klijentem, gdy „dom“ był przy tem obecny. Robiło się to niedbale, było to bowiem powitanie w imieniu firmy Tellson i Ska.
„Czem mogę panu służyć?“ spytał pan Lorry tonem urzędowym.
„Dziękuję panu! Niczem. Przyszedłem do pana w prywatnym interesie, panie Lorry. Prosiłbym o słówko w prywatnej rozmowie“.
„O, naprawdę!“ powiedział pan Lorry nachylając ucha, podczas gdy oczy jego patrzyły na „dom“ siedzący w oddali.
„Mam zamiar“, powiedział pan Stryver, opierając konfidencjonalnie ramię o biurko, a chociaż było to biurko szerokie, miało się wrażenie, że i w połowie nawet nie wystarczy gościowi, „mam zamiar zaproponować małżeństwo naszej kochanej przyjaciółce, pannie Manette“.
„O mój Boże!“ powiedział pan Lorry, pocierając brodę i patrząc na gościa z powątpiewaniem.
„O mój Boże!“ powtórzył pan Stryver. „Pan powiedział: o mój Boże? Co chciał pan powiedzieć przez to: o mój Boże?“
„Co chciałem przez to powiedzieć?“ odrzekł pan Lorry. „Chciałem powiedzieć coś życzliwego i pochwalnego, i że to dobrze świadczy o panu — jednem słowem chciałem przez to powiedzieć wszystko, co może być panu przyjemne. Ale — nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, panie Stryver...“ pan Lorry umilkł i zaczął kiwać głową w sposób ogromnie nieprzyjemny, jakby to, co powie, mówił wbrew swej woli: „czy pan zdaje sobie sprawę, że osoba pańska byłaby w tym wypadku czemś więcej niż potrzeba!“
„Co?“ powiedział pan Stryver, porywczo uderzając ręką po stole, otwierając szeroko oczy i oddychając głęboko. „Jeżeli pana dobrze rozumiem, panie Lorry, to niech mię powieszą!“
Pan Lorry nasunął peruczkę na uszy, kładąc w ten sposób jakby kropkę nad „i“, i zaczął ogryzać koniec pióra.
„Do djabła!“ powiedział Stryver, patrząc na niego. „Nie jestem według pana godny?“
„Ależ, naturalnie! Oczywiście!“ powiedział pan Lorry. „Jest pan godny! Jeżeli powiada pan: godny, to oczywiście jest pan godny!“
„Czy nie jestem bogaty?“ spytał Stryver.
„Och, jeżeli doszliśmy do tego, czy jest pan bogaty, to oczywiście jest pan bogaty“, powiedział pan Lorry.
„Czy nie idę wciąż wyżej?“
„Jeżeli chodzi panu o posuwanie się wyżej, to i w to nikt chyba nie wątpi“, powiedział pan Lorry zachwycony, że raz jeszcze może wyrazić swoją zgodę.
„Więc co, u djabła, chciał pan powiedzieć?“ zapytał pan Stryver, najwyraźniej zbity z tropu.
„Ja tylko... Czy się pan do nich teraz wybierał?“ spytał pan Lorry.
„Prosto do nich!“ powiedział pan Stryver, uderzając pięścią w stół.
„Otóż, gdybym był panem, tobym nie szedł...“
„Dlaczego? No, mój panie, teraz zapędzę pana w kozi róg!“ powiedział pan Stryver, machając przed nim palcem. „Jest pan człowiekiem interesu i powinien pan być rozsądny. Podaj pan powód. Dlaczego pan nie poszedłby?“
„Ponieważ nigdybym nie odważył się na taki krok, nie mając jakichś danych, że mi się uda“ odrzekł pan Lorry.
„Do djabła!“ zawołał pan Stryver. „Ależ to przechodzi ludzkie pojęcie!“
Pan Lorry spojrzał na daleki „dom“, a potem na pana Stryvera.
„Oto człowiek interesu — człowiek w latach — człowiek doświadczony“, ciągnął pan Stryver „który podsumowawszy trzy tak ważne dane, zapewniające powodzenie, mówi, że niema widoków. Mówi to i ma na karku głowę!“ Pan Stryver podkreślił tę szczególną okoliczność, jak gdyby było rzeczą o wiele mniej ciekawą, gdyby pan Lorry upierał się przy swojem zdaniu, nie mając głowy na karku.
„Kiedy mówię o powodzeniu, mam na myśli powodzenie u młodej damy. A kiedy mówię o danych i możliwościach powodzenia, mówię o danych i możliwościach powodzenia u młodej damy. Młoda dama, kochany panie“, powiedział pan Lorry, klepiąc pana Stryvera po ramieniu, „młoda dama. Młoda dama przedewszystkiem!“
„Więc chce mi pan dać do zrozumienia“, rzekł pan Stryver, opierając się łokciami o stół, „że w pańskiem łaskawem przeświadczeniu młoda dama, o której mówimy, jest skończenie głupia?“
„Niezupełnie tak. Chciałem panu powiedzieć, panie Stryver“, rzekł pan Lorry, czerwieniąc się lekko, „że nie chcę z ust pana słyszeć żadnych złośliwości pod adresem tej młodej damy. I że gdybym znał człowieka — mam jednak nadzieję, iż nie znam człowieka o manierach tak nieokrzesanych, tak nieopanowanego, że nie potrafiłby się powstrzymać, by nie mówić lekceważąco o tej młodej damie tu, przy tym stole — to nawet bank Tellsona nie powstrzymałby mię od wypowiedzenia, co o tem myślę“.
Konieczność wyrażenia swego gniewu przyciszonym głosem doprowadziła żyły pana Stryvera do niebezpiecznego stanu, gdy zkolei i jego opanował gniew. Ale żyły pana Lorry — co jest zresztą zupełnie zrozumiałe — nie w lepszym były stanie.
„Oto co chciałem panu powiedzieć, aby nie było między nami niedomówień“.
Pan Stryver przez chwilę ssał koniec linji, poczem zaczął gwizdać przez zęby piosenkę, od czego prawdopodobnie rozbolał go ząb. Przerwał milczenie, mówiąc:
„To coś nowego dla mnie, panie Lorry. Pan radzi mi szczerze nie iść na Soho i nie ofiarować pannie Manette siebie — siebie, króla Kings Bench?“
„Pyta mię pan o radę?“
„Tak. Pytam“.
„Doskonale. Więc ją daję. Tę, którą pan dokładnie powtórzył“.
„Mogę na to odpowiedzieć tylko tyle“, zaśmiał się pan Stryver, „tylko tyle, że... ha! że to przewyższa wszystko co było, co jest, i co będzie!“
„Zechce mię pan zrozumieć“, powiedział pan Lorry. „Jako człowiek interesu nie mam prawa zabierać głosu w tej sprawie, gdyż jako człowiek interesu nie znam się na tem. Mówiłem jako człowiek stary, który nosił pannę Manette na rękach, jako zaufany przyjaciel panny Manette i jej ojca, który ma wiele życzliwości dla nich obojga. Nie ja wydobywałem z pana te wyznania. Niech pan zechce o tem pamiętać! Uważa pan, że nie mam słuszności?“
„Nie!“ gwizdnął pan Stryver. „Nie mogę podjąć się napędzania zdrowego rozsądku komuś trzeciemu; mogę to robić tylko dla siebie. Ja uważam, że w pewnych wypadkach obowiązuje zwykły rozsądek, pan natomiast, że jakieś przesadne brednie. To nowe dla mnie, ale ośmielam się przypuszczać, że może pan ma słuszność“.
„To, co ja uważam, panie Stryver, pozwoli pan, że sam osądzę. I zechce mię pan zrozumieć, proszę pana“, dodał czerwieniąc się, „że nawet tutaj, u Tellsona, nie ścierpię, by ktokolwiek wypowiadał sąd za mnie“.
„Przepraszam“, powiedział pan Stryver.
„Dobrze. Dziękuje panu. To chciałem panu powiedzieć, panie Stryver; byłoby panu przykro przekonać się, że się pan omylił, i przykro byłoby panu doktorowi jasno powiedzieć to panu, i przykro byłoby również pannie Manette dać to panu jasno do zrozumienia. Pan zna stosunki, w jakich mam honor i szczęście pozostawać z tą rodziną. Jeżeli pan chce, to nie występując w imieniu pana ani nie zastępując pana, zrobię mały wywiad, by skorygować moją radę nowemi spostrzeżeniami i rzetelnym sądem. Jeżeli będzie pan z tego wywiadu niezadowolony, skontroluje go pan osobiście. I przeciwnie, jeżeli wywiad mój trafi panu do przekonania, i okaże się, że jest jak mówię, zaoszczędzi się obu stronom tego, co należałoby im oszczędzić. Cóż pan na to?“
„Jak długo chce pan mię zatrzymać w mieście?“
„O, to kwestja tylko kilku godzin. Mógłbym zajść na Soho dziś wieczorem a jutro rano wstąpić do pańskiej kancelarii“.
„W takim razie zgoda!“ powiedział pan Stryver. „Nie pójdę tam teraz. Wcale mi tak znów nie pilno. Więc zgoda, i oczekuję pana dziś wieczorem u siebie. Dowidzenia“.
Poczem pan Stryver zawrócił i wypadł z banku, wywołując na korytarzu istną trąbę powietrzną. Dwaj starzy kanceliści, kłaniający się nieustannie za kontuarem, musieli użyć wszystkich sił, by utrzymać się na nogach. Te czcigodne i słabe istoty publiczność widziała zawsze w trakcie kłaniania się co nasuwało przypuszczenie, że po wyjściu klijenta nadal kłaniają się w pustym pokoju, aż wykłaniają sobie nowego interesanta.
Adwokat posiadał dość sprytu, by wywnioskować, że stary bankowiec nie posunąłby się aż tak daleko w wyrażeniu swojej opinii, gdyby nie miał po temu innych solidnych podstaw prócz moralnych. Chociaż nieprzygotowany na przełknięcie tak wielkiej piguły, przecież przełknął ja wkońcu. „A teraz“, powiedział pan Stryver, kiwając znacząco palcem w stronę Temple, „zapłacę wam za to“.
Było w tem coś ze sztuki taktyka z Old Bailey, dzięki czemu pan Stryver poczuł natychmiastową ulgę. „Nie zakpisz ze mnie, moja młoda damo“, powiedział pan Stryver, „ale ja zadrwię z ciebie!“
To też, gdy pan Lorry wstąpił do niego tego samego dnia około godziny dziesiątej, znalazł pana Stryvera wśród stosu ksiąg i papierów, zebranych specjalnie w tym celu, by zdawać się mogło, że już zupełnie nie myśli o tem, co było tematem ich rannej pogawędki. Okazał nawet zdziwienie na widok pana Lorry, tak był roztargniony i zaabsorbowany czem innem.
„A więc“, powiedział poczciwy emisariusz, po półgodzinnem bezcelowem usiłowaniu sprowadzenia rozmowy na właściwe tory, „byłem na Soho!“
„Na Soho?“ powtórzył pan Stryver zimno. „A prawda, Soho! O czemże ja myślę?!“
„Nie mam wątpliwości, że słuszność była po mojej stronie! Opinja moja zyskała potwierdzenie i podtrzymuję moją radę“.
„Zapewniam pana“, powiedział pan Stryver tonem jak najbardziej przyjacielskim, „że mi z tego powodu bardzo żal pana i żal biednego ojca panny Manette. Wiem, że będzie to zawsze otwartą raną dla całej rodziny. Nie mówmy o tem więcej“.
„Nie rozumiem pana“, powiedział pan Lorry.
„Czyżby?“ powiedział pan Stryver, kiwając głową i gestem tym kładąc kres rozmowie. „Ale niema o czem mówić“.
„Owszem, jest o czem mówić“, upierał się pan Lorry.
„Mówię panu, że nie warto. Upewniam pana, że nie warto. Sądziłem, że znajdę rozum tam, gdzie go nie było, że znajdę chwalebną ambicję tam, gdzie jej nie było. Przyznaję się do błędu i sprawa skończona. Niejedna młoda niewiasta popełniła podobne głupstwo i długo opłakiwała je potem w nędzy i opuszczeniu. Z punktu widzenia altruistycznego żałuje, że się to nie udało, gdyż docześnie biorąc byłoby to pomyślne dla innych. Z punktu widzenia egoistycznego, rad jestem, że się nie udało, gdyż byłoby to dla mnie fatalne w znaczeniu doczesnem — nie potrzebuję bowiem mówić, że nic na tem nie zyskałbym. Nie stało się więc nic złego. Nie oświadczyłem się pannie Manette i, mówiąc między nami, wątpię czy ostatecznie zagalopowałbym się aż tak daleko. Panie Lorry! Nie zna pan przewrotności i płytkości dziewcząt mających pstro w głowie! I nie staraj się pan poznać — unikniesz w ten sposób wielu rozczarowań! Proszę, nie mówmy o tem więcej. Powtarzam — żałuję przez wzgląd na innych, cieszę się przez wzgląd na siebie! Bardzo panu dziękuję, że pozwolił mi pan wysłuchać swego zdania i udzielił swej cennej rady. Pan zna pannę Manette lepiej ode mnie. Miał pan słuszność: to nie był szczęśliwy pomysł“.
Pan Lorry był tak zdumiony, że jak osłupiały patrzał na pana Stryvera, który formalnie wypchnął go za drzwi, z wyrazem uprzejmości, pobłażania i dobrej woli na obliczu. „Proszę pana“, mówił pan Stryver, „nie mówmy o tem więcej. Nie mówmy o tem więcej. Jeszcze raz dziękuję za radę. Dobranoc!“
Pan Lorry znalazł się na ulicy, zanim uprzytomnił sobie, co się stało. A pan Stryver położył się na sofie i zaczął wpatrywać się w sufit.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.