Opowieść o papierowej koronie/Wieczór ze sobą

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Czechowicz
Tytuł Opowieść o papierowej koronie
Rozdział Wieczór ze sobą
Pochodzenie Reflektor: pismo literacko-artystyczne, czerwiec 1923, str. 4-28.
Redaktor Wacław Gralewski
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WIECZÓR ZE SOBĄ.
1.

Cicho skrzypnęły drzwi.
Pokój Henryka. Na ścianach w półmroku ciemnemi plamami zawisły obrazy i portrety. Madonna kwiatów. Twarz ojca. Dzieweczka jakaś z nasturcją we włosach. Pod Melancholją Dürera — portret Henryka. Patrzy uparcie w sztylet. Myśli o śmierci. A kiedy skrzypnęły drzwi, zachwiał się płomyk przytłumionej lampy i z kąta błysły oczy Henryka.
... To ty?
... Ja.
Stanął z boku lampy, tak, że widać jak długie i gęste ma rzęsy. Blade czoło bieleje w półmroku, oczy lśnią. Miłość przynosi i siebie całego w darze...
Przyszedł na wezwanie Henryka. Pierwszy raz jest oko w oko z rozkoszą. Helleński kształt odcina się wyraźnie na tle mroku. Cienka jedwabna materja pokrywa jego tors. Nogi ma nagie, jeno w biodrach przepasany ciężkim, purpurowym pasem kaszmirowym. Na pasie haft: Trzy Marje u grobu.
... Mistrzu, czemuś smutny?...
... Myślę...
... Odgoń myśl, jam jest miłość...
... A ja ból i groza...
Siadł przy Henryku. Cisza. Dłonie Henryka szukają jego drobnych dłoni. Gdy siedzą tak obok siebie, prąd potężny płynie przez złączone ręce, które są najdoskonalszem narzędziem rozkoszy. Szaleństwo zapala się w oczach Henryka, który w jego źrenicach widzi zarys swej twarzy płonącej gorączką.
I nagle pożar wybuchł w dłoniach drżących!
Słychać namiętny szept: Chcę ciebie... Chcę ciebie...
W przegięciu niedorzecznem pocałunek. Gorący i nieprzytomny. Potem głowa o przepysznej rzeźbie legła na kolanach Henryka, a ten wżera się ustami w blade, rozchylone usta Diadumena.
Cisza dzwoni tętnem krwi rozszalałej i echem obłędu. Gorączka w skroniach. Ociężałość i ból w oczach. Lampa gaśnie.
I dobrze, niech będzie mrok.
Bije małe serce chłopięce, usta płoną żądzą całowania, jak omdlały mu leci przez ręce i u kolan bezsilnie się słania. Jak namiętna jest dusza ta młoda, jakże dziwne jest to miłowanie: spotykanie, rozstanie, spotkanie, gniew i rozkosz — kwietniowa pogoda.
Henryk wychodzi.
Skrzypnęły drzwi, potem stuknęła furtka — poszedł do sadu.
Księżyca niema, ciemność, cienie drzew, majaki urojone... GROZA...

2.

Henryk mówi:
Zbyt mało może człowiek i aż nazbyt wiele...
W taką noc nie może zwyciężyć samego siebie, nie może głębiny swej piaskiem zasypać. Nawet, jeśli tam brud, nawet, jeśli tam błotnisty grzech...
I tysiąc istnień sobie podobnych może zniszczyć: ogniem, dłonią krwawą, żelazem.
My tu daleko na wschodzie.
Wichry wieją wieczne na tej wysoczyźnie, więc nie słychać pochodu.
A gdy spojrzę na ciemne horyzonty, wiem, że przyjdzie stamtąd nawałnica. Zadudnią po drogach cielska dział i zatętnią kopyta hordy.
Może przyjść dzicz ze wschodu i w cichą noc rozżagwić niebo łuną. Zginą miasteczka nad smutnemi jeziorami, zgliszcza zostaną z wiosek.
I krew!... jak wiele krwi...
To może człowiek... Za wiele! za wiele!
I tak mało człowiek może...
Nie odepchnie obłąkania, które się zbliża ku niemu szybkiemi krokami.
Nie pokona lęku przed Nieznanem...

Skończył, niedomawiając.
Potworna cisza oczekiwania.
Wrzask targnął powietrzem:
Aktor tragiczny!!! Ha! Ha!“

Kto krzyczy?
Wściekłość w sercu: Kto śmie mękę nazywać grą?!!
Drapieżne serce się burzy, krwi łaknie. I nagle widzi Henryk, że w tem nieokiełznaniu tai się obłęd... i chce wybuchnąć. Lęk w sercu... lęk, chłód... Jakże blade jest to, co krystalizuje myśl, przeszedłszy uprzednio głębie duszy! A same uczucia jak silne!
W duszy przemyka myśl czająca się — czyhanie na siebie samego. Przemyka i znów wraca. Nurtuje i rośnie. Myśl szepce: Poco wszystko? A wiesz, co to wszystko? Lęk przed obłędem... Groza duszy ludzkiej... Świadomość grzesznej miłości... Tragizm niewiary twojej... Tyle czerwi duszę twą toczy! Skończ z tem... Skończ z tem! Skończ!
Krzyczy już kusząco i łasi się, jak chimera o tygrysich łapach.

3.

Skrzypnęły drzwi.
Pokój Henryka ciemny, pusty jakiś i straszny.
Przypadł uchem do drzwi, za któremi roztacza się tęcza snów pani Hanki.
Lekki okrzyk: Koniec BAJKI!...
I grzmot w czterech ścianach komnaty!!!
Krzyki... szmery... stąpania... Ktoś mówi: „Taki młody“... Inny głos: „Bawi się“.
Światła na korytarzu. Gwar.
Wnoszą lampę.
Dym się snuje. Proch pachnie.
Jak białe zjawisko, płynie ku niemu pani Hanka. Siada na łóżku jego i pyta: Gdzie krew? Boli?...
Kobiecym, gibkim ruchem ukrywa w fałdach rewolwer i gładzi Henrykową głowę bolesną. Igra z jego włosami:
... Coś ty chciał zrobić, Heniu, Heniu... Tylu żyje, tylu się męczy, ty jeden nie możesz wytrzymać. Przyrzeknij, że nie powtórzysz tego... Heniu...
A on majaczy w gorączce:
... Ręka drgnęła... Sił zbrakło drugi raz... Przeklęte nerwy!...
Potem łzy płyną mu po białych policzkach i spadają na poduszkę. Zaciśnięte wargi szepcą pomstliwie: Tchórz!... tchórz!... tchórz!...
Potem otchłań gorączki i niepamięci, cały teatr widziadeł i snów.
Odruchy ostatnie dumnej woli:
... Precz... nie męczcie... nie chcę litości!...
I znów borykanie się ze śmiercią. Zjawy. Widma. Majaczenia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Czechowicz.