Opowieść o papierowej koronie/Teatr w duszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść o papierowej koronie |
Rozdział | Teatr w duszy |
Pochodzenie | Reflektor: pismo literacko-artystyczne, czerwiec 1923, str. 4-28. |
Redaktor | Wacław Gralewski |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Henryk jest królem.
Stanął właśnie w katedrze wawelskiej, w dzień koronacji. Oczy ma spuszczone. U stóp tyle dywanów, na których nogi biskupów i książąt w opiętych, zgrabnych butach. Brat królewski, Henryk głogowski, ma na napiętkach srebrne, cudnie rzezane ostrogi.
Połyski... lśnienia atłasu... ostre smugi jaśnień brylantowych... pastorał arcybiskupa płonie, jak miecz archanielski. Wszystko w smudze słońca.
Henryk machinalnie powtarza słowa przysięgi. Czuje, jak na łopatce i barkach namaszczają go tłuste palce dostojnika Chrystusowego.
I jednocześnie niepokój w nim: pomazaniec boży?... monarcha?...
Wreszcie ciężar klejnotów przytłacza mu głowę: to korona.
Nie czekając końca ceremonji, powstaje z kolan, idzie ku wrotom katedry, rozwartym na słońce. Stąpa ciężko. Za nim tysiące kroków.
Cały orszak parów i comesów, świta pozłocista w aksamitach, atłasach i jedwabiach.
Przed nim w dwóch szeregach dwunastu paziów, błękitnym jedwabiem obszytych. I jeden, trzynasty, w purpurze.
— Odejdźcie wszyscy!
Król na zamku.
Zmierzcha się. Olbrzymie okna napełnione już są szarością wieczoru. Widać z nich dachy katedry i sylwety wieżyc różnokształtnych.
Marmurowa posadzka lśni, jak woda... Cień jakiś na niej...
Król klaszcze w dłonie.
Szelest u drzwi. Zjawia się paź purpurowy, twarzą w twarz z Henrykiem.
Boże! Ta twarz! Głębokie, orzechowe oczy — dwa światy! Włos jasno-ciemny przycięty nad czołem... Kogom ja znał?... Gdzie były te oczy?...
— Diadumen!!!
Biegnie król ku niemu, plącze się w płaszczu koronacyjnym, pada...
Gdy się budzi z omdlenia, leży na gronostajach w pustej komnacie...
Mrok... jakieś twarze...
Jęk...
Przebudzenie...
Nad Henrykiem schyla się Jadwiga, jego smutna, kochająca siostra. Głowę jego umęczoną dźwiga... przy niej księdza twarz śniada i ostra. Przesiedzieli noc całą u łoża, przemyśleli całe jego życie... Zwalon oto mocarny wielmoża — ukazane jest pnia tego gnicie. Ani on, ani ona nie wiedzą, co się waży w tej duszy samotnej. Całą noc u wezgłowia siedzą, cały ranek posępny i słotny.
... — Korona, paziu, korona...
Clarus łamie dłonie:
— Co z tobą, co ci mistrzu?...
I staje przed nim zjawa łąki pod Lublinem i tych rozjaśnionych oczu, które teraz czerwienią się w gorączce.
Henryk w gorączce odwraca się do ściany. Milczy. Osowiałe na gałęziach wróble ćwierkają smutno. Deszcz pada. Henryk znów zapada w marzenie, tym razem długie, niespokojne, przewlekłe...
Śni mu się obłęd.
Gwar... gwar... gwar...
Krzyki, wrzask, co trzęsie wązką uliczką. Pogoń! Resztką sił w zdyszanem ciele pędzi on przed siebie. Za nim tłum. Świszczą kamienie, przekleństwa i drze opętańczy śmiech hołoty.
... Huź go!!! Zagnać tego jelenia!! Wrr! Weź go!
A on biegnie i pada na bruku.
Potem — chwila oszołomienia. Wrzawa nad nim, potem cichnie, oddala się... ginie. Przeleciało tysiąc stóp w wichurze dokoła niego. Nie zobaczyli — triumf!
Ale ta przeklęta cisza po tym wrzasku gromady. Słychać, jak serce dzwoni... Pulsuje krew w natężonych żyłkach na mózgu, odpływ i przypływ tego oceanu łomoce w końcach palców.
Nie chce się serce uspokoić...
... Pan nie tańczy?...
... Niestety...
... Przejdźmy się więc po ogrodzie...
... Służę pani...
Idą cichemi alejami, które są wysadzone ruchomemi drzewami. Kasztany po bokach alei uciekają pośpiesznie w tył, jak widok z okien wagonu. Henryk się niepokoi, lecz prowadzi dalej konwersację:
— Lubi pan muzykę?
— Pasjami, szczególnie Bacha, Palestrinę, Händla...
Piękna Helena wydyma pogardliwie usteczka:
— A ja Skriabina i Szymanowskiego...
— Słowem, uwielbia pani świeże transporty, prosto z paryskiej kuźni reklam artystycznych...
— Ach, panie!...
Nadąsana, idzie obok niego, piękna, pachnąca, lecz on ma serce zalane falą lęku. Bo drzewa uciekają w tył i tam, za jego plecami, gromadzą się w groźną hordę... Odwrócił się.
Wrzask! Znów tumult w ciasnej uliczce. On pędzi, pędzi ręka w rękę z piękną laleczką, której profil jest ukształtowany nie przez Pana Boga, lecz przez Żmurkę.
Biegną na plac przed jakimś gotyckim tumem.
I naraz nogi zamiast błyskawicznego lotu plączą się w taneczny rytm. La, la, la, la, la, la...
Tańczą na placu. Tłum obstąpił koliskiem szerokiem i patrzy. Nad dywanikiem cyrkowym unoszą się ich stopy. On gra na faunowej, wielogłosej organce, ona poświstuje purpurowemi usteczkami.
... Przestań!
... Ty przestań!
... Nie graj!
... Nie świszcz!
... Mówiłeś, że nie tańczysz!
... Bo i nie tańczę...
Znów nadąsanie się. Ona zdjęła czapeczkę i obchodzi tłum. Ciemnowłosa głowa miga tu i ówdzie pod niebem pochmurnem. Grosze, dużo groszy... Idzie ku niemu i rozsypuje grosze u jego stóp. Dzwoni złoto...
... Korona się toczy!
Papierowa korona ze szklanemi klejnotami toczy się przez tłum, rozstępujący się. On biegnie za nią, za utraconą królewskością.
Wichr ją unośi nad wieże katedry. On wzlatuje w powietrze... Zabawa w chowanego. Złoty papier to osiądzie na jakimś łbie kamiennej chimery, to na smoku olbrzymich wodotrysków, to spocznie na balustradzie ganku, lub we wnętrzu rozety nad portalem. Wirują oboje w szalonej igraszce wiatru. On i korona... Tłum ryczy z radości. Lot! Lot! — — — groza!!! Spadanie!!
............
— Pani Jadwigo, trzebaby już okład zmienić na czole.
— Panie Janie, przyniesie pan trochę mleka z kuchni. Dobrze?
Kroki, szelesty... Czemu ciemno?... Aha, wieczór... Clarus i Jadwiga.
............
Pałac płonie? Niech płonie.
Czerwonem światłem nalały się szyby sali. Trzaskają okna przepalone. Ognista rzeka wlewa się do wnętrza... Co to? Zaświaty? Fale Acherontu i Kocylu, a tam, w mroku sklepień gotyckich, Lethe, rzeka zapomnień, ciszy i spokoju.
Zaświaty czy huta?... Może to lawa gorącego żelaza?...
Pożar!!
Uciekać!!!
Lecz pałac jest bez wyjścia. Próżno biegnie po salach, niekończących się amfiladach komnat. Niema wyjścia! Cichutka muzyka: One step. Marzące, perwersyjne, niesamowite dźwięki... Znów wir tańca. Tańczy król wśród ognia języków płomienistych i fali złotogrzywej One stępa.
—... Henryku! Henryku!
Zamiast słońca świeci na niebie znak kabalistyczny. Przed Henrykiem mędrzec Zmierzchoświt wykłada Bhagawadgitę.
... Werset 45 Sànkha-yogi zaczyna się od słów: w Wedzie są trzy gnuy... Nazwy tych gnu są: sattda, radzas, tamas... Człowiek w obłędzie, tak jak ty, jest tamas, to znaczy musi wierzyć w upiory, demony i inne bhutas; lękasz się ich i one to cię dręczą... jesteś w ich władzy.
Henryk odwraca się od mędrca i mówi pogardliwie:
— Głupiś...
............
— Bredzi, zupełnie nieprzytomny.
— Gorączka?
— 39,5.
— Źle, bardzo źle... Jednakże niech się pani nie martwi, panno Jadwigo. Brat będzie żył, choć doprawdy...
Lekarz potrząsa dziwnie siwą głową.
............
Łąka, słońce, tyle kwiatów.
... Co to? Skąd to dziwne ciało, co to za twory wokół mnie?
— Aha, to centaury. I ja też jestem właścicielem czterech kopyt i cudnego ogona. A jeśli się jest półkoniem, co się je: to, co ludzie, czy trawę?
Słońce zachodzi.
Tabun centaurów biegnie do lasu, na nocleg.
Henryk z nimi. Nagle buntuje się. Poco ja wśród tych koni?
Zawraca do miasta.
Kiedy się jedzie z Kalinowszczyzny, sylwety dominikańskich murów i katedry, cudnie rysują się na niebie. Wieżyczki, dzwonnice, absydy, wieża trynitarska tak drobnym, delikatnym haftem rzucone na tło szarzejącego nieba. A u dołu tyle czerwieni!
W mieście pusto i głucho. Płoną już gazowe latarnie i półmrok zalał chodniki. Świecą szyby wystawowe sklepów.
Człapią kopyta centaura pod niskim łukiem Krakowskiej Bramy. Plac szeroki... Trzy stalowe fortece, trzy tanki. Na przedmieściach salwy. Centaur stoi, słucha... Wiatr powiewa czerwoną chorągwią na magistracie... To rewolucja!!
„Alons enfants de la Patrie“...
Centaur wzniósł jedno kopyto, jeszcze milczy, nasłuchuje.
Aż kiedy na zwycięstwo woli ludu zabiły, zatrzeszczały bębny, lubelski lajkonik runął wcwał Krakowskiem Przedmieściem...
Jak grad spadają uderzenia kopyt ostro podkutych, rozwiewa się pyszny, jedwabisty ogon. Centaur przelatuje, jak lipcowa burza, i niesie się hen, za miasto, wieścić polom swobodę.
Łąka, słońce, dzikie kwiaty, rzeka.
Leży na trawie i patrzy w potok. Bo coś tam błyszczy w głębinie, coś za bardzo słoneczny ma blask. W szklanym słońca się krwawi rubinie, obiecuje miód królewskich łask. Wśród namułu rzecznego rzucona, kołysana w takt sennego fal szmeru, przebłyskuje z dna głębiny korona, Henrykowa korona z papieru... Łzy, łzy, łzy...
............
— Heniu, czemu płaczesz?... Nie można, dziecko, nie można...
— Mistrzu... (jaka to musi być męka)...
Henryk otwiera oczy: Tak, to oni. Clarus i Jadwiga.
... Czy ja płaczę?... a prawda... twarz mokra... to nic, to ja tak tylko... mnie nic nie boli, tylko dusza... Ale mi wesoło. Mogę nawet śpiewać:
La, la, lala, la, la..
— Znasz to, Jadziu? To gawot D-moll Bacha... Las mi się marzy...
............
Dom zatopiony w mroku w oceanicznym drzew szumie.
Gwiazdzisty strop jest ponad nim, jakby w gotyckim tumie.
Tony minorowe płyną z fali późnego wieczoru,
To fujarka się żali wśród ciszy bajkowego, uśpionego boru...
Tak urocznie gra drzewom i niebu i pełnemu gwiazd białych jezioru...
Jakieś echa dolatują z głębi, z łysiejących do księżyca polan:
To się dziewki wiejskie roztańczyły, podkasane wysoko, do kolan.
Świeci księżyc i dzwoni fujarka, deszczyk lekki, lecz rzęsisty pada...
W tańcu nocy księżycowej tonie bezpamiętna, dziewczęca gromada!
A pod domem prześwietloną dłonią ktoś zakrywa świeczkę gorejącą:
Balladyna wychodzi do Grabca w noc majową, w letnią noc gorącą...
W wszystkich oknach domu ciemno, lecz dom nie śpi. Szmery słychać, ciche pocałunki.
Wszyscy chłopcy są dziś, jak półbogi — wszystkie dziewki, jak leśne bogunki.
A na drzewie, wysoko, w gałęziach, oczy topiąc w księżycowej twarzy,
Siedzi mały, samotny Diadumen i o dziwnem swojem życiu marzy...
— Pani Hanko, czemu on wciąż marzy o jakimś chłopcu?
— Pani nie wie?
Tu Hanka nachyla się do ucha lekarza i szepce coś z półuśmiechem. Kobieta! Lekarz opowiada sprawę również pocichu trzem pannom Dulskim, które uwielbiają talent poetycki Henryka i przyszły dowiedzieć się o jego zdrowie.
Siostra wie i Clarus wie, ale milczą.
A tam — śmiech. Gruby brzuch jowialnego staruszka podskakuje w śmiechu. Krzywi ironicznie usta przepyszna pani Hanka.
I nagle wybuch! Przysiadły, przykucnęły dusze przerażone... Nie trzymając się scen, w pośrodku antkraktu, krzyczy Henryk:
— Kortyna! Ja gram!!
............
Rzym. Kazalnica papieska w bazylice św. Piotra.
Łachmany królewskiego płaszcza na Henrykowych barkach brudne, zszargane gronostaje i papierowa korona na zwichrzonych włosach...
— Już wie czereda o mojej miłostce...
Jakżeż bowiem mam nazwać to, co jest na tylu ustach roześmianych, ucieszonych radością, że jest taki głupi, który nie kocha kobiety. W istocie głupi; przecież instynkt rozpłodowy tylko w „miłości“ ku kobiecie zadowolić można.
O głupi człowieczku, coś trwogę przed kocietą wyniósł z rodzinnego domu!
O chłopcze, coś wierzył szkicom Ropsa i Beardslay’a!
Kochałeś raz i nie wiedział nikt głębi twej miłości Męczarnią twoją nie dręczył się nikt — jeden tylko przyjaciel, Zygmunt...
Kochałeś znowu kobietę, dziewczę, pachnące jak chłopiec i świeże. Tym razem nie wiedział o tem nikt, prócz siostry...
Kochałeś teraz chłopca, wie o tem ludzi kilkoro i śmieją się dowoli.
To ja, ten grzeszący głupotą, o najukochańsze moje bydło!
Głos w tłumie:
— Aktor tragiczny!
Lecz Henryk, zapamiętały w bólu, nie odczuł ciosu. Myśli jego szepcą: Zemścij się, wymierz cios w serce hołoty!
I naraz kąty ust Henryka ściągają się bezgraniczną pogardą, a twarz staje się demonicznie brzydka w grozie zemsty. Mówi z urągowiskiem:
— Tyle jest słów ewangelji świętej na niedzielę dzisiejszą...
............
Ksiądz nachylił się nad potępieńczemi oczyma Henryka i woła:
... Mistrzu, zbudź się... ja się boję... co za dusza w tobie?...
Jadwiga płacze w kącie, a może i nie płacze, może tylko oczy zakryła przed grozą. Serce jej woła z lękiem: Brat...
Deszcz pada, chwieją się gałęzie za oknami, skrzypi brzoza na wichrze.
Prawda. To na jawie... Życie...
— Jak te sny mnie trudzą...
Maestoso: | Pan wyrzekł ostatnie słowa Zwisła mu z ramienia głowa... |
Słyszy Henryk jęk tysiąca piersi, tysiąca dusz, które wierzą.
Cóż to za wiara, że trwa wieki, nie przemija? Ani jednej gorzkiej nutki niema w jego duszy. Siedzi na wieży i słucha wielkopiątkowej pasji.
Ciemno. Gwiazd pełno w oknach strzelistych. Pełno śpiewu w ogromnym kadłubie kościoła. Jęk ludzki wchłaniają dzwony w muszle swe potworne i cichutko się skarżą.
W Henryku ogromna powaga.
Przebiegają myśli:
... Czemu nie mogę wierzyć? Wyrzuciłem się sam, rozpędem własnym poza koło wiar, a teraz tęsknię... Kościół?... Nie, tu wrócić nie mogę...
A ta wiara, co bezświadomie rośnie w duszy, jest jakaś zbyt prosta, krytycyzm mój nie chce jej przyjąć. Tyle, tyle miesięcy mego życia było szukaniem czegoś poza tem. Zawszem starał się zajrzeć poza lustra, które przypadek rozstawił dokoła. Szukałem, czegoś, a tęsknota mówiła, że to będzie coś wyższego... znalazłem zaś teorję. O goryczy!
Cień na schodach wieży.
Pełznie w mroku po rusztowaniach, wyżej, wyżej... dosięga Henryka.
Siadł naprzeciw na belce potężnego dzwonu.
To Postumus. Słowa jego płyną chrapliwym, mądrym szelestem:
— Ja! Ja! Jestem już tu, tragiku, i powiem ci, co było i co będzie. Chcesz? A choćbyś i nie chciał, powiem. Bo ja wierzę w los, w Los przez wielkie L. Odnalazłem formuły psychologji matematyczne i niewzruszone. Jestem, jak mag. Po Twoich czynach wiem, co z tobą będzie...
— Nie ciekawym...
— Moja matematyka powiada: rzuciłeś wiarę — szukasz wiary. Oczywiście, znalazłeś zamiast niej teorję i wprowadzasz ją w czyn. Tu się załamiesz. Powiadasz, że sam świadomie tworzysz winę i karę. A czy wiesz, jaka twoja kara? A czy wiesz, że grzech twój największy ukryty przed twą świadomością? A czy wiesz, że to, co ty za grzech poczytujesz, ta miłość do chłopca, to dziecinada?...
A jeśli tem się tak męczysz, co będzie z istotną winą, jak wielka będzie kara? Znasz ją? Ty ją tworzysz?! Czerwiu! Robaku!
— Odejdź, kusicielu, ode mnie. Odejdź od posępnych mych źrenic...
— Gniewasz się, mistrzu? Pusz się i rób wielkim, póki cię wichr bólu nie złamie. Twa wyrozumowana wiara zgniecie cię. A nie zapomnij teoryj swych wprowadzać w czyn, bo pomyślę, że zląkłeś się moich wróżb...
W ciemnych oczach Henryka wzbiera gniew. Zamiast bolesnych pieśni gorzkich żalów, słyszy tylko swą krew wzburzoną i tętniącą.
— Milcz, nie szydź! Ty nie żyjesz! Tyś jest zjawa moich złych, czarnych myśli. Buntujesz się, ale jam twój pan. Kąsasz, ale legniesz u stów, zwierzu...
Płomień na włosach Henryka, burza nad czołem zmarszczonem. Postumus przypadł do dzwonu, niby pokorny i zgnębiony. Płaszczy się. Pełznie od dzwonu do dzwonu, ku schodom. Aż przy ostatnim porwie się i ryknie w dzwon, który echem odegrzmiał straszliwem...
... Groom!!! Grooom!!! — ryczy dzwon — OOooOm!!! OOooO!
Zygmunt tętni... — niepokoją się inne dzwony.
Pękło wszystko w Henryku. I nerwy natężone i rozpalony do białości gniew. Spadanie w dół... Otchłań... Przebudzenie.
Muzyka. Zapach kwiatów zmieszany, niewyraźny. Zdaje się, że heljotropy i astry. Menuet Mozarta jest tym zaczarowanym fletem, który każe pląsać splecionym parom. Do ciemnego pokoju wpada przez drzwi smuga światła, zapachu i melodji.
Cień w jasnym czworokącie drzwi.
— To ty, Jadziu?...
Ja... Nie śpisz?... Może ci źle?...
— Nie, nie, tylko tak pali gorączka.
— Jedz pomarańcze... ugasisz pragnienie...
Zapach namiętny złotego owocu. Zjawa słonecznych italijskich sadów. Przelotna myśl o dłoniach Monny Lizy. Więc ją jeszcze pamięta? w gorączce...
— Jadziu, jakaś ty ładna w tym mroku, z tuberozą w czarnych włosach. Suknia rubensowska, bogata, uwydatnia twą kobiecość. I cała snujesz się w atmosferze balu, muzyki... Tam bal, prawda?
— Tak, Heniu, śpij już, śpij, braciszku, i nie mów komplementów... Dobranoc.
Wyszła.
Nowy cień w drzwiach. Maleńki, przesuwający się bez szelestu. To Diadumen. Gdy się ogląda za siebie, widać w świetle złote, rzadkie brwi i tajemnicze oczy. Bez oddechu płynie na bosych stopach leciutko, jak zjawa.
Jest przy Henryku. Nachyla się nad nim i szepce:
... Mistrzu...
Niema odpowiedzi, ale słychać w ciemności oddech niespokojny, gorączkowy i żar bije od chorego. Drobna dłoń wsuwa się pod poduszkę i wyciąga stamtąd paczkę, wiązkę listów. Listy Maryli.
Lekkie kroki płyną do kominka, na którym czerwony żar pełznie po gasnących węglach. Przy tem świetle Diadumon przegląda listy i rzuca je po kolei w ogień... Giną słowa...
„Nie chcę niczego już od Ciebie... Smutna pogoda w mojem sercu“...
„... przyjdź w wieczór wigilijny, biały, biały od śniegu, na tę ulicę, co zwykle. Będę czekała, dobra i kochająca...“
„...przyjdzie wiosna dla mnie i dla ciebie, tylko mi nie bądź smutny...“
Giną słowa.
Małe dzikie serce nienawidzi swej rywalki. Chce mieć całe jego serce i całą jego miłość. Schyla się nad Henrykiem, całuje rozpalone usta i znika.
Modlitwa skrzydlata mieszka w sercu króla. Patrzy na witraże franciszkańskie i zachwyca się. Tęcze barw świetlistych materjalizują się w postacie, linje i kwiaty. Krzaki cierniowe wybujały ponad święte głowy. Rajskie rozradowanie mieszka w kwiatach zamiast woni. Rajskie rozradowanie zamiast woni. Oczy tak są zasłonione, tak rozjaśnione światłem barw, że nie widzą ścian mrocznych ani stropu strzelistego.
Witraże jakby wisiały w ciemnej nicości — zjawy niebiańskie. Szczególnie dziwny jest ten z biedaczyną Chrystusowym. Promienieją blade dłonie, na których rubinowe stygmaty sączą krew...
Zapamiętał się król w zachwyceniu i marzy. Nie o czem innem marzy, ale o kwiatkach świętego Franciszka, o jego pięknych czynach i miłości, które tak kwitną tęczowo na witrażu.
Szczęście mieszka w wierze miłowania i przebaczenia.
Po promyku słonecznej jasności schodzi święty z onego witraża. I podnosi z kolan króla, prowadzi go ze sobą. Przeszli pusty kościół wzdłuż, ku organom idą. Na chórze wskazuje mu święty ławę i powiada:
... Siądź, jeśliś nie jest człowiek.
Nie siadł król, lecz patrzy w świętego zdumionemi oczyma.
... Spójrz w górę...
Spokojna dusza króla rozrywa się orkanami upojenia, pijana jest wiecznością. Ponad nim sam Bóg-Ojciec w przepychu potęgi.
... Zwlecz bogactwo szat twoich — mówi święty — padnij w proch przed Stwórcą i nie myśl nic. Niech się w pyle korzy twoja dusza, aby snadź myśl buntownicza nie wypełzła z mózgu twego.
Król, posłuszny słowom zdroju wiary i miłości, zrzuca aksamity i biel jedwabną. Zostaje nagi na chórze; tylko u przegubu lewej dłoni złoty łańcuch dzwoni i błyszczy.
Rzekł biedaczyna Pana Jezusowy:
... W proch! Ukorz się, jeśliś człowiek!
... A Ty?...
... Ja idę do sadu, do pszczół złotych i nieba błękitnego — uśmiechnął się świetlisty cień.
Znów zdumienie w królewskich oczach. A Franciszek wyjaśnia sprawę, słodkim gestem bielutkich dłoni zakreśla różnicę:
... Ty, człowiek, — módl się; a jam święty...
I zostawił go samego.
— Witajże Juljanie!
Juljan powstaje ze stołka i ściska rękę brata.
— Powiadaj, kiedyś wrócił?... Jakżeś żył w niewoli?
Siadł król na skrzyni bronowickiej, pstro malowanej i słucha. Na nim czarne, chłopięce ubranie z bielą koronek — strój Hamleta. Za przejrzystą oponą z tjulu, która przesłania otwarte okno, zapada zmierzch cichutki.
Juljan opowiada mu swe dzieje: jak rozpacz i nadzieja brały się z nim za bary, jak go choroba zwaliła ciężka, ile było nędzy niewolniczej w dalekim, wschodnim kraju.
Powiada bajkę o moskiewskiej, złotej stolicy. Jak sen wygląda święty Kreml, jak sen...
Kiedy w pokoju już ciemno i przytulnie, bracia stają się istotnemi Braćmi i już ich wiąże szczerozłota nić odczuć i zrozumień.
Król skarży się:
— Poszukuję życia istotnego i wielkiego; nie wiem, gdzie je znaleźć. Mój ból zamknąłem na kilku kartkach, by się go wyzbyć. Sądziłem, że gdy smutki moje wypowiem, lżej mi będzie, lecz nie... nie lżej...
Juljan patrzy surowo na zmienioną gorączką twarz brata.
— Twardy bądź i mężny! Wszystko zbliża się ku śmierci i wieczności (może nicości). Przyjdzie ona mimo wszystkie zmagania się nasze. Więc jeśli przyjdzie, lepiej ją mężną spotykać pierśią, niż bolesnym uśmiechem.
— Twardy bądź!..
— A moje tęsknoty?...
— Ja wiem, trudno je rzucić, trudno... Czasem znienacka przychodzi nostalgja chłodnych, mglistych, księżycowych nocy w pustem mieście, rozbłyśniętem blademi światełkami latarni gazowych. Tak smętnie wtedy...
— Tak, Juljanie, wiem, są takie chwile... potem znów się kręci młynek: banalne uśmiechy, życie... jeśli to życie... Lecz późno już i czas na wieczerzę. Pójdziesz do stołu?
— Nie lubię gwaru biesiadnej sali twojej.
— Namiętne, szerokie usta króla dotykają lekkiem muśnięciem żałobnych oczu Marysi Dalekiej.
— Milczysz?...
... Czemuś mi smutno. Zawsze, gdyśmy sami i tak blisko, serce niepokoi się we mnie i dręczy. Ty mi się wydajesz, jak los mój, taki jesteś niewyraźny i nieprzenikniony...
... Widzisz, droga: ja się męczę sam temi przeczuciami, któremi ty żyjesz. Miłość nasza z pod złej gwiazdy... może to Arcturus...
Ręki gestem powolnym wskazał punkt na głębokiem, nocnem niebie. I obojgu zrobiło się jeszcze smutniej.
... Maryś, — zaczął znowu — czy nie lepiej byłoby nam rozstać się?...
... Nie mów!...
... Ale pomyśl: Gdy ty przychodzisz radosna, we mnie gorycz; gdy ja w weselu tonący, — ty gorzka i smutną. Czemu?... Rozejdźmy się. Nie będzie tego smutku.
Płacze Maryś. Głos jej drży.
Spojrzenia... spojrzenia... Westchnienie... Cichy szept...
... Nie rzucaj, wróć... Zobaczysz, następne spotkanie będzie radosne i piękne, jak pierwsze liście, jak chryzantemy w twym ogrodzie...
A król myśli ze smutkiem: Nie mogę porzucić. Trzeba znów przyjść i męczyć się... Ech, dolo!
... Odchodzę, Maryś. Straże mosty zwodzą...
... Ale wrócisz?... wrócisz?... — błaga głos nabrzmiały łzami...
Spojrzenia, łzy, szept...
Westchnienie...
Usiadła Maryś do krosien. Wszystko jej leci z rąk. Żali się sama sobie, żali się ścianom ojcowej chaty...
Po co mnie spotkał? Poco wziął serce...
Kto kładzie te przepaści między nami? I śpiewa tęskno:
Ej, śpiewajze mi, śpiewaj, bracisku góralu,
Ej, coby moje serce nie pukło od zalu!
Ej, dejze nam Maryjo słonecka, pogody,
Ej, coby mnie zobaczył mój królewic młody!
Onci jest, jako oreł na orłowej perci,
A ja — łania zraniona, cekająca śmierci!
Ej, zakochali my sie, nie znając kochania,
... Je coz se tak śpiewos, dziewce?...
... Śpiwom mój smutek....
... Jakiż on?
... Lute ma serce mój ostomilsy, lute, jako u źwierza...
... Wicaska z Gubio uskromiłek i jego potrafiem. Kaz zyje?
... W zamku, dobry cłeku...
... He, to ty pono wysy sięgas, niz dziewki z okolicy. Pewno to król, Hendryk niescęsny...
Nic Maryś nie odrzekła, patrzy bez okno do pola. Na rżysku, pod białem niebem psów cały kierdel, jak owiec. Trąbki brzęcom, polowace goniom ku Tatrom.
Polowanie.
... Jeśliś haw świenty i doli mej poradzić fces, lejdze ku niemu! On haw, na cornym koniu...
... Dy jo go już znom. To on sie mi cudował w krakowskim kościeie u Franciskanów. To on w prochu lezał przed sklanym obrazę pana Wyspiańskiego! Trudno z nim. ale idem...
Myśli Maryś, gdy ten hipnon do dźwierzy: — Coby to prawda była, ze ty mi go wrócis, choć na jeden wiecór, ej wiera, całabyk była twoja, mój świenty!
Cień w chacie, Spoziera Maryś. Zbójnik wszedł. Włosy w kiecki, pas na trzy piędzie seroki, portki kraśno cyfrowane.
... Dziewce, wróce ci go na jeden wiecór. Potem moja bees...
... Jakoz?
... Moja rzecz. Bedzie twój...
... Nie łzes? Przysiengnij! Na pistolce.
Kładzie zbójnik palce na głowni pistoletu i przysięga:
— Na mój honor zbójnicki, na siubienice wiśnickie, na dusiu moju i te pistolce...
Wchodzi król do chaty. Stanął u proga. Poznał zbójnika.
...Psie, do nogi! Waruj Postumie!
Za murami, w ciemną noc pochmurną, u stóp gmachów jakiegoś książęcia jest uliczka, ogrodami pachnąca i cichutka, jak mury nad Wisłą. Tam ich dwoje.
Maryś: Czemu ci oczy płoną niesamowitym blaskiem?
Król: Boś piękna i pachnąca. Gęstwina włosów twych pachnie, jak rumo Goplany, jaskółkami obwiązane...
Maryś: Kochasz moje włosy?...
Król: Ciebie całą... jeno, że cię nie znam.
Maryś: Tak, jak i ja ciebie.
Król: Wiesz, nazwę ci dam: Maryś Nieznana albo Daleka...
Maryś: Dobrze, panie, kocham cię, więc poddaję się wszystkiemu, czego żądasz...
Król: Niewolnico...
Maryś: O żalu!... Tak, jam niewolnica twa...
Król: Tyś jest światłość świata — kobieta. Z takich, jak ty, rodzą się Manu, Zaratustra i Chrystus...
Maryś: Czemu mi nie wierzysz, próbujesz serca mego?
Król: Bo chcę wiedzieć, kto zawsze odtąd będzie ze mną...
Maryś: Chryste!
Król: Żono... daj usta... pocałunek to będzie pierwszy i ostatni... Jadę na szukanie Graala, a może otchłani...
Maryś: Usta?... Oto one...
Przechylił ją w tył, drżącą, jak struny na skrzypcach. Przechylił ją, aż ciemna masa zamku odbiła się w jej źrenicach, a grzywa ciemnokasztanowa zamiotła proch z bruku.
Milczenie.
Postumus powstaje nagle. Dotychczas był cieniem króla. Stanął za niemi, krzywi usta i błogosławi dziwny pocałunek.
Pod drzewami stanął ktoś. Czerwony blask kominka rzucał na postać króla fantastyczne światło i ślepił mu oczy. Widzi król zjawę — nie widzi, kto to. Sunie zjawa ku niemu. Pokłon do ziemi.
... Ty?... Ja. Samżeś królu?...
... Sam.
... Pogadajmy?...
Wsparł się o kominek i szepce z żalem:
— Królu, komedję grasz. Czemu ją dręczysz?...
— Nie mogę inaczej. Rzucałem ją już trzy razy. Lecz tęsknota ciągnie mię ku niej. Wysoka, kościelna tęsknota...
— Ale ranisz ją, ilekroć ją widzisz...
— Bo ona ust pragnie, cichej rozkoszy. A ja pragnę tylko jej smutnych oczu. Kocham ją, jako posąg cudny, a ona mnie, jak człowieka.
— Ja ją kochałem kiedyś — rzuciłem...
Król milcząco patrzy na Zygmunta. Chmurnieją jego oczy.
Cisza.
... Alleluja, moje lilje kwitnące!..
Rozśpiewany wchodzi do komnaty biedaczyna Chrystusowy. Spojrzawszy na nich, uśmiecha się, szeroko otwiera okna.
... Niech wejdzie tu trochę światła.
I płyną wieczorne wonie z ogrodów i sadów. Majaczeje na niebie gwiazdzistem cień katedry.
Przechylił się za okno i dłonią obejmuje ogród różany.
... Patrz, Adamie, posępny myślicielu. Tu cię Ewa co dnia kusi? Jakiż cudny ogród! Tyle róż! Godny jedynie miłości być świadkiem...
— Lub grzechu — rzuca ponuro król.
... Nie, miłości godzien ten raj i umiłowania. Bo nacóżby te róże i kwiaty, naco piękno boskie zieleni trawników i naco drzewa ciężkie od owoców? To świat — matka — miłość..:
— A grzech stworzył człowiek...
... I człowiek go mocen zdeptać — powiedział z wiarą Zygmunt.
... Przyjrzał się słońcu ogromnemu. Nacóż tyle światłości — ? Czyżby na grzechu wyszukiwanie? Zaiste — miłości ono świeci... Świat! Świat! kochane róże kolące! Drogocenne chwasty i popłochy! Robaczki świętojańskie, motyle i ptaki! Do was idę! Bywajcie zdrowi, ludzie!
I spływa w sad lekko, niesłysznie. Wionęła szata — znikł.
A oni patrzą na siebie.
... Ciężko mi — skarży się Zygmunt.
Król milczy. Serce ma twarde, powiada przecież Maryś.
... Och, ciężko...
Mężczyzna płacze; nie zakrywa twarzy; łzy płyną, wielkie żałosne. Pycha królewska szepcze: Co za sentymenty!
Lecz dusza czuje w sobie także łzy, może nawet cięższe...
... Henryku... ucałuj mnie, jak brata...
Pocałunek braterski — będą przyjaciółmi na zawsze.
Głos Franciszką dzwoni w sadzie:
Żabki moje zielone!
Roso żywiąca!
Kielichy lilji zamknione
Z zachodem słońca!
Tony gorącooranżowe. Spiekota. Zieleń przyprószona pyłem piasku i słonecznego złota. Ogród jakiś, czy wyspy szczęśliwe, bo wokoło wody białogrzywe.
Kształty dziwne — wysmukłe, jak topolowe. U stóp ich kłębią się płomienne krzewy. Trawa brunatna. Błądzą po ogrodzie przyciszone melodje i śpiewy.
... Magdaleno, pójdziesz za Chrystusem i porzucisz dawne ukochania; oczy cudne swoich królewiczów, noce pełne szału, opętania...
Jędrek Gajka, zwinny, gibki chłopak prowadzi Marysię temi cudnemi krainami. Naraz jaśń zorzy na drodze i staje przed nimi Seraf sześcioskrzydły: Wznosi znaczone stygmatami ręce i powiada słodko:
... Maryś, pódzi do skrzideł... Idź se mnom po górak i lasak śpiewajęcy. Miłuj ino leluje a ptaki... Carny Staw i Morskie Oko... Ino cały świat, a nic więcy. Bo ludzi ty miełować nie umies...
A ona, smutna, powiada:
... Icie prec, świenty Francisku. Razeście mine zwiedli już. Ja teraz z chłopcem igram, niek wie król...
... Nie zwiodłem ci ja — inom serca hardęgo złamać nié móg. Przed Bogiem się korzył — widziałek. Przed kobietom nie kce...
... Coz bedzie s nami?
Stoją, milczą. Jakieś pachnienie słodkie się donosi, jakieś ptaki purpurowe przecinają niebo lazurne. Ciężkie pomarańcze opadają do stóp drzew — w trawę pordzewiałą.
Aż wrzaśnie Jędrek:
— Je cozeście drogę zastompili!
Odszedł święty, popatrzywszy w oczy Cajce.
Idom dalel po cudnym ogrodzie.
Trzok ludzi — dwa górale i baba figi obierajom z drzewa.
Jeden na drabce stoi i obrywa figi, rzuca je na podołek babie. Zaś trzeci pilnuje z ciupagom, cy zaś panny Hesperydzkie nie idom, bo ten sad był ik. Kradnom.
Śmieje się Jędrek i chyli ku Marysi:
— Maryś, a tozbyk do ognia hipnon za cie, a tozbyk cie na rencak nosieł, jako to dzieciątecko... Rada mie widzis?
— Rada ci ja, rada... Cemu tu tak pusto.
— Chciałabyś, coby nas widzieli...
— Nie... ino tak... strasno.
— Strasno ci? se mnom?
— Takie mas dziwne ocy, ozcerwienione...
— Maryś!...
— Cego fces?
— Ciebie! Ciebie!
Przysiedli na murze ogrodu. Pola złociste patrzą na nich, patrzą, jak Jędrek chwyta w ramiona Marysię, po chłopsku, odrazu. Maryś płacze.
Z pod srebrnych pian fontanny, bijącej na wyż niesłychaną, sączy się strumyk w dolinę pełną kwiatów. Krokusy, stokrocie, mlecze — biel, czerwień, złoto... Nad wodą jabłonka z maleńkiemi, rajskiemi owocami. Mały Józio usiłuje dosięgnąć gałęzi, wspina się, dziecinnego wdzięku pełen, ku owocom, których pożądają jego czarne oczy. — Staszek, starszy, błękitnooki chłopiec, stanął na zakręcie strużki ciekącej. Pełne ręce ma krokusów. Po jednym rzuca na wodę i śledzi oczyma ruch zaczarowanych statków.
Patrzą z cienistej arkady król i Juljan.
... To my, — mówią sobie — to my...
Słońce znikło. Chmury...
Wiiich... wiiichr świiiszcze...
Pochyliły się drzewa i zaszamotały w dłoniach wiatru.
Widać wśród deszczu skałę na morzu.
Na skale człowiek w czarnym płaszczu, którym burza łomoce, jak żaglem. U stóp ma kilka postaci, które wołają ku niemu z rozpaczą:
— Mistrzu! Kochamy cię! czemu ty masz serce obojętne?
A on patrzy w góry dalekie na horyzoncie.
...Precz, ludzie, ja sam! Na wyżyny chcę, gdzie ostre, mroźne powietrze, gdzie moc, gdzie zdrowie.
Każdy ma prawo Postuma.
Postumus tego człowieka szydzi z patosem umyślnym:
... Idź! przez burzę! przez ocean! giń!
— To ty na skale, — mówi król — to ty, Juljanie.
Rozpogodziło się... Słońce w zenicie. Ziemia świeża i wonna po deszczu, lasy dymią, jak kadzielnice.
Zjawa hesperydzkiego ogrodu.
Zaklęte cienie błądzą po nim. Zaklęte, że wtargnęły do krainy fantazji, poezji i półszczęścia.
Chodzą tam i nazad chłopiec i dziewczyna.
Pośrodku polany spotykają się i rozchodzą znowu, by znów iść na spotkanie. I tak bez końca.
Ilekroć się rozejdą, tęsknota ich w postaci cienia wydłuża się niepomiernie. Gdy przechodzą obok siebie, zaglądając w oczy, tęsknota maleńka, skurczona leży u stóp. Waruje, jak pies.
... To ty — mówi Juljan — Ty i Marysia, a może ty i Prawda.
Juljan zbliżył twarz do twarzy brata i mówi słowa dziwne. Stalowe źrenice lśnią twardo, nieubłaganie.
... Człowiek mocny musi gardzić kobietą. Czy ty nie czujesz, że wszystko się w tobie załamuje tylko dlatego, że łudzisz się miłością? Jeśli ty kochasz — nic to, lecz jeśli ciebie kochają, działa to destrukcyjnie. Gnijesz wtedy, a wyjścia nie znachodzisz.
Pamiętasz twoje słowa: „Nie mogę jej kochać i nie mogę nie kochać“. Więc wydrzyj z pod serca! Bo zginie twoja moc.
Zatargał się król bezsilnie i łamie ręce.
— Więc jak?... jak?...
— Porzuć!
— Nie mogę!
— Zapomnij!
— Ponad siły!...
— Musisz, bo zmarnujesz to, co w tobie!
— Zawsze mnie będzie wiodła ku niej tęsknota...
— Otóż to... ta choroba duszy ludzkiej...
Zamyślili się obaj. Wreszcie mówi brat głosem drżącym:
— Przebacz, że nowe udręczenie wpuściłem w twą duszę. Widzę sam, że to nad twoje siły. Zostań sam. Myśl!
Wychodzi, wsparty na błękitnym paziu. Długo jeszcze słychać kroki w olbrzymiej sieni zamkowej.
Północ dawno już minęła, bo dogasają świece.
— Paziu, Biblję!
Zjawia się chłopię, lazurowym jedwabiem strojne i jasnemi płowemi włosami.
Na klęczniku rozkłada pismo i objaśnia świece.
Gest króla — komnata pusta.
Jak z pod ziemi, wyrasta z ciemnego kąta Postumus Porco i przewraca karty Biblji. Znalazł. Czyta głośno:
... Jeśli cię gorszy oko twe, wyłup je...
Porwał się król. Mierzy komnatę z kąta w kąt wielkiemi krokami. Księżyc zgasł. Świeca się wywróciła. Ciemno. Nastrój, jak w zamku Lady Makbet.
Postumus węszy myśli króla i mruczy: Krew pachnie...
A król szamoce się z sobą.
... Czyżbym aż tak był słaby? Nie, jest moc we mnie. Jest! Kto śmie mówić, że potęgi niema w tej piersi? Przez krew pójdę, przez grzech, przez wszystko, co noc i złe moce na drodze postawią! Kurtyna! Ja gram!
Znowu gram!!!
Kosił siano Jędrek Cajka, kosił przy księżycu, bo w dzień gorąc dopiekał, co nie daj Boże! Kosi, a na chatę Marysi pogląda. Widzi mu się, że gwar jakiś i krzyki słychać, ale kosi dalej. Wtem błysło, strzał! Gruchnęło echo po górach. Drugi grom, trzeci... Bitka.
Porwał kosę na ramię i pobiegł na nogach chybkich, jak wiatr. W obejściu pusto... niesamowita cisza.
Stary Samek Rohacz leżał na progu z głową strasznie rozbitą. Krew chlupała i płynęła strużką z proga, a przy księżycu zdawało się, że jest czarna. Obok Samka drugie ciało, ciepłe jeszcze. Z ciupagą straszliwie wdziobaną w czoło rozkrzyżował się człowiek nieznany. Obejrzał go Cajka: rajtar, z królewskich rajtarów.
Lęk go zdjął.
Zajrzał do ciemnej chałupy i krzyknął: Maryś!
Cicho.
Siadł na kamieniu i zapłakał. Cóz on może proci królowi? Płace, płace, az sie ozjaśniło. Świt. Prasnon kose o ziem.
— Pódem do króla! Zginem — raz śmierzć! I nie strasna mi ona. Nie raz ci jom widziałek w przepaści.
I ruszył wielkiemi krokami do Krakowa.
Idzie i myśli: Smierzci sie nie bojem, ale to król. Nohrubsy gazda nic proci niego. Dy to król.
... Pódzies i zabijes — mówi Pomsta.
... Nie pódem — dy to król... szepce Jędrek.
Pojrzał na drogę, a tu w słonecznej zorzy wychodzi święty Franciszek i wyciąga dłonie ku niemu.
Wróć sie... nie pójdzies nikaj...
— Pódem! — siepnął się Jędrek — moja sprawa, nie twoja.
... A praca twoja?
Prowda! Jędrek ma jeszcze dzień pracy odrobić za dług w kamieniołomach. Zawrócił. Pusto przy skale. Wyjął ze skrytki naboje dynamitowe i oskard. Wykuł dziurę, założył nabój, podpalił i przypadł za głazem. Fukło! I odwaliło kawały kamienia. Jędrek założył drugi nabój, podpalił, uciekł. Myśli: dziś pracujem, to jutro póde do Krakowa... Czemuż to nie strzeliło... Podszedł... zgasło. Nachylił się, dmuchnął w tulejkę. Jak ryknie grom!!! Padł Jędrek na głazy bez oczu.
Pochyla się nad nim limba zielona i szemrze:
... Świętemu sie prociwił nie bees. Nie pódzies juz, hudziaku, nika, jeno do grobu...
Słońce krwawo zachodzi, jak nigdy. Na purpurowem niebie ponure sylwety drzew wysmukłych, żałobnych. I sylweta wysokiego wśród topól szafotu. Kat z mieczem — pień, czerwonemi plamami łyskający pod słońce. Na prawo zamek królewski, na lewo kościół franciszkanów.
Tłum szemrze — gwarzy — kłębi się i czeka.
Wyszedł król na taras. W czerwieni zachodu widać oblicze brzydkie, złe, z oczyma, w których mrok się przytaił. Opona złota, jedwabna, nad nim rozciągnięta, refleks rzuca na twarz i koronę króla.
Złoty, żywy i ruchliwy jedwab.
W cztery strony świata grzmią surmy. Król chce, by umarła jego miłość wspaniale, jak królewskiej przystoi kochance. Błysły w dole hełmy. Rajtary wiodą Marysię na szafot, a z nią księdza, nie księdza — świętego Franciszka.
Gaśnie słońce, gdy wchodzą na czerwony pomost.
Ostatnie, przebaczające ziemskie całowanie bierze z jej ust biedaczyna bosy, w podartym habicie.
Pocałunek był czysty — zmienił się w białego gołębja, którego Franciszek ukrył w dłoni. Potem uśmiechnął się do króla i poszedł po powietrzu do okna franciszkanów. Wstąpił na witraż... znieruchomiał.
A król zdejmuje koronę z głowy i daje paziowi w dłonie...
... Włóż jej na głowę...
Zabłysła korona złocista na ciemnych włosach Marysi. Wąskie i blade jej usta patrzą na króla, radosne, miłosne, zamglone.
Świst! Runął miecz!
Grzmią surmy mosiężne, więc nie słychać, jak toczy się głowa. Spadła korona i leci z wiatrem, daleko, na wodę wiślaną. Nasiąka wodą papierowa korona i tonie.
Król, przechylony przez balustradę tarasy, patrzy na te zjawy rozszerzonemi oczyma i za pierś się chwyta:
...Boli!...
Słońce zgasło... Mrok... Pożar chmur na niebie.