Opowieść o papierowej koronie/Przyjaciele

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Czechowicz
Tytuł Opowieść o papierowej koronie
Rozdział Przyjaciele
Pochodzenie Reflektor: pismo literacko-artystyczne, czerwiec 1923, str. 4-28.
Redaktor Wacław Gralewski
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZYJACIELE.

W uroczej, cichej Słobódce zdrowie wraca Henrykowi. A że to wiosna, zebrał wokół siebie przyjaciół i razem kochają liście, rozwijające się dopiero na drzewach, maleńkie, lepkie listki topoli, brzozy czy dębu.
Dniami całemi leży Henryk na słońcu w mchu leśnych wzgórz i słucha rozmów serdecznych. Jest Zygmunt, ksiądz Clarus, Madonna Marja, ba nawet Achilles i Patrokles. Henryk słucha właśnie jednej z takich rozpraw. O sztuce rozprawiają uczestnicy tego Symposionu.
Więc Clarus: Ja jestem tylko tęsknotą za twórczością. Co maluję — pełne jest myśli ociężałej i równie ciężkich, zawiłych symbolów. A przecież tyle prawdziwego uczucia żywię dla wielkiej sztuki i tak pragnąłbym ją posiadać...
Zygmunt: Przez wielkie S zawsze ją piszesz, ale właśnie za wiele w tobie tęsknoty, za mało zdobycia się na czyn, urzeczywistnienie.
Clarus: Więc tworzyć, nie tęsknąc, nie myśląc o sztuce?
Zygmunt: Nie tworzyć sztuki, jeno siebie...
Achilles: To jak my: ja i Patrokles. Tworzymy siebie w naszem wojennem życiu i w naszem życiu miłosnem.
Clarus: Do rzeczy, drodzy, do rzeczy. Mówmy o sztuce.
Achilles: Jakto, czyż nie uważasz sztuki życia za największą ze wszystkich?
Madonna: Lub sztuki dobroci?
Zygmunt: Lub sztuki poświęcenia?
Lub sztuki bólu?... — szepcze Henryk.
Clarus: Ach, pięc głów i pięć zdań. Chciałem tylko rzec, byśmy wrócili do rozmowy o sztuce w mniej szerokiem pojęciu.
Madonna Marja: Trudno rozmawiać na zadany temat. Czemuż to jednak nasz drogi Patrokles siedzi milczący i rozmarzony?
Patrokles, który siadł zdala, odwraca głowę.
— Ja o miłości myślałem... Że jest dobra, przedziwna, choć gorzka...
Madonna: Skąd to wiesz, mały?
Patrokles: Nie uczyłem się z ksiąg... Sam wiem.
Boleśnie krzywią się usta Henryka. Spostrzegli. Zamilkli.
Innego znów dnia siedzieli pad jeziorem Henryk i Madonna Marja. Opowiadała mu swe dziecieństwo. Dużo było w opowieści zapachu wsi polskiej, rannego piania kogutów i nocy, pełnych gwiazd. Lubiła, gdy słuchał jej ciekawie, jak dziecko. Oburzała się tylko na jego bolesną ironję. Widziała jeszcze te kolory, które dla niego już spłowiały.
Gdy rozmawiali tak w ciszy wieczornej, wspomniała o Bogu.
— Wierzę, że czuwał nad mojem dzieciństwem i nadal czuwał będzie.
— Który?
Nie zrozumiał, więc zapytał powtórnie.
— Który, czy Zielna, czy Anielska, czy Gromniczna?
— Jak możesz, Henryku? Więc jest tylu bogów?... Czyż my poganie?
Tak, tak, Madonno Marjo. Zamiast wierzyć w Kupałę, wierzymy dziś w świętego Jana. Zamiast Łady, Nii, Dziedzilii, mamy Tę, co chroni nas w dzień śmierci, co każe pola siać i polom błogosławi... Bądźże patrjotką, idź między lud i szerz prawdę. Każda ziemia własnym winna kwitnąć kwiatem.
— Nie, kłamiesz Henryku! Chrystus jest w duszy tego ludu!
— Chrystus?... Nie, Jesse w postaci Zadumanego siedzi na skrętach dróg w złotej i szerokiej Polsce. To jest nasz Chrystus. Na Litwie pod daszkiem zardzewiałym spotkasz Smutkielisy drewniane. To też on — Jesse.
— Więc wracasz do pogaństwa?
— Nie, ino w nowe życie idę. Nowe życie musi być zwarte z wiarą, żeby nie było tej męki rozbratu, którą my teraz żyjemy. Żeby nie było tej pozornej jedności świata, ale rzeczywista. Dozwólmy ludowi wierzyć w pogańskiego Chrystusa, bo to łączy wiarę z życiem. I stwórzmy tę jedną wiarę na całym obszarze ziem naszych. Bo u nas ty żyjesz czem innem niż ja, Clarus, czem innem, niż Zygmunt. A lud też się szarpie, niemocny. Stąd sekty, stąd bajka o narodowym kościele, marjawici, buddyści polscy i nietzscheaniści. Stąd tołstojowcy i mistycy.
— Więc skrzepić lud. Niemal stworzyć naród na nowo...
— I potem mieć go w dłoni, jak miecz — jednolity, potężny, straszny...
Zapłonęły mu oczy, znienacka spojrzał poza siebie i rzekł cichutko:
— Ja chcę mieć ten największy, najsilniejszy z narodów...
— O czem ty myślisz? Co potem? Henryku! — drżał jej głos, sama nie wiedziała czemu.
Lecz on zląkł się samego siebie. Jakoś bezsilnie machnął ręką i głowę spuścił na piersi. Długo patrzyli w jezioro, wreszcie rzekł:
— A czy wiesz ty... co to jest... papierowa korona...
Kiedy siedział wieczorami przy oknie z półprzymkniętemi oczyma, piosnka zdaleka mąciła mu marzenia.
Skrzypiały huśtawki i ze wszystkich końców Słobódki leciała ta białoruska piosenka, wesoła w treści, a smętna w przeciągłej, jesiennej zaiste melodji:

... Kagda ja była ma-a-a-a-ła,

Mienia mama kałycha-a a-a-ła!
Kagda stała podrasta a-a a-ti,

Stali chłopcy kałycha-a-a-a-ti!...

W tej ciszy muzycznej marzą on i Zygmunt. Słychać też oddech jeziora, które już roztajało i pełne jest błękitu wieczornego.
Oto jest miłość ziemska — rzekł Zygmunt.
Słowa te przywodzą obydwu na myśl przedziwny obraz Tycjana. Na umarłe fontanny basenie siadły dwie postacie: jedna w szacie o fałdach łamliwych, długich, nieco sztywnych. Oparła się na krawędzi wazy, w drugiej dłoni pęk kwiatów trzyma. Ma oczy pełne tajemnicy, a na ramionach złote, przecudne włosy.
Zato droga postać jest w całem bogactwie nagości. Twarz ta sama, jeno oczy bez tej nieziemskiej powagi. Nad wodą basenu amorek, a za niemi kępa drzew i rozległe krajobrazy. Trawa — vert d’émeraud. Cokół basenu — blanc chinoise.
Miłość zemska i niebieska.
Zygmunt snuje dalej swą myśl, pewny, że Henryk o Tycjanie pamięta.
— Miłość na ziemi jest tak naga, jak ziemia-matka, bo macierzyństwo jest celem miłości ziemskiej. Wszystkie kobiety na ziemi — to matki. Wszystkie służą swemu bogu, wedle sił swoich, a że tu i owdzie znajduje się dusza istotna w kobiecie, to wyjątki potwierdzają tylko regułę. Wspomnij twą siostrę, Madonnę Marję.
Henryk powiada:
— A niebiańska miłość — to Nieznane. Oto jest pole dla Zdobywcy: wydzierać Tajemnicy obszary terrae incognitae.
— O tem marzysz?
— Nie, dalej marzenie moje sięga.
— A czyn, czyn? — pyta gorączkowo Zygmunt.
— Czyny są w marzeniu — z niewiarą i niechęcią odpowiada Henryk. I milczą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Czechowicz.