Opowieść o papierowej koronie/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść o papierowej koronie |
Pochodzenie | Reflektor: pismo literacko-artystyczne, czerwiec 1923, str. 4-28. |
Redaktor | Wacław Gralewski |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Zmienna jest w duszy ludzkiej fala unicestwień i stworzeń, a kolorowe miesiące wiosenne mijają w korowodzie słonecznych dni.
Lipiec — środek Lata.
Świt wstaje z mgieł i rośnie szara półjaśń w cichej komnacie. Nocna dysputa trwa dalej. Henryk, stojący przy oknie, mówi, patrząc na rozkwitłe grzędy maków, mówi, jakby do świtu wstającego, miast do ludzi, którzy go słuchają.
...Powiadacie, że jest los. Wierzycie w to straszydło całą wiarą dusz głęboko przekonanych. Lecz ja nie umiem wierzyć w to, co ślepe. Zbyt byłbym wówczas podobny do ludzi, dla których najwyższym tragizmem jest tragedja winy i kary. — Przybyszewski wierzył w ślepy los, bo wierzył w konsekwencje winy. Powiadał, że kara jest, lecz winy niema. Wierzył jednak, że i wina jest, tylko ją uniewinniał i na niewspółmierność tych momentów skarżył się boleśnie. —
Jeśli nawet uderza nas ta arytmiczna, nieharmonijna twórczość mimowolna, to wyolbrzymienie kary, to i tak musimy to złożyć na swe barki, a nie na barki losu. Tworzymy sami winę i karę. I nieubłagalność tego następstwa leży w nas samych...
Tu poruszył się niespokojnie ksiądz Clarus, tonący w stosie miękkich dywanów i futer, rzuconych w kącie.
— Mistrzu, — rzekł — kocham twą duszę do szaleństwa, ale nie kocham twoich słów. One są inne niż ty. Czy ty nie czujesz wieczorem, gdy wschodzi księżyc nad pagórami, że jest On? Konieczność w nas samych, powiadasz; czemu ona nie przychodzi z zewnątrz? Od Niego?
Widać było, że Henryk uśmiechnął się lekko. Trzej jego przyjaciele patrzyli w niego, milcząc. Całą noc rozmawiali ze sobą, a on patrzył na gwiazdy, a teraz, gdy gwiazdy zbladły, mówił sam. —
— Jakże możesz mówić o czemś z zewnątrz, kiedy do nas nic z zewnątrz nie dochodzi. Każda dusza jest samotna i odcięta od reszty świata. Każda dusza ma tylko siebie i w sobie żyje. Jeśli jest błotem — błotem jest jej życie. A czasem jest jaśnią, a czasem dalą słoneczną, a czasem tytaniczną grozą. Bywają i dusze, które szarpią naprzemian szał djonizyjski i spokojne piękno apollińskie. Każdy jest sam, jak nurek na dnie morskiem. A ty mówisz o wpływach z zewnątrz. Głusiśmy i ślepi...
Kiedy umilkł, straszno i niespokojnie stało się w trzech duszach.
Ksiądz Clarus powtarzał w myśli: Każdy jest samotny...
Postumus Porco, ten, który zawsze sceptycznie traktował Henryka, zamyślił się głęboko. Pod zmarszczonem czołem czuć było pracę ciężkiej, z nienacka logicznej myśli. — Ważyły się tam możliwości psychiczne, jak matematyczne, dokładne wartości. Krytykował.
Zato obok, w błękitnych wielkich oczach Zygmunta błąkał się smętek, dający świadectwo prawdzie. Ten istotnie był zawsze sam, z melancholijnem pięknem swego życia. Dziecię pól na bruku miasta.
Znowu głos Henryka przyciszony, gubiący się w makowej woni, która płynie z ogrodu wraz z wilgocią poranną.
— Słońce?
Jeszcze go niema. Tylko blask, tylko przedświt, złocący się na jasnem niebie.
... Przedziwne piękno jest w śnie niedbałym pod jabłonkami pełnemi owoców. Błogosławiony jest bezwład i bezczynność, za któremi nie wlecze się tren następstw. Czyż nie tak, czyż nie tak, drodzy?
Lecz możesz być takiego spokoju czcicielem ten, w którym burzliwy wir się kłębi o każdej godzinie dnia? Obłąkańcze kroki moje dążą do ciszy, wiem to napewno, ale dążą przez krainy, pośrodku których znika cel wędrówki. Teraz idę przez kraj grzesznej miłości.
Grzech powinien być wielki, jeśli się gra w duszy bolesnej. Powinien być widowiskiem z chórami, jak tragedja grecka. A mój jest jakiś dziwny, nie mierzący się miarą potęgi; jest tylko rozkoszny i straszny.
I powiecie znów, że wina — rozkosz, a poczucie grzechu — to już kara. Nie, nie, czyste duszyczki młodzieńcze. Ty, Clarusie, codzień mówisz o grzechu urbi et orbi, lecz nie znasz jego istoty. Ani ty Zygmuncie. Zaś Postumus zna sprośność, ale grzechu i rozkoszy nie zna...
Wspomniany porwał się z miejsca i mówił urywanym głosem:
... Ja czysty, czysty! Wierz mi, Sztuka i Myśl były zawsze ze mną. To, o czem myślisz, to etap na drodze Poszukiwania Życia... Niema winy!...
Henryk patrzył nań oczyma przymglonymi nurtującą go myślą:
— Kłamiesz...
Tyś jest tym, który ważył się na czyny podłe. Tyś oderwał Marysię Daleką od Króla, by ją sobie rzucić pod nogi, a cna została sama z tęsknotą w sercu dziewczęcem. Tyś żądze wprowadził między nas czterech. Tyś głosił światu i rzucał na pośmiewisko miłość Achillesa i Patrokla... Intrygancie!
Postumus skurczył się u boku Henryka i po chwili namysłu, patrząc na drgające gniewem Henrykowe usta, cedził przez zęby.
... Nie sądź innych, aktorze tra-gicz-ny...
I wyszedł.
A Henryk zwrócił się do księdza.
— Mówiliśmy o winie i karze. Zobaczycie wkrótce pokutę. On wróci. Bo serce jest w nim, tylko dusza spróchniała...
Cicho skrzypnęły drzwi.
Pokój Henryka. Na ścianach w półmroku ciemnemi plamami zawisły obrazy i portrety. Madonna kwiatów. Twarz ojca. Dzieweczka jakaś z nasturcją we włosach. Pod Melancholją Dürera — portret Henryka. Patrzy uparcie w sztylet. Myśli o śmierci. A kiedy skrzypnęły drzwi, zachwiał się płomyk przytłumionej lampy i z kąta błysły oczy Henryka.
... To ty?
... Ja.
Stanął z boku lampy, tak, że widać jak długie i gęste ma rzęsy. Blade czoło bieleje w półmroku, oczy lśnią. Miłość przynosi i siebie całego w darze...
Przyszedł na wezwanie Henryka. Pierwszy raz jest oko w oko z rozkoszą. Helleński kształt odcina się wyraźnie na tle mroku. Cienka jedwabna materja pokrywa jego tors. Nogi ma nagie, jeno w biodrach przepasany ciężkim, purpurowym pasem kaszmirowym. Na pasie haft: Trzy Marje u grobu.
... Mistrzu, czemuś smutny?...
... Myślę...
... Odgoń myśl, jam jest miłość...
... A ja ból i groza...
Siadł przy Henryku. Cisza. Dłonie Henryka szukają jego drobnych dłoni. Gdy siedzą tak obok siebie, prąd potężny płynie przez złączone ręce, które są najdoskonalszem narzędziem rozkoszy. Szaleństwo zapala się w oczach Henryka, który w jego źrenicach widzi zarys swej twarzy płonącej gorączką.
I nagle pożar wybuchł w dłoniach drżących!
Słychać namiętny szept: Chcę ciebie... Chcę ciebie...
W przegięciu niedorzecznem pocałunek. Gorący i nieprzytomny. Potem głowa o przepysznej rzeźbie legła na kolanach Henryka, a ten wżera się ustami w blade, rozchylone usta Diadumena.
Cisza dzwoni tętnem krwi rozszalałej i echem obłędu. Gorączka w skroniach. Ociężałość i ból w oczach. Lampa gaśnie.
I dobrze, niech będzie mrok.
Bije małe serce chłopięce, usta płoną żądzą całowania, jak omdlały mu leci przez ręce i u kolan bezsilnie się słania. Jak namiętna jest dusza ta młoda, jakże dziwne jest to miłowanie: spotykanie, rozstanie, spotkanie, gniew i rozkosz — kwietniowa pogoda.
Henryk wychodzi.
Skrzypnęły drzwi, potem stuknęła furtka — poszedł do sadu.
Księżyca niema, ciemność, cienie drzew, majaki urojone... GROZA...
Henryk mówi:
Zbyt mało może człowiek i aż nazbyt wiele...
W taką noc nie może zwyciężyć samego siebie, nie może głębiny swej piaskiem zasypać. Nawet, jeśli tam brud, nawet, jeśli tam błotnisty grzech...
I tysiąc istnień sobie podobnych może zniszczyć: ogniem, dłonią krwawą, żelazem.
My tu daleko na wschodzie.
Wichry wieją wieczne na tej wysoczyźnie, więc nie słychać pochodu.
A gdy spojrzę na ciemne horyzonty, wiem, że przyjdzie stamtąd nawałnica. Zadudnią po drogach cielska dział i zatętnią kopyta hordy.
Może przyjść dzicz ze wschodu i w cichą noc rozżagwić niebo łuną. Zginą miasteczka nad smutnemi jeziorami, zgliszcza zostaną z wiosek.
I krew!... jak wiele krwi...
To może człowiek... Za wiele! za wiele!
I tak mało człowiek może...
Nie odepchnie obłąkania, które się zbliża ku niemu szybkiemi krokami.
Nie pokona lęku przed Nieznanem...
Skończył, niedomawiając.
Potworna cisza oczekiwania.
Wrzask targnął powietrzem:
„Aktor tragiczny!!! Ha! Ha!“
Kto krzyczy?
Wściekłość w sercu: Kto śmie mękę nazywać grą?!!
Drapieżne serce się burzy, krwi łaknie. I nagle widzi Henryk, że w tem nieokiełznaniu tai się obłęd... i chce wybuchnąć. Lęk w sercu... lęk, chłód... Jakże blade jest to, co krystalizuje myśl, przeszedłszy uprzednio głębie duszy! A same uczucia jak silne!
W duszy przemyka myśl czająca się — czyhanie na siebie samego. Przemyka i znów wraca. Nurtuje i rośnie. Myśl szepce: Poco wszystko? A wiesz, co to wszystko? Lęk przed obłędem... Groza duszy ludzkiej... Świadomość grzesznej miłości... Tragizm niewiary twojej... Tyle czerwi duszę twą toczy! Skończ z tem... Skończ z tem! Skończ!
Krzyczy już kusząco i łasi się, jak chimera o tygrysich łapach.
Skrzypnęły drzwi.
Pokój Henryka ciemny, pusty jakiś i straszny.
Przypadł uchem do drzwi, za któremi roztacza się tęcza snów pani Hanki.
Lekki okrzyk: Koniec BAJKI!...
I grzmot w czterech ścianach komnaty!!!
Krzyki... szmery... stąpania... Ktoś mówi: „Taki młody“... Inny głos: „Bawi się“.
Światła na korytarzu. Gwar.
Wnoszą lampę.
Dym się snuje. Proch pachnie.
Jak białe zjawisko, płynie ku niemu pani Hanka. Siada na łóżku jego i pyta: Gdzie krew? Boli?...
Kobiecym, gibkim ruchem ukrywa w fałdach rewolwer i gładzi Henrykową głowę bolesną. Igra z jego włosami:
... Coś ty chciał zrobić, Heniu, Heniu... Tylu żyje, tylu się męczy, ty jeden nie możesz wytrzymać. Przyrzeknij, że nie powtórzysz tego... Heniu...
A on majaczy w gorączce:
... Ręka drgnęła... Sił zbrakło drugi raz... Przeklęte nerwy!...
Potem łzy płyną mu po białych policzkach i spadają na poduszkę. Zaciśnięte wargi szepcą pomstliwie: Tchórz!... tchórz!... tchórz!...
Potem otchłań gorączki i niepamięci, cały teatr widziadeł i snów.
Odruchy ostatnie dumnej woli:
... Precz... nie męczcie... nie chcę litości!...
I znów borykanie się ze śmiercią. Zjawy. Widma. Majaczenia.
Henryk jest królem.
Stanął właśnie w katedrze wawelskiej, w dzień koronacji. Oczy ma spuszczone. U stóp tyle dywanów, na których nogi biskupów i książąt w opiętych, zgrabnych butach. Brat królewski, Henryk głogowski, ma na napiętkach srebrne, cudnie rzezane ostrogi.
Połyski... lśnienia atłasu... ostre smugi jaśnień brylantowych... pastorał arcybiskupa płonie, jak miecz archanielski. Wszystko w smudze słońca.
Henryk machinalnie powtarza słowa przysięgi. Czuje, jak na łopatce i barkach namaszczają go tłuste palce dostojnika Chrystusowego.
I jednocześnie niepokój w nim: pomazaniec boży?... monarcha?...
Wreszcie ciężar klejnotów przytłacza mu głowę: to korona.
Nie czekając końca ceremonji, powstaje z kolan, idzie ku wrotom katedry, rozwartym na słońce. Stąpa ciężko. Za nim tysiące kroków.
Cały orszak parów i comesów, świta pozłocista w aksamitach, atłasach i jedwabiach.
Przed nim w dwóch szeregach dwunastu paziów, błękitnym jedwabiem obszytych. I jeden, trzynasty, w purpurze.
— Odejdźcie wszyscy!
Król na zamku.
Zmierzcha się. Olbrzymie okna napełnione już są szarością wieczoru. Widać z nich dachy katedry i sylwety wieżyc różnokształtnych.
Marmurowa posadzka lśni, jak woda... Cień jakiś na niej...
Król klaszcze w dłonie.
Szelest u drzwi. Zjawia się paź purpurowy, twarzą w twarz z Henrykiem.
Boże! Ta twarz! Głębokie, orzechowe oczy — dwa światy! Włos jasno-ciemny przycięty nad czołem... Kogom ja znał?... Gdzie były te oczy?...
— Diadumen!!!
Biegnie król ku niemu, plącze się w płaszczu koronacyjnym, pada...
Gdy się budzi z omdlenia, leży na gronostajach w pustej komnacie...
Mrok... jakieś twarze...
Jęk...
Przebudzenie...
Nad Henrykiem schyla się Jadwiga, jego smutna, kochająca siostra. Głowę jego umęczoną dźwiga... przy niej księdza twarz śniada i ostra. Przesiedzieli noc całą u łoża, przemyśleli całe jego życie... Zwalon oto mocarny wielmoża — ukazane jest pnia tego gnicie. Ani on, ani ona nie wiedzą, co się waży w tej duszy samotnej. Całą noc u wezgłowia siedzą, cały ranek posępny i słotny.
... — Korona, paziu, korona...
Clarus łamie dłonie:
— Co z tobą, co ci mistrzu?...
I staje przed nim zjawa łąki pod Lublinem i tych rozjaśnionych oczu, które teraz czerwienią się w gorączce.
Henryk w gorączce odwraca się do ściany. Milczy. Osowiałe na gałęziach wróble ćwierkają smutno. Deszcz pada. Henryk znów zapada w marzenie, tym razem długie, niespokojne, przewlekłe...
Śni mu się obłęd.
Gwar... gwar... gwar...
Krzyki, wrzask, co trzęsie wązką uliczką. Pogoń! Resztką sił w zdyszanem ciele pędzi on przed siebie. Za nim tłum. Świszczą kamienie, przekleństwa i drze opętańczy śmiech hołoty.
... Huź go!!! Zagnać tego jelenia!! Wrr! Weź go!
A on biegnie i pada na bruku.
Potem — chwila oszołomienia. Wrzawa nad nim, potem cichnie, oddala się... ginie. Przeleciało tysiąc stóp w wichurze dokoła niego. Nie zobaczyli — triumf!
Ale ta przeklęta cisza po tym wrzasku gromady. Słychać, jak serce dzwoni... Pulsuje krew w natężonych żyłkach na mózgu, odpływ i przypływ tego oceanu łomoce w końcach palców.
Nie chce się serce uspokoić...
... Pan nie tańczy?...
... Niestety...
... Przejdźmy się więc po ogrodzie...
... Służę pani...
Idą cichemi alejami, które są wysadzone ruchomemi drzewami. Kasztany po bokach alei uciekają pośpiesznie w tył, jak widok z okien wagonu. Henryk się niepokoi, lecz prowadzi dalej konwersację:
— Lubi pan muzykę?
— Pasjami, szczególnie Bacha, Palestrinę, Händla...
Piękna Helena wydyma pogardliwie usteczka:
— A ja Skriabina i Szymanowskiego...
— Słowem, uwielbia pani świeże transporty, prosto z paryskiej kuźni reklam artystycznych...
— Ach, panie!...
Nadąsana, idzie obok niego, piękna, pachnąca, lecz on ma serce zalane falą lęku. Bo drzewa uciekają w tył i tam, za jego plecami, gromadzą się w groźną hordę... Odwrócił się.
Wrzask! Znów tumult w ciasnej uliczce. On pędzi, pędzi ręka w rękę z piękną laleczką, której profil jest ukształtowany nie przez Pana Boga, lecz przez Żmurkę.
Biegną na plac przed jakimś gotyckim tumem.
I naraz nogi zamiast błyskawicznego lotu plączą się w taneczny rytm. La, la, la, la, la, la...
Tańczą na placu. Tłum obstąpił koliskiem szerokiem i patrzy. Nad dywanikiem cyrkowym unoszą się ich stopy. On gra na faunowej, wielogłosej organce, ona poświstuje purpurowemi usteczkami.
... Przestań!
... Ty przestań!
... Nie graj!
... Nie świszcz!
... Mówiłeś, że nie tańczysz!
... Bo i nie tańczę...
Znów nadąsanie się. Ona zdjęła czapeczkę i obchodzi tłum. Ciemnowłosa głowa miga tu i ówdzie pod niebem pochmurnem. Grosze, dużo groszy... Idzie ku niemu i rozsypuje grosze u jego stóp. Dzwoni złoto...
... Korona się toczy!
Papierowa korona ze szklanemi klejnotami toczy się przez tłum, rozstępujący się. On biegnie za nią, za utraconą królewskością.
Wichr ją unośi nad wieże katedry. On wzlatuje w powietrze... Zabawa w chowanego. Złoty papier to osiądzie na jakimś łbie kamiennej chimery, to na smoku olbrzymich wodotrysków, to spocznie na balustradzie ganku, lub we wnętrzu rozety nad portalem. Wirują oboje w szalonej igraszce wiatru. On i korona... Tłum ryczy z radości. Lot! Lot! — — — groza!!! Spadanie!!
............
— Pani Jadwigo, trzebaby już okład zmienić na czole.
— Panie Janie, przyniesie pan trochę mleka z kuchni. Dobrze?
Kroki, szelesty... Czemu ciemno?... Aha, wieczór... Clarus i Jadwiga.
............
Pałac płonie? Niech płonie.
Czerwonem światłem nalały się szyby sali. Trzaskają okna przepalone. Ognista rzeka wlewa się do wnętrza... Co to? Zaświaty? Fale Acherontu i Kocylu, a tam, w mroku sklepień gotyckich, Lethe, rzeka zapomnień, ciszy i spokoju.
Zaświaty czy huta?... Może to lawa gorącego żelaza?...
Pożar!!
Uciekać!!!
Lecz pałac jest bez wyjścia. Próżno biegnie po salach, niekończących się amfiladach komnat. Niema wyjścia! Cichutka muzyka: One step. Marzące, perwersyjne, niesamowite dźwięki... Znów wir tańca. Tańczy król wśród ognia języków płomienistych i fali złotogrzywej One stępa.
—... Henryku! Henryku!
Zamiast słońca świeci na niebie znak kabalistyczny. Przed Henrykiem mędrzec Zmierzchoświt wykłada Bhagawadgitę.
... Werset 45 Sànkha-yogi zaczyna się od słów: w Wedzie są trzy gnuy... Nazwy tych gnu są: sattda, radzas, tamas... Człowiek w obłędzie, tak jak ty, jest tamas, to znaczy musi wierzyć w upiory, demony i inne bhutas; lękasz się ich i one to cię dręczą... jesteś w ich władzy.
Henryk odwraca się od mędrca i mówi pogardliwie:
— Głupiś...
............
— Bredzi, zupełnie nieprzytomny.
— Gorączka?
— 39,5.
— Źle, bardzo źle... Jednakże niech się pani nie martwi, panno Jadwigo. Brat będzie żył, choć doprawdy...
Lekarz potrząsa dziwnie siwą głową.
............
Łąka, słońce, tyle kwiatów.
... Co to? Skąd to dziwne ciało, co to za twory wokół mnie?
— Aha, to centaury. I ja też jestem właścicielem czterech kopyt i cudnego ogona. A jeśli się jest półkoniem, co się je: to, co ludzie, czy trawę?
Słońce zachodzi.
Tabun centaurów biegnie do lasu, na nocleg.
Henryk z nimi. Nagle buntuje się. Poco ja wśród tych koni?
Zawraca do miasta.
Kiedy się jedzie z Kalinowszczyzny, sylwety dominikańskich murów i katedry, cudnie rysują się na niebie. Wieżyczki, dzwonnice, absydy, wieża trynitarska tak drobnym, delikatnym haftem rzucone na tło szarzejącego nieba. A u dołu tyle czerwieni!
W mieście pusto i głucho. Płoną już gazowe latarnie i półmrok zalał chodniki. Świecą szyby wystawowe sklepów.
Człapią kopyta centaura pod niskim łukiem Krakowskiej Bramy. Plac szeroki... Trzy stalowe fortece, trzy tanki. Na przedmieściach salwy. Centaur stoi, słucha... Wiatr powiewa czerwoną chorągwią na magistracie... To rewolucja!!
„Alons enfants de la Patrie“...
Centaur wzniósł jedno kopyto, jeszcze milczy, nasłuchuje.
Aż kiedy na zwycięstwo woli ludu zabiły, zatrzeszczały bębny, lubelski lajkonik runął wcwał Krakowskiem Przedmieściem...
Jak grad spadają uderzenia kopyt ostro podkutych, rozwiewa się pyszny, jedwabisty ogon. Centaur przelatuje, jak lipcowa burza, i niesie się hen, za miasto, wieścić polom swobodę.
Łąka, słońce, dzikie kwiaty, rzeka.
Leży na trawie i patrzy w potok. Bo coś tam błyszczy w głębinie, coś za bardzo słoneczny ma blask. W szklanym słońca się krwawi rubinie, obiecuje miód królewskich łask. Wśród namułu rzecznego rzucona, kołysana w takt sennego fal szmeru, przebłyskuje z dna głębiny korona, Henrykowa korona z papieru... Łzy, łzy, łzy...
............
— Heniu, czemu płaczesz?... Nie można, dziecko, nie można...
— Mistrzu... (jaka to musi być męka)...
Henryk otwiera oczy: Tak, to oni. Clarus i Jadwiga.
... Czy ja płaczę?... a prawda... twarz mokra... to nic, to ja tak tylko... mnie nic nie boli, tylko dusza... Ale mi wesoło. Mogę nawet śpiewać:
La, la, lala, la, la..
— Znasz to, Jadziu? To gawot D-moll Bacha... Las mi się marzy...
............
Dom zatopiony w mroku w oceanicznym drzew szumie.
Gwiazdzisty strop jest ponad nim, jakby w gotyckim tumie.
Tony minorowe płyną z fali późnego wieczoru,
To fujarka się żali wśród ciszy bajkowego, uśpionego boru...
Tak urocznie gra drzewom i niebu i pełnemu gwiazd białych jezioru...
Jakieś echa dolatują z głębi, z łysiejących do księżyca polan:
To się dziewki wiejskie roztańczyły, podkasane wysoko, do kolan.
Świeci księżyc i dzwoni fujarka, deszczyk lekki, lecz rzęsisty pada...
W tańcu nocy księżycowej tonie bezpamiętna, dziewczęca gromada!
A pod domem prześwietloną dłonią ktoś zakrywa świeczkę gorejącą:
Balladyna wychodzi do Grabca w noc majową, w letnią noc gorącą...
W wszystkich oknach domu ciemno, lecz dom nie śpi. Szmery słychać, ciche pocałunki.
Wszyscy chłopcy są dziś, jak półbogi — wszystkie dziewki, jak leśne bogunki.
A na drzewie, wysoko, w gałęziach, oczy topiąc w księżycowej twarzy,
Siedzi mały, samotny Diadumen i o dziwnem swojem życiu marzy...
— Pani Hanko, czemu on wciąż marzy o jakimś chłopcu?
— Pani nie wie?
Tu Hanka nachyla się do ucha lekarza i szepce coś z półuśmiechem. Kobieta! Lekarz opowiada sprawę również pocichu trzem pannom Dulskim, które uwielbiają talent poetycki Henryka i przyszły dowiedzieć się o jego zdrowie.
Siostra wie i Clarus wie, ale milczą.
A tam — śmiech. Gruby brzuch jowialnego staruszka podskakuje w śmiechu. Krzywi ironicznie usta przepyszna pani Hanka.
I nagle wybuch! Przysiadły, przykucnęły dusze przerażone... Nie trzymając się scen, w pośrodku antkraktu, krzyczy Henryk:
— Kortyna! Ja gram!!
............
Rzym. Kazalnica papieska w bazylice św. Piotra.
Łachmany królewskiego płaszcza na Henrykowych barkach brudne, zszargane gronostaje i papierowa korona na zwichrzonych włosach...
— Już wie czereda o mojej miłostce...
Jakżeż bowiem mam nazwać to, co jest na tylu ustach roześmianych, ucieszonych radością, że jest taki głupi, który nie kocha kobiety. W istocie głupi; przecież instynkt rozpłodowy tylko w „miłości“ ku kobiecie zadowolić można.
O głupi człowieczku, coś trwogę przed kocietą wyniósł z rodzinnego domu!
O chłopcze, coś wierzył szkicom Ropsa i Beardslay’a!
Kochałeś raz i nie wiedział nikt głębi twej miłości Męczarnią twoją nie dręczył się nikt — jeden tylko przyjaciel, Zygmunt...
Kochałeś znowu kobietę, dziewczę, pachnące jak chłopiec i świeże. Tym razem nie wiedział o tem nikt, prócz siostry...
Kochałeś teraz chłopca, wie o tem ludzi kilkoro i śmieją się dowoli.
To ja, ten grzeszący głupotą, o najukochańsze moje bydło!
Głos w tłumie:
— Aktor tragiczny!
Lecz Henryk, zapamiętały w bólu, nie odczuł ciosu. Myśli jego szepcą: Zemścij się, wymierz cios w serce hołoty!
I naraz kąty ust Henryka ściągają się bezgraniczną pogardą, a twarz staje się demonicznie brzydka w grozie zemsty. Mówi z urągowiskiem:
— Tyle jest słów ewangelji świętej na niedzielę dzisiejszą...
............
Ksiądz nachylił się nad potępieńczemi oczyma Henryka i woła:
... Mistrzu, zbudź się... ja się boję... co za dusza w tobie?...
Jadwiga płacze w kącie, a może i nie płacze, może tylko oczy zakryła przed grozą. Serce jej woła z lękiem: Brat...
Deszcz pada, chwieją się gałęzie za oknami, skrzypi brzoza na wichrze.
Prawda. To na jawie... Życie...
— Jak te sny mnie trudzą...
Maestoso: | Pan wyrzekł ostatnie słowa Zwisła mu z ramienia głowa... |
Słyszy Henryk jęk tysiąca piersi, tysiąca dusz, które wierzą.
Cóż to za wiara, że trwa wieki, nie przemija? Ani jednej gorzkiej nutki niema w jego duszy. Siedzi na wieży i słucha wielkopiątkowej pasji.
Ciemno. Gwiazd pełno w oknach strzelistych. Pełno śpiewu w ogromnym kadłubie kościoła. Jęk ludzki wchłaniają dzwony w muszle swe potworne i cichutko się skarżą.
W Henryku ogromna powaga.
Przebiegają myśli:
... Czemu nie mogę wierzyć? Wyrzuciłem się sam, rozpędem własnym poza koło wiar, a teraz tęsknię... Kościół?... Nie, tu wrócić nie mogę...
A ta wiara, co bezświadomie rośnie w duszy, jest jakaś zbyt prosta, krytycyzm mój nie chce jej przyjąć. Tyle, tyle miesięcy mego życia było szukaniem czegoś poza tem. Zawszem starał się zajrzeć poza lustra, które przypadek rozstawił dokoła. Szukałem, czegoś, a tęsknota mówiła, że to będzie coś wyższego... znalazłem zaś teorję. O goryczy!
Cień na schodach wieży.
Pełznie w mroku po rusztowaniach, wyżej, wyżej... dosięga Henryka.
Siadł naprzeciw na belce potężnego dzwonu.
To Postumus. Słowa jego płyną chrapliwym, mądrym szelestem:
— Ja! Ja! Jestem już tu, tragiku, i powiem ci, co było i co będzie. Chcesz? A choćbyś i nie chciał, powiem. Bo ja wierzę w los, w Los przez wielkie L. Odnalazłem formuły psychologji matematyczne i niewzruszone. Jestem, jak mag. Po Twoich czynach wiem, co z tobą będzie...
— Nie ciekawym...
— Moja matematyka powiada: rzuciłeś wiarę — szukasz wiary. Oczywiście, znalazłeś zamiast niej teorję i wprowadzasz ją w czyn. Tu się załamiesz. Powiadasz, że sam świadomie tworzysz winę i karę. A czy wiesz, jaka twoja kara? A czy wiesz, że grzech twój największy ukryty przed twą świadomością? A czy wiesz, że to, co ty za grzech poczytujesz, ta miłość do chłopca, to dziecinada?...
A jeśli tem się tak męczysz, co będzie z istotną winą, jak wielka będzie kara? Znasz ją? Ty ją tworzysz?! Czerwiu! Robaku!
— Odejdź, kusicielu, ode mnie. Odejdź od posępnych mych źrenic...
— Gniewasz się, mistrzu? Pusz się i rób wielkim, póki cię wichr bólu nie złamie. Twa wyrozumowana wiara zgniecie cię. A nie zapomnij teoryj swych wprowadzać w czyn, bo pomyślę, że zląkłeś się moich wróżb...
W ciemnych oczach Henryka wzbiera gniew. Zamiast bolesnych pieśni gorzkich żalów, słyszy tylko swą krew wzburzoną i tętniącą.
— Milcz, nie szydź! Ty nie żyjesz! Tyś jest zjawa moich złych, czarnych myśli. Buntujesz się, ale jam twój pan. Kąsasz, ale legniesz u stów, zwierzu...
Płomień na włosach Henryka, burza nad czołem zmarszczonem. Postumus przypadł do dzwonu, niby pokorny i zgnębiony. Płaszczy się. Pełznie od dzwonu do dzwonu, ku schodom. Aż przy ostatnim porwie się i ryknie w dzwon, który echem odegrzmiał straszliwem...
... Groom!!! Grooom!!! — ryczy dzwon — OOooOm!!! OOooO!
Zygmunt tętni... — niepokoją się inne dzwony.
Pękło wszystko w Henryku. I nerwy natężone i rozpalony do białości gniew. Spadanie w dół... Otchłań... Przebudzenie.
Muzyka. Zapach kwiatów zmieszany, niewyraźny. Zdaje się, że heljotropy i astry. Menuet Mozarta jest tym zaczarowanym fletem, który każe pląsać splecionym parom. Do ciemnego pokoju wpada przez drzwi smuga światła, zapachu i melodji.
Cień w jasnym czworokącie drzwi.
— To ty, Jadziu?...
Ja... Nie śpisz?... Może ci źle?...
— Nie, nie, tylko tak pali gorączka.
— Jedz pomarańcze... ugasisz pragnienie...
Zapach namiętny złotego owocu. Zjawa słonecznych italijskich sadów. Przelotna myśl o dłoniach Monny Lizy. Więc ją jeszcze pamięta? w gorączce...
— Jadziu, jakaś ty ładna w tym mroku, z tuberozą w czarnych włosach. Suknia rubensowska, bogata, uwydatnia twą kobiecość. I cała snujesz się w atmosferze balu, muzyki... Tam bal, prawda?
— Tak, Heniu, śpij już, śpij, braciszku, i nie mów komplementów... Dobranoc.
Wyszła.
Nowy cień w drzwiach. Maleńki, przesuwający się bez szelestu. To Diadumen. Gdy się ogląda za siebie, widać w świetle złote, rzadkie brwi i tajemnicze oczy. Bez oddechu płynie na bosych stopach leciutko, jak zjawa.
Jest przy Henryku. Nachyla się nad nim i szepce:
... Mistrzu...
Niema odpowiedzi, ale słychać w ciemności oddech niespokojny, gorączkowy i żar bije od chorego. Drobna dłoń wsuwa się pod poduszkę i wyciąga stamtąd paczkę, wiązkę listów. Listy Maryli.
Lekkie kroki płyną do kominka, na którym czerwony żar pełznie po gasnących węglach. Przy tem świetle Diadumon przegląda listy i rzuca je po kolei w ogień... Giną słowa...
„Nie chcę niczego już od Ciebie... Smutna pogoda w mojem sercu“...
„... przyjdź w wieczór wigilijny, biały, biały od śniegu, na tę ulicę, co zwykle. Będę czekała, dobra i kochająca...“
„...przyjdzie wiosna dla mnie i dla ciebie, tylko mi nie bądź smutny...“
Giną słowa.
Małe dzikie serce nienawidzi swej rywalki. Chce mieć całe jego serce i całą jego miłość. Schyla się nad Henrykiem, całuje rozpalone usta i znika.
Modlitwa skrzydlata mieszka w sercu króla. Patrzy na witraże franciszkańskie i zachwyca się. Tęcze barw świetlistych materjalizują się w postacie, linje i kwiaty. Krzaki cierniowe wybujały ponad święte głowy. Rajskie rozradowanie mieszka w kwiatach zamiast woni. Rajskie rozradowanie zamiast woni. Oczy tak są zasłonione, tak rozjaśnione światłem barw, że nie widzą ścian mrocznych ani stropu strzelistego.
Witraże jakby wisiały w ciemnej nicości — zjawy niebiańskie. Szczególnie dziwny jest ten z biedaczyną Chrystusowym. Promienieją blade dłonie, na których rubinowe stygmaty sączą krew...
Zapamiętał się król w zachwyceniu i marzy. Nie o czem innem marzy, ale o kwiatkach świętego Franciszka, o jego pięknych czynach i miłości, które tak kwitną tęczowo na witrażu.
Szczęście mieszka w wierze miłowania i przebaczenia.
Po promyku słonecznej jasności schodzi święty z onego witraża. I podnosi z kolan króla, prowadzi go ze sobą. Przeszli pusty kościół wzdłuż, ku organom idą. Na chórze wskazuje mu święty ławę i powiada:
... Siądź, jeśliś nie jest człowiek.
Nie siadł król, lecz patrzy w świętego zdumionemi oczyma.
... Spójrz w górę...
Spokojna dusza króla rozrywa się orkanami upojenia, pijana jest wiecznością. Ponad nim sam Bóg-Ojciec w przepychu potęgi.
... Zwlecz bogactwo szat twoich — mówi święty — padnij w proch przed Stwórcą i nie myśl nic. Niech się w pyle korzy twoja dusza, aby snadź myśl buntownicza nie wypełzła z mózgu twego.
Król, posłuszny słowom zdroju wiary i miłości, zrzuca aksamity i biel jedwabną. Zostaje nagi na chórze; tylko u przegubu lewej dłoni złoty łańcuch dzwoni i błyszczy.
Rzekł biedaczyna Pana Jezusowy:
... W proch! Ukorz się, jeśliś człowiek!
... A Ty?...
... Ja idę do sadu, do pszczół złotych i nieba błękitnego — uśmiechnął się świetlisty cień.
Znów zdumienie w królewskich oczach. A Franciszek wyjaśnia sprawę, słodkim gestem bielutkich dłoni zakreśla różnicę:
... Ty, człowiek, — módl się; a jam święty...
I zostawił go samego.
— Witajże Juljanie!
Juljan powstaje ze stołka i ściska rękę brata.
— Powiadaj, kiedyś wrócił?... Jakżeś żył w niewoli?
Siadł król na skrzyni bronowickiej, pstro malowanej i słucha. Na nim czarne, chłopięce ubranie z bielą koronek — strój Hamleta. Za przejrzystą oponą z tjulu, która przesłania otwarte okno, zapada zmierzch cichutki.
Juljan opowiada mu swe dzieje: jak rozpacz i nadzieja brały się z nim za bary, jak go choroba zwaliła ciężka, ile było nędzy niewolniczej w dalekim, wschodnim kraju.
Powiada bajkę o moskiewskiej, złotej stolicy. Jak sen wygląda święty Kreml, jak sen...
Kiedy w pokoju już ciemno i przytulnie, bracia stają się istotnemi Braćmi i już ich wiąże szczerozłota nić odczuć i zrozumień.
Król skarży się:
— Poszukuję życia istotnego i wielkiego; nie wiem, gdzie je znaleźć. Mój ból zamknąłem na kilku kartkach, by się go wyzbyć. Sądziłem, że gdy smutki moje wypowiem, lżej mi będzie, lecz nie... nie lżej...
Juljan patrzy surowo na zmienioną gorączką twarz brata.
— Twardy bądź i mężny! Wszystko zbliża się ku śmierci i wieczności (może nicości). Przyjdzie ona mimo wszystkie zmagania się nasze. Więc jeśli przyjdzie, lepiej ją mężną spotykać pierśią, niż bolesnym uśmiechem.
— Twardy bądź!..
— A moje tęsknoty?...
— Ja wiem, trudno je rzucić, trudno... Czasem znienacka przychodzi nostalgja chłodnych, mglistych, księżycowych nocy w pustem mieście, rozbłyśniętem blademi światełkami latarni gazowych. Tak smętnie wtedy...
— Tak, Juljanie, wiem, są takie chwile... potem znów się kręci młynek: banalne uśmiechy, życie... jeśli to życie... Lecz późno już i czas na wieczerzę. Pójdziesz do stołu?
— Nie lubię gwaru biesiadnej sali twojej.
— Namiętne, szerokie usta króla dotykają lekkiem muśnięciem żałobnych oczu Marysi Dalekiej.
— Milczysz?...
... Czemuś mi smutno. Zawsze, gdyśmy sami i tak blisko, serce niepokoi się we mnie i dręczy. Ty mi się wydajesz, jak los mój, taki jesteś niewyraźny i nieprzenikniony...
... Widzisz, droga: ja się męczę sam temi przeczuciami, któremi ty żyjesz. Miłość nasza z pod złej gwiazdy... może to Arcturus...
Ręki gestem powolnym wskazał punkt na głębokiem, nocnem niebie. I obojgu zrobiło się jeszcze smutniej.
... Maryś, — zaczął znowu — czy nie lepiej byłoby nam rozstać się?...
... Nie mów!...
... Ale pomyśl: Gdy ty przychodzisz radosna, we mnie gorycz; gdy ja w weselu tonący, — ty gorzka i smutną. Czemu?... Rozejdźmy się. Nie będzie tego smutku.
Płacze Maryś. Głos jej drży.
Spojrzenia... spojrzenia... Westchnienie... Cichy szept...
... Nie rzucaj, wróć... Zobaczysz, następne spotkanie będzie radosne i piękne, jak pierwsze liście, jak chryzantemy w twym ogrodzie...
A król myśli ze smutkiem: Nie mogę porzucić. Trzeba znów przyjść i męczyć się... Ech, dolo!
... Odchodzę, Maryś. Straże mosty zwodzą...
... Ale wrócisz?... wrócisz?... — błaga głos nabrzmiały łzami...
Spojrzenia, łzy, szept...
Westchnienie...
Usiadła Maryś do krosien. Wszystko jej leci z rąk. Żali się sama sobie, żali się ścianom ojcowej chaty...
Po co mnie spotkał? Poco wziął serce...
Kto kładzie te przepaści między nami? I śpiewa tęskno:
Ej, śpiewajze mi, śpiewaj, bracisku góralu,
Ej, coby moje serce nie pukło od zalu!
Ej, dejze nam Maryjo słonecka, pogody,
Ej, coby mnie zobaczył mój królewic młody!
Onci jest, jako oreł na orłowej perci,
A ja — łania zraniona, cekająca śmierci!
Ej, zakochali my sie, nie znając kochania,
... Je coz se tak śpiewos, dziewce?...
... Śpiwom mój smutek....
... Jakiż on?
... Lute ma serce mój ostomilsy, lute, jako u źwierza...
... Wicaska z Gubio uskromiłek i jego potrafiem. Kaz zyje?
... W zamku, dobry cłeku...
... He, to ty pono wysy sięgas, niz dziewki z okolicy. Pewno to król, Hendryk niescęsny...
Nic Maryś nie odrzekła, patrzy bez okno do pola. Na rżysku, pod białem niebem psów cały kierdel, jak owiec. Trąbki brzęcom, polowace goniom ku Tatrom.
Polowanie.
... Jeśliś haw świenty i doli mej poradzić fces, lejdze ku niemu! On haw, na cornym koniu...
... Dy jo go już znom. To on sie mi cudował w krakowskim kościeie u Franciskanów. To on w prochu lezał przed sklanym obrazę pana Wyspiańskiego! Trudno z nim. ale idem...
Myśli Maryś, gdy ten hipnon do dźwierzy: — Coby to prawda była, ze ty mi go wrócis, choć na jeden wiecór, ej wiera, całabyk była twoja, mój świenty!
Cień w chacie, Spoziera Maryś. Zbójnik wszedł. Włosy w kiecki, pas na trzy piędzie seroki, portki kraśno cyfrowane.
... Dziewce, wróce ci go na jeden wiecór. Potem moja bees...
... Jakoz?
... Moja rzecz. Bedzie twój...
... Nie łzes? Przysiengnij! Na pistolce.
Kładzie zbójnik palce na głowni pistoletu i przysięga:
— Na mój honor zbójnicki, na siubienice wiśnickie, na dusiu moju i te pistolce...
Wchodzi król do chaty. Stanął u proga. Poznał zbójnika.
...Psie, do nogi! Waruj Postumie!
Za murami, w ciemną noc pochmurną, u stóp gmachów jakiegoś książęcia jest uliczka, ogrodami pachnąca i cichutka, jak mury nad Wisłą. Tam ich dwoje.
Maryś: Czemu ci oczy płoną niesamowitym blaskiem?
Król: Boś piękna i pachnąca. Gęstwina włosów twych pachnie, jak rumo Goplany, jaskółkami obwiązane...
Maryś: Kochasz moje włosy?...
Król: Ciebie całą... jeno, że cię nie znam.
Maryś: Tak, jak i ja ciebie.
Król: Wiesz, nazwę ci dam: Maryś Nieznana albo Daleka...
Maryś: Dobrze, panie, kocham cię, więc poddaję się wszystkiemu, czego żądasz...
Król: Niewolnico...
Maryś: O żalu!... Tak, jam niewolnica twa...
Król: Tyś jest światłość świata — kobieta. Z takich, jak ty, rodzą się Manu, Zaratustra i Chrystus...
Maryś: Czemu mi nie wierzysz, próbujesz serca mego?
Król: Bo chcę wiedzieć, kto zawsze odtąd będzie ze mną...
Maryś: Chryste!
Król: Żono... daj usta... pocałunek to będzie pierwszy i ostatni... Jadę na szukanie Graala, a może otchłani...
Maryś: Usta?... Oto one...
Przechylił ją w tył, drżącą, jak struny na skrzypcach. Przechylił ją, aż ciemna masa zamku odbiła się w jej źrenicach, a grzywa ciemnokasztanowa zamiotła proch z bruku.
Milczenie.
Postumus powstaje nagle. Dotychczas był cieniem króla. Stanął za niemi, krzywi usta i błogosławi dziwny pocałunek.
Pod drzewami stanął ktoś. Czerwony blask kominka rzucał na postać króla fantastyczne światło i ślepił mu oczy. Widzi król zjawę — nie widzi, kto to. Sunie zjawa ku niemu. Pokłon do ziemi.
... Ty?... Ja. Samżeś królu?...
... Sam.
... Pogadajmy?...
Wsparł się o kominek i szepce z żalem:
— Królu, komedję grasz. Czemu ją dręczysz?...
— Nie mogę inaczej. Rzucałem ją już trzy razy. Lecz tęsknota ciągnie mię ku niej. Wysoka, kościelna tęsknota...
— Ale ranisz ją, ilekroć ją widzisz...
— Bo ona ust pragnie, cichej rozkoszy. A ja pragnę tylko jej smutnych oczu. Kocham ją, jako posąg cudny, a ona mnie, jak człowieka.
— Ja ją kochałem kiedyś — rzuciłem...
Król milcząco patrzy na Zygmunta. Chmurnieją jego oczy.
Cisza.
... Alleluja, moje lilje kwitnące!..
Rozśpiewany wchodzi do komnaty biedaczyna Chrystusowy. Spojrzawszy na nich, uśmiecha się, szeroko otwiera okna.
... Niech wejdzie tu trochę światła.
I płyną wieczorne wonie z ogrodów i sadów. Majaczeje na niebie gwiazdzistem cień katedry.
Przechylił się za okno i dłonią obejmuje ogród różany.
... Patrz, Adamie, posępny myślicielu. Tu cię Ewa co dnia kusi? Jakiż cudny ogród! Tyle róż! Godny jedynie miłości być świadkiem...
— Lub grzechu — rzuca ponuro król.
... Nie, miłości godzien ten raj i umiłowania. Bo nacóżby te róże i kwiaty, naco piękno boskie zieleni trawników i naco drzewa ciężkie od owoców? To świat — matka — miłość..:
— A grzech stworzył człowiek...
... I człowiek go mocen zdeptać — powiedział z wiarą Zygmunt.
... Przyjrzał się słońcu ogromnemu. Nacóż tyle światłości — ? Czyżby na grzechu wyszukiwanie? Zaiste — miłości ono świeci... Świat! Świat! kochane róże kolące! Drogocenne chwasty i popłochy! Robaczki świętojańskie, motyle i ptaki! Do was idę! Bywajcie zdrowi, ludzie!
I spływa w sad lekko, niesłysznie. Wionęła szata — znikł.
A oni patrzą na siebie.
... Ciężko mi — skarży się Zygmunt.
Król milczy. Serce ma twarde, powiada przecież Maryś.
... Och, ciężko...
Mężczyzna płacze; nie zakrywa twarzy; łzy płyną, wielkie żałosne. Pycha królewska szepcze: Co za sentymenty!
Lecz dusza czuje w sobie także łzy, może nawet cięższe...
... Henryku... ucałuj mnie, jak brata...
Pocałunek braterski — będą przyjaciółmi na zawsze.
Głos Franciszką dzwoni w sadzie:
Żabki moje zielone!
Roso żywiąca!
Kielichy lilji zamknione
Z zachodem słońca!
Tony gorącooranżowe. Spiekota. Zieleń przyprószona pyłem piasku i słonecznego złota. Ogród jakiś, czy wyspy szczęśliwe, bo wokoło wody białogrzywe.
Kształty dziwne — wysmukłe, jak topolowe. U stóp ich kłębią się płomienne krzewy. Trawa brunatna. Błądzą po ogrodzie przyciszone melodje i śpiewy.
... Magdaleno, pójdziesz za Chrystusem i porzucisz dawne ukochania; oczy cudne swoich królewiczów, noce pełne szału, opętania...
Jędrek Gajka, zwinny, gibki chłopak prowadzi Marysię temi cudnemi krainami. Naraz jaśń zorzy na drodze i staje przed nimi Seraf sześcioskrzydły: Wznosi znaczone stygmatami ręce i powiada słodko:
... Maryś, pódzi do skrzideł... Idź se mnom po górak i lasak śpiewajęcy. Miłuj ino leluje a ptaki... Carny Staw i Morskie Oko... Ino cały świat, a nic więcy. Bo ludzi ty miełować nie umies...
A ona, smutna, powiada:
... Icie prec, świenty Francisku. Razeście mine zwiedli już. Ja teraz z chłopcem igram, niek wie król...
... Nie zwiodłem ci ja — inom serca hardęgo złamać nié móg. Przed Bogiem się korzył — widziałek. Przed kobietom nie kce...
... Coz bedzie s nami?
Stoją, milczą. Jakieś pachnienie słodkie się donosi, jakieś ptaki purpurowe przecinają niebo lazurne. Ciężkie pomarańcze opadają do stóp drzew — w trawę pordzewiałą.
Aż wrzaśnie Jędrek:
— Je cozeście drogę zastompili!
Odszedł święty, popatrzywszy w oczy Cajce.
Idom dalel po cudnym ogrodzie.
Trzok ludzi — dwa górale i baba figi obierajom z drzewa.
Jeden na drabce stoi i obrywa figi, rzuca je na podołek babie. Zaś trzeci pilnuje z ciupagom, cy zaś panny Hesperydzkie nie idom, bo ten sad był ik. Kradnom.
Śmieje się Jędrek i chyli ku Marysi:
— Maryś, a tozbyk do ognia hipnon za cie, a tozbyk cie na rencak nosieł, jako to dzieciątecko... Rada mie widzis?
— Rada ci ja, rada... Cemu tu tak pusto.
— Chciałabyś, coby nas widzieli...
— Nie... ino tak... strasno.
— Strasno ci? se mnom?
— Takie mas dziwne ocy, ozcerwienione...
— Maryś!...
— Cego fces?
— Ciebie! Ciebie!
Przysiedli na murze ogrodu. Pola złociste patrzą na nich, patrzą, jak Jędrek chwyta w ramiona Marysię, po chłopsku, odrazu. Maryś płacze.
Z pod srebrnych pian fontanny, bijącej na wyż niesłychaną, sączy się strumyk w dolinę pełną kwiatów. Krokusy, stokrocie, mlecze — biel, czerwień, złoto... Nad wodą jabłonka z maleńkiemi, rajskiemi owocami. Mały Józio usiłuje dosięgnąć gałęzi, wspina się, dziecinnego wdzięku pełen, ku owocom, których pożądają jego czarne oczy. — Staszek, starszy, błękitnooki chłopiec, stanął na zakręcie strużki ciekącej. Pełne ręce ma krokusów. Po jednym rzuca na wodę i śledzi oczyma ruch zaczarowanych statków.
Patrzą z cienistej arkady król i Juljan.
... To my, — mówią sobie — to my...
Słońce znikło. Chmury...
Wiiich... wiiichr świiiszcze...
Pochyliły się drzewa i zaszamotały w dłoniach wiatru.
Widać wśród deszczu skałę na morzu.
Na skale człowiek w czarnym płaszczu, którym burza łomoce, jak żaglem. U stóp ma kilka postaci, które wołają ku niemu z rozpaczą:
— Mistrzu! Kochamy cię! czemu ty masz serce obojętne?
A on patrzy w góry dalekie na horyzoncie.
...Precz, ludzie, ja sam! Na wyżyny chcę, gdzie ostre, mroźne powietrze, gdzie moc, gdzie zdrowie.
Każdy ma prawo Postuma.
Postumus tego człowieka szydzi z patosem umyślnym:
... Idź! przez burzę! przez ocean! giń!
— To ty na skale, — mówi król — to ty, Juljanie.
Rozpogodziło się... Słońce w zenicie. Ziemia świeża i wonna po deszczu, lasy dymią, jak kadzielnice.
Zjawa hesperydzkiego ogrodu.
Zaklęte cienie błądzą po nim. Zaklęte, że wtargnęły do krainy fantazji, poezji i półszczęścia.
Chodzą tam i nazad chłopiec i dziewczyna.
Pośrodku polany spotykają się i rozchodzą znowu, by znów iść na spotkanie. I tak bez końca.
Ilekroć się rozejdą, tęsknota ich w postaci cienia wydłuża się niepomiernie. Gdy przechodzą obok siebie, zaglądając w oczy, tęsknota maleńka, skurczona leży u stóp. Waruje, jak pies.
... To ty — mówi Juljan — Ty i Marysia, a może ty i Prawda.
Juljan zbliżył twarz do twarzy brata i mówi słowa dziwne. Stalowe źrenice lśnią twardo, nieubłaganie.
... Człowiek mocny musi gardzić kobietą. Czy ty nie czujesz, że wszystko się w tobie załamuje tylko dlatego, że łudzisz się miłością? Jeśli ty kochasz — nic to, lecz jeśli ciebie kochają, działa to destrukcyjnie. Gnijesz wtedy, a wyjścia nie znachodzisz.
Pamiętasz twoje słowa: „Nie mogę jej kochać i nie mogę nie kochać“. Więc wydrzyj z pod serca! Bo zginie twoja moc.
Zatargał się król bezsilnie i łamie ręce.
— Więc jak?... jak?...
— Porzuć!
— Nie mogę!
— Zapomnij!
— Ponad siły!...
— Musisz, bo zmarnujesz to, co w tobie!
— Zawsze mnie będzie wiodła ku niej tęsknota...
— Otóż to... ta choroba duszy ludzkiej...
Zamyślili się obaj. Wreszcie mówi brat głosem drżącym:
— Przebacz, że nowe udręczenie wpuściłem w twą duszę. Widzę sam, że to nad twoje siły. Zostań sam. Myśl!
Wychodzi, wsparty na błękitnym paziu. Długo jeszcze słychać kroki w olbrzymiej sieni zamkowej.
Północ dawno już minęła, bo dogasają świece.
— Paziu, Biblję!
Zjawia się chłopię, lazurowym jedwabiem strojne i jasnemi płowemi włosami.
Na klęczniku rozkłada pismo i objaśnia świece.
Gest króla — komnata pusta.
Jak z pod ziemi, wyrasta z ciemnego kąta Postumus Porco i przewraca karty Biblji. Znalazł. Czyta głośno:
... Jeśli cię gorszy oko twe, wyłup je...
Porwał się król. Mierzy komnatę z kąta w kąt wielkiemi krokami. Księżyc zgasł. Świeca się wywróciła. Ciemno. Nastrój, jak w zamku Lady Makbet.
Postumus węszy myśli króla i mruczy: Krew pachnie...
A król szamoce się z sobą.
... Czyżbym aż tak był słaby? Nie, jest moc we mnie. Jest! Kto śmie mówić, że potęgi niema w tej piersi? Przez krew pójdę, przez grzech, przez wszystko, co noc i złe moce na drodze postawią! Kurtyna! Ja gram!
Znowu gram!!!
Kosił siano Jędrek Cajka, kosił przy księżycu, bo w dzień gorąc dopiekał, co nie daj Boże! Kosi, a na chatę Marysi pogląda. Widzi mu się, że gwar jakiś i krzyki słychać, ale kosi dalej. Wtem błysło, strzał! Gruchnęło echo po górach. Drugi grom, trzeci... Bitka.
Porwał kosę na ramię i pobiegł na nogach chybkich, jak wiatr. W obejściu pusto... niesamowita cisza.
Stary Samek Rohacz leżał na progu z głową strasznie rozbitą. Krew chlupała i płynęła strużką z proga, a przy księżycu zdawało się, że jest czarna. Obok Samka drugie ciało, ciepłe jeszcze. Z ciupagą straszliwie wdziobaną w czoło rozkrzyżował się człowiek nieznany. Obejrzał go Cajka: rajtar, z królewskich rajtarów.
Lęk go zdjął.
Zajrzał do ciemnej chałupy i krzyknął: Maryś!
Cicho.
Siadł na kamieniu i zapłakał. Cóz on może proci królowi? Płace, płace, az sie ozjaśniło. Świt. Prasnon kose o ziem.
— Pódem do króla! Zginem — raz śmierzć! I nie strasna mi ona. Nie raz ci jom widziałek w przepaści.
I ruszył wielkiemi krokami do Krakowa.
Idzie i myśli: Smierzci sie nie bojem, ale to król. Nohrubsy gazda nic proci niego. Dy to król.
... Pódzies i zabijes — mówi Pomsta.
... Nie pódem — dy to król... szepce Jędrek.
Pojrzał na drogę, a tu w słonecznej zorzy wychodzi święty Franciszek i wyciąga dłonie ku niemu.
Wróć sie... nie pójdzies nikaj...
— Pódem! — siepnął się Jędrek — moja sprawa, nie twoja.
... A praca twoja?
Prowda! Jędrek ma jeszcze dzień pracy odrobić za dług w kamieniołomach. Zawrócił. Pusto przy skale. Wyjął ze skrytki naboje dynamitowe i oskard. Wykuł dziurę, założył nabój, podpalił i przypadł za głazem. Fukło! I odwaliło kawały kamienia. Jędrek założył drugi nabój, podpalił, uciekł. Myśli: dziś pracujem, to jutro póde do Krakowa... Czemuż to nie strzeliło... Podszedł... zgasło. Nachylił się, dmuchnął w tulejkę. Jak ryknie grom!!! Padł Jędrek na głazy bez oczu.
Pochyla się nad nim limba zielona i szemrze:
... Świętemu sie prociwił nie bees. Nie pódzies juz, hudziaku, nika, jeno do grobu...
Słońce krwawo zachodzi, jak nigdy. Na purpurowem niebie ponure sylwety drzew wysmukłych, żałobnych. I sylweta wysokiego wśród topól szafotu. Kat z mieczem — pień, czerwonemi plamami łyskający pod słońce. Na prawo zamek królewski, na lewo kościół franciszkanów.
Tłum szemrze — gwarzy — kłębi się i czeka.
Wyszedł król na taras. W czerwieni zachodu widać oblicze brzydkie, złe, z oczyma, w których mrok się przytaił. Opona złota, jedwabna, nad nim rozciągnięta, refleks rzuca na twarz i koronę króla.
Złoty, żywy i ruchliwy jedwab.
W cztery strony świata grzmią surmy. Król chce, by umarła jego miłość wspaniale, jak królewskiej przystoi kochance. Błysły w dole hełmy. Rajtary wiodą Marysię na szafot, a z nią księdza, nie księdza — świętego Franciszka.
Gaśnie słońce, gdy wchodzą na czerwony pomost.
Ostatnie, przebaczające ziemskie całowanie bierze z jej ust biedaczyna bosy, w podartym habicie.
Pocałunek był czysty — zmienił się w białego gołębja, którego Franciszek ukrył w dłoni. Potem uśmiechnął się do króla i poszedł po powietrzu do okna franciszkanów. Wstąpił na witraż... znieruchomiał.
A król zdejmuje koronę z głowy i daje paziowi w dłonie...
... Włóż jej na głowę...
Zabłysła korona złocista na ciemnych włosach Marysi. Wąskie i blade jej usta patrzą na króla, radosne, miłosne, zamglone.
Świst! Runął miecz!
Grzmią surmy mosiężne, więc nie słychać, jak toczy się głowa. Spadła korona i leci z wiatrem, daleko, na wodę wiślaną. Nasiąka wodą papierowa korona i tonie.
Król, przechylony przez balustradę tarasy, patrzy na te zjawy rozszerzonemi oczyma i za pierś się chwyta:
...Boli!...
W uroczej, cichej Słobódce zdrowie wraca Henrykowi. A że to wiosna, zebrał wokół siebie przyjaciół i razem kochają liście, rozwijające się dopiero na drzewach, maleńkie, lepkie listki topoli, brzozy czy dębu.
Dniami całemi leży Henryk na słońcu w mchu leśnych wzgórz i słucha rozmów serdecznych. Jest Zygmunt, ksiądz Clarus, Madonna Marja, ba nawet Achilles i Patrokles. Henryk słucha właśnie jednej z takich rozpraw. O sztuce rozprawiają uczestnicy tego Symposionu.
Więc Clarus: Ja jestem tylko tęsknotą za twórczością. Co maluję — pełne jest myśli ociężałej i równie ciężkich, zawiłych symbolów. A przecież tyle prawdziwego uczucia żywię dla wielkiej sztuki i tak pragnąłbym ją posiadać...
Zygmunt: Przez wielkie S zawsze ją piszesz, ale właśnie za wiele w tobie tęsknoty, za mało zdobycia się na czyn, urzeczywistnienie.
Clarus: Więc tworzyć, nie tęsknąc, nie myśląc o sztuce?
Zygmunt: Nie tworzyć sztuki, jeno siebie...
Achilles: To jak my: ja i Patrokles. Tworzymy siebie w naszem wojennem życiu i w naszem życiu miłosnem.
Clarus: Do rzeczy, drodzy, do rzeczy. Mówmy o sztuce.
Achilles: Jakto, czyż nie uważasz sztuki życia za największą ze wszystkich?
Madonna: Lub sztuki dobroci?
Zygmunt: Lub sztuki poświęcenia?
Lub sztuki bólu?... — szepcze Henryk.
Clarus: Ach, pięc głów i pięć zdań. Chciałem tylko rzec, byśmy wrócili do rozmowy o sztuce w mniej szerokiem pojęciu.
Madonna Marja: Trudno rozmawiać na zadany temat. Czemuż to jednak nasz drogi Patrokles siedzi milczący i rozmarzony?
Patrokles, który siadł zdala, odwraca głowę.
— Ja o miłości myślałem... Że jest dobra, przedziwna, choć gorzka...
Madonna: Skąd to wiesz, mały?
Patrokles: Nie uczyłem się z ksiąg... Sam wiem.
Boleśnie krzywią się usta Henryka. Spostrzegli. Zamilkli.
Innego znów dnia siedzieli pad jeziorem Henryk i Madonna Marja. Opowiadała mu swe dziecieństwo. Dużo było w opowieści zapachu wsi polskiej, rannego piania kogutów i nocy, pełnych gwiazd. Lubiła, gdy słuchał jej ciekawie, jak dziecko. Oburzała się tylko na jego bolesną ironję. Widziała jeszcze te kolory, które dla niego już spłowiały.
Gdy rozmawiali tak w ciszy wieczornej, wspomniała o Bogu.
— Wierzę, że czuwał nad mojem dzieciństwem i nadal czuwał będzie.
— Który?
Nie zrozumiał, więc zapytał powtórnie.
— Który, czy Zielna, czy Anielska, czy Gromniczna?
— Jak możesz, Henryku? Więc jest tylu bogów?... Czyż my poganie?
Tak, tak, Madonno Marjo. Zamiast wierzyć w Kupałę, wierzymy dziś w świętego Jana. Zamiast Łady, Nii, Dziedzilii, mamy Tę, co chroni nas w dzień śmierci, co każe pola siać i polom błogosławi... Bądźże patrjotką, idź między lud i szerz prawdę. Każda ziemia własnym winna kwitnąć kwiatem.
— Nie, kłamiesz Henryku! Chrystus jest w duszy tego ludu!
— Chrystus?... Nie, Jesse w postaci Zadumanego siedzi na skrętach dróg w złotej i szerokiej Polsce. To jest nasz Chrystus. Na Litwie pod daszkiem zardzewiałym spotkasz Smutkielisy drewniane. To też on — Jesse.
— Więc wracasz do pogaństwa?
— Nie, ino w nowe życie idę. Nowe życie musi być zwarte z wiarą, żeby nie było tej męki rozbratu, którą my teraz żyjemy. Żeby nie było tej pozornej jedności świata, ale rzeczywista. Dozwólmy ludowi wierzyć w pogańskiego Chrystusa, bo to łączy wiarę z życiem. I stwórzmy tę jedną wiarę na całym obszarze ziem naszych. Bo u nas ty żyjesz czem innem niż ja, Clarus, czem innem, niż Zygmunt. A lud też się szarpie, niemocny. Stąd sekty, stąd bajka o narodowym kościele, marjawici, buddyści polscy i nietzscheaniści. Stąd tołstojowcy i mistycy.
— Więc skrzepić lud. Niemal stworzyć naród na nowo...
— I potem mieć go w dłoni, jak miecz — jednolity, potężny, straszny...
Zapłonęły mu oczy, znienacka spojrzał poza siebie i rzekł cichutko:
— Ja chcę mieć ten największy, najsilniejszy z narodów...
— O czem ty myślisz? Co potem? Henryku! — drżał jej głos, sama nie wiedziała czemu.
Lecz on zląkł się samego siebie. Jakoś bezsilnie machnął ręką i głowę spuścił na piersi. Długo patrzyli w jezioro, wreszcie rzekł:
— A czy wiesz ty... co to jest... papierowa korona...
Kiedy siedział wieczorami przy oknie z półprzymkniętemi oczyma, piosnka zdaleka mąciła mu marzenia.
Skrzypiały huśtawki i ze wszystkich końców Słobódki leciała ta białoruska piosenka, wesoła w treści, a smętna w przeciągłej, jesiennej zaiste melodji:
Mienia mama kałycha-a a-a-ła!
Kagda stała podrasta a-a a-ti,
W tej ciszy muzycznej marzą on i Zygmunt. Słychać też oddech jeziora, które już roztajało i pełne jest błękitu wieczornego.
Oto jest miłość ziemska — rzekł Zygmunt.
Słowa te przywodzą obydwu na myśl przedziwny obraz Tycjana. Na umarłe fontanny basenie siadły dwie postacie: jedna w szacie o fałdach łamliwych, długich, nieco sztywnych. Oparła się na krawędzi wazy, w drugiej dłoni pęk kwiatów trzyma. Ma oczy pełne tajemnicy, a na ramionach złote, przecudne włosy.
Zato droga postać jest w całem bogactwie nagości. Twarz ta sama, jeno oczy bez tej nieziemskiej powagi. Nad wodą basenu amorek, a za niemi kępa drzew i rozległe krajobrazy. Trawa — vert d’émeraud. Cokół basenu — blanc chinoise.
Miłość zemska i niebieska.
Zygmunt snuje dalej swą myśl, pewny, że Henryk o Tycjanie pamięta.
— Miłość na ziemi jest tak naga, jak ziemia-matka, bo macierzyństwo jest celem miłości ziemskiej. Wszystkie kobiety na ziemi — to matki. Wszystkie służą swemu bogu, wedle sił swoich, a że tu i owdzie znajduje się dusza istotna w kobiecie, to wyjątki potwierdzają tylko regułę. Wspomnij twą siostrę, Madonnę Marję.
Henryk powiada:
— A niebiańska miłość — to Nieznane. Oto jest pole dla Zdobywcy: wydzierać Tajemnicy obszary terrae incognitae.
— O tem marzysz?
— Nie, dalej marzenie moje sięga.
— A czyn, czyn? — pyta gorączkowo Zygmunt.
— Czyny są w marzeniu — z niewiarą i niechęcią odpowiada Henryk. I milczą.
Jedli obiad. Pełno było woni groszku i nasturcji w cienistej altanie ganku. Fantastycznie krojone liście dzikiej winorośli spływały kaskadami na kraty. Na ganku przy stole zasiedli wszyscy, radośni i dziwnie cisi.
Wnoszono właśnie na talerzu drewnianym olbrzymie, pęknięte granaty, gdy tętent rozległ się przed gankiem na drodze do Słobódki.
Cwałował jeździec wspaniały na niesłychanej piękności koniu. Włosy rozwiane złotą aureolą zapalały się i gasły na greckiej głowie, dłonie mocne dzierżyły twardo potężnego rumaka.
Jak zjawa! Bellerofor na Pegazie!
A koń przed gankiem piętrzy swe siwe cielisko, kłębi się, staje dębem, aż wiszą nad stołem potworne kopyta. Poskromił go wreszcie jeździec. Zeskoczył. Idzie do Henryka. Ściskają sobie dłonie. Poznali się.
— Włodzimierz!
— Potocki! — woła Madonna Marja, która go widziała, gdy stał w zadumie orlej w Kaplicy wawelskiej.
Reszta w milczeniu pożera oczyma cudną postać i wspaniałą głowę.
Ściska dłonie wszystkich.
— Ja z wami, — mówi — ja z wami.
A w dzień Wielkanocny to było, w dzień Wielkanocny.