Opowieści niepokojące/Przedmowa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedmowa |
Pochodzenie | Opowieści niepokojące |
Wydawca | Wacław Czarski & Ska |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Jan Cotty“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Tales of Unrest |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Z pięciu nowel zawartych w tym tomie, „Laguna“, ostatnia zkolei, jest najwcześniejszą. Była to pierwsza nowela, jaką kiedykolwiek napisałem i zamyka, że tak powiem, pierwszy okres mojej twórczości — okres malajski — o specjalnym wątku, zaczerpniętym nieraz ze słyszanych przeze mnie opowiadań. Poczęta w tym samym nastroju, który wydał „Fantazję Almayera“ i „Wygnańca“, wypowiedziana jest tym samym tchem (a raczej resztką tchu, która pozostała mi po ukończeniu „Wygnańca“), objęta tą samą wizją, oddana tą samą metodą — jeśli wogóle zamierzałem wówczas poddawać jakiejś metodzie swoje pisanie, które było dla mnie jak gdyby najnowszą z przygód. Bardzo wątpię, czy miałem taki zamiar. Najpierw dokonywa się dzieła, a potem wyciąga się z niego teorje. To ostatnie zajęcie, bardzo miłe i egotyczne, a przytem nikomu na nic nie przydatne, może doprowadzić równie łatwo do fałszywych jak i do prawdziwych wniosków.
Każdy pozna, że ostatni rozdział „Wygnańca“ i początek „Laguny“ pisało to samo pióro — mówiąc w przenośni. W danym wypadku przenośnia jest też dosłowną prawdą. Było to istotnie to samo pióro: pospolita stalówka. Jestem obciążony pewnym brakiem zdolności wzruszeniowych i miło mi stwierdzić, że przynajmniej w jednym wypadku uległem sentymentalnemu porywowi. Przyszło mi na myśl, że ta stalówka była dobrą stalówką, że dzielnie mi się przysłużyła i włożyłem ją do kieszeni od kamizelki, aby przechować ją jako pamiątkę, na którą będę mógł kiedyś czule spoglądać. Potem owa stalówka okazywała mi się od czasu do czasu w przeróżnych miejscach, — na dnie małych szufladek, wśród spinek w tekturowych pudełeczkach — aż wreszcie znalazła stały przytułek w dużym drewnianym puharze, zawierającym kilka kluczyków, kawałeczki laku, sznurki, drobne łańcuszki, nieco guzików i tym podobne szczątki, które wykruszają się z ludzkiego życia i osiadają w schowkach tego rodzaju. Widywałem ją od czasu do czasu z uczuciem wyraźnego zadowolenia, aż pewnego dnia spostrzegłem ze zgrozą, że w puharze znajdują się dwie stalówki. Jakim sposobem druga trafiła do puhara zamiast znaleźć się w koszu z papierami albo w kominku — nie mogę zrozumieć; ale oto leżały obok siebie, obie pokryte skorupą zeschłego atramentu i niemożliwe do rozróżnienia. Sytuacja przedstawiała się rozpaczliwie, postanowiłem więc nie dzielić uczucia między dwie stalówki, a z drugiej strony nie narażać się na obdarzanie sentymentem przybłędy i rzuciłem obie przez okno na kwietnik, co obecnie nasuwa mi refleksję, że taki poetyczny grób wielce jest odpowiedni dla okruchów czyjejś przeszłości.
Ale opowiadanie pozostało. Pojawiło się najpierw w Cornhill Magazine jako pierwszy mój występ w piśmie perjodycznem, a żyłem jeszcze dość długo, aby ujrzeć je skarykaturowane w przemiły sposób przez p. Maxa Beerbohma w tomie parodyj pod tytułem: „Gwiazdkowy Wieniec“, gdzie znalazłem się w bardzo dobrem towarzystwie. Niezmiernie mi było przyjemnie. Uwierzyłem w swoją publiczną egzystencję. Zawdzięczam wiele „Lagunie“.
Najbliższy mój wysiłek nowelistyczny był wyjazdem; — mam na myśli wyjazd z archipelagu Malajskiego. Bez premedytacji, bez żalu, bez radości i prawie nieświadomie wkroczyłem w zupełnie odmienną atmosferę „Placówki postępu“. Znalazłem tam inny grunt moralny. Zdawało mi się, że potrafię doznać nowych uczuć, ulec nowym podszeptom, że nawet nowy rytm wprowadzę do stylu. Przez chwilę cieszyłem się najczarowniejszem ze złudzeń: wydałem się sobie nowym człowiekiem. Złudzenie to przylgnęło do mnie na czas pewien: — złudzenie-potwór, o kadłubie złożonym nawpół z pewności a nawpół z nadziei, o tęczowym ogonie z marzeń i głowie zmiennej jak elastyczna maska. Dopiero w jakiś czas później przekonałem się, że — podobnie jak i wszyscy ludzie — podlegam prawom nieubłaganej konsekwencji. Nie możemy uciec od samych siebie.
„Placówka postępu“ stanowi lżejszą część łupu, który wywiozłem ze środkowej Afryki, zasadniczą bowiem jego częścią jest oczywiście „Jądro ciemności“. Inni ludzie znaleźli w Afryce rzeczy zupełnie odmienne i żywię przyjemne przeświadczenie, że to, co stamtąd zabrałem, nie na wieleby się komu przydało. A trzeba jeszcze zaznaczyć, że objętość tego łupu bardzo była mała. Wszystek razem mogłem zmieścić w bocznej kieszeni, starannie go złożywszy. Co się tyczy samej noweli, zbliżona jest do rzeczywistości w głównych zarysach. Niewyczerpana pomysłowość w opowiadaniu istotnych kłamstw wymaga talentu, którego nie posiadam.
Pochodzenie noweli „Idjoci“ tak jest wyraźne i oczywiste, że niepodobna mi tu nic o niej powiedzieć. Pobudką do niej było wrażenie bynajmniej nie intelektualne, a czysto wzrokowe: widok owych idjotów. Po długiej przerwie, wypływającej z braku decyzji i przebierania wśród różnych pomysłów — przerwie, która skończyła się z chwilą, gdy zacząłem pisać „Murzyna“ — przystąpiłem do trzeciej zrzędu noweli, umieszczonej w tym tomie na pierwszem miejscu: „Karain: wspomnienie“.
Gdy czytałem to po wielu latach, „Karain“ zrobił na mnie wrażenie czegoś, co oglądam przez lunetę z dość korzystnego punktu widzenia. W tem opowiadaniu nie powróciłem na archipelag, tylko zbliżyłem się do niego, aby spojrzeć nań raz jeszcze. Przyznaję, że byłem pochłonięty tym odległym widokiem — i to tak dalece, iż nie zauważyłem podobieństwa — a nawet prawie identyczności — motywu tego opowiadania z motywem „Laguny“. Zasadnicza myśl obu nowel jest jednak bardzo różna. „Karain“ upamiętnił mi się głównie przez to, że był pierwszą rzeczą, jaką drukowałem w Blackwoods‘ Magazine i że stąd wynikła osobista moja znajomość z wydawcą tego pisma. P. William Blackwood wyraził się o mej noweli powściągliwie a trafnie, co umiałem należycie ocenić. Wziąłem się zaś do „Karaina“ pod wpływem nagłego popędu — w trzy dni zaledwie po napisaniu ostatniego wiersza „Murzyna“. Trudności nastręczone przez to opowiadanie zlewają mi się we wspomnieniu z udręką niedokończonego „Powrotu“, ponieważ właśnie wtedy podjąłem znów pracę nad ostatniemi stronami tej noweli; jest to w mem życiu jedyny wypadek, kiedy usiłowałem pisać jak gdyby jednocześnie obiema rękami.
I rzeczywiście mam teraz wewnętrzne poczucie, że „Powrót“ jest niejako produkcją z lewej ręki. Przeglądając niedawno to opowiadanie, doznałem fizycznego wrażenia, że siedzę pod wielkim i kosztownym parasolem, wśród głośnego plusku wściekłej ulewy. Bardzo to było przykre. Mimo ogólnego hałasu słyszałem wyraźnie jak każda kropla bębni o gruby, naciągnięty jedwab. Przeczytawszy do końca, zaniemówiłem na resztę dnia — nietyle ze zdziwienia, co wskutek jakiejś przykrej niepewności. Nie chcę mówić lekceważąco o żadnym ze swoich utworów. Ta moja próba opierała się istotnie na pewnych danych psychologicznych — i warto było ją podjąć, chociażby tylko poto, aby się przekonać do jakich wybryków jestem zdolny w tego rodzaju wirtuozostwie. Muszę tu wyrazić swoje zdziwienie wobec faktu, że, wbrew całemu analitycznemu aparatowi, jaki w ruch wprawiłem, opowiadanie to polega przeważnie na opisach wrażeń fizycznych — słuchowych i wzrokowych — wywołanych przez stację kolejową, ulicę, kłusującego konia, odbicia w lustrach i t. d. Wrażenia owe podałem w taki sposób, jak gdyby stanowiły cel same w sobie i połączyłem je z wysubtelnionym opisem ponętnej miejskiej siedziby, zamieszkanej przez ludzi średniego stanu, która to siedziba wywołuje efekt raczej ponury. Zresztą każde miłe słowo o „Powrocie“ (a słowa takie były wypowiadane w różnych czasach) budzi we mnie najżywszą wdzięczność, gdyż pamiętam dobrze ile znoju, irytacji i rozczarowania kosztowało mnie napisanie tej fantazji.