Orły podkarpackie/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Orły podkarpackie
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Pobudki“
Data wyd. 1938
Druk Spółka Wydawniczo-Drukarska „Kadra“
Miejsce wyd. Przemyśl
Ilustrator Ary Sperski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
ORŁY NA WOLNOŚCI.

Widziałeś orła, gdy sokolniczy spuści go z łańcuszka i zrzuci kołpak z głowy?
Odleci i wzbijać się pocznie w wyżynę, szersze i szersze zataczając koła.
Gdy bystre źrenice jego dojrzą coś w oddali, pomknie tam i już nie słucha głosu pędzącego za nim dojeżdżacza.
Tak też było i z naszymi chłopakami.
Długo jak oswojone orły spełniały wszystkie rozkazy panów Herburta, Kmity, Chwaliboga, Jura z Rybotycz, Janusza z Brzozogłowy, Puchały i Suchy-Wilka, ale posłyszawszy o tym, co się dzieje w wojsku królewskim, gdzie za panem wojennym podąża chorągiew ich ziemi, oczami duszy ujrzeli młodzi rycerze daleki widnokrąg, gdzie powiewała szkarłatna chorągiew królewska z Orłem Białym i Pogonią.
Zerwały się natychmiast z łańcucha młode orlęta i szerokie poczęły kreślić koła.
Już wcześniej w Bydgoszczy umówili się, że przy sposobności prosić będą starosty, by puścił ich z zamku i do króla iść pozwolił na prawdziwą, wielką wojnę, do której tak miłośnie sposobił ich stary Chwalibóg.
Po bitwie pod Świeciem zapędziwszy się daleko za komturem, zostali odcięci. Ukryli się więc w gąszczu pod kłodami, przeczekali aż odejdzie pan Brzozogłowy a potem — Krzyżacy, zbierający zabitych braci zakonnych i służebnych, a pochowawszy broń po wykrotach, bocznymi drogami poczęli przekradać się ku Bydgoszczy. Próżne wszakże były ich starania. Wszędzie kręciły się i czuwały podjazdy krzyżackie. Tedy naradziwszy się postanowili przedzierać się na wschód, gdzie nieznanymi szlakami król prowadził chorągwie polskie, wojsko litewskie, czambuł tatarski i drużynników smoleńskich.
Niebawem napotkali tabor krzyżacki. Ze sto wozów wiozło zboże i suszone mięsiwo, a woźnice — kmiecie z Kujaw przygarnęli chłopców. Nie sprzeciwiał się temu stary Krzyżak, prowadzący cały tabor do Dąbrowna, gdyż chłopcy przez tłumacza powiedzieli mu, że z Torunia od rodziców uciekli, by do wojska zakonnego wstąpić.
Krzyżak nie spieszył się zbytnio, to też do Dąbrowna podjeżdżając, spotkali tłumy uciekających mieszczan, którzy opowiedzieli, że Polacy zdobyli już Lidzbark i Dąbrowno, gdzie miasto zostało podpalone, całą zaś ludność puszczono wolno.
Tabor zawracał w pośpiechu, aby nie dostać się w ręce Polaków.
Chłopcy porozumieli się w jednej chwili i zamieszawszy się w tłumie uciekinierów, powoli wycofywać się zaczęli w stronę borku sosnowego, gdzie ukryli się w haszczach młodniaka, rosnącego po pagórkach.
Dwa dni o głodzie przesiedzieli chłopcy w tym gaiku, żując tylko korę i młode igliwie. Nie mogli iść dalej, bo wszędzie węszyły podjazdy krzyżackie, śledząc ruch wojska królewskiego. Dopiero 15 lipca obszedłszy Dąbrowno od strony Uzdowa, wyszli na drogę biegnącą z Niborku do Ostroda, i całym pędem doganiać poczęli dążące pod Grunwald chorągwie króla i wielkiego księcia litewskiego. Zupełnie niespodziewanie spostrzegli z daleka czterech rycerzy zbliżających się boczną drogą. Chłopcy uskoczyli do lasu, a gdy jeźdźcy przejeżdżali w pobliżu, wypadli nagle z krzaków i zanim Krzyżacy zdążyli się opamiętać trzech zrzucili z siodeł, i długo, przeraźliwie gwizdali za czwartym, który zmykał, co koń wyskoczy.
Chłopcy zabrawszy broń i szkapy swoich jeńców, których przywiązali do drzew, popędzili na północ. Już było dobrze po południu, gdy ujrzeli stada wron z krakaniem lecących w różne strony; niebawem zaś potem dobiegły ich odgłosy krzyków bitewnych, z tysięcy rwących się gardzieli, huk strzałów i łomot głuchy, niby niezliczone cepy spadały na tokowisko, albo brać kowalska, z całego świata zebrana, waliła młotami w potężne kowadło.
Chłopcy zdążyli na sam koniec wielkiej bitwy na polu Grunwaldskim.
Już zdążyły zgromadzić się i powrócić na pole rozproszone przez Wielkiego Mistrza drużyny litewskie i czambuły tatarskie, już wmieszały się w bitwę wszystkie chorągwie zakonne i cała walcząca niezliczona ciżba skotłowała się tak, że nieraz polski miecz na polski spadał hełm, a krzyżacki topór w niemieckiej zatapiał się piersi. Nikt już z Polaków nie baczył na słomiane powrósła, jakimi dla oznaki przepasali się przed bitwą rycerze, kiryśnicy i strzelcy. Wojownicy parli naprzód, a kto stawał przed oczami — ten był wrogiem. Chłopcy jak szaleni skoczyli do bitwy w miejscu, gdzie ze swoją chorągwią srożył się Dobiesław Oleśnicki.
Z gromkim wołaniem „Orły beskidskie!“ przedarli się chłopcy do pierwszego szeregu, by dotrzeć wreszcie do Krzyżaków, coraz bardziej otaczanych ze wszystkich stron.
Andrzejko i Bogdanko walczyli toporami, Raszko wybrał miecz.
Parli naprzód wytężając wszystkie siły jak gdyby chcąc powetować sobie stracony czas i wielką chwilę pierwszego starcia hufców.
Raszko spostrzegłszy wspaniałego jeźdźca na rozwścieczonym, kwilącym koniu jął przerąbywać ku niemu drogę. Nie widział nic oprócz białego płaszcza z czarnym krzyżem na ramieniu i pawich piór na stalowym hełmie z podniesioną przyłbicą. Dążył do niego, urzeczony tym widokiem, cały w mocy żądzy zbrojnego spotkania z możnym zapewne rycerzem. Odwalał więc mieczem ludzi, niby lemiesz, co odrzuca miękką skibę. Pozostawało już dwóch tylko giermków, osłaniających rycerza, którym był sam Wielki Mistrz, Ulrych von Jungingen, gdy nagle ktoś wbił Raszkowi ostrze włóczni pod pachę i z siodła go wysadził.

Bogdanko nie widział śmierci brata, bo w tej chwili natarł na niego jakiś rycerz w przyłbicy. Już Krzyżak wznosił miecz w straszliwym zamachu, gdy chłopak toporzyskiem uderzył swego konia a ten, skoczywszy nagle naprzód, bokiem przycisnął biodro Krzyżaka. Miecz jego spadł na oparcie siodła. Komarnicki w jednej chwili błysnął toporem i spostrzegł jak przez mgłę, że przed jego oczami zniknął raptem biały płaszcz i złocisty hełm z białymi piórami na grzebieniu. Nie wiedział wonczas, że starł się z Janem hrabią Sajnem, komturem toruńskim, którego wieczorem znaleziono na pobojowisku, przywalonego trupami ludzi i koni, stosem połamanych kopij, tarcz i odłamków mieczy.
MAL. MATEJKO JAN
Reprodukcja
GRUNWALD
PHOTO-PLAT
Bogdanko nie miał czasu spojrzeć na ziemię, gdyż musiał przykryć się tarczą przed kopią prącego wprost na niego i coś krzyczącego rycerza w czerwonej sukni i pancerzu ze złocistej łuski. Człowiek ów zgubił w bitwie hełm i z łysej czaszki jego spływała struga krwi. W chwili, gdy Komarnicki przerzucał topór do lewicy, czerwony rycerz rozłożył gwałtownie ręce i odwalił się na zad koński. Bogdankowi wydało się, że przez jedną krótką chwilę widział strzałę, tkwiącą w oku opasłego Krzyżaka.

Fala kiryśników Oleśnickiego, zmieniwszy nagle szyk, uniosła Andrzejka w lewo, gdzie hufiec krzyżacki, rąbiąc zapamiętale, wyrywał się już z saka.
Na czele jeźdźców walczył w niebieskim płaszczu rycerz błyskając długim, cienkim mieczem. Arthur Cuttingham (tak się nazywał ów rycerz) był wysłańcem króla Anglii, który za „syna Zakonu“ podawał się z dumą. Rycerz angielski słynął jako straszliwy zapaśnik, postrach uczestników turniejów, przezwany „Rzeźnikiem“ za siłę swoją i okrucieństwo.
Krzyżacy już widzieli przed sobą wolną drogę, gdy dopadł ich Zbigniew z Oleśnicy, który przedtem do orszaku królewskiego należał, ale do bitwy rad pośpieszył, skoro Panu żadne już nie groziło niebezpieczeństwo. Za nim skoczyła chorągiew halicka z gromkimi okrzykami. To nawoływali się Sulatyccy, Berezowscy, Broszkiewicze, Kossakowscy, Tarnawscy — osadnicy polscy z Białego Czeremoszu i Czarnohory.
Krzyżacy zmienili nagle kierunek i rycerz w niebieskim płaszczu konia zwrócił wprost ku Zawiszy. Chłopak szybko zawiesił topór na łękę i spod kolana wyciągnął miecz krzyżacki.
Starli się obaj zderzywszy się tarczami. Potężny rudy ogier Cuttinghama szedł naprzód popychając Andrzejkowego wałacha, lecz cofając się chłopak odbijał razy Anglika i sam zadawał ciosy, czekając chwili, aż jego koń oprze się o piersi idących z tyłu. Ledwie przystanął na chwilę, Andrzejko odbił miecz przeciwnika i uniósłszy się w strzemionach opuścił stal. Cuttingham, którego miecz rozprysnął się w kawałki, nie zdążył osłonić się tarczą, więc ostrze Zawiszowe rozłupało mu hełm jak garnek gliniany i rozpłatało głowę...
Krok po kroku odpierano Krzyżaków i spychano ku ich obozowi, a gdy zgiełkliwa walka zawrzała koło taborów, oboźny królewski Boguta począł już zwoływać pobliskie chorągwie.

Andrzejko odbił miecz przeciwnika i uniósłszy się w strzemionach opuścił stal.

Andrzejko pochwycił pierwsze tony rogu i poczuł nagle, że pada i mknie na dno bezdennej przepaści, gdy tymczasem wszystko dokoła wiruje w szalonym tańcu....
Znaleziono go tej samej nocy, gdyż ocknął się na polu i jęczał głośno.
Gdy jakiś człowiek z kagankiem pochylił się nad nim, Andrzejko wyszeptał:
— Czy zwyciężyliśmy?
Człowiek ów — a był to mnich, brat Benedykt, zawołał radośnie:
— Bóg dał nam zwycięstwo! Wielki Mistrz zabit, padł wielki komtur Lichtenstein, poległ wielki marszałek Wallenrode, zginął hrabia Sajn i hrabia Wende i komtur Arnold Baden... Łopoce dumnie nad obozem królewskim nasza sławna chorągiew! Jeńców i zdobyczy wszelkiej — bez liku!... Wielki, wielki dzień! Niech imię Zbawiciela błogosławione będzie na wieki wieków!
Andrzejka przewieziono do obozu.
Miał przebitą obuchem głowę i ranę w boku od ostrza kopii.
Bogdanko nie mógł odnaleźć poległego brata.
Raszko Komarnicki wraz z innymi legł zapewne we wspólnym grobie, który w tej bezprawnie od Polski oderwanej ziemi trawą rychło porósł, do wspaniałej i sławnej przeszedłszy legendy.
Bogdanko posłyszawszy o Zawiszy Czarnym i o jego czynach, gdy to wraz z innymi ośmiu rycerzami pierwszy rozpoczął przed Wielką Chorągwią Krakowską bitwę grunwaldzką, pobiegł do niego i o wszystkim opowiedział.
Sulimczyk nakazał rannego chłopca czym rychlej odesłać do Bydgoszczy, gdzie mógłby mieć opiekę uczonego lekarza. Bogdanko jechał przy rannym, miotającym się w gorączce przyjacielu — smutny i zrozpaczony śmiercią brata i cierpieniem dogorywającego, zda się, Andrzejka.
Dowlekli się wreszcie do Bydgoszczy.
Spotkał ich Waśko Popiel, bo już z łoża wstawał, chociaż słaby był jeszcze i biały jak płachta płócienna, na słońcu wybielona.
Gdy rannego Zawiszę obmyto i ułożono na wygodnym posłaniu, na chwilę jedną powróciła mu przytomność.
— Jarosława Grzymalitę zaw... — wyrzęził.
Nie skończył, bo znowu zapadł w mrok, miotając się jak ryba, wyrzucona na brzeg, i mrucząc coś w nieustannych majaczeniach.
Pan starosta sprowadził Grzymalitę, lekarz zaś długo trudził się nad chłopakiem, aż udało mu się ocucić chorego. Zawisza poznał Jarosława i oczami tylko dał mu znak, by się pochylił nad nim. Rzęząc, bryzgając krwawą pianą szeptał coś ledwo poruszając wargami.
— Dobra! Dziś jeszcze z pismem gońca pchnę do Tarnobrzegu. Nie troskaj się! — powiedział w końcu wzruszony czymś Grzymalita.
Długo potem siedział rycerz w komnacie zamkowej i gryząc wąsa pisał do Gniewosza Grzymality. Pisał o wielkim zwycięstwie króla i księcia Witolda i o Bogdanku Komarnickim, który odnalazł El a teraz sławą się okrył na polu Grunwaldskim. W końcu dopiero wspomniał o Andrzejku Zawiszy, pogromcy strasznego Cuttinghama.
— Ów młodzian mocno poranion ze śmiercią za bary się wodzi, a do zmysłów przez lekarza — Czecha przywiedzion, kazał mi, abym wnuczce twej, cny Gniewoszu, napisał, iż do ostatniego tchu ów młody Zawisza w sercu i myślach mieć ją będzie, gdyż umiłował ją nad życie... — takie słowa umieścił w swoim piśmie do krewniaka Jarosław Grzymalita i na pocieszenie dodał:
— Ino tak sądzę, że z takiego mocnego ciała nie rychło dusza drogę sobie znajdzie i — zdrów jeszcze będzie ów Andrzejko Zawisza, acz młody ale już znamienity wojownik.
Pan Jarosław zgadł. Lekarz-Czech, troskliwy starosta Janusz z Brzozogłowy i opieka Waśki i Bogdanka zdziałały, że wydobrzał Andrzejko. Pozostała mu tylko szeroka kraśna blizna od ucha do ciemienia, no i kaszlał długo jeszcze i nie mógł krzyknąć głośno. Już w dwa niespełna miesiące potym siedział na koniu w pierwszym szeregu chorągwi pana Herburta — inny już, niż dawny Andrzejko, ni to mąż dojrzały i doświadczony. Wojownicy czekali na króla, gdyż Władysław Jagiełło miał przegląd zrobić chorągwiom na polu Werskim, zanim nastąpiłoby rozpuszczenie wojowników kresowych po domach.
Stojąc na prawym skrzydle rozglądał się Andrzejko po szeregach i myślał o tym, że wojna — to tęgi kosiarz!
Wykosiła ona zagon ziemi przemyskiej, wykosiła!
Ledwie — ledwie trzecia część kiryśników pozostała.
Odpadli na zawsze, wyszczerbili się Tureccy, Jaworscy, Dzieduszyccy, Kulczyccy, Sozańscy i Matkowscy..
Poległ pan Marcin Kmita, nie było Jura z Rybotycz, spod Grunwaldu nie powrócił zadzierżysty Spytko Suchy-Wilk; panu Herburtowi krzyżacki gemajn[1] dłoń odrąbał, a ich samych — Andrzejka, Bogdanka i Waśka swymi zębiskami poszczerbiła, pogryzła wojenka!
Myślał Andrzejko i o tym, że gorzko zapłaczą matka jego Oluchna i Kasia Popielowa, kiedy mężów swoich nie ujrzą; popłyną łzy hardej Marusi Komarnickiej, bo i Raszka niema i nigdy już nie będzie. W tej samej chwili przypomniał sobie jednak opowiadanie Bogdanka i Toporczyka Zakliki o tym, że Zakon został zniesiony, że Wielki Komtur i najsłynniejsi rycerze krzyżaccy polegli i nie żałował już ani ojca swego, ani druhów i krewniaków, bo za Ojczyznę polegli i dali jej zwycięstwo. Po to przecież żyje na tej ziemi rycerstwo bitewne!
Tymczasem nadjechał król, a Zyndram z Maszkowic, który z księciem Witoldem pod Grunwaldem wojsku przewodził, w jego imieniu przemówił, że wszyscy wojownicy z dawnych osad rubieżnych, podgórskich i stepowych otrzymają nadania a teraz niech przyjmą podziękę królewską za bohaterską odwagę, trudy i zwycięstwo.
— Miejcie, bracia, w pamięci — wołał Zyndram — że krew, która wsiąkła w pole grunwaldskie, na wieczyste czasy w jedną rodzinę wszystkich Polaków zespoliła. Nie odstępujcież Ojczyzny ani w dobrej, ani w złej, doli, gdyż ona to — Macierz nasza, nasza moc i nasza szczęśliwość!
Andrzejko i Bogdanko powtarzali za wodzem te słowa, ni to przysięgę, ni to modlitwę gorącą. Byli spokojni i dumni, bo ręce swoje do wielkiej sprawy przyłożyli i czuli, iż dopóki będą Zawiszowie, Jaworscy, Komarniccy, Dzieduszyccy, Matkowscy, Turzańscy i Kulczyccy — na straży ojczyzny stać będą hufce rycerskie niezwalczone.
Wydało im się wonczas, że wszystko poza dobrem Ojczyzny, nawet miłość i życie własne, nawet gryząca tęsknota do zielonych wierchów Beskidskich, do ciemnych ostępów puszczańskich i białopiennych potoków, co śniły się chłopakom po nocach, — wszystko to — drobne jest i marne jak proch przydrożny i tylko honor polskiego rycerza, obrońcy Macierzy, wart jest trudów bezmiernych, męki i troski codziennej.
Z dumą wpatrywali się potem w chudą, ciemną twarz króla, gdy przemykał się na śmigłym rumaku pomiędzy szeregami i skinieniem ręki witał i dziękował wojownikom.
Wiwatując na jego cześć myśleli:
— Tyś jest ojciec Polski, a my — Jej syny. Nie troskaj się, królu, nie zapomnimy o Niej i nie odstąpimy Jej!
Zagrały rogi i rozedrgały się trąby mosiężne.
Podniosły się wysoko barwne płachty sztandarów i całe pole rozjarzyło się nimi jak łąka zielona kraśnymi makami, złotem jaskrów, fioletem dzwonków i bielą, miodnego kwiecia wszelkiego.
Król pędził dalej i dalej. Nad nim łopotała z wiatrem rozigrana chorągiew szkarłatna, a za nim jak fala morska biegł huragan okrzyków:
— Cześć królowi! Niech żywie Ojczyzna! Zwycięstwo! Zwycięstwo!
Odgłosy tych rycerskich okrzyków słyszał Bałtyk wspieniony, puszcze litewskie uroczne, smętne topieliska, poleskie, zielone stepy podolskie, okiem nieogarnięta równina wielkopolsko — kujawska, aż echo ich uderzyło w zieloną grań Beskidów i powtórzyło tysiąc razy:
— Niech żywie Polszcza! Zwycięstwo!

Koniec.






  1. Najemny żołnierz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.