<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Orka
Pochodzenie Za frontem
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1919
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ORKA
W imię Ojca, i Syna, i Ducha świętego! Wyrzekł uroczyście, chłop i przeżegnawszy się z namaszczeniem, ujął za pług — Wio! Powoluśko a krzepko! Smagnął batem z przyzwyczajenia. Pług zaprzężony w krowę i troje ludzi, werżnął się w ziemię i odwalał czarną, lśniącą skibę. Grunt był ciężki, stare koniczynisko wytarte do ostatniego ździebła i ubite niby klepisko, że chociaż pług szedł płytko, skiba kładła się ostro, nastroszona.

Starucha ledwie kształtem dająca pozór człowieczy rozbijała motyczką twarde grudy, kilka wron podskakiwało za nią, wybierając z brózdy pędraki.
Orka szła niezmiernie ciężko i powoli, pług był stary, na kółkach i zaprzęg lichy: w pierwszą parę ciągnęła kobieta z krową złączona wspólnem, drewnianem jarzmem, zaś na przedzie, zaprzężeni w rodzaj szorów, mozoliła się rosła dziewczyna z chłopakiem. Krowa była jeno szkieletem, obciągniętym poszerszeniałą skórą, a ludzie zaledwie cieniami. Długi uparty głód jednako wyzierał im z oczów; okryci w łachmany, wynędzniali, bosi ciągnęli jednak zgodnie bez skarg i wyrzekań, przyginając się w strasznym wysiłku do ziemi, a z taką mocą, że trzeszczały orczyki i postronki.
— Choćby ta spyskać ze trzy albo cztery morgi! — marzył głośno chłop, ledwie się wlekący za pługiem. Baranicę miał na łbie, strzępy kożucha na plecach i chore nogi okręcone w szmaty. Zyto niezgorzej ruszyło — spojrzał na zielonawe zagony pobok rozciągnięte — ziemniaków się nasadzi pod motyczkę, jęczmienia wsieje, ze ćwiartkę grochu, to się jakoś przy boskiej pomocy, przebiduje! Wio! Wio! Zachęcał pchając usilnie pług.
— I pod len trzaby parę zagonów i pod kapustę! Przypomniała cicho dziewczyna.
— A nie zabrali to siemienia? — wtrąciła kobieta. — Trzymałam na siew i na tę kapkę oleju! Dobrali się kieby do miodu! Próżna marnacyja wszystko i tyla!
— Na deszcz się znowu zbiera! Mówiłem ci Magduś, spuść wody ze żyta, wygniło przy brózdach. Ani chybi że idzie deszcz! Zagadywał żonine wspominki.
Jakoż kwietniowy poranek, chociaż się był podniósł pogodny i jasny, schmurzał się i posępniał, blade słońce przezierało z oparów niby opłatek. Szare, omglone równie roztaczały się dokoła, jak tylko było można sięgnąć okiem, jeno tu i owdzie naznaczone siwemi płachtami rozlewisk i kępami drzew. Pierwsza wiosna zaledwie tknęła ziemię: już puszczały wierzby, po łąkach żółciły się kaczeńce, na rowach otwierały oczy stokrotki, oziminy nabierały zieleni, a skowronki od świtu do nocy wyśpiewywały, ale na polach było jeszcze szaro, pusto i dziwnie smutnie. Nie było wesela w sercach ludzkich i cmentarna cichość unosiła się nad światem.
— Kto jeno żyw wychodzi na robotę! Zauważył chłop, gdy dosięgnąwszy granicy, nawrócili ku wsi. Nikt nie odpowiedział, dyszeli, przykucnąwszy na miedzy.
— I na dworskiem robią! Całe cztery pary, dopieroci parada! — Szepnął z politowaniem.
— Nie frasuj się o dziedzicową skórę, poradzi sobie — mruknęła kobieta. — Jeszcze chłopom nakażą mu pomagać przy orce. A jak to było we żniwa? Gniew ją przejmował.
— Było tak, juści, nie zadarmo przecież, płacili...
— Co im się spodobało! A przymuszali pomagać dworom, jak za pańszczyznę. Przypominała.
— I szkoda czasu! Ciągnijta! Tomek już jęczmień bronują! Zauważył, patrząc na lewo.
— Podorał na zimę, to teraz sobie pan i w krowę poradzi. A nie molestowałam cię to świętemi słowami: Wojtek orz! Koń był i czasu miałeś dosyć. Wolałeś na jarmarki jeździć i po karczmach się uradzać z łajdusami, a teraz we mnie i dzieci orzesz! kieby w bydlęta!
— Twoja prawda żono, twoja — przyznawał pokornie. — Śmiercibym się pierwej spodziewał, niźli tego, że na wiosnę konia miał nie będę. Śmierci! Zajęczał boleśnie. Zmierzali się ku wsi. Rozciągnęła się w poprzek pól, na łagodnym skłonie pod słońce leżała grobla sadów, z których gęsto sterczały nagie kominy, zręby spalonych chałup i rumowisk budynków. Połowa wsi leżała w gruzach. Dwór, stojący na prawo za wielkim stawem, czerniał się kupą rozbitych ścian, cegły i połamanych dachów, zaś z ogromnego parku pozostały jeno żałosne kikuty postrzelanych drzew, jakoby pięście grożące niebu. Wojna przeciągnęła tędy i na każdem miejscu znaczyły się ślady jej nieubłaganych pazurów. Poszarpała wsie, wyłamała lasy. stratowała pola i na rodnych ziemiach pozostawiła plugawe, żółte groble okopów i nieskończone rzędy mogiłek, obsadzonych białemi drzewami krzyżów.
— Wawron orzą we dwie krowy. Zagadał chłopak, przystając przy tej okazyi.
— Patrz roboty a nie cudzych ogonów. Posłyszał odpowiedź wraz z poświstem bata.
Przymilkli, ciągnąc pług niestrudzenie, a uważając, jako wkrótce za niemi cała wieś wyszła na robotę i już na każdem poletku ktoś się ruchał. W szarem, przemglonem powietrzu gmerali się jako te mrówki cicho, zwolna i akuratnie. Kto w konia, kto w krowy, kto jeno w ludzki sprzężaj, a każden orał, siał lub bronował. A byli, co tylko rydlem, jakby gołemi pazurami, darli tę świętą ziemię z ponurą zawziętością.
— Mój Boże, po inne lata sto koni wychodziło na robotę! Westchnął chłop.
— A jakie to szły śpiewania, pokrzyki, ugwary! Hej! Wspomniała cicho dziewczyna.
— Pan Jezus wiedział, co zrobił! — zamamrotała starucha, przysiadając na skibie, gdy stanęli nabrać nieco sił i oddechu. — Tyle się rozmnożyło złego, że kara przyjść musiała! Spokornieją ścierwy, spokornieją! Wynosił się jeden nad drugiego i pysznił! W morgi jeno wierzyli, a w pełne sakwy! Za nic mieli biednego, za nic sprawiedliwego. Rozwalał się jeno po świecie, któren rublami sypał! Dał wam Pan Jezus radę!
— Ale i poczciwym stała się niemała krzywda! Wtrąciła posępnie młodsza.
Orali znowu w głębokiem milczeniu, chłop rozważał babczyne słowa i pilnie szukał w sumieniu czemby się zasłużył na ukaranie, aż wkońcu rzekł twardo:
— Panowie sobie wojują, a chłop w skórę bierze. Splunął i prał krowę aż zaryczała.
— Człowieku, dyć to ostatnie bydlątko! Spróbowała mitygować kobieta.
— Cicho! Wio ścierwy, bo gnaty poprzetrącam! Grzmiał rozsrożony.
— Tatulu, boćki przyleciały — zakrzyczał naraz chłopak, wskazując ręką. — Boćki, laboga!
Przystanęli patrząc za bocianami, krążącymi nad zburzonym dworem i parkiem.
— Kajże to se założą gniazda, kaj! — westchnęła współczująco kobieta.
— Biedne sieroty! — Nawet tej suchej topoli nie darowali. Wszystko im na przeszkodzie! Wrzał głucho.
Bociany spłynęły na zalane łąki, jakiś pies gnał ku nim z radosnem naszczekiwaniem. Wszystkim zrobiło się jakoś weselej, jakby z bocianami wraz zakwitła w sercach nadzieja.
— Ciągta ludzie! Józiek, nie wykręcaj łbem, bo weźmiesz batem. Upominał chłop, ale już go gniew opuszczał i sam co chwila niósł się oczami na łąki, a coś w sobie rozmawiał:
— Jak wracają na gniazda bociany, to wojna odlatuje! Wyrzekł z głębokiem przeświadczeniem.
I znowu podały się karki jarzmom, przygięły się plecy, nogi wparły się w ziemię i pociągnęli pług w głuchem milczeniu. Zmroczyło się naraz i zaczął padać drobny, uprzykrzony deszcz. Sypał obficie niby przez sito, zasuwając świat jakby rozdrganem szkliwem, przenikającem do kości chłodem i wilgocią. Wiosenna plucha zaniosła się na dobre i orka stawała się coraz cięższa i mozolniejsza, ślizgały się nogi, że raz po raz któreś ryło nosem po ziemi, brakowało już sił, jarzmo uwierało boleśnie, a postronki wrzynały się dzieciom w ramiona i piersi aż do krwi. Ciągnęli jednak bez skarg i jęków, utykając i co trochę przemieniając miejsca w uprzęgu. Chiop wyręczał wszystkich po kolei, a do prowadzenia pługa stawała żona, to córka, to chłopak. Nie wiele to pomagało, robota szła coraz ciężej i każda nowo odwalona skiba zdała się być przemoknięta nie tyle deszczem, ile potem i krwią strasznych wysiłków. A chwilami, kiedy już brakowało oddechów, walili się na ziemię, gdzie popadło i leżeli, jak pomordowane bydlęta, martwi niby kloce i zgoła już niewiedzący nawet o sobie.
Niedługo odpoczywali, bowiem nieubłagana konieczność wprzęgła ich z powrotem w jarzma, przymuszając do krwawego trudu. Straszliwe widmo głodu, nie odstępnie snuło się za niemi, poganiając batem rozpaczy.
— Siwkiem jużbym od świętej pamięci zaorał! Wyrwało się chłopu.
Sercami zatargał nagły ból, wyciskając z oczów łzy gorzkich wspomnień.
— Prawdę im rzekłem: zołzowaty i ma grudę. Nie uwierzyły! Juści, na oko koń jak malowany. rosły i chody miał cuganta. Po dworskich, to i nie dziwota. Do nóg się pokłoniłem. Nie gubcie, powiadam, toć nasz żywiciel. Dziesięć morgów pola, sześcioro narodu i z wiosną za pasem, powiadam. Jakże se poradzimy sieroty bez konia jak! Powiadam. Poświargotały i wzieni. Powtarzał może już poraz tysiączny. Ta chwila utraty konia stała mu wciąż w pamięci; była to niezagojona rana, przez którą uciekało jego życie. — Taki koń! Jacek dawał mi za niego parę kasztanów, a nie chciałem bez dopłaty.
I do figlów był skory! Pamiętacie jak to łoni pierzynę z płota ściągnął i latał z nią po sadzie, a odebrać sobie nie dawał. Rozrzewniała się dziewczyna.
— I na gwizdanie przylatywał jak piesek. — wspomniał chłopak.
— Był, był, a teraz i łajna po nim nie stało.
A żebyśta ścierwy! Wio! Wio! Krowa się naraz przewróciła, kobiety uderzyły w płacz, skoczyli na ratunek, na szczęście nic się jej nie stało i dała się podnieść na nogi.
— Granula! Loboga! Granula! — Lamentowała kobieta, obcierając ją z błota i głaszcząc, jak dziecko najmilsze. — Jeszcze gotowa zgubić tę ostatnią kapkę mleka.
— I tak żremy, że świnie nie tknęłyby naszego jadła!
— Zła bydlakowi marchew, to niech idzie w chrzan!
— Dam ja ci lepiej żreć, poczekaj! Wrzasnął chłop, zacinając batem synowskie portki.
— Nie bijcie, a to cisnę wszystko i pójdę sobie w cały świat! Groził płaczliwie.
— Będzie jedną gębę mniej! A powędruj se synku! Matka sporządzi ci torbeczki. Nie bój się, nazbierasz, ale kijów na plecy, nazbierasz! A może przystaniesz do żołnierzów? W sam raz dla ciebie rozbijać i kraść i palić. Idź synku! Mamrotał dotknięty do żywego.
— Ja sobie jeno tak, la ociec powstają, jak na tego złego psa! Wiecie — zaczął nagle z innej beczki — a to siwek bojał się żołnierzów! — Głupiś! Ale taki koń i bojałby się, czego! Poczuł się i prawie obrażony.
— Prawda! Latową porą pojechałem którejś nocy na rowy we dworskiej koniczynie. Były i drugie chłopaki. Konie trzymalim na postronkach, w gotowości. Ale i tak o świtaniu przydybał nas polowy! Ale nie bił i koni nie zajmował, a tylko krzyknął: Moskale walą przez las! I pojechał naprzód, a my wszystkie za nim. Stanęlim w zagajach nade drogą! Mój Jezu, było tego mrowia, że sztyki to się kolebały niby żyro na zagonie, ani początku dojrzał, ani końca! Ledwie com się napatrzył, a tu trąby jak nie hukną, zaś siwek jak nie zadrze ogona i jak nie pogna na przełaj! Zrucił me na rowach i popędził do chałupy.
— A no, twoja to była sprawka! Teraz baczę, jako koń całą niedzielę żreć nie chciał, a tylko pił i postękiwał. A ja w głowę zachodziłem! Czekajże, ja ci za tę sztukę zapłacę!...
— Naści głupi — stanęła, obronie matka. — Procesujże się o ten zeszłoroczny śnieg!
— Dla porządku, żeby konia szanował, frycówka go nie minie! Obiecywał.
Ale na tem się skończyło, gdyż wspomnienie utraconego konia, ożyło naraz we wszystkich i opanowało jednaką żałością. Raz poraz ktoś przypominał różne zdarzenia, świadczące o jego zaletach, o jego śliczności i o jego przywiązaniu do domu. Wspominali z takim żarem tęsknoty, jakby o kimś drogim, blizkim, a już utraconym na wieki...
— Wiecie — zagadała na odpoczynku dziewczyna. — Nieraz już w nocy zdawało mi się, jako siwek rży pod chałupą. Jużcić myślałam, że to przez śpik tak mi się majaczy! Dopiero onegdajszej nocy, kiedym przecknęła wyraźnie słyszę: cosik rży! Wychodzę na dwór z potrzebą i patrzę: siwek, nie siwek? Przeżegnałam się i przecieram oczy: coś białego rucha się pod stajnią. Myślę, uciekł tym złodziejom i przyleciał do chałupy! Skoczyłam do niego, a tu jakby wiatr zakręcił kłębem mgły i wszystko gdzieś przepadło. Jeno na drodze zatętniało i pies Wawrzonów zaczął gonić i szczekać. Aże mnie zamroczyło ze strachu. Może zdechł i teraz tłucze się po nocach i swoich szuka...
— To konie będą przychodziły po śmierci, jak te dusze pokutujące? Zgromiła matka.
— Jać nie mówię! Przysięgłabym jednak, żem go widziała. W kościelebym przysięgła!
— A bo to mu była krzywda! Miał swoje wygody i roboty mało wiele.
— Taki wam był dobry, a praliście go orczykiem i wyklinali. Zgnął mściwie chłopak.
— Jak biłem, to na bicie musiał dobrze zarobić, a tobie wara!
— Zarobił, że cię schlanego przywoził z karczmy. Dołożyła mu żona.
Umilkli. Deszcz się wzmagał, w brózdach już polśniewała woda i ziemia zapadała się pod nogami, a każdą skibę przychodziło krajać coraz z większym mozołem. Orali jednak niestrudzenie. Oczy im wyłaziły, krew broczyła od jarzma i postronków, gnaty dziwnie pękały i w głowach się mąciło, ale chłop nieubłaganie poganiał.
— Zabijcie mnie, a już nie poradzę! Zajęczała naraz dziewczyna, waląc się na ziemię. Przysiedli przy niej, matka obcierała jej twarz, a chłop jął się tłumaczyć.
— Trudna rada! Odzipnij córóchno! Mus pogania. Choćby z pól morgi pod ziemniaki zaorać! Kto nie posieje, nie zbierze. Cóż to, z głodu mamy zdychać, czy ze swojego we świat iść po żebranym chlebie? — Niedoczekanie wasze ścierwy! Niedoczekanie! — Zakrzyczał i zacisnąwszy pięście groźnie potoczył oczami.
Orali dalej z niestrudzoną zaciekłością.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.