<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Osaczona
Pochodzenie Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała nowela
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Wuj Józef zjawił się z Adasiem tuż przed kolacyą. Wuj wyjeżdżał zwykle rano do tartaku i do lasu; objad jadł w niedalekim zakładzie kąpielowym i do domu wracał dopiero wieczorem.
Adaś, chudy, wysoki wyrostek, brunet, o wielkich, czarnych oczach ojca i pociągłych subtelnych rysach matki, rzucił rakietę na stół i osunął się w fotel.
— Uf, alem się zmachał! — w zdychał, ocierając czoło chusteczką. — Graliśmy dziesięć partyj po południu.
Wuj Józef, niski, barczysty brunet o śniadej energicznej twarzy i melancholijnych czarnych oczach, przerzucał wieczorne dzienniki.
— Hela! Idź, powiedz mamie, żeby zaraz dawali kolacyę.
Usiadł w fotelu i zagłębił się w czytanie jakiegoś artykułu. Adaś, który ojca we wszystkiem naśladował, sięgnął po książkę.
— Jak znalazłeś mamusię? — zwrócił się naraz do Wicia.
— Niedobrze. Chora jest.
— Chora! — wpadł z gorzką ironią wuj Józef. — Bo nie uważa na siebie, lekkomyślna jak dziecko! Ledwo wyszła z zapalenia płuc, zaczęła chodzić po podwórzu bez kaloszy, bez szalika nawet! Matka jest uparta i lekkomyślna. Czemu nie wyjechała na południe? Hela dałaby sobie bez niej radę z gospodarstwem. I poco te antypiryny wieczne, piramidony, morfina, czarna kawa, papierosy...
— Właśnie, to skutek zdenerwowania, nic więcej. Wuj mówi, jakby tego nie rozumiał.
— Mój Wiciu, nerwy nerwami, a siła woli siłą woli.
— Ale jeśli kto nie ma siły woli?
— To niech słucha, a wujenka słuchać nie chce.
Podano kolacyę.
— Jan niech zajedzie jutro, jak zwykle, o ósmej — wydawał wuj Józef zlecenia lokajowi. — Powiedz mu, żeby zaprzągł Atłasa, bo Lola kuleje. Do kowala ją jutro zaprowadzić.
— A mnie obudź o siódmej — dodał Adaś.
Matka spojrzała na niego pytająco.
— Ty jutro jedziesz znowu?
— Dlaczego ma nie jechać? — zdziwił się ojciec.
— Sądziłam, że zechce Wiciowi dotrzymać towarzystwa.
— Och, Wicio! Wicio nie jest gościem, którego trzebaby bawić. Przytem wątpię, żeby moje towarzystwo było do tego przydatnem, prawda Wiciu? Obcując dłuższy czas ze mną, masz niezawodnie wrażenie, że jesteś guwarnerem jakiegoś niezbyt pojętnego chłystka.
— Cóż za nadzwyczajna skromność! — zauważyła Helusia.
— Ależ, moi państwo! — odezwał się ojciec. — Cóż dziwnego w tem, że chłopak chce sobie zagrać kilka partyi tennisa i mizdrzyć się do panien. Prócz tego i ja mam towarzysza w drodze, przy obiedzie. Jedziemy, Adaś, razem!
— Dziękuję tatusiowi, jedziemy.
— Sądziłam tylko, że ponieważ za dwa miesiące jedzie do szkół, zechce być z matką.
— Właśnie dlatego. Niech się powoli odzwyczaja.
— Nie widzę, żeby mu to przychodziło zbyt trudno.
— Bardzo dobrze. Przesadna uczuciowość jest tylko szkodliwa. Chłopak w tym wieku zaczyna należeć do świata, musi być samodzielnym.
— Powiedz mi, Adasiu, co ty w zakładzie przez cały dzień robisz? — spytał Wicio.
— Nic. Rano dobieram sobie partnerów, potem gramy, w południe idziemy na deptak, tam jest zawsze kilka znajomych panienek, potem jemy z tatusiem obiad, po obiedzie gramy z panią Träncken w pokera.
— To pani Träncken tu jest?
— Czemu się tak pytasz? — zdziwiła się wujenka. — Masz zamiar może być u niej?
— Nie, zbyt to droga przyjemność. Nie mógłbym się oprzeć pokusie, a gram nieszczęśliwie.
— Nie musisz grać! — wtrącił wuj Józef.
— To nie mam w tem towarzystwie nic do roboty. Wszystko stara się tam o taki jakiś lekki, błyskotliwy ton — jeśli się człowiek poważniej odezwie, to ma wrażenie, że popełnił nietakt.
— Nie można ciągle dysput uczonych prowadzić.
— Zapewne, ale krótko, czuję się źle w tem towarzystwie i już.
— No, a potem gramy w tennisa.
— Wiciu, czy ty tego roku nigdzie się nie wybierasz?
— Jakto? Przecież wujencia wie, że jadę do Królestwa.
— Nie, mam na myśli jaką wycieczkę pieszo.
— A, pieszo!
Wicio zamyśli! się. Istotnie możnaby „machnąć się“ ztąd do Pienin przez Czorsztyn, a może potem na Spiż. Chętnie podróżował piechotą.
— Nie wiem jeszcze. W planie nic ściśle określonego nie mam.
— Ej, przyznaj się! — nalegała na niego wujenka.
— Już ja cię znam! Wicio zaczął się przysięgać na wszystko święte, ale nikt nie chciał mu wierzyć. Okrzyczano go jako włóczęgę, „bosiaka“.
— I ma słuszność Wicio! — perorował wuj Józef. Wcale mu się nie dziwię. Galicya jest tak piękna, tyle w niej najróżniejszych pamiątek, podróżowanie pieszo jest rzeczą tak nadzwyczajnie miłą, pouczającą, a korzystną dla zdrowia, że każdemu młodemu człowiekowi należałoby je tylko polecić. Ale wy — fujary jesteście. Czekajcie, jak będę miał trochę czasu, pojedziemy sobie w podróż po Galicyi końmi, po staremu, jak wasza prababcia jeździła, a z nią i wasz ojciec. Ej, byłyż to czasy! Babciątko nigdy nie jeździło powozem, tylko bryczką. Dla mnie się w bryczce stawiało stołeczek pod nogi, siadałem na nim u kolan babci, zawijałem się w babcine spódnice i takeśmy podróżowali.
— Nie tylko wuj! Mało ja się tak z prababcią najeździłem! — wspomniał Wicio.
— Prawda, prawda, że to nas obu babcia na rękach nosiła. Mój Boże, co to znaczy ludzki wiek. Ty młodzik, ja — starzeję się, a jedna nas kołysała babcia...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.