<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Osaczona
Pochodzenie Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



OSACZONA


I.

Pani Walerya Gojewska siedzi zamyślona w białej altanie.
Pogoda przepiękna. Jak przez zieloną gazę widać przez korony starych drzew zielone zbocza górskie, grupy czarnych świerków i wynurzające się tu i owdzie z zielonej gęstwy czerwone dachy niedalekiego zakładu kąpielowego. Niebo błękitne, czyste, powietrze nieruchome, spokojne; ludzie wesoło pracują w polu, ciesząc się nadzieją zbiorów. Ta odrobina żyta i owsa to wszystko, czem ich, oprócz siana, darzy twarda, górska gleba.
Gdzieś wysoko musi być wiatr, bo wierzchołki starych modrzewi drżą niespokojnie. Ale tu w ogrodzie cisza. Dwór leży w dolinie, ze wszystkich stron górami otoczonej, tuż nad rzeką. Tu cicho.
Pani Walerya otula się swym angielskim pledem. Nie jest jeszcze zdrowa. Po zapaleniu płuc, które przeszła w zimie, ma wciąż dreszcze, a nieraz i gorączkę. I kaszle. Wysyłają ją na południe, ale ona nie wyjedzie. Po co? Zdrowie? Mało jej już na tem zależy, mało...
Na zielonych trawnikach migają złote centki światła słonecznego, jak przez sito przecedzonego przez gęste czupryny starych drzew. Jasne punkty, nieuchwytne, znikome.
— Jasne punkty, nieuchwytne, znikome — szepce pani Walerya.
Po leszczynowej alei, wiodącej do altanki, przeleciał srebrny, jedwabisty błysk. Zaszumiały stare drzewa, zmierzwiła się murawa trawników. Pani Walerya otuliła się szczelniej pledem; dreszcz nią wstrząsnął.
Patrzy na swoje ręce. Dłonie długie, wąskie, palce cienkie, subtelne — niedawno jeszcze tak były miękkie, wiotkie, dziś siatką żyłek błękitnych pokryte, wychudłe. A gdy się w rękę uszczypnie, to skóra nie wygładza się sama przez się, lecz marszczy się... Straciła swą elastyczność. Starość, starość!
Ilu ludzi nazwie pięknym ten dzień, tak jasny, cichy i ciepły, słonecznego blasku pełny! Ilu ludzi czuje się dziś bliższymi ziemi, ilu ludzi powie dziś: żyć, a nie umierać! A pani Waleryi zdaje się, że to wszystko sensu nie ma. Wypukłe wzgórza patrzą na nią, jak jakieś nierozumne wytrzeszczone oczy, lasy szumią.
— Pieśń lasów! Frazesy! Lasy szumią dlatego, że jest wiatr i nic więcej.
I zdaje się jej, że cały świat pełen jest takich nieszczerych frazesów. Nawet to niebo deklamuje jakieś tyrady, jakieś długie wiersze liryczne, w które samo nie wierzy... A po co? Aby zwodzić, oszukiwać, aby udawać, że wierzy w szczęście, w świetną poezyę życia — gdy tymczasem — szczęścia niema, niema!
— Zimno! Nawet w słoneczny, letni dzień zimno!
Wstała i skierowała się ku placowi tennisowemu, gdzie Wicio Żelawski grał z Helenką.
— Długo jeszcze będziecie grali?
— Albo co? — spytała Helenka.
— Bo ja zaproponowałabym wam małą przechadzkę... Pójdziemy na słońce, plantem kolejowym.
— Kiedy tam wszędzie tyle letników! — skrzywił się Wicio.
— Pójdziemy na cmentarz, na grób twojej matki — odpowiedziała pani Walerya. — Tam nikogo nie będzie.
— Tak, ma wujeńcia słuszność! Chorzy boją się cmentarza. Chodźmy.
Złożyli na ławeczce rakiety i dyskutując o czemś żywo, szli za panią Waleryą.
W sadzie przystanęła i oglądnęła kilka niskich drzewek. Zajmowała się w ostatnich czasach ogrodnictwem i kazała tu zasadzić gruszki-karły. Wyrabiała z malin i porzeczek wino owocowe, chciała założyć barć — ale nie miała szczęścia do pszczół. Roje marniały lub uciekały.
— Nie będę miała miodu — powtarzała nieraz ze smutkiem.
Od jakiegoś czasu stała się przesądną, jak baba wiejska. W najmniejszem zdarzeniu dopatrywała się proroctwa, lub symbolu, starając sobie w ten sposób uzasadnić i wytłumaczyć swoje przeczucia. Ucieczka pszczół dotknęła ją bardzo boleśnie, uważała to za złą wróżbę. Zdawało się jej, że każde zdarzenie ma swój jakiś ukryty sens, jakąś naukę dla ludzi, którzy nie umieją wczytać się w te znaki tajemne i lekceważą je, dumni ze swej siły i powodzenia. I ona się śmiała, kiedy przed kilku laty matka Wicia, Hela Żelawska, powiedziała jej, że nie dożyje roku, bo kwiatek, zasadzony przez nią w dzień urodzin, zwiądł w niespełna miesiąc później. Śmiała się — ale Hela umarła.
— I gdyby ludzie umieli czytać to ciągle zmienne, tajemnicze pismo — myśli pani Walerya — kto wie, czy przyszłość nie byłaby im tak znana, jak przeszłość. Bo wkońcu, jedno jest przecie życie w całem stworzeniu i niepodobieństwo, aby między człowiekiem, a światem nie było żadnego związku.
Przypominała sobie zdarzenia z dawnych już lat. Niektóre nawet drobne i niegodne wspomnienia, utkwiły jej w pamięci. Próbowała Objaśnić je sobie wypadkami, które później zaszły w jej życiu — i wykład ten był zgodny z rzeczywistością.
Po chorobie zaczęła ją męczyć gorączka. Długie noce spędziła na pół na jawie, w jakiemś pół przytomnem majaczeniu. Sen, który sklejał jej powieki, nie usypiał w niej myśli, przeciwnie, była to jakby druga część wykładu, praktyczne udowodnienie teoryi. Budziły się ze swej martwoty otaczające ją sprzęty, stłumionym głosem wołały do niej dawno minione chwile, a nawet noc czarna, rzucająca się natrętnie do okien złowrogiem wyciem wichru, zdawała się jej żyć i brać udział we wszystkiem, co ją obchodziło.
Dzień i noc mówiły do niej każdą chwilą, swym najmniejszym szelestem, najsubtelniejszym odcieniem światła. A ona stała się lękliwa, niespokojna, zawsze zamyślona nad tą mową, jak nad jakimś dwuznacznym tekstem niezrozumiałego rękopisu.
— I nie ulega najmniejszej wątpliwości, że przedmioty mają duszę — opowiadał Heli Wicio Źelawski. Co gorsza, są kolosalnie złośliwe. Ja n. p. nie mogę się skarżyć na łudzi. Ludzie nie byli dla mnie źli. Prześladował mnie „pech“, ale i to jest naturalne. „Pech“ jest indywiduum towarzyskiem i najchętniej przebywa wśród ludzi, którym się nie wiedzie. Jestto zrozumiałe — bo cóżby „pech“ miał do czynienia między tymi, którym się dobrze powodzi. Ja jednak najbardziej cierpię przez złośliwość przedmiotów martwych. Wierz mi, Helusiu, że jeśli ma się tylko dwie spinki do kołnierzyka, a jedna z nich podczas ubierania się upadnie, to jest już bezwarunkowo nie do znalezienia. Ja raz tak się tem zirytowałem, że kazałem stróżowi wszystkie meble powynosić i szukałem spinki przez kilka godzin na wyfroterowanej posadzce — nie znalazłem. Albo — lampa! Nie można sobie wyobrazić bardziej od niej rafinowanej istoty. Ile razy człowiek przyjdzie w nocy weselszy, albo wieczorem z jaką paczką w ręce, tak, że jedną ręką chce zapalić lampę, zawsze śrubka do podkręcania knota jest po odwrotnej stronie. Ba! Ja udawałem, że chcę zapalić prawą ręką i w ostatniej chwili nagle przerzucałem zapałkę do lewej, okazywało się wtedy, że śrubka jest po prawej stronie. Skóry wołowej nie starczyłoby na spisanie tych wszystkich krzywd, które wycierpiałem i wciąż znoszę. Przedmioty są dla mnie zawsze wrogo usposobione.
— Ale na seryo, Wiciu — przerwała mu pani Walerya — czy ty wierzysz w to, że przedmioty martwe mają duszę?
— Pytanie zbyt poważne, abym mógł na nie stanowczo odpowiedzieć. Tak mówią.
— A co ty myślisz o tem?
— Ja, proszę wujeńci, przyjmuję bez zastrzeżeń wszystko, co ludzie mówią. Jestto niesłychanie zabawne.
— To chyba w nic nie wierzysz?
— Dlaczego? Wierzę we wszystko. Bo widzi wujeńcia, jeśli się czegoś nie wie na pewno, lepiej wierzyć. A ja wiem tak nie wiele, że wierzyć muszę.
Trzeba było zejść z plantu. Wicio, który szedł przed panią Waleryą, stanął i podał jej rękę. Mimowoli spojrzała na niego uważniej.
— Zmieniłeś się w ostatnich czasach — powiedziała, gdy zeszli z plantu i szli jedno za drugiem wąską ścieżyną polną.
— Na korzyść?
— Nie wiem. Utyłeś trochę i zdaje się, jakbyś spoważniał. Dawniej wyglądałeś — dziko. Masz i tak bardzo ruchliwą twarz, ale teraz wyglądasz, jakbyś ją zaścielił jakimś dobrodusznym uśmiechem. Jeśli to naturalne — to dobrze.
— A jeśli maska?
— I czegóż ty miałbyś się maskować? — zwróciła się Hela do ciotecznego brata.
— Jak silnie akcentujesz to „ty“... Mam wrażenie, jakbyś przez to chciała powiedzieć, że sama masz powody do maskowania się.
— Och, moja maska jest najzwyklejszą w święcie maską młodej panny. Jestto tak zwana „przyzwoita“ mina. Wciąga się ją na twarz.
— Pourquoi faire? — spytał Wicio.
— Ot, jak woalkę.
— Czy ty, Wiciu, jesteś z życia zadowolony? — spytała pani Walerya.
— Hm. Właściwie nie. Tłumaczę sobie to jednak moją młodością, to znaczy brakiem świadomości tego, co robię. Młodzi są przeważnie z życia niezadowoleni. Prawda, Helenko?
— O! Rozumie się.
— Widzi wujeńcia. Nawet ona zgadza się ze mną.
— „Nawet“. Czy ty sądzisz, że mi tak dobrze?
— Spodziewam się.
Zbliżali się do bramy cmentarnej. Tuż przy furcie siedziała stara żebraczka, głuchoniema, w podartej samodziałowej kurtce góralskiej i w męskim kapeluszu.
— To ona jeszcze żyje? — zawołał na jej widok Wicio. — Nie przypuszczałem! Myślałem o niej nieraz. Dużo dabym za to, żeby módz odcyfrować jej sposób myślenia.
— Nie wiem, co może być w tem ciekawego.
— Pomyśl tylko, Helusiu! Jest głuchoniema od urodzenia — pozbawiona przeto wszystkich pojęć dostępnych za pomocą mowy i słuchu. Mimo to jakaś oryentacya, choćby najpierwotniejsza, jest do życia niezbędnie potrzebna. Stąd spotęgowany jest u niej dar obserwacyi. Ta kaleka widzi niezawodnie znacznie więcej i bystrzej od nas. Linia wszelka, wszelki ruch, są dla niej czemś w rodzaju żywych hieroglifów, które ona odczytuje zupełnie swobodnie. My skrywamy przed ludźmi dużo rzeczy, maskujemy się nawet. Ale na ruchy, sposób trzymania się i t. d., nie zwracamy uwagi. Nie wiemy według czego sądzą nas głuchoniemi i nie możemy się maskować przed nimi. — A oni milczą i patrzą na nas swym czujnym, bystrym wzrokiem i widzą na wskroś.
— Nieprzyjemne! — szepnęła pani Walerya. — Nie pomyślałam nigdy o tem.
Otuliła się szczelnie pledem.
Weszli na cmentarz.
Był mały, wiejski. Niewiele na nim było marmurowych nagrobków, za to proste, ubogie mogiłki porosłe były wysoką, bujną trawą i jaskrami. Ciepło biło z ziemi rozgrzanej słońcem.
— Cmentarz — a jak tu miło! — zauważyła pani Walerya.
— A tak. Życie nie rezygnuje z swych praw ani na cmentarzu — odpowiedział z dziwnym uśmiechem Wicio. — Stąd Morał, wujeńciu: Nie rezygnować.

II.

Wicio siedział w miękkim, wygodnym fotelu w gabinecie wuja i paląc papierosa wertował „Ogród Fraszek“ Potockiego. Helenka grała w salonie waryacye Beethovena. Miała niewielką i nierówną technikę, ton miły, ale powierzchowny, akcentowała nieszczerze i pretensyonalnie.
Wiciowi zaczęła jej gra działać na nerwy.
— Ani odrobiny prawdziwego zrozumienia, ani cienia muzykalnego odczucia! — myślał rzuciwszy książkę. — Nieszczęsna panieńska gra!
Wogóle wszystko zaczynało mu w Podlesiu działać na nerwy. Bywał tu dawniej nieraz całymi miesiącami, w zimie lub późną jesienią i zżył się z rodziną wuja Józefa, najstarszego brata matki. Stosunki oziębiły się później, gdy Wicio wpadł w wir życia studenckiego i zaczął robić głupstwa. Wuj zapłacił za niego parę razy długi, ale z chwilą, gdy Wicio rzucił uniwersytet i zaczął studyować malarsiwo, przestał się nim zajmować. A naraz zaproszono go znowu do Podlesia. Zdziwił się, bo zwykle taki tam był w lecie nawał gości, że nawet starszym wujom odmawiano, a cóż dopiero jemu. Nie mniej przeto ucieszył się. Do wujowstwa Józefów był szczerze przywiązany. Lubił wuja za jego rozsądek, prostotę i śmiałość myśli, wujenkę za jej niesłychaną subtelność i dystynkcyę, Helenkę i jedynego syna wujostwa, Adasia, uważał za rodzeństwo. Przytem w Podlesiu była zwykle taka miła, pogodna atmosfera.
— Coś się tu zepsuło! — myślał i jakby czekał na odpowiedź, rozejrzał się pytająco po ścianach gabinetu.
Wszystko było jak dawniej. To samo wielkie biurko stało między oknami, ten sam zielony garnitur mebli koło pieca, w drugim kącie stół do kart wiecznie rozłożony, kanapka i trzy wielkie fotele, ta sama biblioteka pod oknem; na stole kilka talij kart do pasyansa, parę książek, wszędzie rozstawione popielniczki — jak zwykle w pokoju, w którym się stale przebywa.
— Co się tu mogło zmienić? Wujenka niezdrowa... tak... odrobinę; zdaje się nerwy. Zresztą wygląda doskonale. Posiwiała w prawdzie zupełnie, ale ona jest siwa od czasu tego tyfusu... Z tą siwizną jest jej nawet kolosalnie do twarzy... Pani z czasów Ludwika XVI.
Istotnie, jej różowa twarz o subtelnych, delikatnie rzeźbionych rysach, z tym zgrabnym, cienkim nosem o drgających nozdrzach i cudnych, mieniących się jak morska woda podłużnych oczach, wyglądała, jak wykrojona z jakiegoś portretu Bacciarelli’ego.
— Jednakże... co ta mała gra? Ach, to waryacye na temat „Nel cor piu non mi sento....“ malutki wiatraczek gwiżdżący wciąż na jeden i ten sam temat, tak... Hela jest też nie w sosie... o, nie! Ale to zrozumiałe... Dorosła panna, zrywa się do lotu, chciałaby zacząć życie na własny rachunek... O tak, „nel cor piu non mi sento...“ Wuj jest taki sam, jak był. Wesół, pogodny, zadowolony... Gdyby się tu co zepsuło, gdyby nie wszystko było w porządku, pierwszy on miałby nieswoją minę... On niczego nigdy nie ukrywa. A może to o Adasia idzie?
Wuj życzył sobie, aby chłopak przez siódmą i ósmą klasę chodził do gimnazyum, wujenka wolałaby mieć go po dawnemu na wsi, przy sobie...
— No, dobrze, ale ostatecznie taka drobnostka...
Nie, to nie była drobnostka, to była sprawa pierwszorzędnej wagi. Wujenka Walerya kochała Adasia nad życie. Wicio przypomniał sobie, jak lada zasłabnięcie, lada kaszel małego, który w dzieciństwie był bardzo chorowity, nabawiały ją śmiertelnej trwogi. Kochała go prawie po zwierzęcemu, szalenie, z krzywdą i ujmą dla całego otoczenia. Nie zapominała najdrobniejszej psoty wyrządzonej małemu, starała się dogodzić mu we wszystkiem. Był jej dumą, jej pychą, jej całem szczęściem.
Zwłaszcza, że...
Wuj Józef był dość dziwnym człowiekiem. Pominąwszy już jego dobre serce, rozsądek i niepokalaną uczciwość — był utylitarystą i to — bezwzględnym, Umysł nieprzeciętny, niesłychanie żywy, o młodzieńczej świeżości — był przytem młodzieńczo zmiennym i buntowniczym. Nie uznawał nigdy żadnych autorytetów, śmiał się z uczucia, czcił pozytywny rozum, nie wierzył absolutnie nikomu i niczemu, wyjąwszy namacalne dowody — mimo to wcale nie był zaślepionym i stwierdziwszy omyłkę przyznawał się do niej publicznie; krótko mówiąc jego sumienność tak w traktowaniu interesów, jak zagadnień życiowych imponowała Wiciowi, który uważał ją za naśladowania godną.
— Czy wuj wujenkę kocha? — pytał się Wicio w duchu.
A czy on wogóle kochać umie?
Uśmiechnął się.
Wuj Józef był najlepszym ojcem ze wszystkich, których Wicio kiedykolwiek widział.
Co się zaś tyczy wujenki — to trudno. Ona obstawała zawsze przy swojem. Przekonania jej różniły się od poglądów wuja Józefa, a wuj Józef, człowiek mądry, nie starał się bynajmniej o przekonanie jej o słuszności swoich zapatrywań. Sam wolnomyślny — uznawał poglądy drugich — bez dyskusyi. Szanował zawsze jej przekonania religijne, towarzyskie, jej zapatrywania na życie, ba, nawet jej słabości, jej zamiłowanie do beletrystyki francuskiej, jej nieracyonalny, namiętny sposób czytania, a nawet — skłonność do flirtu...
Wicio zarumienił się mimowoli.
Jednakże, widok flirtującej żony musiał być dla poważnie myślącego wuja Józefa czemś bardzo śmiesznem. On miał zawsze skłonność do wyśmiewania ludzi... Kobieta flirtująca zapomina, że w oczach nieinteresowanego człowieka mogą jej zabiegi wyglądać niezbyt korzystnie, a takich rzeczy było między wujem a wujenką dużo.
Wicio słyszał od obcych w mieście, jakoby wuj Józef utrzymywał nieco poufały stosunek z niejaką panią Träncken. Znał ją. Pani Träncken, wdowa po wyższym oficerze, była osobą bardzo dobrze wychowaną, z dobrej rodziny, sympatyczną i miłą. Nie była już ani młoda, ani ładna, ale posiadała jakiś niezmiernie naturalny dźwięk i odznaczała się ujmującą wesołością. W domu jej schodzili się ludzie z najlepszego towarzystwa, młodzi profesorowie uniwersytetu, kilku starszych malarzy o wyrobionem nazwisku, uznani literaci, był to salon ludzi dowcipnych, pragnących odpoczynku i rozrywki. Mówiono, że u pani Träncken bywało czasem bardzo wesoło. Grano dość wysoko w karty, pito czasami szampańskie, w karnawale urządzano kostyumowe wieczorki. Wicio był u pani Träncken kilka razy. Otaczała się kobietami pięknemi, wesołemi i bardzo wytwornemi, wszelkiemi siłami starała się o wytworzenie w swym domu atmosfery pełnej wesołości, pewnej, pozbawionej wszelkiej troski lekkości i sztucznej, towarzyskiej powierzchowności. Kiedyś, przed laty, żyła z wujenką Waleryą w przyjaźni. Obie kobiety różniły się między sobą zasadniczo. Pani Walerya, poważna, smukła, pełna wielkopańskiej dystynkcyi, lubiła poważne (właściwie retoryczne) dyskusye na temat wiary, etyki, sztuki lub miłości. Pani Träncken grała chętnie w labeta lub w pokera i rozmawiając całemi godzinami, choćby o najnowszej modzie, flirtowała na zabój. Pani Walerya znajdowała między ludźmi czcicieli, pani Marya Träncken przyjaciół-kolegów. Należał do nich i wuj Józef.
Wuj Józef był człowiekiem nieco przez życie zmęczonym. Pracował dużo. Z niewielkimi środkami zdobył sobie znaczny majątek. Wymagało to wiele trudów i wysiłków umysłowych. Wicio, który znał wuja od dawna, wiedział, że wuj miał okres czasu, w którym już koło dziewiątej wieczorem tak był zmęczony, że nie mógł się utrzymać na nogach. Kładł się spać, budził się po dwu godzinach i przy świecy liczył, rachował i kombinował do rana; dopiero o świcie zasypiał na parę godzin ponownie. Było tedy zupełnie naturalną rzeczą, że ten człowiek, zmęczony i przepracowany, potrzebował koniecznie jakiejś rozrywki. W domu, gdzie zawsze się stosowano do niego, znaleźć jej nie mógł. Jeśli był zmęczony — wszyscy byli zmęczeni, jeśli chciał wesołości, musiał sam udawać dobry humor. Zresztą — nudził się na wsi, gdzie trudno było o nowych ludzi i o niespodziewane rozrywki, choćby tak drobne, jak partya pokera w wesołem towarzystwie.
Źe wuj Józef wyjeżdżał co parę tygodni na kilka dni do miasta, o tem Wicio wiedział. Nie było mu też tajnem, że czas wolny od zajęć spędzał w domu pani Träncken, gdzie był duszą towarzystwa. Nie dziwił się temu i nie sądził, by wujenka Walerya uważała to za rzecz zdrożną.
— Zresztą, gdyby nawet — myślał — to w każdym razie ma tyle krytycznego zmysłu, jest tak mądra i wyrozumiała, że nie brałaby tego zbyt poważnie. Zwłaszcza dziś, gdy ma swój wielki dom, dzieci, stanowisko, gdy może powiedzieć, że życie dało im wszystko, co miało do dania.
— Nel cor piu non mi sento...
Helusia gra te waryacye z jakąś furyą.
Zmrok zapada.
Wielkie, czarne świerki amerykańskie, rosnące przed domem, zaczęły cicho szumieć i drżeć, zdjęte chłodem górskiego wieczoru.

III.

Wuj Józef zjawił się z Adasiem tuż przed kolacyą. Wuj wyjeżdżał zwykle rano do tartaku i do lasu; objad jadł w niedalekim zakładzie kąpielowym i do domu wracał dopiero wieczorem.
Adaś, chudy, wysoki wyrostek, brunet, o wielkich, czarnych oczach ojca i pociągłych subtelnych rysach matki, rzucił rakietę na stół i osunął się w fotel.
— Uf, alem się zmachał! — w zdychał, ocierając czoło chusteczką. — Graliśmy dziesięć partyj po południu.
Wuj Józef, niski, barczysty brunet o śniadej energicznej twarzy i melancholijnych czarnych oczach, przerzucał wieczorne dzienniki.
— Hela! Idź, powiedz mamie, żeby zaraz dawali kolacyę.
Usiadł w fotelu i zagłębił się w czytanie jakiegoś artykułu. Adaś, który ojca we wszystkiem naśladował, sięgnął po książkę.
— Jak znalazłeś mamusię? — zwrócił się naraz do Wicia.
— Niedobrze. Chora jest.
— Chora! — wpadł z gorzką ironią wuj Józef. — Bo nie uważa na siebie, lekkomyślna jak dziecko! Ledwo wyszła z zapalenia płuc, zaczęła chodzić po podwórzu bez kaloszy, bez szalika nawet! Matka jest uparta i lekkomyślna. Czemu nie wyjechała na południe? Hela dałaby sobie bez niej radę z gospodarstwem. I poco te antypiryny wieczne, piramidony, morfina, czarna kawa, papierosy...
— Właśnie, to skutek zdenerwowania, nic więcej. Wuj mówi, jakby tego nie rozumiał.
— Mój Wiciu, nerwy nerwami, a siła woli siłą woli.
— Ale jeśli kto nie ma siły woli?
— To niech słucha, a wujenka słuchać nie chce.
Podano kolacyę.
— Jan niech zajedzie jutro, jak zwykle, o ósmej — wydawał wuj Józef zlecenia lokajowi. — Powiedz mu, żeby zaprzągł Atłasa, bo Lola kuleje. Do kowala ją jutro zaprowadzić.
— A mnie obudź o siódmej — dodał Adaś.
Matka spojrzała na niego pytająco.
— Ty jutro jedziesz znowu?
— Dlaczego ma nie jechać? — zdziwił się ojciec.
— Sądziłam, że zechce Wiciowi dotrzymać towarzystwa.
— Och, Wicio! Wicio nie jest gościem, którego trzebaby bawić. Przytem wątpię, żeby moje towarzystwo było do tego przydatnem, prawda Wiciu? Obcując dłuższy czas ze mną, masz niezawodnie wrażenie, że jesteś guwarnerem jakiegoś niezbyt pojętnego chłystka.
— Cóż za nadzwyczajna skromność! — zauważyła Helusia.
— Ależ, moi państwo! — odezwał się ojciec. — Cóż dziwnego w tem, że chłopak chce sobie zagrać kilka partyi tennisa i mizdrzyć się do panien. Prócz tego i ja mam towarzysza w drodze, przy obiedzie. Jedziemy, Adaś, razem!
— Dziękuję tatusiowi, jedziemy.
— Sądziłam tylko, że ponieważ za dwa miesiące jedzie do szkół, zechce być z matką.
— Właśnie dlatego. Niech się powoli odzwyczaja.
— Nie widzę, żeby mu to przychodziło zbyt trudno.
— Bardzo dobrze. Przesadna uczuciowość jest tylko szkodliwa. Chłopak w tym wieku zaczyna należeć do świata, musi być samodzielnym.
— Powiedz mi, Adasiu, co ty w zakładzie przez cały dzień robisz? — spytał Wicio.
— Nic. Rano dobieram sobie partnerów, potem gramy, w południe idziemy na deptak, tam jest zawsze kilka znajomych panienek, potem jemy z tatusiem obiad, po obiedzie gramy z panią Träncken w pokera.
— To pani Träncken tu jest?
— Czemu się tak pytasz? — zdziwiła się wujenka. — Masz zamiar może być u niej?
— Nie, zbyt to droga przyjemność. Nie mógłbym się oprzeć pokusie, a gram nieszczęśliwie.
— Nie musisz grać! — wtrącił wuj Józef.
— To nie mam w tem towarzystwie nic do roboty. Wszystko stara się tam o taki jakiś lekki, błyskotliwy ton — jeśli się człowiek poważniej odezwie, to ma wrażenie, że popełnił nietakt.
— Nie można ciągle dysput uczonych prowadzić.
— Zapewne, ale krótko, czuję się źle w tem towarzystwie i już.
— No, a potem gramy w tennisa.
— Wiciu, czy ty tego roku nigdzie się nie wybierasz?
— Jakto? Przecież wujencia wie, że jadę do Królestwa.
— Nie, mam na myśli jaką wycieczkę pieszo.
— A, pieszo!
Wicio zamyśli! się. Istotnie możnaby „machnąć się“ ztąd do Pienin przez Czorsztyn, a może potem na Spiż. Chętnie podróżował piechotą.
— Nie wiem jeszcze. W planie nic ściśle określonego nie mam.
— Ej, przyznaj się! — nalegała na niego wujenka.
— Już ja cię znam! Wicio zaczął się przysięgać na wszystko święte, ale nikt nie chciał mu wierzyć. Okrzyczano go jako włóczęgę, „bosiaka“.
— I ma słuszność Wicio! — perorował wuj Józef. Wcale mu się nie dziwię. Galicya jest tak piękna, tyle w niej najróżniejszych pamiątek, podróżowanie pieszo jest rzeczą tak nadzwyczajnie miłą, pouczającą, a korzystną dla zdrowia, że każdemu młodemu człowiekowi należałoby je tylko polecić. Ale wy — fujary jesteście. Czekajcie, jak będę miał trochę czasu, pojedziemy sobie w podróż po Galicyi końmi, po staremu, jak wasza prababcia jeździła, a z nią i wasz ojciec. Ej, byłyż to czasy! Babciątko nigdy nie jeździło powozem, tylko bryczką. Dla mnie się w bryczce stawiało stołeczek pod nogi, siadałem na nim u kolan babci, zawijałem się w babcine spódnice i takeśmy podróżowali.
— Nie tylko wuj! Mało ja się tak z prababcią najeździłem! — wspomniał Wicio.
— Prawda, prawda, że to nas obu babcia na rękach nosiła. Mój Boże, co to znaczy ludzki wiek. Ty młodzik, ja — starzeję się, a jedna nas kołysała babcia...

IV.

Sypialnia pani Waleryi znajdowała się na dole, mimo, iż się sprzeciwiał temu tak jej mąż, jak i miejscowy doktor. We dworze, położonym nisko, panowała wilgoć, tak, że wszystkie sypialnie były z tego powodu na pierwszem piętrze. Pani Walerya jednak tak długo wymawiała się koniecznością wczesnego wstawania i zajęciami gospodarskiemi, które wymagały rzekomo jej bezpośredniej blizkości, aż dano jej spokój.
Właściwa przyczyna tego leżała gdzieindziej. Nie sypiała w nocy i chętnie wówczas przechadzała się po całym domu. Zapalała świece ustawione tak, aby blask ich nie bił w okna i chodziła po mrocznych pokojach, do jakiegoś smutnego zjawiska podobna. W cichych, ciemnych pokojach czuła się wreszcie tak samotna, za jaką się w rzeczywistości uważała. I to uczucie dawało jej jakąś bolesną rozkosz.
Mąż mówił jej niejednokrotnie, że ją uważa za nienormalną. I ostatecznie, dusza ludzka tak jest dziwna i nieuchwytna, że trudno zakreślić granice tego, co się uważa za normalne, a co za nienormalne. A jak tu mówić o normalności cierpiącego człowieka? Bo zresztą, jeśli cierpienie można uważać za stan normalny, to dlaczegóż miałoby być nienormalne wszystko, co jest jego skutkiem?
— Aj! Aj! — uśmiecha się ironicznie pani Walerya. — Logika pojęć i logika uczuć! Co jest prawdziwsze?
— Sąd, odpowiadający rzeczywistości, jest logicznym przypomniało jej się zdanie, wypowiedziane niedawno przez męża podczas jakiejś dysputy z Adasiem.
— A co tu odpowiada rzeczywistości? Męka serca, nic więcej. Więc czegóż jeszcze chcecie?
Otworzyła po cichu okno i zaczerpnęła pełną piersią zimnego, górskiego powietrza.
Czarne świerki stały niemą, żałobną grupą przed domem. Czuć było ich wilgotną, żywiczną woń.
Z okien pierwszego piętra padał na drzewa blask, od czasu do czasu przesłonięty jakimś ruchliwym cieniem. Słychać było przytłumiony odgłos rozmowy i głośne wybuchy śmiechu.
Helenka siedzi w szlafroczku na łóżku ojca, Adaś i Wicio stoją obok i rozmawiają: Ojciec sekunduje im, drocząc się z nimi złośliwie.
— Kasyno! — szepcze pani Walerya.
Dzieci nazwały tak tę chwilę, kiedy ojciec, zmęczony fizycznie, ale nie senny, odpoczywał leżąc w łóżku i gawędził. Matka nie brała udziału w tych zebraniach. Nie chciała krępować ojca, który rozwijał zwykle przed dziećmi swe poglądy — a te poglądy były jej przekonaniom przeciwne. Nie mogłaby ich słuchać w milczeniu, spierać się nie chciała, kwestyonować autorytet ojca — nie wypadało jej.
A te gawędy w „kasynie“ odsuwały od niej dzieci i przeciągały zupełnie na stronę ojca. Omawiano tam wszystkie kwestye, począwszy od interesów, w które ojciec dzieci wtajemniczał, a skończywszy na najdrażliwszych nawet zagadnieniach życiowych. Dzieci nie słyszały nigdy z ust ojca nauk ani napomnień; on tylko krytykował i rozwijał przed niemi swe teorye. Uznawał rzeczy za rozumne lub głupie; o pierwszych mówił z szacunkiem, z drugich — śmiał się i drwił. Ale głupotą w jego oczach była i złośliwa perfidya i brak szlachetności i zbytnia interesowność podobnie jak i przesadna czułostkowość i wrażliwość. Uczył dzieci ścisłości w myśleniu, sceptycyzmu i niepodlegania żadnym powagom, żadnym dogmatom i w przeciągu pół godziny w niwecz obracał długoletnią pracę matki.
Pani Walerya milczała, gdy szło o syna. Adaś miał być przecie mężczyzną, nie dzieckiem, a pan Józef wpoił w żonę tak niezbicie przekonanie o umysłowej wyższości mężczyzn nad kobietami, że unikała dyskusyi nawet z synem. Kiedy jednak zauważyła, że i Helenka jest pod wpływem ojca i wygłasza jego zasady, nie mogła powstrzymać się od protestu.
— Do syna masz prawo — tłumaczyła mężowi — ma być spadkobiercą twego nazwiska, stanowiska i majątku, niechże odziedziczy po tobie i przekonania. Jestto twój syn — uznaję to i rozumiem, że chcesz, aby się przejął zasadami, które są twoim życiowym dorobkiem. Są to doświadczenia, prawdy, nad których odkryciem nie będzie się potrzebował męczyć. Być może, że mu to da szczęście — nie wiem, bo ja jestem innego zdania, ale — to chłopak, należy do ciebie. Co się jednak tyczy Heli, to stanowczo domagam się, abyś uszanował w niej to, co ja w nią wpoiłam. Hela będzie kobietą, żoną, matką, a tu to już mogę powiedzieć, czego kobieta do szczęścia potrzebuje.
— Wątpię! — odpowiedział mąż. — Czy jesteś szczęśliwa?
— Nie — odpowiedziała bez namysłu.
— Więc jakiem prawem chcesz uszczęśliwiać drugich?
— A ty jesteś szczęśliwy?
— O ile to odemnie zależy — tak. Różnica między nami jest ta, że gdy źródło mojego „nieszczęścia“, lub lepiej mówiąc, niezadowolenia, leży w mem otoczeniu, to u ciebie bije ono z ciebie samej. Ty i w niebie nie byłabyś szczęśliwa. A zresztą, ja ci Heli wcale „nie psuję“, a pozwolisz jednak, że jako ojciec nie będę przed moją rodzoną córką taił moich przekonań. Nie narzucam ich nikomu — wiesz o tem chyba najlepiej z własnego przekonania.
A dzieci zaczęły traktować matkę z tą pełną pobłażania łagodnością, właściwą wszystkim, którzy szanują przekonania drugich właśnie dlatego, że je uważają za pozbawione wszelkiej treści, tak, jak niejednokrotnie z pietyzmu zachowuje się stare obrzędy i tradycye.
— Wziął mi dzieci! — myśli pani Walerya.
— I zabił cię! — dodaje jakiś daleki, cichy szept.
Pani Walerya zamknęła okno. Zimno się jej zrobiło.
Noc taka czarna, taka cicha. Z daleka słychać ponury głos rogu nocnego stróża, a tam, nad nią, na pierwszem piętrze, chychoce młody, złośliwy śmiech.
Przeszła się kilka razy po pokoju, a naraz stanęła i załamała ręce.
— Czemże ona jest dziś tu, w swym własnym domu? Dzieci słuchają jej pobłażliwie, jak zbioru jakichś przestarzałych maksym wydrukowanych w pożółkłej od starości książce z przed stu lat, mąż szuka odpoczynku gdzieindziej. Dzieci w jej towarzystwie nienaturalne lub znudzone, śmieją się tylko, gdy jej niema. Pobyt z nią jest dla nich ofiarą, jej serce, jej doświadczenie życiowe, jej przekonania są im niepotrzebne... I niepotrzebną jest nawet w gospodarstwie, wiecznie zdenerwowana, chora.
Wyszła z sypialni i rozstawiwszy w pokojach zapalone świece zaczęła chodzić po domu, paląc papierosy i pijąc wodę.
W stołowym pokoju stał na staroświeckiej komodzie stary, rodzinny zegar. Namalowany na cyferblacie obraz przedstawiał karlsbadzki „Sprudel“ z czasów, kiedy tam jeździł dyliżansem na kuracyę „Ekscelencya tajny radca v. Goethe“. Panie w dziwnie kolorowych, dekodowanych sukniach, wdzięczyły się do panów we frakach, w cylindrach i w jasnych spodniach na strzemiączkach. W głębi rosły olbrzymie krzaki jakichś dziwacznych róż, wielkich, jak słoneczniki.
Pani Walerya zatrzymała się przy zegarze i pociągnęła za sznurek. Wśród ciszy nocnej odezwała się dzwonkowa muzyczka waryacyi na jakiś Mozartowski temat.
Gawot skonał.
Pani Walerya znowu pociągnęła za sznurek i znowu zabrzmiała melodyjka cicha, bezmyślna, jasna a płynna, jak cichy szmer sączącego się ze skały strumyczka górskiego.
Kołyszą się żółte płomienie świec rozstawionych po kątach i cienie wielkie, czarne migają po ścianach. Pani Walerya, w swej czarnej, jedwabnej sukni stoi wciąż przy staroświeckiej, dębowej komodzie i słucha cichutkiego grania dzwoneczków. Tak młoda, a siwe ma już włosy, przez życie upudrowane, a choć twarz jej rumiana, pełna i uśmiechnięta, to oczy tak smutno patrzą z pod cienkich, czarnych brwi, a ręka ciągnąca za sznurek zegara, taka koścista, chuda, zimna.
I zdaje jej się, że jest czemś w rodzaju tego zegara na staroświeckiej komodzie. dla nikogo on żadnych nie wybija godzin, nikt nie patrzy ciekawie na jego wskazówki, nikt biegu życia wedle nich nie reguluje. I czasem tylko znajdzie się jakiś słuchacz, który cierpliwie posłucha starej piosenki...
... starej piosenki, przez nikogo dziś nie śpiewanej...

V.

Pani Walerya namówiła Wicia, aby jechał razem z wujem i Adasiem do zakładu.
— Kiedy ja się tam nudzę, wujeńciu! — wymawiał się młody człowiek.
— Ale jedź, jedź, zabawisz się z pewnością doskonale.
Spojrzał jej uważniej w oczy i pojechał.
Lubił Adasia, który był nad wiek rozwinięty i inteligentny. A Adasiowi, chłopcu wątłemu i słabowitemu, imponowała fizyczna siła i śmiałość kuzyna, który przytem dużo widział i czytał. Wicio był znany w rodzinie jako chłopak „dobry i zdolny, ale waryat“. Obaj chłopcy, mimo różnicę wieku, lubili się bardzo i żyli z sobą w przyjaźni.
— Cóż ty, Wiciu, będziesz w zakładzie robił? — pytał go po drodze wuj Józef.
— Pójdę do czytelni na gazety, a potem zagram w „tennisa“.
— Kiedy ja mam już zamówioną partyę. A potem, mam być przed obiadem u pani Träncken.
— Hm. To znaczy, że jesteś zajęty.
— Tak.
— A wuj?
— Na mnie się nie oglądajcie. Mam interesy w zarządzie.
— Czyli, że ja będę cały dzień sam...
— Z pewnością spotkasz znajomych.
Ale Wicio znajomych nawet nie szukał. Przeszedł się po zakładzie, przekonał się, że jak wszędzie, tak i tu jest Włoch, sprzedający „souvenirs“ z oliwnego drzewa i weneckie „millefiori“, przerzucił parę pism, przyglądał się przez chwilę partyi tennisa, poczem oburzony do najwyższego stopnia „homeopatycznemi“ minami chorych, wybrał się pieszo w powrotną podróż do dworu. Po drodze podniósł machinalnie kamyczek i chciał go trzymanym w ręce prętem podbić do góry. Nie udało mu się. Mruknąwszy coś o złośliwości przedmiotów martwych, zabrał się do poskramiania hardych kamyczków. Kiedy wreszcie po godzinnem ćwiczeniu udało mu się musnąć prętem jakiś uleglejszy kamyczek i mógł puścić się w dalszą drogę, słońce stało wysoko na niebie. Do dworu przyszedł na kilka minut przed obiadem.
— Ty już z powrotem? — spytała zdziwiona pani Walerya.
— A już. Niema tam dla mnie nic do roboty.
— Sądziłam, że zostaniesz z Adasiem.
— Ja byłbym z nim został, ale on nie chciał zostać ze mną. Miał zamówioną partyę, potem czekano go u pani Träncken.
Wujenka skrzywiła się nieznacznie.
— Nie wiem, cobym za to dała, żeby Adaś przestał bywać u pani Träncken. To towarzystwo dla niego zupełnie nie odpowiednie.
— Jestem tego samego zdania — potwierdził Wicio. — Powierzchowna błyskotliwość tego towarzystwa dobra jest dla ludzi, którzy umieją rozróżnić paradoks od prawdy. Ale Adaś bierze wszystko na seryo.
— Ojciec chce oddać go tam na pensyę. Doprawdy nie rozumiem... Wuj ma swoje ekstrawagancye... Ja osobiście nie mam nic przeciw pani Träncken, ale nie uważam, aby jej dom był odpowiedni dla młodego, uczącego się chłopca.
Ale Wicio głodny i znużony „pokonywaniem złośliwości przedmiotów martwych“, nie okazywał zbyt wielkiej ochoty do rozmowy.
Obiad minął w milczeniu. Po obiedzie Hela za siadła do fortepianu a Wicio zniknął w stajni, skąd po jakimś czasie wyjechał na małym huculskim koniku, używanym przez wuja do podróży po górach. Pani Walerya chciała go spytać, kiedy wróci, ale Wicio, niezauważywszy jej znaków popędził konia i wyjechał drobnym truchcikiem za bramę.
Pani Walerya zamknęła się w swoim buduarze. Próbowała czytać — nie mogła, nie rozumiała ani jednego zdania.
Stanęła w oknie.
I znowu taki cudny dzień i znowu to powietrze, tak krystalicznie czyste, że widać w niem każdą gałązkę niedalekich świerków, każdą szyszkę wyzłoconą przez słońce. I znowu to niebo błękitne, roześmiane, to życie naokół, takie bujne, bezwzględne.
— Nie rezygnować! — mówił wczoraj Wicio na cmentarzu.
Wicio jest wrażliwy i bystry obserwator. Niezawodnie zrozumiał już sytuacyę. Dotknęło go trochę, że go wezwano jakby niańkę do Adasia, ale on pojmie przecie, że jestto tylko dowód zupełnego zaufania. Pomocy nie odmówi.
— Nie rezygnować!
Jestto nietylko potrzebą serca pani Waleryi, ale jest nawet jej obowiązkiem. Pominąwszy ambicyę, musi ratować syna. Ojciec źle robi, że Adasia wprowadza w dom tej — Träncken... Świat może mówić co chce... Jedni mogą tę kobietę uważać za jego kochankę, drudzy za przyjaciółkę i jedni i drudzy mogą się mylić... Pewnem jest tylko to, że ta kobieta wydarła żonie serce męża... Nie wolno dzieciom zaprzyjaźniać się z wrogiem własnej matki, bo tym sposobem uświęcają wszystkie krzywdy, matce wyrządzone.
— Co ja zrobię? — pyta się pani Walerya.
Puścić chłopca do miasta — to ojciec odda go do pani Träncken. I gdyby nawet Adaś u niej nie mieszkał, to i tak przysiadywałby u niej całymi dniami, bo to przyjaciółka ojca. A to byłoby przecie potworne.
— A on tego chce! — myśli pani Walerya o mężu. — Nie jegoż-to słowa? Nie robię tego, co uważam za złe, a czego nie uważam za złe, robię i nikomu z tego sprawy nie zdaję. — A on tego za złe nie uważa, on się ze mną nie liczy, on do niej Adasia wprowadzić chce...
Poświęcić się!
Mogłaby, ale nie dla niej, nie dla Träncken. Jestto kobieta lekkomyślna, niedobra... Jej wpływ na młodego chłopca będzie szkodliwy. Wyrośnie z niego taki utylitarysta, jak ojciec.
Co zrobić?
Wtajemniczyć we wszystko Adasia — znaczyłoby, wzywać dzieci do walki z ojcem. — Tego robić nie można.
Gdyby go usunąć choć teraz z pod jej wpływu, zyskać na czasie... Być może, że udałoby się zatrzymać go jeszcze na rok w domu.
Nie zapraszała tego roku naumyślnie nikogo ze starszych. Obecność starszych wujów lub ciotek krępowałaby swobodę jej ruchów, a równocześnie służyłaby Adasiowi za pozór do ucieczki. Zaprosiła za to Wicia, którego towarzystwo Adaś lubił i który miał nawet pewien wpływ na niego.
Urządzała w domu wieczorki z tańcami i „garden-party“, zapraszała młode, ładne panienki, dobrze wychowanych młodych ludzi, ba, nawet prosiła jedną młodą mężatkę, — wyszukawszy sobie odpowiedni pozór — aby spróbowała zająć sobą Adasia — napróżno. Bawił się, grał, flirtował jak umiał, ale przy najbliższej okazyi wyrywał się do pani Träncken.
Pani Walerya wiedziała, że gdyby syna poprosiła o to, Adaś zostałby w domu. Nie chciała jednak, aby to czynił dla niej, bo tego rodzaju ofiara byłaby bezcelowa.
Zdawało się, że niema wyjścia z tej sytuacyi.
A jednak pani Walerya miała pewien plan; do przeprowadzenia go potrzebna jej była pomoc Wicia. Tego zdania przynajmniej była, zapraszając go do Podlesia.
Niepokoiło ją tylko to, że Wicio był w doskonaleni porozumieniu z wujem; dawniej spierali się często, dziś poglądy ich były bardzo do siebie zbliżone.
Na Helusię nie można było liczyć, ubóstwiała ojca, co więcej, domyślając się, że „ciocia Marynia“, jak dawniej dzieci nazywały panią Träncken, z powodu matki przestała bywać w Podlesiu, miała do niej o to żal. Bo „ciocia Marynia“ była taka wesoła i miła!
— Osaczona! Osaczona! — szepce pani Walerya, zapalając nerwowo papierosa.
Czuje jakby jakąś podstępną zemstę w tem wszystkiem.
Zaco?
Niedawno czytała jakąś książkę — nie pamięta teraz ani tytułu, ani autora — powiedziano tam, że świat jest równaniem matematycznem o niezmiennych wartościach, że dobro i zło nie na tamtym, ale już na tym świecie, spotykają się z nagrodą i karą. Dawniej, kiedy była jeszcze dzieckiem, wierzyła w to. Każdą migrenę lub nieprzyjemność uważała jako karę za jakieś przewinienie — i to przewinienie zawsze się znachodziło. Ale w czem-że tu jest jej wina?
Kochała swego męża?
Tak. Wyszła za niego z miłości. Oddała mu się bez zastrzeżeń, jak mu oddała swój posag.
— Rzecz dziwna! — myśli pani Walerya. — Że ten człowiek lepiej się umiał obchodzić z pieniędzmi, niż z duszą ludzką. Posag pomnożył w dziesięcioro — mnie zmarnował!
— Ale — odpowiada jej jakiś głos — on mógł z tymi pieniędzmi robić, co chciał, a z tobą nie!
— Przecież razem budowaliśmy to życie. Kochałam go, dzieliłam z nim jego powodzenie i niepowodzenie, byłam mu wierną towarzyszką, czuwałam nad naszemi dziećmi.
— To było tylko twoim obowiązkiem! — szepce głos. — A czy on cię nie kochał, czy nie budował życia razem z tobą, czy nie czuwał razem z tobą po nocach nad twojemi dziećmi, nad tobą? Kto jest winien, że on nie znalazł w tobie tego, czego szukał? Byliście dawniej, jak dwie pozornie równoległe linie; z początku biegną obok siebie, ale potem rozchodzą się coraz bardziej, jak i wyście się rozeszli. Czyją jest winą, że wy, mąż i żona, tak się między sobą różnicie, że dziś dzieci muszą wybrać między wami i iść za jednem, znaczy; odstąpić drugie? On ci się ze swojemi przekonaniami narzucać nie chciał, bo nie chciał twoich burzyć, ale ty, czy miałaś odwagę wyzbyć się ich?
— Miałam przestać być sobą? Oddałam mu wszystko, co miałam do oddania. Nie mogłam wyzbyć się dla niego tego, w śród czego wzrosłam, czem moja dusza żyła, przez co jestem taką, jaką jestem.
— Więc cóżeś mu dała? Pieniądze? Oddał ci je w dziesięcioro! Miłość? Dał ci ją też. Dzieci? W pieluszkach były, gdyś je trzymała w ramionach. Któż matce zdolny byłby wyrwać dzieci z objęć, kto? Co dało mu większą władzę nad temi dziećmi, czem on sobie zdobył ich serca? Nie umiałaś mu siebie dać — i nie umiałaś wziąć tego, co on ci dawał.
Pani Walerya wypuściła z ręki zgasły papieros i w niemem odrętwieniu zapatrzyła się w okno.
Zmrok zapadał.
— Już zmrok! — szepnęła.
A dnia jeszcze nie było...
W bramie zjawił się Wicio na koniu. Ze spuszczoną głową przejechał zwolna przez dziedziniec, kierując się ku stajniom.
— Ouand même! — myśli pani Walerya ujrzawszy go. — Nie wolno rezygnować.

VI.

Podczas kolacyi pani Walerya napomknęła coś znowu o pieszych podróżach Wicia. Wicio jest stanowczo włóczęgą. Jednego dnia nie może spokojnie usiedzieć w domu. I dzisiaj znowu „zabrał“ tego małego hucuła i wałęsał się po górach.
— Gdzieżeście byli? — pyta filuternie pani alerya, która jest w dziwnie dobrym humorze.
— Kto wy?
— A ty i ten koń.
Wicio nie obraża się o to. Jestto przecież jego teorya. Zwierzęta uważa za narody podbite przez człowieka; „jeńców“ traktuje szlachetnie, stawiając na równi z sobą. Z małym „hucułem“ jest w najzupełniejszej zgodzie. Tylko siodło — oczywiście, złośliwość przedmiotów martwych — pochwaliło się przed nim jakimś nadzwyczajnie ostrym kawałkiem żelaza, tak, że całe kolano ma sine. Zresztą — przejażdżka w płynęła na niego bardzo dobrze.
— Jeszcze-by też! — żartuje pani Walerya. Tybyś w lesie nie nabrał dobrego humoru. Jestem pewna, że drapniesz stąd lada dzień. Pamiętasz, jak-eś przyszedł do nas przed kilku laty? Obdarty, w góralskim kapeluszu, do człowieka nie podobny...
— I w dodatku obraził się na mnie, że nie chciałem go wziąć do zakładu! — przypomniał wuj Józef. A swoją drogą ja na twojem miejscu czasu bym nie tracił. Poszedłbym.
— Myślałem o tem, ale cóż, kiedy te strony dobrze znam. Chyba pójść w okolicę Nowego Sącza, tam ma być jakaś wieś zamieszkana przez Szwedów.
Przerwał mu ogólny wybuch śmiechu.
— A co? Nie mówiłam? — tryumfowała pani Walerya. Pójdzie, niezawodnie pójdzie, nawet wie już dokąd.
— Kiedy-bo państwo nie wiecie, o co mi idzie. Pod Sączem jest wieś, założona przez żołnierzy szwedzkich, którzy tu pozostali po wojnach. Same Gustawy, Adolfy, Björny, Oxenstjerny — do dziś dnia zachowali swój szwedzki typ, zwyczaje i imiona. Wieś bardzo zamożna, ludność kolosalnie inteligentna. Kończą wszyscy gimnazya, uniwersytet. Tylko degeneracya ma być silna, bo żenią się wyłącznie między sobą. Krótko mówiąc, warto zobaczyć.
— Słyszałem i ja coś o tem — wtrącił wuj Józef.
— To może być istotnie ciekawe! — zainteresował się Adaś.
— Możesz liczyć, Wiciu, na mnie, jeśli chcesz iść — dodała pani Walerya. — Wiktuały i czego potrzebujesz dostaniesz w nieograniczonej ilości.
— Bodaj-to być chłopcem! — ożywiła się Helusia. — W tej chwili poszłabym z tobą!
Wicio zaczął wspominać dawniejsze swe wycieczki.
— Po bliższem poznaniu Galicya zyskuje niezmiernie — mówił — natrafia się na dziwne rzeczy. Zna kto z państwa Zembrzyce? Nikt, oczywiście. One są trochę z drogi, więc nic dziwnego. Nadzwyczaj interesująca wieś. Domy drewniane o bardzo śpiczastych, stromych dachach, przeważnie kurne. Oczywiście kościół i własny browar, wieś robi wrażenie wsi z wieków średnich — doprawdy. Ten rynek — jak go Pan Bóg stworzył — nie brukowany, błotnisty, niski zajazd w głębi, na drewnianych słupach oparty, barczyste, jędrne postacie chłopów o długich włosach i wygolonych twarzach, te jatki i kramy, stojące otworem i pozostawione na łaskę ludzką przez kupca, którego trzeba szukać na drugim końcu wsi, jeśli się chce co kupić — a dokoła te spiczaste dachy — miałem wrażenie, że jestem w jakiejś wsi z czasów Dürera, jak je czasem widać na jego rysunkach. I cóż tu mówić o wpływach milieu! Środowisko, które wydało Brouwera, Ostade, Breughelów u nas jest, ale Brouwerów i Breughelów niema, ot co!
Zaczęła się ogólna rozmowa o sztuce. W tych kwestyach Wicia pogląd zawsze się różnił od poglądów wuja Józefa.
— Może-by Wicio zagrał co na fortepianie! — zaproponowała pani Walerya, widząc, że młody malarz zaczyna się gorączkować. — Wuj tak lubi.
Wicio w stał i usiadłszy w ciemnym salonie przy fortepianie, zaczął grać którąś z „Pieśni bez słów“ Mendelsohna. Ton miał mały, ale dźwięczny, grał czysto i równo.
Tak się „zagrał“, że nie zauważył, kiedy wuj w stał od stołu i poszedł z dziećmi na górę. Kiedy przestał, w stołowym pokoju było cicho.
— Wiciu! Nie grasz już?
— Nie.
Pani Walerya siedziała w jadalni na kozetce, pod piecem; otuliła się swym szarym pledem tak, że z fałdów widać było tylko jej białą, drżącą rękę, trzymającą zgaśnięty papieros.
Wicio zaczął się z nią żegnać.
— Idziesz już spać?
— Nie, sądzę tylko, że wujeńcia ma zamiar położyć się.
— O, ja się kładę bardzo późno.
— Mimo choroby?
— Właśnie. Dawniej sypiałam bardzo mało, a teraz, prawie wcale nie sypiam.
— W takim razie, jeśli wujeńcia pozwoli...
— Chcesz mi dotrzymać towarzystwa? Dziękuję ci. Zmęczyłeś się zapewne przejażdżką — a potem — może na ciebie czekają „w kasynie“....
— Mogę odejść tylko jeżeli wujeńcia chce być samą.
— Ależ nie, zostań, porozmawiamy. Może się wina napijesz? Jest w kredensie, na górnej półce, ledwie otworzona butelka. Nie obawiaj się, dobre, francuskie, nie strujesz się... Ja przecież znam twoją podejrzliwość w tym względzie, możesz mi zaufać.
— Oho! — myślał Wicio, sięgając po butelkę. — Rozprawa będzie ciężka, skoro nawet baterya ustawiona. A la bonheur!
Nalał sobie kieliszek wina, spróbował i zapaliwszy papierosa, zaczął chodzić po pokoju.
— Pamięta wujeńcia? Ile nocy przegawędziliśmy w ten sposób! Byłem w tedy jeszcze młodym, siedmnastoletnim chłopcem.
— Przeklinałeś mnie zapewne w duchu, że ci się nie dałam wyspać.
— O nie, mam z tych czasów jak najmilsze wspomnienia. Noc sprzyja takim gawędom. Nadaje im bardzo subtelne, literackie zabarwienie.
— Literackie?
Praw a brew pani Waleryi drgnęła nieznacznie.
— Bezwątpienia wujeńciu. Najlepszy dowód, że tego co się mówi w nocy, niejednokrotnie nie można powtórzyć rano, kiedy człowiek najmniej jest wrażliwy i podniecony. Nerwy!
— Dawniej byłeś innego zdania! Dawniej twierdziłeś, że dopiero w nocy możesz szczerze mówić.
— Dawniej! Ostatecznie ta szczerość zależy od tego, co człowiek myśli. W dzień mówiłem inaczej, niż w nocy, bo we dnie inaczej myślałem. Znużenie fizyczne, nastrój, pewne podniecenie nerwowe, udzielające się wzajemnie, wszystko to działa...
— Na mnie nie. Ja tak przywykłam do nocy...
— Tak się wujeńci zdaje. Gdyby wujeńcia więcej i lepiej spała, na wiele rzeczy zapatrywałaby się inaczej.
Roześmiała się cichym, nerwowym śmiechem.
— Doskonały jesteś, mój Wiciu, mówisz zupełnie, jak wuj Józef.
— Wuj Józef ma w bardzo wielu punktach zupełną słuszność.
— Bezwątpienia! Dajcie mi zdrowy sen, a potem żądajcie odemnie „zdrowych“ poglądów. Ale to trudno! To zależy wszystko od usposobienia. Rzeczy, które mnie usnąć nie dają, nie przeszkadzają drugiemu chrapać.
Zapanowało milczenie.
— Wiciu! Czyś ty bardzo kochał matkę?
— Tak. Zrozumiałem to jednak dopiero, gdy umarła.
— Byłeś dla matki dobry?
— Nie. Zawiniły tu w tem po części nasze podobne usposobienia. Tak matka, jak i ja byliśmy niezmiernie egzaltowani i gwałtowni. Stąd każda różnica zdań prowadziła do przesadnych i zbytecznych sporów, w których obie strony traciły miarę. Zrobiłem matce dużo przykrości.
— I nie żal ci?
— Żal, dlatego, że umarła tak wcześnie, a gdy, umierając, przebiegła myślą całe moje życie i zachowanie się wobec niej, musiała odczuć, że nie byłem dla niej dobry. I to mnie bardzo boli, bo ja wówczas byłem i głupi — a czas, przeznaczenie, uniemożliwiły mi danie matce zadośćuczynienia. Nie było kiedy wynagrodzić jej krzywd wyrządzonych — i to mnie bardzo boli.
Skrzywił się i wypił kieliszek wina.
— Słuchaj, Wiciu, a jak ty się w ogóle zapatrujesz na krzywdy wyrządzane rodzicom przez dzieci?
— Krzywdy, wyrządzane rodzicom przez dzieci? To mi jest niezrozumiałe!
— Jakże, nie możesz przypuścić, że są dzieci złe?
— Wujeńciu, niema złych dzieci — przynajmniej nie mogą ich za złe uważać rodzice.
— O, przepraszam bardzo.
— Pardon. Rozumie wujeńcia, co to znaczy — matka? Daje początek nowemu życiu. Nikt nie może przewidzieć, jakie to życie przybierze formy. Mało bywa ułomnych dzieci — a czy one temu winne? Jedno tylko jest pewne, a mianowicie, że dziecko żyje krwią matki, że ono bezwzględnie z jej organizmu czerpie wszystko, czego mu do życia potrzeba, że to młode życie może być czasem przepłacone nawet śmiercią matki — niech wujeńcia przeniesie to dalej — bo nie można przypuszczać, żeby ten stosunek dziecka i matki kończył się kiedykolwiek! Dopóki matka żyje, dziecko ssie jej pierś — w przenośnem znaczeniu zawsze tak samo bezwzględnie i bezlitośnie. A która matka o tem zapomina lub nie chce pamiętać — nie matką już jest. Bo z chwilą, gdy matka nie ma co dać dziecku, dziecko nie ma z nią nic wspólnego. Tak ten stosunek ułożyła sama natura.
— Ależ to jest straszne!
— Tak, to jest straszne! Ale taki już jest porządek świata, takie jest prawo nowego, wiecznie odradzającego się życia. Macierzyństwo — to samobójstwo z minuty na minutę, to nieskończony łańcuch poświęceń, to ofiara, dobrowolne, miłości pełne i przebaczenia oddanie się na męki, to przedziwna umiejętność czerpania radości z bólu.
— A czy matka ma prawo walczyć o swoje dziecko?
— Nawet obowiązek! Chyba, że... ale nie, nawet wówczas ma prawo. Jedna jest racya matki, a mianowicie, posiadanie, zatrzymanie przy sobie własnego dziecka. Bo to jest jedyne źródło jej życia to znowu jest egoistyczne prawo jej macierzyństwa.
— Nie rozumiem cię.
— Widzi wujeńcia, są matki, które wychowują swe dzieci źle. Nie są temu winne, nie umieją inaczej — cóż robić, jeśli to, co dziecku dają, co uważają za najlepsze w sobie jest mało warte? Jednak nawet wówczas, nawet gdyby je kto o ich szkodliwym wpływie na dzieci przekonał, mają prawo nie chcieć się tych dzieci wyrzec, bo — człowiek chce żyć takim, jakim jest, skoro lepszym być nie może — a dzieci są jedyną racyą bytu matek. Ergo...
— Więc jednak — ja mam słuszność!
Wicio wstał.
— A — wujeńcia zapewne...
Dobierał słów.
— ...a propos Adasia.
— Tak jest. Uważam, że wpływ pani Träncken jest dla niego szkodliwy.
— Czy wogóle wujeńcia sądzi, że wpływ jej jest tak silny? Jestto przecie kobieta, jakich się w święcie spotyka tysiące.
— Mniejsza z tem. Mam o tej pani swoje zdanie. Chciałabym bardzo, żeby wuj nie oddał do niej Adasia. Chciałabym usunąć chłopca z pod jej wpływu, i dlatego...
— Co?
— Proszę cię o pomoc....
— Mnie? O, to niewdzięczne zadanie! Mógłbym się wujeńci narazić.
Wstała.
— Nie, nie! — mówiła gorączkowo. — Tak niewiele mi potrzeba! Weź Adasia na jaką wycieczkę pieszą, idźcie do Sącza, gdzie chcesz, ja wuja namówię, żeby pozwolił. On wam da pieniądze, osobno i ja ci dam w tajemnicy przed wujem, żeby wam na niczem nie brakowało, żebyście się na nic nie potrzebowali oglądać. Tylko siedźcie tam choćby miesiąc.
Wicio spochmurniał.
— O, tylko tyle! Jestem na usługi wujeńci — każdej chwili. Ale...
— Nie kłopocz się niczem więcej. Nigdy ci tego nie zapomnę.
— Ale czy wujeńcia sądzi, że to co pomoże?
— Najzupełniej.
Wicio poruszył wargami, jakby chciał coś powiedzieć. Powstrzymał się jednak.
— Przepadło! — rzekł z gorzkim uśmiechem. — Ten wieczór zrobił mi wwujeńci nieprzejednanego wroga.
— Zaręczam ci, że jesteś w błędzie.
Skłonił się w milczeniu i pocałował ją w rękę.

VII.

Wuj nie pozwolił na wycieczkę.
— Wicio może iść, jeśli chce, ale Adasiowi nie pozwolę. Za młody na to. Chcę go mieć przy sobie. Ma jeszcze czas na takie wycieczki. Co innego, gdybyśmy mieszkali w mieście — ale tak, tu góry i lasy, poco się ma włóczyć? Jeśli idzie o ruch — to proszę. Jeden plac tennisowy w domu, dwa w zakładzie, są konie, strzelby, mogą całymi dniami uganiać po lasach.
Pani Walerya chwyciła się tej myśli, jak tonący brzytwy. Pod pozorem, że chce urządzić w domu wieczorek z tańcami dla Helusi, zażądała dziczyzny.
— Skądże ja mamusi wezmę dziczyzny w lecie? Nie wolno strzelać!
— O, nie wolno! A panowie aż z Wiednia przyjeżdżają na rogacze co rok do Polanicy!
Tak się nazywała leśniczówka w lasach państwa Gojewskich.
— Na rogacze! to trudne polowanie! Zwierz się kryje w lasach, trzeba go szukać, tropić, to może dłużej potrwać.
— Cóż wielkiego! Zagrabińska wam będzie gotowała.
— Co ona ugotuje? Ziemniaki i ziemniaki z kwaśnem albo słodkiem mlekiem, sami nic innego nie jedzą!
— Poradzi się na to. Dam wam wódkę, zapas wędlin, parę bochenków chleba i co tam jeszcze będzie, pośle się to do Zagrabińskich, a prócz tego możecie codziennie dostać obiad, który wam Zagrabińska odgrzeje. Pobędziecie sobie w lesie, zabijecie rogacza, dwa i wrócicie do domu? Cóż ty na to, Wiciu?
— Jabym tam został choćby cały miesiąc, ale Adaś nie wytrzyma.
— O, nie wytrzymam! Zobaczymy!
— A no, załóżmy się, że nie wytrzymasz trzech dni
— A załóżmy się. O co?
— O dziesięć reńskich!
— Dziesięć fajgli? Stoi!
— Co też ty, Wiciu, mówisz! Trzy dni! Dwadzieścia pięć reńskich stawiam, nie dziesięć!
— Widzisz, nawet mamusia stawia!
— Przyjmuję!
— No, toś przegrał trzydzieści pięć fajgli! Dawaj!
— Poczekajmy, Adasiu, jak wrócimy z Polanicy.
— Jak wygram, to dwadzieścia pięć reńskich dostanie Adaś — dodała pani Walerya.
— Kiedyż pójdziecie?
— A jutro, do dnia. Niech mamusia dziś jeszcze pośle wiktuały!
Przeciw polowaniu wuj nie miał nic. Zapowiadał wprawdzie chłopcom, że o rogacza będzie trudno, ale ostatecznie — poszedł spać, zalecając ostrożne obchodzenie się z bronią.
Na drugi dzień chłopcy pożegnali się z matką i ze strzelbami na ramieniu ruszyli w góry.
Droga do Polanicy nie była ani zajmująca ani ładna. Wąska ścieżka biegła nad brzegiem strumienia górskiego, po pod zboczami gór, gubiąc się czasem wśród łach kamiennych, pozostałych po wiosennych powodziach. Tu i owdzie widać było nędzną i brudną chałupę góralską, podobną raczej do szopy niż do mieszkalnego domu. Brudne dzieci w łachmanach i strzępach bielizny przypatrywały się ze zdumieniem dwom młodym chłopcom, opędzającym się psom gwałtownie ujadającym.
Czas był piękny, niebo czyste, bez chmur.
— Jak ty sądzisz, Wiciu, zabijemy co, czy nie zabijemy?
— Alboż ja wiem?
Nie był w humorze. Idąc mruczał coś do siebie, na pytania odpowiadał niechętnie.
— O czem ty myślisz, Wiciu?
— O czem? Matki mi żal. Ty nie widzisz, że matka martwi się twoim wyjazdem do Krakowa, że chciałaby, abyś jak najwięcej z nią był, a tymczasem, ty uciekasz do zakładu i siedzisz tam całvmi dniami.
Ale Adaś roześmiał się.
— Jakiś ty niedomyślny, Wiciu! Nie rozumiem, że mamusia irytuje się tylko o panią Träncken!
— A! Tak mówisz? O panią Träncken? Czegóż mamusia chce od tej pani?
— To właśnie — niewiadomo! Mamusia jest taka dziwna... Dawniej żyła z panią Träncken w przyjaźni, mówiły sobie „ty“, ciocia Marynia bywała u nas często. A potem, ni stąd, ni zowąd...
— Ni stąd, ni zowąd?
— No, tak. Pani Träncken jest zupełnie innego usposobienia. Lubi koło siebie hałas, śmiech, wieczną krętaninę — a mamusia jest chora na nerwy, potrzebuje spokoju. Wizyty pani Träncken — męczyły ją. I tak to się urwało... Ale tatuś bywał u pani Träncken dalej, bo przecie nie było żadnego powodu do zrywania stosunków — a mamusia niechętnie na to patrzy. Ale przecie nie można wymagać od tatusia, żeby się tatuś w klasztorze zamknął. Mamusia trochę przesadza. Nie chce naprzykład, żebym ja mieszkał u pani Träncken. Dlaczego? Primo: Będę się tam często widywał z tatusiem, secundo: u pani Träncken jest znakomity kucharz, Francuz, dalej — wielki dom, można porobić znajomości, jest z kim zagrać w karty, wesoło — i dlaczego ja tam nie mam mieszkać?
— Może mamusia ma jakie powody?
— To niech powie, bo ja ich nie znam. I jakież może mieć powody?
Zrównawszy się z Wiciem, spojrzał mu bystro w oczy.
— Cóż ja mogę o tem wiedzieć! Ot, naprzykład, mamusia może o ciebie zazdrosna!...
Adaś milczał.
— Przypomnij sobie tylko, Adaś, kiedyś się urodził, mamusia była jeszcze bardzo młoda i bardzo ładna. Czy cię opuściła kiedy, choćby na dzień? Nigdy. Żyła tylko tobą. Nie potrzebuję ci chyba mówić o tem, że cię pieściła zanadto.
— Ale Wiciu! Jakżeż można tak mówić! Mamusia była młoda i ładna, ale mamusia miała dom, dzieci, nie potrzebowała szukać życia gdzieindziej.
— A pewnie! Sądzisz, że wychowanie takiego gagatka, jak ty, należy do nadzwyczajnych rozkoszy, prawda?
Adaś spojrzał na kuzyna zdziwiony.
— Nie rozumiem cię — rzekł chłodno.
— Ba, ty własnej matki nie rozumiesz! Nie rozumiesz, że skoro ona wychowywała cię przez szesnaście lat, to nie chce, by teraz obca kobieta przenicowywała cię znowu według własnego upodobania.
— To jest przyjaciółka ojca!
— A jakież ona ma do ciebie prawa w porównaniu z matką? Czemże ona jest dla ciebie przy matce? Co to znowu! Tyś powinien spełniać dziś nawet kaprysy matki, bo jeśli ona jest niezdrowa, to w znacznej części i przez ciebie! Kiedy ja nie robię nic złego. Bawię się, jak mogę, gram w tennisa, a czy gram u nas w ogrodzie, czy w zakładowym parku, to przecie wszystko jedno. A tatuś tak nie lubi jeździć sam, to przecie kawał drogi.
— Mógłbyś przynajmniej nie codzień jeździć.
— Kiedy ja się w domu nudzę.
Rozmowa urwała się.
Po kilku godzinach stanęli przed leśniczówką. Był to obszerny dom, zbudowany na stoku góry, nad strumykiem przepływającym dość szeroką kotlinę; po drugiej stronie strumienia widać było nagie stoki góry, porytej przez strumyki, do rozwartej, czarnej dłoni chłopskiej podobne.
Wysoki, opalony leśny powitał ich radośnie.
— Dobrze, że panowie przyszli, bo właśnie tropię rogacza.
— Jest ich dużo?
— Być, to one i są, tylko podejść trudno.
— A kto tu strzela, nie wie Zagrabiński?
— Strzela? Nie słyszałem!
— A myśmy po drodze słyszeli!
— A to pewnie chłopi do wron strzelają....
— Jak oni strzelają do wron, to i do „siuty“ trafią.
— O, to jabym przecie coś o tem wiedział.
Chłopcy odpoczęli chwilę po posiłku, poczem ruszyli — każdy z osobna — w las.
Las był w Polanicy młody jeszcze, gąszcz, ulubione ukrycie zwierzyny w skwarny czas lata.
Wicio zanurzył się z rozkoszą w jego wonny, ciepły cień. M usiał się przedzierać przez gęstwinę, przez krzaki, kłujące cierniami i zeschłem igliwiem, którego pełno nasypało mu się za kołnierz. Mimo, że szedł cicho i ostrożnie, kilka razy usłyszał szelest gałęzi i szybki tupot nóg — zwierz spłoszony uciekał przed nim. Kiedy wreszcie stanął na szczycie góry, podrapany i zziajany, był tak zmęczony, że ledwo stał. Usiadł w cieniu jakiegoś świerku i patrzył na dół, w kotlinę.
Góry były nieme i ciche.
Naraz huknął głośny strzał.
Wicio poznał sztucer Adasia.
Echo niby toczącej się na dół lawiny górskiej rozprysnęło się po stokach i wsiąknęło w lasy, jak w kobierzec.
— Cóż u dyabła, czyżby się natknął na rogacza? — zdziwił się Wicio.
Drugi strzał, trzeci.
Setki gromów zahuczały w kotlinie.
— O, wesoła zabawa! — myśli Wicio.
Znowu strzał i znowu.
— Chyba on barany strzela!
Młody człowiek, zaciekawiony, rzucił się na dół i w niespełna pół godziny był już przed leśniczówką.
— Ale grzmiało, słyszałeś? — wołał ucieszony Adaś. — Strzelałem do celu!
— Będziesz ty teraz widział rogacza! — sarkał Wicio.
Zgłodniali i zmęczeni zjedli na werandzie kolacyę i rozmawiali, przyglądając się widnej z daleka Babiej Górze, która przed nocą otulała się opalowej barwy mgłami.
Las spał, kiedy układali się do snu na siennikach sianem wypchanych.
— Wilgoć tu, czujesz? — zauważył przewracając się na posłaniu Adaś. — I łóżko tak trzeszczy... Psia mać, ja nie mogę spać bez materaca...
— Co byś tam dziwaczył — uspokajał go Wicio.
— Co mam dziwaczyć! Jak dostaniesz reumatyzmu, to dopiero zaczniesz dziwaczyć. O, wszystko mokre....
Budził Wicia co chwila. Niewyspani i zmęczeni wstali przed wschodem słońca — i przypomnieli sobie, że jest niedziela — strzelać nie można!
Źli położyli się na stoku górskim, na słońcu i zasnęli.
Wicia zbudził strzał.
Adaś leżał na znak i strzelał „Panu Bogu w okna“.
— Czego strzelasz?
— Bo mnie irytuje, że ty śpisz, a ja nie mogę.
Kłócąc się i nudząc ledwo doczekali się obiadu, który przyniósł umyślny posłaniec ze dworu wraz z listem pani Waleryi.
— Życzę wam szczęścia i czekam na rogacza! — pisała matka.
— Widzisz, jak to oni sobie tam żyją — mówił Adaś zajadając pieczeń — a my tu wszystko mamy odgrzewane. Co tam słychać we dworze? — pytał posłańca.
— Ano, nic, mają jutro być goście.
— O, goście, widzisz! A my tu będziemy na tych mokrych siennikach leżeli. Przykra perspektywa!
Nudził się. Narzekał, że mu nie przysłano czekolady, że odgrzewany obiad nie dobry, że niema materaców. — Na drugi dzień wstał późno i apatycznie wałęsał się po lesie. Rogacza nie było. Wreszcie zaproponował, żeby iść naprzeciw posłańca, który miał przynieść obiad.
— Pieczeń i leguminę możemy przecie zjeść na zimno — tłumaczył Wiciowi — a nie będziemy tak długo czekali.
Posłańca spotkali w połowie drogi. Zjedli obiad i Adaś postanowił wrócić do Podlesia.
— Niema sensu jeść wszystko zimne, kiedy można jeść ciepłe! — rozumował. — Chce mamusia rogacza, to niech da Zagrabińskiemu parę reńskich, on z pewnością przyniesie. Ale nam nie chce żadnego pokazać, bo niby od nas nie wypada mu brać, a wiem, że ci panowie, którzy przyjeżdżają z Wiednia na polowanie, płacą mu po dziesięć reńskich od strzału.
— Masz słuszność.
— Więc wracamy.
— Halt! Dawaj dziesięć reńskich.
— O jej! Zapomniałem o tym zakładzie! Wiciu spuść na pięć reńskich!
— Nie mogę.
— Dziesięć fajgli — to nie w kij dmuchał.
— Ha, to wracaj do Zagrabińskiego.
— Półtory mili! Dziękuję. Cóż robić!
Westchnął i sięgnął po portfel.
— I to się nazywa młody człowiek! — drwił Wicio. — Myśliwy! Dziesięć reńskich daje, byle tylko nie musiał iść na polowanie.
— Wielka rzecz! Po co mi się fatygować! A co się tyczy owych dziesięciu reńskich, jutro odbiję je sobie u pani Träncken w przeciągu pół godziny.
Słońce się kryło za wierzchołki gór, kiedy wreszcie zobaczyli przed sobą dwór podleski. Wielki, biały, krył się w cieniu ogrodu, jak jakiś ogromny sarkofag. Nad ogrodem unosiła się gęstniejąca z każdą minutą biała mgła.
Adaś stracił humor i posmutniał.
— Czujesz, jak tu zimno? — rzekł do Wicia, kiedy weszli do ogrodu.
Długą aleją leszczynową szedł naprzeciw nich jakiś smukły, wiotki cień.
— Oczywiście — mamusia! Chodzi po ogrodzie o zmierzchu, a potem dziwi się, że kaszle.
— Jużeście wrócili? — spytała pani Walerya.
Głos jej brzmiał spokojnie i równo, ale Wicio, dotknąwszy jej ręki, uczuł, że była lodowo-zimna.

VIII.

— Pani Träncken? Ależ proszę wujeńci, to chyba jest sprawą czysto osobistą. Co to ma do rzeczy. A co wujeńcia chce Adasiowi dać zamiast pani Träncken? Drugą panią Träncken. Bo czy on tam gra w pokera, czy gdzieindziej w preferansa — to w domu go niema. On się z domu rwie, bo jemu tu źle jest. I to jest rzecz zasadnicza. Mówię to dlatego, że mnie wujeńcia wtajemniczyła w te sprawy, bo widzę, że wujeńcia poomacku szuka drogi...
— Jemu tu nie może być źle. Jest przecie w domu! — odpowiedziała pani Walerya stanowczo.
— Ha, to ja się omyliłem! — urwał naraz Wicio.
— Tak, omyliłeś się — mówiła pani Walerya spokojnym, zimnym głosem. — Adaś jest dzieciak, nie zdający sobie sprawy z tego, co robi. Adaś jest dzieciak, dzieciak, dzieciak!
Głos jej się złamał, zakrztusiła się łkaniem.
Wicio podbiegł ku niej — zachwiała się na nogach.
Posadził ją na fotelu i pogłaskał pieszczotliwym ruchem po ręce.
— Wujeńciu — nie trzeba! Taka dama dumna, wyniosła, panująca nad sobą — traci wujeńcia linię. Trzeba być naprawdę konsekwentnym. Trzeba być z marmuru, a nie udawać tylko marmur, jak gipsowa karyatyda.
Ale pani Walerya już przyszła do siebie.
— Dziękuję ci, Wiciu! dziękuję. Idź spać, późno już bardzo, jesteś z pewnością zmęczony. Dobranoc.
— Nie potrzebuje wujeńcia czego?
— Nie, nie, wszystko mam przygotowane, pod ręką. Dobranoc.
Pocałował ją w rękę i wyszedł. Słychać było, jak schody skrzypiały pod jego stopami, potem zgrzytnęły zawiasy.
Cisza.
Z za drzew wypłynął na niebo księżyc. Jego białe światło pada przez niezasłonięte okno do pokoju i miesza się na błyszczącej posadzce w mdły odblask ze światłem lampy.
W ciemnym salonie świeci jedno okno zielono; hypnotyzuje panią Waleryę jak jakieś wielkie oko.
— Niepotrzebnie wmieszałam w to wszystko Wicia — myśli pani Walerya. — Nie pomógł mi, a...
Wstała i zaczęła chodzić po pokojach. Ze światła w cień, z cienia do światła...
Jest jej niewypowiedzianie smutno, pusto i zimno.
Właściwie o co jej chodzi? Adaś wrócił do domu zdrów i z doskonałym apetytem. Zaraz po kolacyi poszedł spać, ciesząc się myślą o wygodnem łóżku. Ojciec drwił z niego przez cały czas, zadowolony, że będzie miał z kim jeździć do zakładu. Był w doskonałym humorze, „kasyno“ zapowiadało się świetnie. Jutro pojadą obaj do pani Träncken.... Chwała Bogu, że pani Träncken jest w zakładzie tak blisko... Umie w dobry humor wprawić tak ojca, jak i syna.... Haha, możeby pojechać do niej z wizytą? Lepiej nie, bo mogłoby to szkodliwie w płynąć na humory panów... Pani Träncken pojedzie do miasta, Adaś też... Będzie przyjeżdżał na wakacye pokazać się matce... I znowu będzie chodził do zakładu na tennis i na karty... Wszystko w porządku.
Otworzyła okno i stanęła jak wryta.
Z niedalekiego świerku patrzyło na nią dwoje srebrnych oczu.
Potarła dłonią powieki — oczy patrzyły na nią wciąż nieruchome, nieubłagane.
Skostniała.
Śmierć, już śmierć!
Szalonym wirem przeleciały jej przez głowę wspomnienia... Z domu rodzicielskiego uwozi ją mąż i oto jadą teraz przez świat, zatrzymując się tu i owdzie przez chwilę. On walczy ze sobą i ze światem, czasem gniewem wybucha, czasem goryczą i żalem, lamie się z życiem, na czoło występują mu krople potu — a obok niego ona, otulona niby królewskim płaszczem wyszywanym w ozdobne wzory, swą rodzinną tradycyą i wpojonemi w nią przez otoczenie zasadami. Ociera mu pot z czoła, ale do walki z nim razem nie idzie, by płaszcza nie splamić, by z niego ni jednej perełki nie uronić. Przystają — tu trzeba odpocząć, tu jedno dziecko się rodzi, tam drugie... A on wciąż walczy, wciąż się łamie, ale jej się z swą męką nie zwierza:
— Mój dział cięższy — mówi — uważaj na swój płaszcz królewski.
Chciała żyć w tych dzieciach — dzieci poszły za nim.
Została sama.
I dziś....
Wstrząsa nią gwałtowny dreszcz, zimno przenika do kości, ale od okna odejść nie chce, zapatrzona w tych dwoje srebrnych oczu świecących z ciemności.
Zaśmiał się puszczyk szyderczo i załopotawszy skrzydłami, zerwał się z gałęzi.
Tylko puszczyk!
A pani Waleryi zdawało się, że to śmierć...
Zamknęła okno i uśmiechnięta pogardliwie zaczęła znowu chodzić po pokojach.
Zdawało jej się, że to śmierć...
Zdawało jej się, że była żoną, zdawało jej się, że była matką, zdawało jej się, że ma dzieci... Wszystko jej się zdawało....
Nie była niczem...
Ściągnęła się po latach pętla na jej szyi.
Jakaś dłoń przedstawia równanie i po jednej jego stronie pisze: zero!
I można było cierpieć tyle!
Bo że cierpiała, to wie na pewno, jak wie napewno, że cierpi i że cierpieć będzie całe lato i gdy przyjdzie szara, ciemna, dżdżysta jesień i gdy śnieżyca w yć będzie za oknami...
Tyle człowiek wie napewno....
— Nie wiele, nie wiele! — szepcze pani Walerya — a przecież za dużo na jedno biedne serce ludzkie, za dużo...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.