Osaczona i inne nowele/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JERZY BANDROWSKI
OSACZONA
I INNE NOWELE
LWÓW 1913.
NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ B. POŁONIECKIEGO.
WARSZAWA — E. WENDE I SKA.


CZCIONKAMI DRUKARNI POLSKIEJ, LWÓW, CHORĄŻCZYZNA 31.






OSACZONA


I.

Pani Walerya Gojewska siedzi zamyślona w białej altanie.
Pogoda przepiękna. Jak przez zieloną gazę widać przez korony starych drzew zielone zbocza górskie, grupy czarnych świerków i wynurzające się tu i owdzie z zielonej gęstwy czerwone dachy niedalekiego zakładu kąpielowego. Niebo błękitne, czyste, powietrze nieruchome, spokojne; ludzie wesoło pracują w polu, ciesząc się nadzieją zbiorów. Ta odrobina żyta i owsa to wszystko, czem ich, oprócz siana, darzy twarda, górska gleba.
Gdzieś wysoko musi być wiatr, bo wierzchołki starych modrzewi drżą niespokojnie. Ale tu w ogrodzie cisza. Dwór leży w dolinie, ze wszystkich stron górami otoczonej, tuż nad rzeką. Tu cicho.
Pani Walerya otula się swym angielskim pledem. Nie jest jeszcze zdrowa. Po zapaleniu płuc, które przeszła w zimie, ma wciąż dreszcze, a nieraz i gorączkę. I kaszle. Wysyłają ją na południe, ale ona nie wyjedzie. Po co? Zdrowie? Mało jej już na tem zależy, mało...
Na zielonych trawnikach migają złote centki światła słonecznego, jak przez sito przecedzonego przez gęste czupryny starych drzew. Jasne punkty, nieuchwytne, znikome.
— Jasne punkty, nieuchwytne, znikome — szepce pani Walerya.
Po leszczynowej alei, wiodącej do altanki, przeleciał srebrny, jedwabisty błysk. Zaszumiały stare drzewa, zmierzwiła się murawa trawników. Pani Walerya otuliła się szczelniej pledem; dreszcz nią wstrząsnął.
Patrzy na swoje ręce. Dłonie długie, wąskie, palce cienkie, subtelne — niedawno jeszcze tak były miękkie, wiotkie, dziś siatką żyłek błękitnych pokryte, wychudłe. A gdy się w rękę uszczypnie, to skóra nie wygładza się sama przez się, lecz marszczy się... Straciła swą elastyczność. Starość, starość!
Ilu ludzi nazwie pięknym ten dzień, tak jasny, cichy i ciepły, słonecznego blasku pełny! Ilu ludzi czuje się dziś bliższymi ziemi, ilu ludzi powie dziś: żyć, a nie umierać! A pani Waleryi zdaje się, że to wszystko sensu nie ma. Wypukłe wzgórza patrzą na nią, jak jakieś nierozumne wytrzeszczone oczy, lasy szumią.
— Pieśń lasów! Frazesy! Lasy szumią dlatego, że jest wiatr i nic więcej.
I zdaje się jej, że cały świat pełen jest takich nieszczerych frazesów. Nawet to niebo deklamuje jakieś tyrady, jakieś długie wiersze liryczne, w które samo nie wierzy... A po co? Aby zwodzić, oszukiwać, aby udawać, że wierzy w szczęście, w świetną poezyę życia — gdy tymczasem — szczęścia niema, niema!
— Zimno! Nawet w słoneczny, letni dzień zimno!
Wstała i skierowała się ku placowi tennisowemu, gdzie Wicio Żelawski grał z Helenką.
— Długo jeszcze będziecie grali?
— Albo co? — spytała Helenka.
— Bo ja zaproponowałabym wam małą przechadzkę... Pójdziemy na słońce, plantem kolejowym.
— Kiedy tam wszędzie tyle letników! — skrzywił się Wicio.
— Pójdziemy na cmentarz, na grób twojej matki — odpowiedziała pani Walerya. — Tam nikogo nie będzie.
— Tak, ma wujeńcia słuszność! Chorzy boją się cmentarza. Chodźmy.
Złożyli na ławeczce rakiety i dyskutując o czemś żywo, szli za panią Waleryą.
W sadzie przystanęła i oglądnęła kilka niskich drzewek. Zajmowała się w ostatnich czasach ogrodnictwem i kazała tu zasadzić gruszki-karły. Wyrabiała z malin i porzeczek wino owocowe, chciała założyć barć — ale nie miała szczęścia do pszczół. Roje marniały lub uciekały.
— Nie będę miała miodu — powtarzała nieraz ze smutkiem.
Od jakiegoś czasu stała się przesądną, jak baba wiejska. W najmniejszem zdarzeniu dopatrywała się proroctwa, lub symbolu, starając sobie w ten sposób uzasadnić i wytłumaczyć swoje przeczucia. Ucieczka pszczół dotknęła ją bardzo boleśnie, uważała to za złą wróżbę. Zdawało się jej, że każde zdarzenie ma swój jakiś ukryty sens, jakąś naukę dla ludzi, którzy nie umieją wczytać się w te znaki tajemne i lekceważą je, dumni ze swej siły i powodzenia. I ona się śmiała, kiedy przed kilku laty matka Wicia, Hela Żelawska, powiedziała jej, że nie dożyje roku, bo kwiatek, zasadzony przez nią w dzień urodzin, zwiądł w niespełna miesiąc później. Śmiała się — ale Hela umarła.
— I gdyby ludzie umieli czytać to ciągle zmienne, tajemnicze pismo — myśli pani Walerya — kto wie, czy przyszłość nie byłaby im tak znana, jak przeszłość. Bo wkońcu, jedno jest przecie życie w całem stworzeniu i niepodobieństwo, aby między człowiekiem, a światem nie było żadnego związku.
Przypominała sobie zdarzenia z dawnych już lat. Niektóre nawet drobne i niegodne wspomnienia, utkwiły jej w pamięci. Próbowała Objaśnić je sobie wypadkami, które później zaszły w jej życiu — i wykład ten był zgodny z rzeczywistością.
Po chorobie zaczęła ją męczyć gorączka. Długie noce spędziła na pół na jawie, w jakiemś pół przytomnem majaczeniu. Sen, który sklejał jej powieki, nie usypiał w niej myśli, przeciwnie, była to jakby druga część wykładu, praktyczne udowodnienie teoryi. Budziły się ze swej martwoty otaczające ją sprzęty, stłumionym głosem wołały do niej dawno minione chwile, a nawet noc czarna, rzucająca się natrętnie do okien złowrogiem wyciem wichru, zdawała się jej żyć i brać udział we wszystkiem, co ją obchodziło.
Dzień i noc mówiły do niej każdą chwilą, swym najmniejszym szelestem, najsubtelniejszym odcieniem światła. A ona stała się lękliwa, niespokojna, zawsze zamyślona nad tą mową, jak nad jakimś dwuznacznym tekstem niezrozumiałego rękopisu.
— I nie ulega najmniejszej wątpliwości, że przedmioty mają duszę — opowiadał Heli Wicio Źelawski. Co gorsza, są kolosalnie złośliwe. Ja n. p. nie mogę się skarżyć na łudzi. Ludzie nie byli dla mnie źli. Prześladował mnie „pech“, ale i to jest naturalne. „Pech“ jest indywiduum towarzyskiem i najchętniej przebywa wśród ludzi, którym się nie wiedzie. Jestto zrozumiałe — bo cóżby „pech“ miał do czynienia między tymi, którym się dobrze powodzi. Ja jednak najbardziej cierpię przez złośliwość przedmiotów martwych. Wierz mi, Helusiu, że jeśli ma się tylko dwie spinki do kołnierzyka, a jedna z nich podczas ubierania się upadnie, to jest już bezwarunkowo nie do znalezienia. Ja raz tak się tem zirytowałem, że kazałem stróżowi wszystkie meble powynosić i szukałem spinki przez kilka godzin na wyfroterowanej posadzce — nie znalazłem. Albo — lampa! Nie można sobie wyobrazić bardziej od niej rafinowanej istoty. Ile razy człowiek przyjdzie w nocy weselszy, albo wieczorem z jaką paczką w ręce, tak, że jedną ręką chce zapalić lampę, zawsze śrubka do podkręcania knota jest po odwrotnej stronie. Ba! Ja udawałem, że chcę zapalić prawą ręką i w ostatniej chwili nagle przerzucałem zapałkę do lewej, okazywało się wtedy, że śrubka jest po prawej stronie. Skóry wołowej nie starczyłoby na spisanie tych wszystkich krzywd, które wycierpiałem i wciąż znoszę. Przedmioty są dla mnie zawsze wrogo usposobione.
— Ale na seryo, Wiciu — przerwała mu pani Walerya — czy ty wierzysz w to, że przedmioty martwe mają duszę?
— Pytanie zbyt poważne, abym mógł na nie stanowczo odpowiedzieć. Tak mówią.
— A co ty myślisz o tem?
— Ja, proszę wujeńci, przyjmuję bez zastrzeżeń wszystko, co ludzie mówią. Jestto niesłychanie zabawne.
— To chyba w nic nie wierzysz?
— Dlaczego? Wierzę we wszystko. Bo widzi wujeńcia, jeśli się czegoś nie wie na pewno, lepiej wierzyć. A ja wiem tak nie wiele, że wierzyć muszę.
Trzeba było zejść z plantu. Wicio, który szedł przed panią Waleryą, stanął i podał jej rękę. Mimowoli spojrzała na niego uważniej.
— Zmieniłeś się w ostatnich czasach — powiedziała, gdy zeszli z plantu i szli jedno za drugiem wąską ścieżyną polną.
— Na korzyść?
— Nie wiem. Utyłeś trochę i zdaje się, jakbyś spoważniał. Dawniej wyglądałeś — dziko. Masz i tak bardzo ruchliwą twarz, ale teraz wyglądasz, jakbyś ją zaścielił jakimś dobrodusznym uśmiechem. Jeśli to naturalne — to dobrze.
— A jeśli maska?
— I czegóż ty miałbyś się maskować? — zwróciła się Hela do ciotecznego brata.
— Jak silnie akcentujesz to „ty“... Mam wrażenie, jakbyś przez to chciała powiedzieć, że sama masz powody do maskowania się.
— Och, moja maska jest najzwyklejszą w święcie maską młodej panny. Jestto tak zwana „przyzwoita“ mina. Wciąga się ją na twarz.
— Pourquoi faire? — spytał Wicio.
— Ot, jak woalkę.
— Czy ty, Wiciu, jesteś z życia zadowolony? — spytała pani Walerya.
— Hm. Właściwie nie. Tłumaczę sobie to jednak moją młodością, to znaczy brakiem świadomości tego, co robię. Młodzi są przeważnie z życia niezadowoleni. Prawda, Helenko?
— O! Rozumie się.
— Widzi wujeńcia. Nawet ona zgadza się ze mną.
— „Nawet“. Czy ty sądzisz, że mi tak dobrze?
— Spodziewam się.
Zbliżali się do bramy cmentarnej. Tuż przy furcie siedziała stara żebraczka, głuchoniema, w podartej samodziałowej kurtce góralskiej i w męskim kapeluszu.
— To ona jeszcze żyje? — zawołał na jej widok Wicio. — Nie przypuszczałem! Myślałem o niej nieraz. Dużo dabym za to, żeby módz odcyfrować jej sposób myślenia.
— Nie wiem, co może być w tem ciekawego.
— Pomyśl tylko, Helusiu! Jest głuchoniema od urodzenia — pozbawiona przeto wszystkich pojęć dostępnych za pomocą mowy i słuchu. Mimo to jakaś oryentacya, choćby najpierwotniejsza, jest do życia niezbędnie potrzebna. Stąd spotęgowany jest u niej dar obserwacyi. Ta kaleka widzi niezawodnie znacznie więcej i bystrzej od nas. Linia wszelka, wszelki ruch, są dla niej czemś w rodzaju żywych hieroglifów, które ona odczytuje zupełnie swobodnie. My skrywamy przed ludźmi dużo rzeczy, maskujemy się nawet. Ale na ruchy, sposób trzymania się i t. d., nie zwracamy uwagi. Nie wiemy według czego sądzą nas głuchoniemi i nie możemy się maskować przed nimi. — A oni milczą i patrzą na nas swym czujnym, bystrym wzrokiem i widzą na wskroś.
— Nieprzyjemne! — szepnęła pani Walerya. — Nie pomyślałam nigdy o tem.
Otuliła się szczelnie pledem.
Weszli na cmentarz.
Był mały, wiejski. Niewiele na nim było marmurowych nagrobków, za to proste, ubogie mogiłki porosłe były wysoką, bujną trawą i jaskrami. Ciepło biło z ziemi rozgrzanej słońcem.
— Cmentarz — a jak tu miło! — zauważyła pani Walerya.
— A tak. Życie nie rezygnuje z swych praw ani na cmentarzu — odpowiedział z dziwnym uśmiechem Wicio. — Stąd Morał, wujeńciu: Nie rezygnować.

II.

Wicio siedział w miękkim, wygodnym fotelu w gabinecie wuja i paląc papierosa wertował „Ogród Fraszek“ Potockiego. Helenka grała w salonie waryacye Beethovena. Miała niewielką i nierówną technikę, ton miły, ale powierzchowny, akcentowała nieszczerze i pretensyonalnie.
Wiciowi zaczęła jej gra działać na nerwy.
— Ani odrobiny prawdziwego zrozumienia, ani cienia muzykalnego odczucia! — myślał rzuciwszy książkę. — Nieszczęsna panieńska gra!
Wogóle wszystko zaczynało mu w Podlesiu działać na nerwy. Bywał tu dawniej nieraz całymi miesiącami, w zimie lub późną jesienią i zżył się z rodziną wuja Józefa, najstarszego brata matki. Stosunki oziębiły się później, gdy Wicio wpadł w wir życia studenckiego i zaczął robić głupstwa. Wuj zapłacił za niego parę razy długi, ale z chwilą, gdy Wicio rzucił uniwersytet i zaczął studyować malarsiwo, przestał się nim zajmować. A naraz zaproszono go znowu do Podlesia. Zdziwił się, bo zwykle taki tam był w lecie nawał gości, że nawet starszym wujom odmawiano, a cóż dopiero jemu. Nie mniej przeto ucieszył się. Do wujowstwa Józefów był szczerze przywiązany. Lubił wuja za jego rozsądek, prostotę i śmiałość myśli, wujenkę za jej niesłychaną subtelność i dystynkcyę, Helenkę i jedynego syna wujostwa, Adasia, uważał za rodzeństwo. Przytem w Podlesiu była zwykle taka miła, pogodna atmosfera.
— Coś się tu zepsuło! — myślał i jakby czekał na odpowiedź, rozejrzał się pytająco po ścianach gabinetu.
Wszystko było jak dawniej. To samo wielkie biurko stało między oknami, ten sam zielony garnitur mebli koło pieca, w drugim kącie stół do kart wiecznie rozłożony, kanapka i trzy wielkie fotele, ta sama biblioteka pod oknem; na stole kilka talij kart do pasyansa, parę książek, wszędzie rozstawione popielniczki — jak zwykle w pokoju, w którym się stale przebywa.
— Co się tu mogło zmienić? Wujenka niezdrowa... tak... odrobinę; zdaje się nerwy. Zresztą wygląda doskonale. Posiwiała w prawdzie zupełnie, ale ona jest siwa od czasu tego tyfusu... Z tą siwizną jest jej nawet kolosalnie do twarzy... Pani z czasów Ludwika XVI.
Istotnie, jej różowa twarz o subtelnych, delikatnie rzeźbionych rysach, z tym zgrabnym, cienkim nosem o drgających nozdrzach i cudnych, mieniących się jak morska woda podłużnych oczach, wyglądała, jak wykrojona z jakiegoś portretu Bacciarelli’ego.
— Jednakże... co ta mała gra? Ach, to waryacye na temat „Nel cor piu non mi sento....“ malutki wiatraczek gwiżdżący wciąż na jeden i ten sam temat, tak... Hela jest też nie w sosie... o, nie! Ale to zrozumiałe... Dorosła panna, zrywa się do lotu, chciałaby zacząć życie na własny rachunek... O tak, „nel cor piu non mi sento...“ Wuj jest taki sam, jak był. Wesół, pogodny, zadowolony... Gdyby się tu co zepsuło, gdyby nie wszystko było w porządku, pierwszy on miałby nieswoją minę... On niczego nigdy nie ukrywa. A może to o Adasia idzie?
Wuj życzył sobie, aby chłopak przez siódmą i ósmą klasę chodził do gimnazyum, wujenka wolałaby mieć go po dawnemu na wsi, przy sobie...
— No, dobrze, ale ostatecznie taka drobnostka...
Nie, to nie była drobnostka, to była sprawa pierwszorzędnej wagi. Wujenka Walerya kochała Adasia nad życie. Wicio przypomniał sobie, jak lada zasłabnięcie, lada kaszel małego, który w dzieciństwie był bardzo chorowity, nabawiały ją śmiertelnej trwogi. Kochała go prawie po zwierzęcemu, szalenie, z krzywdą i ujmą dla całego otoczenia. Nie zapominała najdrobniejszej psoty wyrządzonej małemu, starała się dogodzić mu we wszystkiem. Był jej dumą, jej pychą, jej całem szczęściem.
Zwłaszcza, że...
Wuj Józef był dość dziwnym człowiekiem. Pominąwszy już jego dobre serce, rozsądek i niepokalaną uczciwość — był utylitarystą i to — bezwzględnym, Umysł nieprzeciętny, niesłychanie żywy, o młodzieńczej świeżości — był przytem młodzieńczo zmiennym i buntowniczym. Nie uznawał nigdy żadnych autorytetów, śmiał się z uczucia, czcił pozytywny rozum, nie wierzył absolutnie nikomu i niczemu, wyjąwszy namacalne dowody — mimo to wcale nie był zaślepionym i stwierdziwszy omyłkę przyznawał się do niej publicznie; krótko mówiąc jego sumienność tak w traktowaniu interesów, jak zagadnień życiowych imponowała Wiciowi, który uważał ją za naśladowania godną.
— Czy wuj wujenkę kocha? — pytał się Wicio w duchu.
A czy on wogóle kochać umie?
Uśmiechnął się.
Wuj Józef był najlepszym ojcem ze wszystkich, których Wicio kiedykolwiek widział.
Co się zaś tyczy wujenki — to trudno. Ona obstawała zawsze przy swojem. Przekonania jej różniły się od poglądów wuja Józefa, a wuj Józef, człowiek mądry, nie starał się bynajmniej o przekonanie jej o słuszności swoich zapatrywań. Sam wolnomyślny — uznawał poglądy drugich — bez dyskusyi. Szanował zawsze jej przekonania religijne, towarzyskie, jej zapatrywania na życie, ba, nawet jej słabości, jej zamiłowanie do beletrystyki francuskiej, jej nieracyonalny, namiętny sposób czytania, a nawet — skłonność do flirtu...
Wicio zarumienił się mimowoli.
Jednakże, widok flirtującej żony musiał być dla poważnie myślącego wuja Józefa czemś bardzo śmiesznem. On miał zawsze skłonność do wyśmiewania ludzi... Kobieta flirtująca zapomina, że w oczach nieinteresowanego człowieka mogą jej zabiegi wyglądać niezbyt korzystnie, a takich rzeczy było między wujem a wujenką dużo.
Wicio słyszał od obcych w mieście, jakoby wuj Józef utrzymywał nieco poufały stosunek z niejaką panią Träncken. Znał ją. Pani Träncken, wdowa po wyższym oficerze, była osobą bardzo dobrze wychowaną, z dobrej rodziny, sympatyczną i miłą. Nie była już ani młoda, ani ładna, ale posiadała jakiś niezmiernie naturalny dźwięk i odznaczała się ujmującą wesołością. W domu jej schodzili się ludzie z najlepszego towarzystwa, młodzi profesorowie uniwersytetu, kilku starszych malarzy o wyrobionem nazwisku, uznani literaci, był to salon ludzi dowcipnych, pragnących odpoczynku i rozrywki. Mówiono, że u pani Träncken bywało czasem bardzo wesoło. Grano dość wysoko w karty, pito czasami szampańskie, w karnawale urządzano kostyumowe wieczorki. Wicio był u pani Träncken kilka razy. Otaczała się kobietami pięknemi, wesołemi i bardzo wytwornemi, wszelkiemi siłami starała się o wytworzenie w swym domu atmosfery pełnej wesołości, pewnej, pozbawionej wszelkiej troski lekkości i sztucznej, towarzyskiej powierzchowności. Kiedyś, przed laty, żyła z wujenką Waleryą w przyjaźni. Obie kobiety różniły się między sobą zasadniczo. Pani Walerya, poważna, smukła, pełna wielkopańskiej dystynkcyi, lubiła poważne (właściwie retoryczne) dyskusye na temat wiary, etyki, sztuki lub miłości. Pani Träncken grała chętnie w labeta lub w pokera i rozmawiając całemi godzinami, choćby o najnowszej modzie, flirtowała na zabój. Pani Walerya znajdowała między ludźmi czcicieli, pani Marya Träncken przyjaciół-kolegów. Należał do nich i wuj Józef.
Wuj Józef był człowiekiem nieco przez życie zmęczonym. Pracował dużo. Z niewielkimi środkami zdobył sobie znaczny majątek. Wymagało to wiele trudów i wysiłków umysłowych. Wicio, który znał wuja od dawna, wiedział, że wuj miał okres czasu, w którym już koło dziewiątej wieczorem tak był zmęczony, że nie mógł się utrzymać na nogach. Kładł się spać, budził się po dwu godzinach i przy świecy liczył, rachował i kombinował do rana; dopiero o świcie zasypiał na parę godzin ponownie. Było tedy zupełnie naturalną rzeczą, że ten człowiek, zmęczony i przepracowany, potrzebował koniecznie jakiejś rozrywki. W domu, gdzie zawsze się stosowano do niego, znaleźć jej nie mógł. Jeśli był zmęczony — wszyscy byli zmęczeni, jeśli chciał wesołości, musiał sam udawać dobry humor. Zresztą — nudził się na wsi, gdzie trudno było o nowych ludzi i o niespodziewane rozrywki, choćby tak drobne, jak partya pokera w wesołem towarzystwie.
Źe wuj Józef wyjeżdżał co parę tygodni na kilka dni do miasta, o tem Wicio wiedział. Nie było mu też tajnem, że czas wolny od zajęć spędzał w domu pani Träncken, gdzie był duszą towarzystwa. Nie dziwił się temu i nie sądził, by wujenka Walerya uważała to za rzecz zdrożną.
— Zresztą, gdyby nawet — myślał — to w każdym razie ma tyle krytycznego zmysłu, jest tak mądra i wyrozumiała, że nie brałaby tego zbyt poważnie. Zwłaszcza dziś, gdy ma swój wielki dom, dzieci, stanowisko, gdy może powiedzieć, że życie dało im wszystko, co miało do dania.
— Nel cor piu non mi sento...
Helusia gra te waryacye z jakąś furyą.
Zmrok zapada.
Wielkie, czarne świerki amerykańskie, rosnące przed domem, zaczęły cicho szumieć i drżeć, zdjęte chłodem górskiego wieczoru.

III.

Wuj Józef zjawił się z Adasiem tuż przed kolacyą. Wuj wyjeżdżał zwykle rano do tartaku i do lasu; objad jadł w niedalekim zakładzie kąpielowym i do domu wracał dopiero wieczorem.
Adaś, chudy, wysoki wyrostek, brunet, o wielkich, czarnych oczach ojca i pociągłych subtelnych rysach matki, rzucił rakietę na stół i osunął się w fotel.
— Uf, alem się zmachał! — w zdychał, ocierając czoło chusteczką. — Graliśmy dziesięć partyj po południu.
Wuj Józef, niski, barczysty brunet o śniadej energicznej twarzy i melancholijnych czarnych oczach, przerzucał wieczorne dzienniki.
— Hela! Idź, powiedz mamie, żeby zaraz dawali kolacyę.
Usiadł w fotelu i zagłębił się w czytanie jakiegoś artykułu. Adaś, który ojca we wszystkiem naśladował, sięgnął po książkę.
— Jak znalazłeś mamusię? — zwrócił się naraz do Wicia.
— Niedobrze. Chora jest.
— Chora! — wpadł z gorzką ironią wuj Józef. — Bo nie uważa na siebie, lekkomyślna jak dziecko! Ledwo wyszła z zapalenia płuc, zaczęła chodzić po podwórzu bez kaloszy, bez szalika nawet! Matka jest uparta i lekkomyślna. Czemu nie wyjechała na południe? Hela dałaby sobie bez niej radę z gospodarstwem. I poco te antypiryny wieczne, piramidony, morfina, czarna kawa, papierosy...
— Właśnie, to skutek zdenerwowania, nic więcej. Wuj mówi, jakby tego nie rozumiał.
— Mój Wiciu, nerwy nerwami, a siła woli siłą woli.
— Ale jeśli kto nie ma siły woli?
— To niech słucha, a wujenka słuchać nie chce.
Podano kolacyę.
— Jan niech zajedzie jutro, jak zwykle, o ósmej — wydawał wuj Józef zlecenia lokajowi. — Powiedz mu, żeby zaprzągł Atłasa, bo Lola kuleje. Do kowala ją jutro zaprowadzić.
— A mnie obudź o siódmej — dodał Adaś.
Matka spojrzała na niego pytająco.
— Ty jutro jedziesz znowu?
— Dlaczego ma nie jechać? — zdziwił się ojciec.
— Sądziłam, że zechce Wiciowi dotrzymać towarzystwa.
— Och, Wicio! Wicio nie jest gościem, którego trzebaby bawić. Przytem wątpię, żeby moje towarzystwo było do tego przydatnem, prawda Wiciu? Obcując dłuższy czas ze mną, masz niezawodnie wrażenie, że jesteś guwarnerem jakiegoś niezbyt pojętnego chłystka.
— Cóż za nadzwyczajna skromność! — zauważyła Helusia.
— Ależ, moi państwo! — odezwał się ojciec. — Cóż dziwnego w tem, że chłopak chce sobie zagrać kilka partyi tennisa i mizdrzyć się do panien. Prócz tego i ja mam towarzysza w drodze, przy obiedzie. Jedziemy, Adaś, razem!
— Dziękuję tatusiowi, jedziemy.
— Sądziłam tylko, że ponieważ za dwa miesiące jedzie do szkół, zechce być z matką.
— Właśnie dlatego. Niech się powoli odzwyczaja.
— Nie widzę, żeby mu to przychodziło zbyt trudno.
— Bardzo dobrze. Przesadna uczuciowość jest tylko szkodliwa. Chłopak w tym wieku zaczyna należeć do świata, musi być samodzielnym.
— Powiedz mi, Adasiu, co ty w zakładzie przez cały dzień robisz? — spytał Wicio.
— Nic. Rano dobieram sobie partnerów, potem gramy, w południe idziemy na deptak, tam jest zawsze kilka znajomych panienek, potem jemy z tatusiem obiad, po obiedzie gramy z panią Träncken w pokera.
— To pani Träncken tu jest?
— Czemu się tak pytasz? — zdziwiła się wujenka. — Masz zamiar może być u niej?
— Nie, zbyt to droga przyjemność. Nie mógłbym się oprzeć pokusie, a gram nieszczęśliwie.
— Nie musisz grać! — wtrącił wuj Józef.
— To nie mam w tem towarzystwie nic do roboty. Wszystko stara się tam o taki jakiś lekki, błyskotliwy ton — jeśli się człowiek poważniej odezwie, to ma wrażenie, że popełnił nietakt.
— Nie można ciągle dysput uczonych prowadzić.
— Zapewne, ale krótko, czuję się źle w tem towarzystwie i już.
— No, a potem gramy w tennisa.
— Wiciu, czy ty tego roku nigdzie się nie wybierasz?
— Jakto? Przecież wujencia wie, że jadę do Królestwa.
— Nie, mam na myśli jaką wycieczkę pieszo.
— A, pieszo!
Wicio zamyśli! się. Istotnie możnaby „machnąć się“ ztąd do Pienin przez Czorsztyn, a może potem na Spiż. Chętnie podróżował piechotą.
— Nie wiem jeszcze. W planie nic ściśle określonego nie mam.
— Ej, przyznaj się! — nalegała na niego wujenka.
— Już ja cię znam! Wicio zaczął się przysięgać na wszystko święte, ale nikt nie chciał mu wierzyć. Okrzyczano go jako włóczęgę, „bosiaka“.
— I ma słuszność Wicio! — perorował wuj Józef. Wcale mu się nie dziwię. Galicya jest tak piękna, tyle w niej najróżniejszych pamiątek, podróżowanie pieszo jest rzeczą tak nadzwyczajnie miłą, pouczającą, a korzystną dla zdrowia, że każdemu młodemu człowiekowi należałoby je tylko polecić. Ale wy — fujary jesteście. Czekajcie, jak będę miał trochę czasu, pojedziemy sobie w podróż po Galicyi końmi, po staremu, jak wasza prababcia jeździła, a z nią i wasz ojciec. Ej, byłyż to czasy! Babciątko nigdy nie jeździło powozem, tylko bryczką. Dla mnie się w bryczce stawiało stołeczek pod nogi, siadałem na nim u kolan babci, zawijałem się w babcine spódnice i takeśmy podróżowali.
— Nie tylko wuj! Mało ja się tak z prababcią najeździłem! — wspomniał Wicio.
— Prawda, prawda, że to nas obu babcia na rękach nosiła. Mój Boże, co to znaczy ludzki wiek. Ty młodzik, ja — starzeję się, a jedna nas kołysała babcia...

IV.

Sypialnia pani Waleryi znajdowała się na dole, mimo, iż się sprzeciwiał temu tak jej mąż, jak i miejscowy doktor. We dworze, położonym nisko, panowała wilgoć, tak, że wszystkie sypialnie były z tego powodu na pierwszem piętrze. Pani Walerya jednak tak długo wymawiała się koniecznością wczesnego wstawania i zajęciami gospodarskiemi, które wymagały rzekomo jej bezpośredniej blizkości, aż dano jej spokój.
Właściwa przyczyna tego leżała gdzieindziej. Nie sypiała w nocy i chętnie wówczas przechadzała się po całym domu. Zapalała świece ustawione tak, aby blask ich nie bił w okna i chodziła po mrocznych pokojach, do jakiegoś smutnego zjawiska podobna. W cichych, ciemnych pokojach czuła się wreszcie tak samotna, za jaką się w rzeczywistości uważała. I to uczucie dawało jej jakąś bolesną rozkosz.
Mąż mówił jej niejednokrotnie, że ją uważa za nienormalną. I ostatecznie, dusza ludzka tak jest dziwna i nieuchwytna, że trudno zakreślić granice tego, co się uważa za normalne, a co za nienormalne. A jak tu mówić o normalności cierpiącego człowieka? Bo zresztą, jeśli cierpienie można uważać za stan normalny, to dlaczegóż miałoby być nienormalne wszystko, co jest jego skutkiem?
— Aj! Aj! — uśmiecha się ironicznie pani Walerya. — Logika pojęć i logika uczuć! Co jest prawdziwsze?
— Sąd, odpowiadający rzeczywistości, jest logicznym przypomniało jej się zdanie, wypowiedziane niedawno przez męża podczas jakiejś dysputy z Adasiem.
— A co tu odpowiada rzeczywistości? Męka serca, nic więcej. Więc czegóż jeszcze chcecie?
Otworzyła po cichu okno i zaczerpnęła pełną piersią zimnego, górskiego powietrza.
Czarne świerki stały niemą, żałobną grupą przed domem. Czuć było ich wilgotną, żywiczną woń.
Z okien pierwszego piętra padał na drzewa blask, od czasu do czasu przesłonięty jakimś ruchliwym cieniem. Słychać było przytłumiony odgłos rozmowy i głośne wybuchy śmiechu.
Helenka siedzi w szlafroczku na łóżku ojca, Adaś i Wicio stoją obok i rozmawiają: Ojciec sekunduje im, drocząc się z nimi złośliwie.
— Kasyno! — szepcze pani Walerya.
Dzieci nazwały tak tę chwilę, kiedy ojciec, zmęczony fizycznie, ale nie senny, odpoczywał leżąc w łóżku i gawędził. Matka nie brała udziału w tych zebraniach. Nie chciała krępować ojca, który rozwijał zwykle przed dziećmi swe poglądy — a te poglądy były jej przekonaniom przeciwne. Nie mogłaby ich słuchać w milczeniu, spierać się nie chciała, kwestyonować autorytet ojca — nie wypadało jej.
A te gawędy w „kasynie“ odsuwały od niej dzieci i przeciągały zupełnie na stronę ojca. Omawiano tam wszystkie kwestye, począwszy od interesów, w które ojciec dzieci wtajemniczał, a skończywszy na najdrażliwszych nawet zagadnieniach życiowych. Dzieci nie słyszały nigdy z ust ojca nauk ani napomnień; on tylko krytykował i rozwijał przed niemi swe teorye. Uznawał rzeczy za rozumne lub głupie; o pierwszych mówił z szacunkiem, z drugich — śmiał się i drwił. Ale głupotą w jego oczach była i złośliwa perfidya i brak szlachetności i zbytnia interesowność podobnie jak i przesadna czułostkowość i wrażliwość. Uczył dzieci ścisłości w myśleniu, sceptycyzmu i niepodlegania żadnym powagom, żadnym dogmatom i w przeciągu pół godziny w niwecz obracał długoletnią pracę matki.
Pani Walerya milczała, gdy szło o syna. Adaś miał być przecie mężczyzną, nie dzieckiem, a pan Józef wpoił w żonę tak niezbicie przekonanie o umysłowej wyższości mężczyzn nad kobietami, że unikała dyskusyi nawet z synem. Kiedy jednak zauważyła, że i Helenka jest pod wpływem ojca i wygłasza jego zasady, nie mogła powstrzymać się od protestu.
— Do syna masz prawo — tłumaczyła mężowi — ma być spadkobiercą twego nazwiska, stanowiska i majątku, niechże odziedziczy po tobie i przekonania. Jestto twój syn — uznaję to i rozumiem, że chcesz, aby się przejął zasadami, które są twoim życiowym dorobkiem. Są to doświadczenia, prawdy, nad których odkryciem nie będzie się potrzebował męczyć. Być może, że mu to da szczęście — nie wiem, bo ja jestem innego zdania, ale — to chłopak, należy do ciebie. Co się jednak tyczy Heli, to stanowczo domagam się, abyś uszanował w niej to, co ja w nią wpoiłam. Hela będzie kobietą, żoną, matką, a tu to już mogę powiedzieć, czego kobieta do szczęścia potrzebuje.
— Wątpię! — odpowiedział mąż. — Czy jesteś szczęśliwa?
— Nie — odpowiedziała bez namysłu.
— Więc jakiem prawem chcesz uszczęśliwiać drugich?
— A ty jesteś szczęśliwy?
— O ile to odemnie zależy — tak. Różnica między nami jest ta, że gdy źródło mojego „nieszczęścia“, lub lepiej mówiąc, niezadowolenia, leży w mem otoczeniu, to u ciebie bije ono z ciebie samej. Ty i w niebie nie byłabyś szczęśliwa. A zresztą, ja ci Heli wcale „nie psuję“, a pozwolisz jednak, że jako ojciec nie będę przed moją rodzoną córką taił moich przekonań. Nie narzucam ich nikomu — wiesz o tem chyba najlepiej z własnego przekonania.
A dzieci zaczęły traktować matkę z tą pełną pobłażania łagodnością, właściwą wszystkim, którzy szanują przekonania drugich właśnie dlatego, że je uważają za pozbawione wszelkiej treści, tak, jak niejednokrotnie z pietyzmu zachowuje się stare obrzędy i tradycye.
— Wziął mi dzieci! — myśli pani Walerya.
— I zabił cię! — dodaje jakiś daleki, cichy szept.
Pani Walerya zamknęła okno. Zimno się jej zrobiło.
Noc taka czarna, taka cicha. Z daleka słychać ponury głos rogu nocnego stróża, a tam, nad nią, na pierwszem piętrze, chychoce młody, złośliwy śmiech.
Przeszła się kilka razy po pokoju, a naraz stanęła i załamała ręce.
— Czemże ona jest dziś tu, w swym własnym domu? Dzieci słuchają jej pobłażliwie, jak zbioru jakichś przestarzałych maksym wydrukowanych w pożółkłej od starości książce z przed stu lat, mąż szuka odpoczynku gdzieindziej. Dzieci w jej towarzystwie nienaturalne lub znudzone, śmieją się tylko, gdy jej niema. Pobyt z nią jest dla nich ofiarą, jej serce, jej doświadczenie życiowe, jej przekonania są im niepotrzebne... I niepotrzebną jest nawet w gospodarstwie, wiecznie zdenerwowana, chora.
Wyszła z sypialni i rozstawiwszy w pokojach zapalone świece zaczęła chodzić po domu, paląc papierosy i pijąc wodę.
W stołowym pokoju stał na staroświeckiej komodzie stary, rodzinny zegar. Namalowany na cyferblacie obraz przedstawiał karlsbadzki „Sprudel“ z czasów, kiedy tam jeździł dyliżansem na kuracyę „Ekscelencya tajny radca v. Goethe“. Panie w dziwnie kolorowych, dekodowanych sukniach, wdzięczyły się do panów we frakach, w cylindrach i w jasnych spodniach na strzemiączkach. W głębi rosły olbrzymie krzaki jakichś dziwacznych róż, wielkich, jak słoneczniki.
Pani Walerya zatrzymała się przy zegarze i pociągnęła za sznurek. Wśród ciszy nocnej odezwała się dzwonkowa muzyczka waryacyi na jakiś Mozartowski temat.
Gawot skonał.
Pani Walerya znowu pociągnęła za sznurek i znowu zabrzmiała melodyjka cicha, bezmyślna, jasna a płynna, jak cichy szmer sączącego się ze skały strumyczka górskiego.
Kołyszą się żółte płomienie świec rozstawionych po kątach i cienie wielkie, czarne migają po ścianach. Pani Walerya, w swej czarnej, jedwabnej sukni stoi wciąż przy staroświeckiej, dębowej komodzie i słucha cichutkiego grania dzwoneczków. Tak młoda, a siwe ma już włosy, przez życie upudrowane, a choć twarz jej rumiana, pełna i uśmiechnięta, to oczy tak smutno patrzą z pod cienkich, czarnych brwi, a ręka ciągnąca za sznurek zegara, taka koścista, chuda, zimna.
I zdaje jej się, że jest czemś w rodzaju tego zegara na staroświeckiej komodzie. dla nikogo on żadnych nie wybija godzin, nikt nie patrzy ciekawie na jego wskazówki, nikt biegu życia wedle nich nie reguluje. I czasem tylko znajdzie się jakiś słuchacz, który cierpliwie posłucha starej piosenki...
... starej piosenki, przez nikogo dziś nie śpiewanej...

V.

Pani Walerya namówiła Wicia, aby jechał razem z wujem i Adasiem do zakładu.
— Kiedy ja się tam nudzę, wujeńciu! — wymawiał się młody człowiek.
— Ale jedź, jedź, zabawisz się z pewnością doskonale.
Spojrzał jej uważniej w oczy i pojechał.
Lubił Adasia, który był nad wiek rozwinięty i inteligentny. A Adasiowi, chłopcu wątłemu i słabowitemu, imponowała fizyczna siła i śmiałość kuzyna, który przytem dużo widział i czytał. Wicio był znany w rodzinie jako chłopak „dobry i zdolny, ale waryat“. Obaj chłopcy, mimo różnicę wieku, lubili się bardzo i żyli z sobą w przyjaźni.
— Cóż ty, Wiciu, będziesz w zakładzie robił? — pytał go po drodze wuj Józef.
— Pójdę do czytelni na gazety, a potem zagram w „tennisa“.
— Kiedy ja mam już zamówioną partyę. A potem, mam być przed obiadem u pani Träncken.
— Hm. To znaczy, że jesteś zajęty.
— Tak.
— A wuj?
— Na mnie się nie oglądajcie. Mam interesy w zarządzie.
— Czyli, że ja będę cały dzień sam...
— Z pewnością spotkasz znajomych.
Ale Wicio znajomych nawet nie szukał. Przeszedł się po zakładzie, przekonał się, że jak wszędzie, tak i tu jest Włoch, sprzedający „souvenirs“ z oliwnego drzewa i weneckie „millefiori“, przerzucił parę pism, przyglądał się przez chwilę partyi tennisa, poczem oburzony do najwyższego stopnia „homeopatycznemi“ minami chorych, wybrał się pieszo w powrotną podróż do dworu. Po drodze podniósł machinalnie kamyczek i chciał go trzymanym w ręce prętem podbić do góry. Nie udało mu się. Mruknąwszy coś o złośliwości przedmiotów martwych, zabrał się do poskramiania hardych kamyczków. Kiedy wreszcie po godzinnem ćwiczeniu udało mu się musnąć prętem jakiś uleglejszy kamyczek i mógł puścić się w dalszą drogę, słońce stało wysoko na niebie. Do dworu przyszedł na kilka minut przed obiadem.
— Ty już z powrotem? — spytała zdziwiona pani Walerya.
— A już. Niema tam dla mnie nic do roboty.
— Sądziłam, że zostaniesz z Adasiem.
— Ja byłbym z nim został, ale on nie chciał zostać ze mną. Miał zamówioną partyę, potem czekano go u pani Träncken.
Wujenka skrzywiła się nieznacznie.
— Nie wiem, cobym za to dała, żeby Adaś przestał bywać u pani Träncken. To towarzystwo dla niego zupełnie nie odpowiednie.
— Jestem tego samego zdania — potwierdził Wicio. — Powierzchowna błyskotliwość tego towarzystwa dobra jest dla ludzi, którzy umieją rozróżnić paradoks od prawdy. Ale Adaś bierze wszystko na seryo.
— Ojciec chce oddać go tam na pensyę. Doprawdy nie rozumiem... Wuj ma swoje ekstrawagancye... Ja osobiście nie mam nic przeciw pani Träncken, ale nie uważam, aby jej dom był odpowiedni dla młodego, uczącego się chłopca.
Ale Wicio głodny i znużony „pokonywaniem złośliwości przedmiotów martwych“, nie okazywał zbyt wielkiej ochoty do rozmowy.
Obiad minął w milczeniu. Po obiedzie Hela za siadła do fortepianu a Wicio zniknął w stajni, skąd po jakimś czasie wyjechał na małym huculskim koniku, używanym przez wuja do podróży po górach. Pani Walerya chciała go spytać, kiedy wróci, ale Wicio, niezauważywszy jej znaków popędził konia i wyjechał drobnym truchcikiem za bramę.
Pani Walerya zamknęła się w swoim buduarze. Próbowała czytać — nie mogła, nie rozumiała ani jednego zdania.
Stanęła w oknie.
I znowu taki cudny dzień i znowu to powietrze, tak krystalicznie czyste, że widać w niem każdą gałązkę niedalekich świerków, każdą szyszkę wyzłoconą przez słońce. I znowu to niebo błękitne, roześmiane, to życie naokół, takie bujne, bezwzględne.
— Nie rezygnować! — mówił wczoraj Wicio na cmentarzu.
Wicio jest wrażliwy i bystry obserwator. Niezawodnie zrozumiał już sytuacyę. Dotknęło go trochę, że go wezwano jakby niańkę do Adasia, ale on pojmie przecie, że jestto tylko dowód zupełnego zaufania. Pomocy nie odmówi.
— Nie rezygnować!
Jestto nietylko potrzebą serca pani Waleryi, ale jest nawet jej obowiązkiem. Pominąwszy ambicyę, musi ratować syna. Ojciec źle robi, że Adasia wprowadza w dom tej — Träncken... Świat może mówić co chce... Jedni mogą tę kobietę uważać za jego kochankę, drudzy za przyjaciółkę i jedni i drudzy mogą się mylić... Pewnem jest tylko to, że ta kobieta wydarła żonie serce męża... Nie wolno dzieciom zaprzyjaźniać się z wrogiem własnej matki, bo tym sposobem uświęcają wszystkie krzywdy, matce wyrządzone.
— Co ja zrobię? — pyta się pani Walerya.
Puścić chłopca do miasta — to ojciec odda go do pani Träncken. I gdyby nawet Adaś u niej nie mieszkał, to i tak przysiadywałby u niej całymi dniami, bo to przyjaciółka ojca. A to byłoby przecie potworne.
— A on tego chce! — myśli pani Walerya o mężu. — Nie jegoż-to słowa? Nie robię tego, co uważam za złe, a czego nie uważam za złe, robię i nikomu z tego sprawy nie zdaję. — A on tego za złe nie uważa, on się ze mną nie liczy, on do niej Adasia wprowadzić chce...
Poświęcić się!
Mogłaby, ale nie dla niej, nie dla Träncken. Jestto kobieta lekkomyślna, niedobra... Jej wpływ na młodego chłopca będzie szkodliwy. Wyrośnie z niego taki utylitarysta, jak ojciec.
Co zrobić?
Wtajemniczyć we wszystko Adasia — znaczyłoby, wzywać dzieci do walki z ojcem. — Tego robić nie można.
Gdyby go usunąć choć teraz z pod jej wpływu, zyskać na czasie... Być może, że udałoby się zatrzymać go jeszcze na rok w domu.
Nie zapraszała tego roku naumyślnie nikogo ze starszych. Obecność starszych wujów lub ciotek krępowałaby swobodę jej ruchów, a równocześnie służyłaby Adasiowi za pozór do ucieczki. Zaprosiła za to Wicia, którego towarzystwo Adaś lubił i który miał nawet pewien wpływ na niego.
Urządzała w domu wieczorki z tańcami i „garden-party“, zapraszała młode, ładne panienki, dobrze wychowanych młodych ludzi, ba, nawet prosiła jedną młodą mężatkę, — wyszukawszy sobie odpowiedni pozór — aby spróbowała zająć sobą Adasia — napróżno. Bawił się, grał, flirtował jak umiał, ale przy najbliższej okazyi wyrywał się do pani Träncken.
Pani Walerya wiedziała, że gdyby syna poprosiła o to, Adaś zostałby w domu. Nie chciała jednak, aby to czynił dla niej, bo tego rodzaju ofiara byłaby bezcelowa.
Zdawało się, że niema wyjścia z tej sytuacyi.
A jednak pani Walerya miała pewien plan; do przeprowadzenia go potrzebna jej była pomoc Wicia. Tego zdania przynajmniej była, zapraszając go do Podlesia.
Niepokoiło ją tylko to, że Wicio był w doskonaleni porozumieniu z wujem; dawniej spierali się często, dziś poglądy ich były bardzo do siebie zbliżone.
Na Helusię nie można było liczyć, ubóstwiała ojca, co więcej, domyślając się, że „ciocia Marynia“, jak dawniej dzieci nazywały panią Träncken, z powodu matki przestała bywać w Podlesiu, miała do niej o to żal. Bo „ciocia Marynia“ była taka wesoła i miła!
— Osaczona! Osaczona! — szepce pani Walerya, zapalając nerwowo papierosa.
Czuje jakby jakąś podstępną zemstę w tem wszystkiem.
Zaco?
Niedawno czytała jakąś książkę — nie pamięta teraz ani tytułu, ani autora — powiedziano tam, że świat jest równaniem matematycznem o niezmiennych wartościach, że dobro i zło nie na tamtym, ale już na tym świecie, spotykają się z nagrodą i karą. Dawniej, kiedy była jeszcze dzieckiem, wierzyła w to. Każdą migrenę lub nieprzyjemność uważała jako karę za jakieś przewinienie — i to przewinienie zawsze się znachodziło. Ale w czem-że tu jest jej wina?
Kochała swego męża?
Tak. Wyszła za niego z miłości. Oddała mu się bez zastrzeżeń, jak mu oddała swój posag.
— Rzecz dziwna! — myśli pani Walerya. — Że ten człowiek lepiej się umiał obchodzić z pieniędzmi, niż z duszą ludzką. Posag pomnożył w dziesięcioro — mnie zmarnował!
— Ale — odpowiada jej jakiś głos — on mógł z tymi pieniędzmi robić, co chciał, a z tobą nie!
— Przecież razem budowaliśmy to życie. Kochałam go, dzieliłam z nim jego powodzenie i niepowodzenie, byłam mu wierną towarzyszką, czuwałam nad naszemi dziećmi.
— To było tylko twoim obowiązkiem! — szepce głos. — A czy on cię nie kochał, czy nie budował życia razem z tobą, czy nie czuwał razem z tobą po nocach nad twojemi dziećmi, nad tobą? Kto jest winien, że on nie znalazł w tobie tego, czego szukał? Byliście dawniej, jak dwie pozornie równoległe linie; z początku biegną obok siebie, ale potem rozchodzą się coraz bardziej, jak i wyście się rozeszli. Czyją jest winą, że wy, mąż i żona, tak się między sobą różnicie, że dziś dzieci muszą wybrać między wami i iść za jednem, znaczy; odstąpić drugie? On ci się ze swojemi przekonaniami narzucać nie chciał, bo nie chciał twoich burzyć, ale ty, czy miałaś odwagę wyzbyć się ich?
— Miałam przestać być sobą? Oddałam mu wszystko, co miałam do oddania. Nie mogłam wyzbyć się dla niego tego, w śród czego wzrosłam, czem moja dusza żyła, przez co jestem taką, jaką jestem.
— Więc cóżeś mu dała? Pieniądze? Oddał ci je w dziesięcioro! Miłość? Dał ci ją też. Dzieci? W pieluszkach były, gdyś je trzymała w ramionach. Któż matce zdolny byłby wyrwać dzieci z objęć, kto? Co dało mu większą władzę nad temi dziećmi, czem on sobie zdobył ich serca? Nie umiałaś mu siebie dać — i nie umiałaś wziąć tego, co on ci dawał.
Pani Walerya wypuściła z ręki zgasły papieros i w niemem odrętwieniu zapatrzyła się w okno.
Zmrok zapadał.
— Już zmrok! — szepnęła.
A dnia jeszcze nie było...
W bramie zjawił się Wicio na koniu. Ze spuszczoną głową przejechał zwolna przez dziedziniec, kierując się ku stajniom.
— Ouand même! — myśli pani Walerya ujrzawszy go. — Nie wolno rezygnować.

VI.

Podczas kolacyi pani Walerya napomknęła coś znowu o pieszych podróżach Wicia. Wicio jest stanowczo włóczęgą. Jednego dnia nie może spokojnie usiedzieć w domu. I dzisiaj znowu „zabrał“ tego małego hucuła i wałęsał się po górach.
— Gdzieżeście byli? — pyta filuternie pani alerya, która jest w dziwnie dobrym humorze.
— Kto wy?
— A ty i ten koń.
Wicio nie obraża się o to. Jestto przecież jego teorya. Zwierzęta uważa za narody podbite przez człowieka; „jeńców“ traktuje szlachetnie, stawiając na równi z sobą. Z małym „hucułem“ jest w najzupełniejszej zgodzie. Tylko siodło — oczywiście, złośliwość przedmiotów martwych — pochwaliło się przed nim jakimś nadzwyczajnie ostrym kawałkiem żelaza, tak, że całe kolano ma sine. Zresztą — przejażdżka w płynęła na niego bardzo dobrze.
— Jeszcze-by też! — żartuje pani Walerya. Tybyś w lesie nie nabrał dobrego humoru. Jestem pewna, że drapniesz stąd lada dzień. Pamiętasz, jak-eś przyszedł do nas przed kilku laty? Obdarty, w góralskim kapeluszu, do człowieka nie podobny...
— I w dodatku obraził się na mnie, że nie chciałem go wziąć do zakładu! — przypomniał wuj Józef. A swoją drogą ja na twojem miejscu czasu bym nie tracił. Poszedłbym.
— Myślałem o tem, ale cóż, kiedy te strony dobrze znam. Chyba pójść w okolicę Nowego Sącza, tam ma być jakaś wieś zamieszkana przez Szwedów.
Przerwał mu ogólny wybuch śmiechu.
— A co? Nie mówiłam? — tryumfowała pani Walerya. Pójdzie, niezawodnie pójdzie, nawet wie już dokąd.
— Kiedy-bo państwo nie wiecie, o co mi idzie. Pod Sączem jest wieś, założona przez żołnierzy szwedzkich, którzy tu pozostali po wojnach. Same Gustawy, Adolfy, Björny, Oxenstjerny — do dziś dnia zachowali swój szwedzki typ, zwyczaje i imiona. Wieś bardzo zamożna, ludność kolosalnie inteligentna. Kończą wszyscy gimnazya, uniwersytet. Tylko degeneracya ma być silna, bo żenią się wyłącznie między sobą. Krótko mówiąc, warto zobaczyć.
— Słyszałem i ja coś o tem — wtrącił wuj Józef.
— To może być istotnie ciekawe! — zainteresował się Adaś.
— Możesz liczyć, Wiciu, na mnie, jeśli chcesz iść — dodała pani Walerya. — Wiktuały i czego potrzebujesz dostaniesz w nieograniczonej ilości.
— Bodaj-to być chłopcem! — ożywiła się Helusia. — W tej chwili poszłabym z tobą!
Wicio zaczął wspominać dawniejsze swe wycieczki.
— Po bliższem poznaniu Galicya zyskuje niezmiernie — mówił — natrafia się na dziwne rzeczy. Zna kto z państwa Zembrzyce? Nikt, oczywiście. One są trochę z drogi, więc nic dziwnego. Nadzwyczaj interesująca wieś. Domy drewniane o bardzo śpiczastych, stromych dachach, przeważnie kurne. Oczywiście kościół i własny browar, wieś robi wrażenie wsi z wieków średnich — doprawdy. Ten rynek — jak go Pan Bóg stworzył — nie brukowany, błotnisty, niski zajazd w głębi, na drewnianych słupach oparty, barczyste, jędrne postacie chłopów o długich włosach i wygolonych twarzach, te jatki i kramy, stojące otworem i pozostawione na łaskę ludzką przez kupca, którego trzeba szukać na drugim końcu wsi, jeśli się chce co kupić — a dokoła te spiczaste dachy — miałem wrażenie, że jestem w jakiejś wsi z czasów Dürera, jak je czasem widać na jego rysunkach. I cóż tu mówić o wpływach milieu! Środowisko, które wydało Brouwera, Ostade, Breughelów u nas jest, ale Brouwerów i Breughelów niema, ot co!
Zaczęła się ogólna rozmowa o sztuce. W tych kwestyach Wicia pogląd zawsze się różnił od poglądów wuja Józefa.
— Może-by Wicio zagrał co na fortepianie! — zaproponowała pani Walerya, widząc, że młody malarz zaczyna się gorączkować. — Wuj tak lubi.
Wicio w stał i usiadłszy w ciemnym salonie przy fortepianie, zaczął grać którąś z „Pieśni bez słów“ Mendelsohna. Ton miał mały, ale dźwięczny, grał czysto i równo.
Tak się „zagrał“, że nie zauważył, kiedy wuj w stał od stołu i poszedł z dziećmi na górę. Kiedy przestał, w stołowym pokoju było cicho.
— Wiciu! Nie grasz już?
— Nie.
Pani Walerya siedziała w jadalni na kozetce, pod piecem; otuliła się swym szarym pledem tak, że z fałdów widać było tylko jej białą, drżącą rękę, trzymającą zgaśnięty papieros.
Wicio zaczął się z nią żegnać.
— Idziesz już spać?
— Nie, sądzę tylko, że wujeńcia ma zamiar położyć się.
— O, ja się kładę bardzo późno.
— Mimo choroby?
— Właśnie. Dawniej sypiałam bardzo mało, a teraz, prawie wcale nie sypiam.
— W takim razie, jeśli wujeńcia pozwoli...
— Chcesz mi dotrzymać towarzystwa? Dziękuję ci. Zmęczyłeś się zapewne przejażdżką — a potem — może na ciebie czekają „w kasynie“....
— Mogę odejść tylko jeżeli wujeńcia chce być samą.
— Ależ nie, zostań, porozmawiamy. Może się wina napijesz? Jest w kredensie, na górnej półce, ledwie otworzona butelka. Nie obawiaj się, dobre, francuskie, nie strujesz się... Ja przecież znam twoją podejrzliwość w tym względzie, możesz mi zaufać.
— Oho! — myślał Wicio, sięgając po butelkę. — Rozprawa będzie ciężka, skoro nawet baterya ustawiona. A la bonheur!
Nalał sobie kieliszek wina, spróbował i zapaliwszy papierosa, zaczął chodzić po pokoju.
— Pamięta wujeńcia? Ile nocy przegawędziliśmy w ten sposób! Byłem w tedy jeszcze młodym, siedmnastoletnim chłopcem.
— Przeklinałeś mnie zapewne w duchu, że ci się nie dałam wyspać.
— O nie, mam z tych czasów jak najmilsze wspomnienia. Noc sprzyja takim gawędom. Nadaje im bardzo subtelne, literackie zabarwienie.
— Literackie?
Praw a brew pani Waleryi drgnęła nieznacznie.
— Bezwątpienia wujeńciu. Najlepszy dowód, że tego co się mówi w nocy, niejednokrotnie nie można powtórzyć rano, kiedy człowiek najmniej jest wrażliwy i podniecony. Nerwy!
— Dawniej byłeś innego zdania! Dawniej twierdziłeś, że dopiero w nocy możesz szczerze mówić.
— Dawniej! Ostatecznie ta szczerość zależy od tego, co człowiek myśli. W dzień mówiłem inaczej, niż w nocy, bo we dnie inaczej myślałem. Znużenie fizyczne, nastrój, pewne podniecenie nerwowe, udzielające się wzajemnie, wszystko to działa...
— Na mnie nie. Ja tak przywykłam do nocy...
— Tak się wujeńci zdaje. Gdyby wujeńcia więcej i lepiej spała, na wiele rzeczy zapatrywałaby się inaczej.
Roześmiała się cichym, nerwowym śmiechem.
— Doskonały jesteś, mój Wiciu, mówisz zupełnie, jak wuj Józef.
— Wuj Józef ma w bardzo wielu punktach zupełną słuszność.
— Bezwątpienia! Dajcie mi zdrowy sen, a potem żądajcie odemnie „zdrowych“ poglądów. Ale to trudno! To zależy wszystko od usposobienia. Rzeczy, które mnie usnąć nie dają, nie przeszkadzają drugiemu chrapać.
Zapanowało milczenie.
— Wiciu! Czyś ty bardzo kochał matkę?
— Tak. Zrozumiałem to jednak dopiero, gdy umarła.
— Byłeś dla matki dobry?
— Nie. Zawiniły tu w tem po części nasze podobne usposobienia. Tak matka, jak i ja byliśmy niezmiernie egzaltowani i gwałtowni. Stąd każda różnica zdań prowadziła do przesadnych i zbytecznych sporów, w których obie strony traciły miarę. Zrobiłem matce dużo przykrości.
— I nie żal ci?
— Żal, dlatego, że umarła tak wcześnie, a gdy, umierając, przebiegła myślą całe moje życie i zachowanie się wobec niej, musiała odczuć, że nie byłem dla niej dobry. I to mnie bardzo boli, bo ja wówczas byłem i głupi — a czas, przeznaczenie, uniemożliwiły mi danie matce zadośćuczynienia. Nie było kiedy wynagrodzić jej krzywd wyrządzonych — i to mnie bardzo boli.
Skrzywił się i wypił kieliszek wina.
— Słuchaj, Wiciu, a jak ty się w ogóle zapatrujesz na krzywdy wyrządzane rodzicom przez dzieci?
— Krzywdy, wyrządzane rodzicom przez dzieci? To mi jest niezrozumiałe!
— Jakże, nie możesz przypuścić, że są dzieci złe?
— Wujeńciu, niema złych dzieci — przynajmniej nie mogą ich za złe uważać rodzice.
— O, przepraszam bardzo.
— Pardon. Rozumie wujeńcia, co to znaczy — matka? Daje początek nowemu życiu. Nikt nie może przewidzieć, jakie to życie przybierze formy. Mało bywa ułomnych dzieci — a czy one temu winne? Jedno tylko jest pewne, a mianowicie, że dziecko żyje krwią matki, że ono bezwzględnie z jej organizmu czerpie wszystko, czego mu do życia potrzeba, że to młode życie może być czasem przepłacone nawet śmiercią matki — niech wujeńcia przeniesie to dalej — bo nie można przypuszczać, żeby ten stosunek dziecka i matki kończył się kiedykolwiek! Dopóki matka żyje, dziecko ssie jej pierś — w przenośnem znaczeniu zawsze tak samo bezwzględnie i bezlitośnie. A która matka o tem zapomina lub nie chce pamiętać — nie matką już jest. Bo z chwilą, gdy matka nie ma co dać dziecku, dziecko nie ma z nią nic wspólnego. Tak ten stosunek ułożyła sama natura.
— Ależ to jest straszne!
— Tak, to jest straszne! Ale taki już jest porządek świata, takie jest prawo nowego, wiecznie odradzającego się życia. Macierzyństwo — to samobójstwo z minuty na minutę, to nieskończony łańcuch poświęceń, to ofiara, dobrowolne, miłości pełne i przebaczenia oddanie się na męki, to przedziwna umiejętność czerpania radości z bólu.
— A czy matka ma prawo walczyć o swoje dziecko?
— Nawet obowiązek! Chyba, że... ale nie, nawet wówczas ma prawo. Jedna jest racya matki, a mianowicie, posiadanie, zatrzymanie przy sobie własnego dziecka. Bo to jest jedyne źródło jej życia to znowu jest egoistyczne prawo jej macierzyństwa.
— Nie rozumiem cię.
— Widzi wujeńcia, są matki, które wychowują swe dzieci źle. Nie są temu winne, nie umieją inaczej — cóż robić, jeśli to, co dziecku dają, co uważają za najlepsze w sobie jest mało warte? Jednak nawet wówczas, nawet gdyby je kto o ich szkodliwym wpływie na dzieci przekonał, mają prawo nie chcieć się tych dzieci wyrzec, bo — człowiek chce żyć takim, jakim jest, skoro lepszym być nie może — a dzieci są jedyną racyą bytu matek. Ergo...
— Więc jednak — ja mam słuszność!
Wicio wstał.
— A — wujeńcia zapewne...
Dobierał słów.
— ...a propos Adasia.
— Tak jest. Uważam, że wpływ pani Träncken jest dla niego szkodliwy.
— Czy wogóle wujeńcia sądzi, że wpływ jej jest tak silny? Jestto przecie kobieta, jakich się w święcie spotyka tysiące.
— Mniejsza z tem. Mam o tej pani swoje zdanie. Chciałabym bardzo, żeby wuj nie oddał do niej Adasia. Chciałabym usunąć chłopca z pod jej wpływu, i dlatego...
— Co?
— Proszę cię o pomoc....
— Mnie? O, to niewdzięczne zadanie! Mógłbym się wujeńci narazić.
Wstała.
— Nie, nie! — mówiła gorączkowo. — Tak niewiele mi potrzeba! Weź Adasia na jaką wycieczkę pieszą, idźcie do Sącza, gdzie chcesz, ja wuja namówię, żeby pozwolił. On wam da pieniądze, osobno i ja ci dam w tajemnicy przed wujem, żeby wam na niczem nie brakowało, żebyście się na nic nie potrzebowali oglądać. Tylko siedźcie tam choćby miesiąc.
Wicio spochmurniał.
— O, tylko tyle! Jestem na usługi wujeńci — każdej chwili. Ale...
— Nie kłopocz się niczem więcej. Nigdy ci tego nie zapomnę.
— Ale czy wujeńcia sądzi, że to co pomoże?
— Najzupełniej.
Wicio poruszył wargami, jakby chciał coś powiedzieć. Powstrzymał się jednak.
— Przepadło! — rzekł z gorzkim uśmiechem. — Ten wieczór zrobił mi wwujeńci nieprzejednanego wroga.
— Zaręczam ci, że jesteś w błędzie.
Skłonił się w milczeniu i pocałował ją w rękę.

VII.

Wuj nie pozwolił na wycieczkę.
— Wicio może iść, jeśli chce, ale Adasiowi nie pozwolę. Za młody na to. Chcę go mieć przy sobie. Ma jeszcze czas na takie wycieczki. Co innego, gdybyśmy mieszkali w mieście — ale tak, tu góry i lasy, poco się ma włóczyć? Jeśli idzie o ruch — to proszę. Jeden plac tennisowy w domu, dwa w zakładzie, są konie, strzelby, mogą całymi dniami uganiać po lasach.
Pani Walerya chwyciła się tej myśli, jak tonący brzytwy. Pod pozorem, że chce urządzić w domu wieczorek z tańcami dla Helusi, zażądała dziczyzny.
— Skądże ja mamusi wezmę dziczyzny w lecie? Nie wolno strzelać!
— O, nie wolno! A panowie aż z Wiednia przyjeżdżają na rogacze co rok do Polanicy!
Tak się nazywała leśniczówka w lasach państwa Gojewskich.
— Na rogacze! to trudne polowanie! Zwierz się kryje w lasach, trzeba go szukać, tropić, to może dłużej potrwać.
— Cóż wielkiego! Zagrabińska wam będzie gotowała.
— Co ona ugotuje? Ziemniaki i ziemniaki z kwaśnem albo słodkiem mlekiem, sami nic innego nie jedzą!
— Poradzi się na to. Dam wam wódkę, zapas wędlin, parę bochenków chleba i co tam jeszcze będzie, pośle się to do Zagrabińskich, a prócz tego możecie codziennie dostać obiad, który wam Zagrabińska odgrzeje. Pobędziecie sobie w lesie, zabijecie rogacza, dwa i wrócicie do domu? Cóż ty na to, Wiciu?
— Jabym tam został choćby cały miesiąc, ale Adaś nie wytrzyma.
— O, nie wytrzymam! Zobaczymy!
— A no, załóżmy się, że nie wytrzymasz trzech dni
— A załóżmy się. O co?
— O dziesięć reńskich!
— Dziesięć fajgli? Stoi!
— Co też ty, Wiciu, mówisz! Trzy dni! Dwadzieścia pięć reńskich stawiam, nie dziesięć!
— Widzisz, nawet mamusia stawia!
— Przyjmuję!
— No, toś przegrał trzydzieści pięć fajgli! Dawaj!
— Poczekajmy, Adasiu, jak wrócimy z Polanicy.
— Jak wygram, to dwadzieścia pięć reńskich dostanie Adaś — dodała pani Walerya.
— Kiedyż pójdziecie?
— A jutro, do dnia. Niech mamusia dziś jeszcze pośle wiktuały!
Przeciw polowaniu wuj nie miał nic. Zapowiadał wprawdzie chłopcom, że o rogacza będzie trudno, ale ostatecznie — poszedł spać, zalecając ostrożne obchodzenie się z bronią.
Na drugi dzień chłopcy pożegnali się z matką i ze strzelbami na ramieniu ruszyli w góry.
Droga do Polanicy nie była ani zajmująca ani ładna. Wąska ścieżka biegła nad brzegiem strumienia górskiego, po pod zboczami gór, gubiąc się czasem wśród łach kamiennych, pozostałych po wiosennych powodziach. Tu i owdzie widać było nędzną i brudną chałupę góralską, podobną raczej do szopy niż do mieszkalnego domu. Brudne dzieci w łachmanach i strzępach bielizny przypatrywały się ze zdumieniem dwom młodym chłopcom, opędzającym się psom gwałtownie ujadającym.
Czas był piękny, niebo czyste, bez chmur.
— Jak ty sądzisz, Wiciu, zabijemy co, czy nie zabijemy?
— Alboż ja wiem?
Nie był w humorze. Idąc mruczał coś do siebie, na pytania odpowiadał niechętnie.
— O czem ty myślisz, Wiciu?
— O czem? Matki mi żal. Ty nie widzisz, że matka martwi się twoim wyjazdem do Krakowa, że chciałaby, abyś jak najwięcej z nią był, a tymczasem, ty uciekasz do zakładu i siedzisz tam całvmi dniami.
Ale Adaś roześmiał się.
— Jakiś ty niedomyślny, Wiciu! Nie rozumiem, że mamusia irytuje się tylko o panią Träncken!
— A! Tak mówisz? O panią Träncken? Czegóż mamusia chce od tej pani?
— To właśnie — niewiadomo! Mamusia jest taka dziwna... Dawniej żyła z panią Träncken w przyjaźni, mówiły sobie „ty“, ciocia Marynia bywała u nas często. A potem, ni stąd, ni zowąd...
— Ni stąd, ni zowąd?
— No, tak. Pani Träncken jest zupełnie innego usposobienia. Lubi koło siebie hałas, śmiech, wieczną krętaninę — a mamusia jest chora na nerwy, potrzebuje spokoju. Wizyty pani Träncken — męczyły ją. I tak to się urwało... Ale tatuś bywał u pani Träncken dalej, bo przecie nie było żadnego powodu do zrywania stosunków — a mamusia niechętnie na to patrzy. Ale przecie nie można wymagać od tatusia, żeby się tatuś w klasztorze zamknął. Mamusia trochę przesadza. Nie chce naprzykład, żebym ja mieszkał u pani Träncken. Dlaczego? Primo: Będę się tam często widywał z tatusiem, secundo: u pani Träncken jest znakomity kucharz, Francuz, dalej — wielki dom, można porobić znajomości, jest z kim zagrać w karty, wesoło — i dlaczego ja tam nie mam mieszkać?
— Może mamusia ma jakie powody?
— To niech powie, bo ja ich nie znam. I jakież może mieć powody?
Zrównawszy się z Wiciem, spojrzał mu bystro w oczy.
— Cóż ja mogę o tem wiedzieć! Ot, naprzykład, mamusia może o ciebie zazdrosna!...
Adaś milczał.
— Przypomnij sobie tylko, Adaś, kiedyś się urodził, mamusia była jeszcze bardzo młoda i bardzo ładna. Czy cię opuściła kiedy, choćby na dzień? Nigdy. Żyła tylko tobą. Nie potrzebuję ci chyba mówić o tem, że cię pieściła zanadto.
— Ale Wiciu! Jakżeż można tak mówić! Mamusia była młoda i ładna, ale mamusia miała dom, dzieci, nie potrzebowała szukać życia gdzieindziej.
— A pewnie! Sądzisz, że wychowanie takiego gagatka, jak ty, należy do nadzwyczajnych rozkoszy, prawda?
Adaś spojrzał na kuzyna zdziwiony.
— Nie rozumiem cię — rzekł chłodno.
— Ba, ty własnej matki nie rozumiesz! Nie rozumiesz, że skoro ona wychowywała cię przez szesnaście lat, to nie chce, by teraz obca kobieta przenicowywała cię znowu według własnego upodobania.
— To jest przyjaciółka ojca!
— A jakież ona ma do ciebie prawa w porównaniu z matką? Czemże ona jest dla ciebie przy matce? Co to znowu! Tyś powinien spełniać dziś nawet kaprysy matki, bo jeśli ona jest niezdrowa, to w znacznej części i przez ciebie! Kiedy ja nie robię nic złego. Bawię się, jak mogę, gram w tennisa, a czy gram u nas w ogrodzie, czy w zakładowym parku, to przecie wszystko jedno. A tatuś tak nie lubi jeździć sam, to przecie kawał drogi.
— Mógłbyś przynajmniej nie codzień jeździć.
— Kiedy ja się w domu nudzę.
Rozmowa urwała się.
Po kilku godzinach stanęli przed leśniczówką. Był to obszerny dom, zbudowany na stoku góry, nad strumykiem przepływającym dość szeroką kotlinę; po drugiej stronie strumienia widać było nagie stoki góry, porytej przez strumyki, do rozwartej, czarnej dłoni chłopskiej podobne.
Wysoki, opalony leśny powitał ich radośnie.
— Dobrze, że panowie przyszli, bo właśnie tropię rogacza.
— Jest ich dużo?
— Być, to one i są, tylko podejść trudno.
— A kto tu strzela, nie wie Zagrabiński?
— Strzela? Nie słyszałem!
— A myśmy po drodze słyszeli!
— A to pewnie chłopi do wron strzelają....
— Jak oni strzelają do wron, to i do „siuty“ trafią.
— O, to jabym przecie coś o tem wiedział.
Chłopcy odpoczęli chwilę po posiłku, poczem ruszyli — każdy z osobna — w las.
Las był w Polanicy młody jeszcze, gąszcz, ulubione ukrycie zwierzyny w skwarny czas lata.
Wicio zanurzył się z rozkoszą w jego wonny, ciepły cień. M usiał się przedzierać przez gęstwinę, przez krzaki, kłujące cierniami i zeschłem igliwiem, którego pełno nasypało mu się za kołnierz. Mimo, że szedł cicho i ostrożnie, kilka razy usłyszał szelest gałęzi i szybki tupot nóg — zwierz spłoszony uciekał przed nim. Kiedy wreszcie stanął na szczycie góry, podrapany i zziajany, był tak zmęczony, że ledwo stał. Usiadł w cieniu jakiegoś świerku i patrzył na dół, w kotlinę.
Góry były nieme i ciche.
Naraz huknął głośny strzał.
Wicio poznał sztucer Adasia.
Echo niby toczącej się na dół lawiny górskiej rozprysnęło się po stokach i wsiąknęło w lasy, jak w kobierzec.
— Cóż u dyabła, czyżby się natknął na rogacza? — zdziwił się Wicio.
Drugi strzał, trzeci.
Setki gromów zahuczały w kotlinie.
— O, wesoła zabawa! — myśli Wicio.
Znowu strzał i znowu.
— Chyba on barany strzela!
Młody człowiek, zaciekawiony, rzucił się na dół i w niespełna pół godziny był już przed leśniczówką.
— Ale grzmiało, słyszałeś? — wołał ucieszony Adaś. — Strzelałem do celu!
— Będziesz ty teraz widział rogacza! — sarkał Wicio.
Zgłodniali i zmęczeni zjedli na werandzie kolacyę i rozmawiali, przyglądając się widnej z daleka Babiej Górze, która przed nocą otulała się opalowej barwy mgłami.
Las spał, kiedy układali się do snu na siennikach sianem wypchanych.
— Wilgoć tu, czujesz? — zauważył przewracając się na posłaniu Adaś. — I łóżko tak trzeszczy... Psia mać, ja nie mogę spać bez materaca...
— Co byś tam dziwaczył — uspokajał go Wicio.
— Co mam dziwaczyć! Jak dostaniesz reumatyzmu, to dopiero zaczniesz dziwaczyć. O, wszystko mokre....
Budził Wicia co chwila. Niewyspani i zmęczeni wstali przed wschodem słońca — i przypomnieli sobie, że jest niedziela — strzelać nie można!
Źli położyli się na stoku górskim, na słońcu i zasnęli.
Wicia zbudził strzał.
Adaś leżał na znak i strzelał „Panu Bogu w okna“.
— Czego strzelasz?
— Bo mnie irytuje, że ty śpisz, a ja nie mogę.
Kłócąc się i nudząc ledwo doczekali się obiadu, który przyniósł umyślny posłaniec ze dworu wraz z listem pani Waleryi.
— Życzę wam szczęścia i czekam na rogacza! — pisała matka.
— Widzisz, jak to oni sobie tam żyją — mówił Adaś zajadając pieczeń — a my tu wszystko mamy odgrzewane. Co tam słychać we dworze? — pytał posłańca.
— Ano, nic, mają jutro być goście.
— O, goście, widzisz! A my tu będziemy na tych mokrych siennikach leżeli. Przykra perspektywa!
Nudził się. Narzekał, że mu nie przysłano czekolady, że odgrzewany obiad nie dobry, że niema materaców. — Na drugi dzień wstał późno i apatycznie wałęsał się po lesie. Rogacza nie było. Wreszcie zaproponował, żeby iść naprzeciw posłańca, który miał przynieść obiad.
— Pieczeń i leguminę możemy przecie zjeść na zimno — tłumaczył Wiciowi — a nie będziemy tak długo czekali.
Posłańca spotkali w połowie drogi. Zjedli obiad i Adaś postanowił wrócić do Podlesia.
— Niema sensu jeść wszystko zimne, kiedy można jeść ciepłe! — rozumował. — Chce mamusia rogacza, to niech da Zagrabińskiemu parę reńskich, on z pewnością przyniesie. Ale nam nie chce żadnego pokazać, bo niby od nas nie wypada mu brać, a wiem, że ci panowie, którzy przyjeżdżają z Wiednia na polowanie, płacą mu po dziesięć reńskich od strzału.
— Masz słuszność.
— Więc wracamy.
— Halt! Dawaj dziesięć reńskich.
— O jej! Zapomniałem o tym zakładzie! Wiciu spuść na pięć reńskich!
— Nie mogę.
— Dziesięć fajgli — to nie w kij dmuchał.
— Ha, to wracaj do Zagrabińskiego.
— Półtory mili! Dziękuję. Cóż robić!
Westchnął i sięgnął po portfel.
— I to się nazywa młody człowiek! — drwił Wicio. — Myśliwy! Dziesięć reńskich daje, byle tylko nie musiał iść na polowanie.
— Wielka rzecz! Po co mi się fatygować! A co się tyczy owych dziesięciu reńskich, jutro odbiję je sobie u pani Träncken w przeciągu pół godziny.
Słońce się kryło za wierzchołki gór, kiedy wreszcie zobaczyli przed sobą dwór podleski. Wielki, biały, krył się w cieniu ogrodu, jak jakiś ogromny sarkofag. Nad ogrodem unosiła się gęstniejąca z każdą minutą biała mgła.
Adaś stracił humor i posmutniał.
— Czujesz, jak tu zimno? — rzekł do Wicia, kiedy weszli do ogrodu.
Długą aleją leszczynową szedł naprzeciw nich jakiś smukły, wiotki cień.
— Oczywiście — mamusia! Chodzi po ogrodzie o zmierzchu, a potem dziwi się, że kaszle.
— Jużeście wrócili? — spytała pani Walerya.
Głos jej brzmiał spokojnie i równo, ale Wicio, dotknąwszy jej ręki, uczuł, że była lodowo-zimna.

VIII.

— Pani Träncken? Ależ proszę wujeńci, to chyba jest sprawą czysto osobistą. Co to ma do rzeczy. A co wujeńcia chce Adasiowi dać zamiast pani Träncken? Drugą panią Träncken. Bo czy on tam gra w pokera, czy gdzieindziej w preferansa — to w domu go niema. On się z domu rwie, bo jemu tu źle jest. I to jest rzecz zasadnicza. Mówię to dlatego, że mnie wujeńcia wtajemniczyła w te sprawy, bo widzę, że wujeńcia poomacku szuka drogi...
— Jemu tu nie może być źle. Jest przecie w domu! — odpowiedziała pani Walerya stanowczo.
— Ha, to ja się omyliłem! — urwał naraz Wicio.
— Tak, omyliłeś się — mówiła pani Walerya spokojnym, zimnym głosem. — Adaś jest dzieciak, nie zdający sobie sprawy z tego, co robi. Adaś jest dzieciak, dzieciak, dzieciak!
Głos jej się złamał, zakrztusiła się łkaniem.
Wicio podbiegł ku niej — zachwiała się na nogach.
Posadził ją na fotelu i pogłaskał pieszczotliwym ruchem po ręce.
— Wujeńciu — nie trzeba! Taka dama dumna, wyniosła, panująca nad sobą — traci wujeńcia linię. Trzeba być naprawdę konsekwentnym. Trzeba być z marmuru, a nie udawać tylko marmur, jak gipsowa karyatyda.
Ale pani Walerya już przyszła do siebie.
— Dziękuję ci, Wiciu! dziękuję. Idź spać, późno już bardzo, jesteś z pewnością zmęczony. Dobranoc.
— Nie potrzebuje wujeńcia czego?
— Nie, nie, wszystko mam przygotowane, pod ręką. Dobranoc.
Pocałował ją w rękę i wyszedł. Słychać było, jak schody skrzypiały pod jego stopami, potem zgrzytnęły zawiasy.
Cisza.
Z za drzew wypłynął na niebo księżyc. Jego białe światło pada przez niezasłonięte okno do pokoju i miesza się na błyszczącej posadzce w mdły odblask ze światłem lampy.
W ciemnym salonie świeci jedno okno zielono; hypnotyzuje panią Waleryę jak jakieś wielkie oko.
— Niepotrzebnie wmieszałam w to wszystko Wicia — myśli pani Walerya. — Nie pomógł mi, a...
Wstała i zaczęła chodzić po pokojach. Ze światła w cień, z cienia do światła...
Jest jej niewypowiedzianie smutno, pusto i zimno.
Właściwie o co jej chodzi? Adaś wrócił do domu zdrów i z doskonałym apetytem. Zaraz po kolacyi poszedł spać, ciesząc się myślą o wygodnem łóżku. Ojciec drwił z niego przez cały czas, zadowolony, że będzie miał z kim jeździć do zakładu. Był w doskonałym humorze, „kasyno“ zapowiadało się świetnie. Jutro pojadą obaj do pani Träncken.... Chwała Bogu, że pani Träncken jest w zakładzie tak blisko... Umie w dobry humor wprawić tak ojca, jak i syna.... Haha, możeby pojechać do niej z wizytą? Lepiej nie, bo mogłoby to szkodliwie w płynąć na humory panów... Pani Träncken pojedzie do miasta, Adaś też... Będzie przyjeżdżał na wakacye pokazać się matce... I znowu będzie chodził do zakładu na tennis i na karty... Wszystko w porządku.
Otworzyła okno i stanęła jak wryta.
Z niedalekiego świerku patrzyło na nią dwoje srebrnych oczu.
Potarła dłonią powieki — oczy patrzyły na nią wciąż nieruchome, nieubłagane.
Skostniała.
Śmierć, już śmierć!
Szalonym wirem przeleciały jej przez głowę wspomnienia... Z domu rodzicielskiego uwozi ją mąż i oto jadą teraz przez świat, zatrzymując się tu i owdzie przez chwilę. On walczy ze sobą i ze światem, czasem gniewem wybucha, czasem goryczą i żalem, lamie się z życiem, na czoło występują mu krople potu — a obok niego ona, otulona niby królewskim płaszczem wyszywanym w ozdobne wzory, swą rodzinną tradycyą i wpojonemi w nią przez otoczenie zasadami. Ociera mu pot z czoła, ale do walki z nim razem nie idzie, by płaszcza nie splamić, by z niego ni jednej perełki nie uronić. Przystają — tu trzeba odpocząć, tu jedno dziecko się rodzi, tam drugie... A on wciąż walczy, wciąż się łamie, ale jej się z swą męką nie zwierza:
— Mój dział cięższy — mówi — uważaj na swój płaszcz królewski.
Chciała żyć w tych dzieciach — dzieci poszły za nim.
Została sama.
I dziś....
Wstrząsa nią gwałtowny dreszcz, zimno przenika do kości, ale od okna odejść nie chce, zapatrzona w tych dwoje srebrnych oczu świecących z ciemności.
Zaśmiał się puszczyk szyderczo i załopotawszy skrzydłami, zerwał się z gałęzi.
Tylko puszczyk!
A pani Waleryi zdawało się, że to śmierć...
Zamknęła okno i uśmiechnięta pogardliwie zaczęła znowu chodzić po pokojach.
Zdawało jej się, że to śmierć...
Zdawało jej się, że była żoną, zdawało jej się, że była matką, zdawało jej się, że ma dzieci... Wszystko jej się zdawało....
Nie była niczem...
Ściągnęła się po latach pętla na jej szyi.
Jakaś dłoń przedstawia równanie i po jednej jego stronie pisze: zero!
I można było cierpieć tyle!
Bo że cierpiała, to wie na pewno, jak wie napewno, że cierpi i że cierpieć będzie całe lato i gdy przyjdzie szara, ciemna, dżdżysta jesień i gdy śnieżyca w yć będzie za oknami...
Tyle człowiek wie napewno....
— Nie wiele, nie wiele! — szepcze pani Walerya — a przecież za dużo na jedno biedne serce ludzkie, za dużo...



JESIENIĄ


I.

Śnieżkowa stała w oknie i w zamyśleniu patrzyła przed siebie.
Dzień był smutny, jesienny, wiatr szumiał i rzucał deszczem o szyby, które dzwoniły z cicha.
Okno wychodziło na mały przystanek kolejowy z czerwonej cegły, obrosły rdzewiejącym, krwawo-rudym winogradem, otoczony czarnym już żywopłotem i kilku drzewami, na których gałęziach kołyszą się zwykle zmokłe, kraczące wrony.
Gdzieś, daleko, w nieznaną przestrzeń biegną szyny plantu kolejowego, połyskujące wilgocią, jakby wysmarowane tłuszczem.
A dalej widać żółty gościniec, wspinający się na górę między szerokiemi, czarnemi polami; na samym szczycie, po prawej stronie drogi, niewielki cmentarz, okolony białym murem; po lewej, na żółtej, gliniastej wyrwie, czarna, rozłożysta sosna z podmulonemi i sterczącemi w powietrze korzeniami.
A jeszcze dalej wysokie, porosłe lasem góry, czarne dziś, niewyraźne, kurzące siwemi mgłami i wyparami...
Niebo wisi nisko nad głową, ołowiano-szare, bezbarwne, jak brudna, szara, mokra płachta.
Dwa razy na dzień z hukiem i gwizdaniem przebiega pociąg tę cichą dolinę. Czasami na gościńcu pokaże się baba jakaś, zawinięta w białą płachtę, lub chłopski wózek, zaprzężony w małe, góralskie szkapiny, toczy się na dół z zakutanym woźnicą, podskakującym nierówno na niewygodnem siedzeniu.
Nie smutek, ani melancholia, ale nieme, zdradliwe przygnębienie idzie od tych pól czarnych i zmokłych, od tych mgieł, które, zda się, zaczepiwszy o śpiczaste wierzchołki świerków, napróżno kołyszą się i miotają, nie mogąc oderwać...
Oczy pani Śnieżkowej biegną po pustych polach, hen, ku temu cmentarzowi, gdzie w wietrze drżą zeschłe, zmoczone trawki i kwiatki na małych mogiłkach.
Tam, w najtajniejszych głębiach serca, brzmi wciąż jakieś ogromnie boleśne słowo, pełne zabijającej rezygnacyi... Napróżno zagłuszać je, napróżno przerzucać myśl w krainę dziennych, drobnych zabiegów. Słychać wciąż ten nieznośny, nieubłagany szept uparty, jak mruczenie rynien pod ścianą.
Pani Śnieżkowa przechadza się po pokoju, wreszcie, usiadłszy przy pianinie, zaczyna grać jakąś bardzo starą piosenkę salonową z czasów, gdy włosy miała takie jasne, złote, a duszę świeżą, wesołą....
Zgasły, zgasły te jasne, czyste, słoneczne dni... ucichła ta pieśń, pełna szczęścia i pogody, jaką dusza drżała.
Pani Śnieżkowa przerwała i zamyślona wystukuje jednym palcem szwedzką piosenkę z jakiejś szkoły fortepianowej.
Strasznie smutna melodya płynie tak wolno, obojętnie, a tak niewypowiedzianie tęsknie.
Uderzyła niecierpliwie w klawisze i znowu stanęła w oknie.
Po policzkach jej ściekają ciche łzy, niewysychające i niewyczerpane, jak krople deszczu, spływające po szybie.
Mogiłki, mogiłki...
Bardzo źle i mizernie wygląda dziś pani Śnieżkowa, zielona, z pomarszczoną twarzą i jasno-niebieską, nabrzmiałą żyłą, która przecina jej twarz od skroni aż do policzka; owinięta czarną chustką, z oczami zmęczonemi, z pomarszczonemi powiekami, dźwigającemi się leniwie, przypomina raczej czekającą na swój koniec babcię, niż — młodą mężatkę.
Albowiem, pomimo skończonej pięćdziesiątki, pani Śnieżkowa była mężatką od dwóch lat zaledwie.
O, życie im nie ułatwiło nigdy niczego, a ta odrobina — czego? — szczęścia? — spokoju co najwyżej, opłacona była długoletniem, cierpliwem i zrezygnowanem oczekiwaniem i poniewierką.
Śnieżkę poznała przed dwudziestu laty, już będąc sama niemłodą panną; był wtedy na trzecim roku teologii, ona zaś nauczycielką prywatną. Bardzo ładną nie była nigdy, ale miała dobre serce i jak mówiono — ogromnie wiele wdzięku.
Dawniej, dawniej, dawno już temu....
Śnieżko zakochał się w niej. Przykuł ją do siebie swą wierną, cierpliwą miłością. Czuła się tak samą, a oto zjawił się jedyny człowiek, którego wszystkie myśli, cała energia życiowa skupiła się tylko na niej.
Są ludzie, do których życie ma jakieś uprzedzenie, nie chce ich znać, toleruje ich na jakichś podrzędnych stanowiskach, odrobinę zadowolenia każąc im okupywać ciężką i jałową pracą nie dla siebie nawet; podporządkowuje ich swym prawom, nie robiąc dla nich nigdy żadnych wyjątków, przeciwnie, mierzy ich najsurowszą miarą, a sądzi bezwzględnie, bez miłości i przebaczenia.
Do takich ludzi należeli Śnieżkowie.
Ich miłość nie była radosnym hymnem ludzi, którzy, kochając, dostają skrzydeł u ramion, nie była roześmianą sielanką tych, którzy dla cichego szczęścia wyrzekają się rozkoszy hucznego świata i świetnych obietnic życia. Wyznawszy sobie swe uczucia, postanowiwszy urządzić sobie życie według swej woli, musieli przedewszystkiem trzeźwo i dokładnie obliczyć swoje siły. Bo już mieć swą własną wolę było z ich strony zuchwalstwem.
Obmyślili tedy plan najprostszy, a zarazem najtrudniejszy.
Śnieżko, nie czując powołania do duchownego stanu, postanowił wystąpić z seminaryum, a ponieważ nie miał środków na dalsze kształcenie się, musiał utrzymywać się z guwernerki tak długo, pókiby nie znalazł gdzieś lub nie wysłużył sobie jakiejś skromnej posady, lub pókiby nie zebrali jakiegoś kapitaliku.
Spodziewali się może, że będą się mogli częściej widywać, że będą mieszkali w sąsiedztwie? Los rzucał nimi po odległych kątach kraju, ciągle gdzieindziej. Widywali się raz na rok, na Boże Narodzenie. Siadali wówczas w kącie i trzymając się za ręce, układali plany, wykonalne w dalekiej przyszłości, lub może — nigdy.
Smutne to było narzeczeństwo.
Kto inny starałby się wziąć od życia przynajmniej zaliczkę, rzuciłby się na oślep w wir, w zamęt i wydarłby coś dla siebie, albo, zbuntowawszy się, grałby „va banque“ i zginąłby zgnieciony przeznaczeniem, z mściwem, wyzywającem „veto“! na ustach. Ale oni, którzy siadali zawsze na szarym końcu, wiedzieli, że muszą przedewszystkiem czekać.
Po latach, gdy jej jasne, złote włosy zaczęły przybierać barwę popiołu, a zawsze czarne wąsy Śnieżki robiły przy jego wyłysiałej czaszce wrażenie czernionych i nienaturalnych, rzuciło im w reszcie życie marną jałmużnę.
Dzięki wpływom swego ostatniego chlebodawcy, bogatego właściciela dóbr, dostał Śnieżko posadę nauczyciela ludowego w niewielkiem, górskiem miasteczku.
Była to nędzna, wiecznie zabłocona dziura, której jedynem ożywieniem były tygodniowe jarmarki, kończące się zwykle kilkudziesięciu małemi łub jedną ogólną bójką. „Inteligencyi“ było niewiele. Ksiądz, doktór, poczta, kilku oficyalistów prywatnych i dwór.. Wyjąwszy dwór, gdzie Śnieżko był nauczycielem, nigdzie nie bywali. Pędzili życie ciche, rozkoszując się spokojem, który osiągnęli po tak długiej tułaczce.
Młodą parą o siwych włosach zrazu bardzo się zajmowano, ale Śnieżko cieszył się zbyt wielkim szacunkiem, aby ktoś mógł sobie pozwolić na złośliwe przycinki w jego obecności, o dziesięć zaś lat starsza od niego Śnieżkowa znosiła wszelkie złośliwości z taką uległością i tak naturalnie, że zostawiono ją wkrótce w spokoju.
Materyalnie powodziło im się stosunkowo nieźle. Pracowali oboje, a potrzeby mieli małe.
Śnieżkowa grywała na fortepianie, szyła, dawała lekcye na leśniczówce, zajmowała się gospodarstwem, Śnieżko zaś, o ile nie był zanadto zmęczony, oddawał się swojej ulubionej pracy.
Było w nim coś z poety. Ogromnie kochał świat, słońce, jasne dni, las, niebo i dzieci, których tyle wychował przez całe życie. Spędził je przecie prawie całe między temi nierozwiniętemi duszami, w których było wprawdzie nieraz wiele zamętu, ale które zawsze są czyste i szczere.
A prócz tego uwielbiał starą Grecyę z jej bohaterskiemu walkami, z jej inteligencyą naiwną, żywą, a tak subtelną, z tą intuicyą niezawodną ludzi dobrej rasy o zdrowych instynktach. Radby był nieba przychylić swoim wychowankom — ale nieba greckiego, o błękicie gorejącym, przepojonym złotem słonecznem, nieba, pod którem musi się myśleć swobodnie, pięknie i szlachetnie.
Więc, pieszcząc duszę najczystszemi maksymami szlachetnej greckiej filozofii, układał i pisał książkę o wychowaniu — gdzieby dzieci były, jak kwiaty, wygrzewane promieniami miłości całego społeczeństwa. Nie myślał o żadnej reformie społecznej, marzył tylko poemat, pełen serdecznej, tkliwej miłości człowieka, który zakochany jest w pięknej myśli.
Jeśli kiedy życie zmąciło jego duszę, dolawszy do niej żółci i goryczy, to męty dawno już osiadły, a wykwitać poczęły między niemi drobne, świecące kryształki.
Ale dzieło szło naprzód bardzo powoli i nazwać by je można było raczej pamiętnikiem cichych marzeń, niż książką, któraby miała na celu rozwinięcie jakiejś idei.
I tak szły lata cicho i niepostrzeżenie.
Dwa małe zaciszne pokoje.
Stare, tanie sprzęty, stół, kilka krzeseł, kanapka, fotel na biegunach. Na ścianach poczerniałe fotografie ludzi obcych — tak Śnieżko, jak i Śnieżkowa byli sierotami — ludzi, którzy dawno już zapomnieli o ich istnieniu i rozbiegli się po świecie; a przecież myśl chętnie przebywa między nimi, przypominając dźwięk dawno niesłyszanych głosów, śmiechów, odtwarzając charakterystyczne ruchy, nawyknienia, sposób mówienia. Czasami zdaje się Śnieżkowej, jakby przed oczami miała fotografie dawno pomarłej i ukochanej rodziny. Tu, między nimi, zbiegły jej najpiękniejsze lata, pełne nadziei, szczęścia i radości, tu, między nimi, wyblakłe, jak ich twarze, trzepoce się wspomnienie odległej młodości. Ach, cóż za cudne, czarowne, a tęskne dzisiaj słowo! Młodość! Nie wrócą nigdy już jasne dni, jak nie wrócą nigdy te miłe, kochane twarze.
— Czyż już tak dużo bezpowrotnie minęło? — pytała się pani Śnieżkowa.
I oczy jej błądzą po otaczających ją przedmiotach.
Gdzie spojrzeć, wszędzie ślady dawnej troski o dni dzisiejsze. Jak jaskółka, przyniosła z sobą do gniazda najmniejszą rzecz z daleka. Te wszystkie serwety, kapy, poduszki i poduszeczki, wszystko, poczynając od rzeczy najniezbędniejszej, a skończywszy na drobnostkach, jakich potrzebę tylko zapobiegliwa gospodyni przewidzieć może — toć to przecie owoce jej długoletniej pracy, w chwilach, ukradzionych spoczynkowi lub codziennemu zajęciu, toć to pamiętnik jej tęsknot, wyczekiwania i niewyczerpanej cierpliwości, tkliwa i smutna historya jej miłości. Najmniejsza drobnostka jest poematem, sonetem miłosnym, do którego zrodzenia trzeba było więcej uczucia, niż do napisania tomu erotycznych wierszy. I oto owoce jej życia, jej cierpienia, jej tęsknoty... poduszki, poduszeczki, serwety, serwetki! Oto marzenia długich wieczorów zimowych, spędzonych w obcych domach, przy cudzych stołach, cudzych lampach, między obcymi i ludźmi, przed którymi nigdy nie można było serca otworzyć. Jej dom, jej stół, jej lampa były tylko w jej duszy... długie, długie lata!
Biedna to ofiara — lecz życie nie dało więcej.
Ona... ona mu ją niosła sercem, pełnem miłości i uwielbienia... lecz cóż mu dać może? Czy może mu dać wdzięki młodości, zapomnienie, rozkosz upajającą i tę prawdziwą, zupełną miłość? Czy mogła mu dać tę miłość, przez którą widzi się świat, jak przez tęczę?
Straszny ból, straszny lęk!
Oto codzienna karm jej duszy, oto myśl, z którą zasypia i z którą się budzi.
Stracić go, znaczy — stracić siebie. W nim jest cała tęsknota i cała miłość jej życia, myślą o nim żyła tyle lat, że dziś bez niego żyćby już nie mogła. Dziś życie swoje czerpie tylko z niego, lecz brak już sił, aby go módz oplątać, aby módz brać z niego tę energię do życia potrzebną, brak sił, brak sił...
Zmódz się raz jeszcze.
Każdy dzień kradnie jej coś podstępnie! Jak skąpiec nad swym skarbem, tak ona musi czuwać nad sobą i nad nim. Każdy okrzyk zachwytu, jaki on wyda na widok zachodzącego słońca, rozkwitłej róży, lub dnia pięknego, jest jej stratą, jej szkodą. Każde uczucie, które nie ona w nim wzbudziła, dowodzi, że o niej zapomniał.
A kwiaty są tak cudne, a dni pogodne, takiej harmonii pełne, a promienie słoneczne tak złote i ciepłe, a oczy pięknych kobiet tak głębokie i świecące, a życie takie jasne, barwne!
Czyż on, patrząc na jej włosy, może widzieć w nich blask promieni słonecznych i gorący połysk złota?
Czyż może, patrząc w jej mętne już dzisiaj i szklane oczy, tonąć w nich, jak się tonie wzrokiem w niezgłębionym błękicie pogodnego nieba?
Czyż na widok zwiędłej czerwieni jej warg może zapomnieć o królewskiej purpurze rozkwitającej róży? Lub w bezbarwnem, pustem brzmieniu jej głosu słyszeć drżący siłą i śmiechem dźwięczny głos młodości?
Tyle złodziei!
Chytrze wyskakują na nią z za węgłów, czają się w rowach, za krzakami, drą na niej suknie, kłują tryumfalnym chichotem... a ona biegnie po kamienistej, mokrej, śliskiej drodze, przewraca się, dźwiga, potyka i znów biegnie, coraz już słabsza...
Coraz mniej sił, coraz mniej sił... Dokąd tak biegnie?
Zmierzchało się.
Nie widać już cmentarza, ani gór, tylko gościniec, niby jasne pasmo, i opuszczony, cichy przystanek pod oknami.
Na górze, na pierwszem piętrze, jęknął jakiś pasaż, wyszarpnięty gwałtownie z fortepianu, a potem kroki szybkie, równe, nerwowe.
Śnieżkowa przyszła do siebie.
Obtarła oczy.
— Doktór już wrócił. Jasia tylko co nie widać.
Wyszła do kuchni; kazała nastawić samowar i znowu stanęła w oknie.
Te kroki! Słyszy je już od dwóch lat. Ten człowiek, tam, na górze, goni, jak zwierz po klatce.... wódkę pije, jęknie na fortepianie i znów goni... czasami tylko gra, jakby w muzyce duszę chciał utopić... nieraz nocami całemi... bez odpoczynku.
— Późno już... ciemno... czemu Jaś nie wraca.... może go pociąg przejechać... chodzi zawsze plantem....
Przypomniała sobie, że o tej porze żaden pociąg tędy nie szedł... Mimoto ogarniał ją coraz większy niepokój.
Przycisnąwszy twarz do chłodnej szyby, wbiła oczy w zmrok zapadającego wieczoru.
— Nie śpieszy mu się, nie śpieszy.... i pocóż? Czyż on może ją kochać tak, jak dawniej... jakby dawniej mógł? Czy może? A ona przecież... ona jest już stara... Ale on?
— A gdyby....
Plantem kolejowym szły dwie osoby.
— Jaś i...
Serce zaczęło w niej bić gwałtownie, pędząc do głowy całe fale krwi... wstrząsnął nią jakiś kłujący ból...
— Pani Helena!
Poznała ją mimo ciemności. Widziałaby ją nawet, gdyby jej oczy ręką zasłonięto, przeczułaby!
Osunęła się na krzesło, stojące pod oknem i zakryła twarz rękami.
Słychać było, jak Śnieżko otwierał przeraźliwie skrzypiącą bramę domu. W szedł do pokoju.
— Cóż... tu ciemno? — rzekł półgłosem do siebie.
Automatycznym ruchem człowieka, robiącego kilka lat codziennie to samo, rozebrał się i powiesił płaszcz na wieszadle przy drzwiach.
Zaświecił zapałkę i zapaliwszy lampę, spostrzegł żonę, siedzącą pod oknem.
— Pociemku siedzisz? Zęby cię ciągle jeszcze bolą? Dlaczego nie poprosisz doktora, żeby ci co zapisał?
Usiadł na fotelu na biegunach, obtarł zmoczone wąsy i rozcierał zmarznięte ręce. Lampa, przysłonięta abażurem z zielonej bibuły, rzucała jasne światło na stół, pokryty czystym, kolorowym obrusem; reszta pokoju pogrążona była w półmroku.
— Nie masz pojęcia, co za pluta na dworze. Istotnie, trudno uwierzyć, aby ktoś w taki czas wychodził z domu... a jednakże są ludzie, są, którzy dziś nie mają dachu nad głową. Jak to być może? — pyta się człowiek sam siebie. Nieszczęście ludzkie jest bezdenne.
Śnieżkowa milczała.
Śnieżko zapalił papierosa i zamyślił się, zapatrzywszy się w płomień lampy.
— Gdzie gazeta? — spytał po chwili.
— Na stole w twoim pokoju.
Śnieżko przyniósł sobie dziennik.
— Czy doktór jest w domu? — spytał, siadając znowu w fotelu i rozkładając gazetę.
Śnieżkową zirytował jego spokój.
— Skądżeż ja to mam wiedzieć? — odpowiedziała niechętnie. — Chodzę do niego, czy co?
— Więc nie wiesz? — rzekł bezmyślnie Śnieżko, zaczytany w dzienniku.
Przez chwilę panowało milczenie.
Śnieżkowa patrzyła na spokojną, pogodną twarz męża, na jego połyskującą w cieniu łysinę, na chudą, długą rękę, którą machinalnie kręcił wąsa. Zupełnie spokojny. Nietylko, że nie czuje jej męki i utrapienia, ale nawet nie poczuwa się do żadnej winy.
— Sam wracałeś? — spytała nagle nieswoim, drżącym głosem.
— Co?
Zaczerwieniła się i milczała. Trudno jej było powtórzyć pytanie.
— O co się pytałaś? — mówił Śnieżko, składając dziennik. — Nie. Podprowadziła mnie pani Helena.
— Dziwna pora do przechadzki, zwłaszcza z obcym mężczyzną...
Czuła, że nie powinna była tego mówić, ale nie mogła zapanować nad sobą.
Śnieżko spojrzał na nią niechętnie.
— Migrenę dziś ma i wyszła się przejść, — rzekł spokojnie, — a już ja chyba obcym nie jestem.
— Nie wiem, jakie stosunki łączą cię z panią Heleną, w każdym razie jest wdową i powinna na siebie uważać.
— Zapominasz, Zosiu, że ja jestem żonaty — uśmiechnął się Śnieżko.
— Bóg wie, kto z nas o tem zapomina!
— Zosiu, Zosiu! Nie wstyd ci?
Widział, jak skulona na krześle drżała, zasłonięta chustką, tak, że nawet twarzy jej nie było widać.
— Doprawdy, nie rozumiem, skąd ci podobne myśli do głowy przychodzą, — mówił łagodnie, — Cóżem to ja, młodzik jaki, Don Juan, rozbójnik salonowy? Nie byłaś o mnie zazdrosną przez tyle lat naszego narzeczeństwa, kiedy byłem i daleko od ciebie i młodszy. A dziś? Czybyś tak ty chciała mnie łysego dziada, gdybyś była młodą panną lub piękną wdówką? Widzisz, gdybyś ty sama spisywała wszystkie podejrzenia i gdyby im tak kto uwierzył, pomyślałby, że nasze, a zwłaszcza moje życie, to jeden wielki romans... A tu, ot, dziura górska, że nawet pomówić niema z kim, i lekcye, lekcye, lekcye.
Głos jego brzmiał nieszczerze, mimo, że naumyślnie silił się na swobodny ton. Długi czas ignorował te wybuchy zazdrości, sądząc, iż w ten sposób najlepiej od nich żonę oduczy. Niejednokrotnie chciał rozmówić się z nią rozsądnie. Powstrzymywało go od tego jakieś dziwnie upokarzające uczucie. Żal mu się jej robiło i pomijał sprawę milczeniem.
Nie odpowiadała.
— Powiedz mi, Zosiu — rzekł po chwili — czy naprawdę masz tak słabe wyobrażenie o mojej miłości dla ciebie, uczciwości? Czy nie zdołałem cię jeszcze przekonać całem życiem mojem? Czy istotnie wyobrażasz sobie, że ja tak czuły jestem i chciwy na wdzięki innych kobiet? Że ja, człowiek uczciwy, ale ot, guwerner, nauczyciel ludowy, zdolny byłbym do utrzymywania pokątnych stosunków — grzech powiedzieć — z taką damą, jak pani Helena, bogatą, piękną, w kwiecie wieku, której dzieci uczę już od lat i której świętej pamięci mężowi zawdzięczamy oboje nasze dzisiejsze szczęście?
Słowo „szczęście44 dziwnie brzmiało w jego ustach.
Śnieżkowa poruszyła się na krześle, chciała coś odpowiedzieć; w tej chwili zapukał ktoś do drzwi.
— Czy można?
— Doktór Bryl.... — muszę się ubrać.
Śnieżkowa wybiegła do drugiego pokoju.
Śnieżko podszedł ku drzwiom.
— Sługa doktora... proszę dalej...
— Nie będę państwu przeszkadzał? Znudziło mi się już w mojem kawalerskiem mieszkaniu.
— Bardzo nam będzie miło... może wódeczki? Doktór się zapewne wytrząsł na wozie... Cóż nowego?
— Nic nadzwyczajnego. Tyfus nagminny w Żegocinie.
Już i w Żegocinie? Słyszałem, że w Słonem! W ręce pańskie.
— To się przecież nie da ograniczyć — mówił Bryl, biorąc kieliszek z ręki Śnieżki. — Jestem przekonany, że bylejaki cudotwórca-szarlatan więcejby tam pomógł odemnie, boby przynajmniej może kogoś ubawił. Naturalnie, woła się wójta, wydaje się odpowiednie rozporządzenia... Ale ci ludzie rozporządzeń moich trzymać się nie myślą, a następnie i nie mogą, choćby chcieli... O, znakomita wódka!
— Może jeszcze jeden?
— Z przyjemnością... A wkońcu, wracając do tematu: cóżby człowiek był wart, gdyby nie pracował nadarmo? Dobry wieczór! — zwrócił się do wchodzącej pani Śnieżkowej. — Nie bierze pani za złe staremu kawalerowi?
— Ależ przeciwnie, za złe brałam, że się doktór nie pokazuje... Możnaż to tak od sąsiadów stronić? Niechże pan siada, w tej chwili podam herbatę.
Służąca wniosła samowar; Śnieżkowa zaczęła się krzątać.
— Co nowego we dworze? — pytał Bryl. — Zdrowi?
— Dzieci zdrowe. Pani Helena miała dziś migrenę.
— To powietrze tak działa... brak słońca, wilgoć... a panna Henryka?
— Zdrowa, wesoła, jak zwykle.... W tych dniach wyjeżdża do Szwajcaryi... Pani Helena odwozi ją.
— A pan nie wyjedzie nigdzie tego roku, doktorze? — spytała Śnieżkowa.
— Nie. Rezygnuję. Jestem, jak to, mówią „Europamude“. Nie należy do przyjemności, być ciągle przejezdnym, witanym jedynie przez hotelarzy, kelnerów i portyerów. I cóż tam można zobaczyć? Świat z okna wagonu...
— „Viatores sumus“.
— Gdzieżtam! Wcale nie „viatores“. Jesteśmy, Jak drzewa wrosłe w ziemię. Dawniej wyjeżdżałem. Znam całą Europę.... nibyto... a prawdę mówiąc, w domu czuję się tylko tutaj. W cale sobie tego nie zazdroszczę... ale, cóż robić?
— A stęka doktór zawsze, a narzeka! „Północ“, „wilgoć“, „mgła“, a tymczasem...
— To też ja bynajmniej nie twierdzę, aby mi tu było dobrze. Niech Bóg broni. Przeciwnie, czuję się bardzo nieszczęśliwy, chory. Ale cóż robić! Palmy rosną na południu, na północy krzywe, karłowate wierzby i sosny. Ja jestem taką wierzbą...
— I nie wstydzi się to pan, młody człowiek, wygadywać takie rzeczy! — mówiła Śnieżkowa, podając mu filiżankę herbaty. Źle pan żyje, ot, w czem rzecz.
— Jakto źle?
— Po nocach pan nie sypia, w staje pan późno, nigdzie pan nie bywa, ani w sąsiedztwie, ani na polowaniach... Możnaż to nazwać chrześcijańskiem życiem?
— Nie wiem. A cóż ja mam właściwie robić?
— Ożeniłby się pan.
— O — że — nić?
Bryl pokiwał sceptycznie głową.
— Myśli tej nową nie nazwę i uwierzy mi pani chyba, gdy powiem, że się nad tem przedsięwzięciem zastanawiałem. Żenić się z nudów? To wysoce ryzykowne. I ostatecznie, czy człowiek jest po to, aby się prędzej, czy później żenił?
— Więc cóż ma robić?
— Tak, co ma robić? — powtórzył Bryl, patrząc na nią oczami tak beznadziejnie znudzonemi że, spojrzawszy w nie, straciła naraz wątek myśli!
Śnieżko patrzył ciekawie na jego ostrą, bladą twarz, z długim, cienkim, garbatym nosem i trochę skośnemi, kociemi oczyma. Widać w niej było wyraz niewypowiedzianej nudy i znużenia.
— Czy pan zawsze był taki?
— To znaczy, czy się zawsze nudziłem? Nie. Dawniej miałem dużo dobrej woli, brałem wszystko za dobrą monetę, twierdziłem, że życie jest ogromnie ciekawe i zajmujące.
— I zwątpił pan?
— Nie. Nabrałem pewności. Oto niema na co czekać, niema się czego spodziewać.
— Musiał pan dużo przejść — odezwała się Śnieżkowa.
— Właśnie przeciwnie, proszę pani, nic nie przeszedłem.
Nastała chwila milczenia.
— Czy Bryl mówi szczerze, czy też pozuje? — myślał Śnieżko, pijąc herbatę i paląc papierosa. — Dlaczegóżby miał pozować? Zapewne, niema się czego spodziewać od życia. Jestto przecież szablon, który zapełnić musi człowiek sam.
Myśl ta zrobiła mu pewną przyjemność.
Wiatr dął na dworze coraz straszniej...
— Aha! byłbym na śmierć zapomniał! — zawołał naraz Śnieżko. — Przecież pani Helena kazała mi zaprosić pana na jutro na herbatę, popołudniu. Panna Henryka w tych dniach wyjeżdża... Panie się skarżyły, że pan o nich zupełnie zapomina. I my mieliśmy być oboje, tylko nie wiem, jak tam Zosia z zębami, czy będzie mogła.
— Zdaje mi się, że będę mogła pójść! — rzekła sucho Śnieżkowa.
— To i chwała Bogu!
— Taki rad jesteś z tych zaprosin?
— Nie, tylko przykroby mi było zostawić cię samą w domu.
Twarz pani Śnieżkowej wykrzywił jakiś bolesny grymas.
W tej chwili uderzył wicher w okna. Dom cały zatrząsł się, szyby zaczęły dygotać; zdawało się, jakoby tysiące potępieńców wyjącym korowodem obiegały dom, krzycząc z rozpaczy, wściekłości i zgrozy.
Pani Śnieżkowa wzdrygnęła się.
— Boi się pani?
— Dawniej się bałam. Nie lubię takiej wichury.
— Człowiekowi się zdaje, że ktoś puka w okno, że widać w niem jakieś przerażone twarze o pałających oczach...
— Czem pan żyje, panie doktorze? — spytał znienacka Śnieżko.
— A pan?
— No, mam pracę, którą lubię... żyję mym dniem powszednim... a czasem myślę o moich greckich filozofach.
— Widzi pan, sny, sny, marzenia. Ja też, chcąc mieć spokój, kładę się na kanapie i wyobrażam sobie, że nie istnieję... Jestto rzecz dość trudna, ale przy sprzyjających, jak je tu mam, warunkach, i przy pewnej wprawie, z czasem przychodzącej możliwa — et!
Machnął ręką i zapaliwszy papierosa zamyślił się głęboko.
Znudziły go sofizmatyczne koziołki i blaga, którą się chciał rozerwać, bo w gruncie rzeczy myślał, jak inni ludzie, a właściwie, jak inni, nie myślał nic... Od kilkunastu lat...
I naraz znowu zatęsknił za swojem kawalerskiem mieszkaniem z głuchą, starą Małgosią i z czarnym kocurem, z porozrzucanemi wszędzie zeszytami „Panoramy“, „Nu au Salon“ i „Mes Modeles“... Męczyły go bezbarwne głosy tych ludzi, denerwowały patrzące ze ścian poczerniałe fotografie, bezbarwne, jak ich życie, szczerzyło na niego pożółkłe zęby klawiatury stare pianino i irytował mały zegar ścienny, tykający w szybkiem, przyspieszonem tempie.
— Biedne życie.
Wstał.
— Dobranoc państwu.
— Już pan idzie?
— Zmęczony jestem, zdenerwowany... ta jesień..
Chciał powiedzieć: łamie wszystko we mnie, rozsypuje w łzy, — ale wstydził się.
— Od tej wilgoci...
Urwał.
Chciał powiedzieć: Dusza rdzewieje — ale powstrzymał się w porę, ukłonił i wyszedł.


∗             ∗

Po wyjściu Bryla Śnieżko w stał i paląc papierosa, zaczął chodzić po pokoju.
W ciepłe dnie wychodzili zwykle na przechadzkę; podczas słoty lub w zimie wieczory spędzali w domu, on chodząc po pokoju i paląc papierosy.
W takich chwilach Śnieżko, w towarzystwie zwykle nieśmiały i małomówny, ożywiał się. Opowiadał żonie swe spostrzeżenia, analizował wspomnienia i tak pomału, cedząc niejako życie przez swoje rozumowanie, otrzymywał jego istotną treść. Puste pozorne i podobne do siebie wypadki dzienne nabierały w oświetleniu jego rozumowania życia i barw, ludzie zdradzali się ze swemi namiętnościami, zamiłowaniami i skromne mieszkanie Śnieżków zmieniało się w ten sposób w jakąś dobrze skrytą lożę, skąd, niewidzialni dla nikogo, przyglądali się dramatow i życia ludzkiego.
Oboje lubili nad wyraz tę chwilę wieczorną, w której, odpoczywając po jednostajnych trudach powszedniego dnia i nie myśląc o przebytych cierpieniach, mogli się oddać wspomnieniom i spokojnemu rozpamiętywaniu wypadków. Jak się rozumieli! Słowa w ustach Śnieżki nabierały nowego znaczenia, innego życia, im obojgu tylko zrozumiałego; niektóre wywoływały żywszą dyskusyę, inne ruch zniecierpliwienia ze strony pani Śnieżkowej, do niektórych uśmiechali się, jak do starych znajomych. Było to, jakby otworzyli szkatułkę z pamiątkami, wydobywając z niej to zaschłe kwiaty, to wyblakłą już wstążeczkę, to medalionik, to ćwiartkę zapisanego papieru... było życie, było, bo są wspomnienia...
Zwłaszcza dla Śnieżki były te chwile niezmiernie drogie. Stały mu się niezbędnie potrzebne do życia. On musiał mówić.
— Niektóre rzeczy domagają się wyjaśnienia! — tłómaczył. — Nie każdy czyn człowieka jest tylko mimowolnym odruchem, spowodowanym przez nacisk życiowy. Życie może sobie dyktować swoje warunki — rzecz człowieka jest rozpatrzyć je i wybrać między niemi, kierując się w wyborze rozumem i uczciwością. Każde postanowienie człowieka, zapatrującego się w ten sposób na życie, wykwita tedy z jego duchowego stanu, ze zrozumienia samego siebie i z własnych istotnych potrzeb. Bo trzeba koniecznie zbudować sobie jakąś własna harmonie.
rozciągającą się przez rzeczy małe i drobne na cały wszechświat, od kwiatów i chrząszczyków na ludzkość i całą jej kulturę.
Śnieżko, który w młodości zajmował się trochę literaturą, zbudował sobie swój własny system estetyczno-filozoficzny, o charakterze poniekąd literackim. Owo „rozciąganie harmonii na wszechświat“ nie było niczem innem, jak usprawiedliwieniem widzenia rzeczy niekoniecznie takiemi, jakiemi one były, ale jakiemi je chciała widzieć jego wyobraźnia. Ostatecznie marzycielstwo jego było nieśmiałe i niewinne. Nie zwierzał się z niem nikomu, a ta troszkę literacka domieszka była mu szczególnie miła, jako echo młodości, która, w najcięższych warunkach spędzona, zostawia zawsze wspomnienie dni tak jasnych, jakich drugi raz w najszczęśliwszem nawet życiu doczekać się nie można.
— Jaki dziwny jest ten doktór! — mówił Śnieżko, chodząc po pokoju. — Niby-to ogromnie apatyczny, znużony, niby-to mu się niczego nie chce, a ileż on energii i wysiłku umysłowego wkłada w swoje paradoksy! Ten inteligentny i wrażliwy człowiek, umysł taki ruchliwy i błyskotliwy, skarży się na pustkę życiową! Co to znaczy: pustka? Niema pustki w naszym świecie.
Pani Śnieżkowa nie słuchała. W ciśnięta w kąt kanapy, otulona chustką, zapatrzona w płomień lampy, myślała zupełnie o czem innem. Napróżno starała się dojść prawdy, napróżno jasno i trzeźwo chciała sobie wszystko uświadomić. Cóż w tem nadzwyczajnego, że mąż jej szedł z panią Heleną? Pani Helena miewa często migreny, a ona, Śnieżkowa, z własnego doświadczenia wie, jaką ulgę sprawia cierpiącemu wilgotny wiatr, chłodzący czoło, i zmrok, zacierający wszystkie kanty i krzyczące barwy przed znużonemi oczyma. Wszakże Jaś od pięciu lat zna panią Helenę, znał jej męża, którego staraniom zawdzięcza to miejsce, którego dzieci wychowuje. I istotnie, nie można posądzić tej pięknej i szlachetnej pani, ani Jasia... ani pięknej wprawdzie, ale młodej, nie zepsutej panny Henryki... Czemuż jednak na myśl o tem zaczyna jej serce bić nierówno? Gdzież prawda? — Przemyka się przez palce, jak woda.
Czy może posądzić Jasia lub którąkolwiek z tych pań? Tak albo nie?...
Serce pani Śnieżkowej bije gwałtownie, ale pani Śnieżkowa, zebrawszy przemocą resztki pierzchającego rozsądku, odpowiada sobie: nie!
Nie!
Brzmi to teraz silnie i stanowczo w jej głowie.
Ale ona czuje, że mimo wszystko jest tu jakiś bolący punkt.
Co to jest?
Obie panie są tak piękne... tak dobre i inteligentne... mają takie wykwintne toalety... w tej pełnej komfortu i dobrobytu atmosferze...
Wielu ludziom na myśl nawet nie przyjdzie, że można pędzić takie wiecznie świąteczne życie, pełne obietnic subtelnych rozkoszy, nieprzeczuwanych wrażeń...
Nie, nie puści tam Jasia samego! Pójdzie, choćby zęby nie wiem jak bolały!
Śnieżko stoi przed nią i wykłada jej coś, gestykulując rękami i uśmiechając się do niej.
— Jasiu! — szepce pani Śnieżkowa.
— Co takiego?
Patrzy na nią, zdziwiony, ale uśmiech nie znika z jego twarzy.
— A gdybym ja jutro iść nie mogła, tobyś poszedł?
Ten jego uśmiech!
Jak kopnięty znienacka pies, podtuliwszy pokornie ogon pod siebie, pełza i znika gdzieś w czarnych otchłaniach źrenic.
— Zosiu, — mówi z niechęcią Śnieżko, — przecież nie wypada inaczej. Jestto coś w rodzaju nieoficyalnego pożegnania. Panna Henryka wyjeżdża na rok, pani Helena na miesiąc... A jeśli bez ciebie mogę chodzić na lekcye...
Pani Śnieżkowa kiwa smutno głową.
Wiedziała!
I znowu z oczu jej tryskają łzy.
— Zosiu, Zosiu! Serca nie masz! Czy nie widzisz, jak mnie to wszystko męczy? Pocóż sama siebie tak dręczysz? Skądże to? Mój Boże, mój Boże, sama jesteś wrogiem naszego szczęścia, zatruwasz najpiękniejsze chwile...
Z jakim lękiem spojrzała na niego!
Usiadł koło niej i wziąwszy ją za ręce, zaczął mówić łagodnie, pieszczotliwie, jak do dziecka:
— I czy to warto, Zosiu? Dwie trzecie życia mamy za sobą. Co nam zostaje? Nie mamy dzieci, rodziny. Musi nam wystarczyć nasz spokój. To cały nasz skarb, całe nasze szczęście, te spokojne i pełne wzajemnej ufności nasze serca... Pomyśl, każdy dzień jest dla nas wielkim darem boskim... powinien nam być wielkiem świętem, bo pozwala o dzień dłużej rozkoszować się naszem szczęściem... a ty sama zrzekasz się tego wszystkiego...
Objęła go za szyję i płacząc przytuliła się do niego.
— Nie opuszczaj mnie, pamiętaj, nie opuszczaj mnie! Tak się boję! Ty nie rozumiesz... nikogo nie mam, prócz ciebie... cóż bez ciebie pocznę...
Wypłakała się i uspokoiła.
Namówił ją, aby się położyła i wyszedłszy do drugiego pokoju, usiadł za stołem.
Otworzył ukochanego Platona i pogrążył się w czytaniu. Po jakimś czasie przerwał i zamyślił się głęboko. Powoli, powoli zaczął kiwać przecząco głową...
Ale w tej chwili, jakby złapawszy się na gorącym uczynku, zmieszał się i z trwogą obejrzał się dokoła.
Naraz na górze odezwał się cichy, jękliwy ton i rozsypał się w pasaże wyjące, przerażone, jakby strachem gnane...
To doktór Bryl grał w późną noc jesienną...
Wicher, wyjąc, rzucał deszczem o szyby, które drżały, jak pierś ludzka, targana łkaniem.
Pani Śnieżkowa przewraca się na łóżku i z trwogą patrzy w czarną noc...
Widma i mary, widma i mary!


∗             ∗

Kiedy doktor Bryl, spóźniwszy się z powodu jakiegoś chorego, przyszedł do dworu, towarzystwo siedziało już przy podwieczorku.
Pani Helena przywitała go ze zwykłym sobie, życzliwym uśmiechem i wskazała mu miejsce obok pani Śnieżkowej, naprzeciw panny Henryki. Doktór, który we dworze bywał częstym gościem, usiadł, i, uczuwszy naraz apetyt, zabrał się w milczeniu do jedzenia.
Pani Helena była trzydziestoośmioletnią piękną brunetką o wielkich, gorących, czarnych oczach i pełnej, różowej twarzy, wśród której, jak kwiat, widniały mięsiste, purpurowe wargi. Poprawiając coś dość dużą, bardzo białą ręką u kołnierza, przechyliła na lewe ramię głowę, obciążoną niesłychanem bogactwem czarnych, połyskujących włosów, i, uśmiechając się, przysłuchiwała się rozmowie.
Panna Henryka miała ręce i usta laleczki porcelanowej, rysy twarzy bardzo regularne, włosy ciemne, mieniące się pod światło, a oczy fiołkowe, czasem migotliwie jasne, czasem złotawe, złe oczy kapryśnej rusałki. Mimo zupełnie równe i poprawne ruchy, mimo nienaganną fryzurę i popielatą angielską bluzkę z ostatniego żurnalu, cudownie uwydatniającą biust, w zachowaniu się, a więcej jeszcze w wyrazie twarzy panny Henryki, była taka jakaś porywczość i bujna namiętność, że trudno jej było się oprzeć.
Śnieżko, w czarnym tużurku, siedział naprzeciw żony, milcząc i uśmiechając się pogodnie. Jego oczy błądziły to po widnym przez otwarte okno zgniło-zielonym trawniku i żółtych ścieżkach parku, to uśmiechały się do dysputującej żywo panny Henryki, to znów ukradkiem ślizgały się po wynurzającym się z gęstwy czarnych włosów przepysznym, cienkim profilu pani Heleny, przypominającym przecudne sylwetki ze starowiedeńskich medalionów z czasów Józefa II-go.
Rozmawiano o „Annie Kareninie“, którą panna Henryka właśnie była przeczytała. Dziwnym zbiegiem okoliczności, nawet pani Śnieżkowa czytała tę powieść, uważając ją, coprawda, za dość nudny romans jakiegoś Wrońskiego (zdaje się, z polskiej rodziny) z jakąś Anną Kareniną. Tak ostro jednak i otwarcie postawiona kwestya, jak ją pojmowała wolnomyślnie wychowana panna Henryka (i oto dlaczego się pani Helena kłopotliwie uśmiechała), dotknęła ją w najświętszych jej przekonaniach i uczuciach. Wartość moralna Anny Kareniny!
— Cóż warta kobieta, która opuszcza swego męża, dom, dzieci?
— Zapewne, proszę pani — spierała się panna Henryka — postąpienie Anny Kareniny sprzeciwia się ogólnym zasadom. W tem jednakże leży tylko jej tragizm, bo z chwilą, gdy jej uczucie dla Wrońskiego przezwyciężyło poczucie obowiązku...
— Wkońcu znaczna część winy spada na Wrońskiego! — starała się w inną stronę pokierować rozmowę pani Helena.
— O ileż to?
— Wszakże-to on prześladował ją swemi oświadczynami na każdym kroku.
— Ale droga ciociu, Anna Karenina nie była podlotkiem, lecz dojrzałą kobietą. Cóż to? Czy my do końca życia zostajemy dziećmi?
— Zawsze dziećmi jesteśmy wobec mężczyzn! — zauważyła sentencyonalnie pani Śnieżkowa.
— Dziękuję bardzo. Ja się do tego już dziś nie poczuwam.
— Henriette! Henriette! — mitygowała pani Helena.
— Niechże pani pomyśli, że n. p., czego Boże broń, zakochała się pani w żonatym mężczyźnie, ojcu dzieciom...
— Fi donc!
— Miałaby pani serce oderwać go od żony i dzieci?
— Proszę pani, nigdy się nie kochałam... ale, zdaje mi się, że miłość, prawdziwa miłość, to siła, żywioł, któremu się człowiek oprzeć nie może... Jeśliby zdołała zaślepić mnie o tyle, żebym była w stanie zakochać się w żonatym, to już chyba na pamięć 0 jego żonie byłoby zapóźno.
Chociaż nie we wszystkiem zgadzam się ze zdaniem Henrietty — odezwała się pani Helena — to jednak myślę, że prawdziwe uczucie może do pewnego stopnia ludzi tłómaczyć.
— Nie, proszę pani — wtrąciła sucho Śnieżkowa. — Kto szanuje cudze zobowiązania, ten nie zapomina o swoich.
— Zapewne, są jednak chwile...
— Uczciwa kobieta nie ma żadnych „chwil“ — przerwała gwałtownie Śnieżkowa.
Pani Helena, która znała słabą stronę Śnieżkowej, umilkła, uśmiechając się pobłażliwie.
— A jak pan myśli o tem wszystkiem, doktorze? — zwróciła się panna Henryka do Bryla.
— Ja sądzę, że „każdy sobie rzepkę skrobie“.
— To znaczy?
— Co komu zdrowo.
— Może przejdziemy do ogrodu — zaproponowała pani Helena. — Dzień dzisiaj taki piękny i ciepły.
— Babie lato — odezwał się machinalnie Śnieżko.
— Zapóźno już na „babie lato“, kochanku — zauważyła cierpko pani Śnieżkowa.
Nie słyszał jej.
Wstając od stołu, mimowoli spojrzał w wiszące na przeciwległej ścianie wielkie lustro, w którem widać było pełną, a przecież smukłą i wyniosłą postać pani Heleny.
— Jakaż piękna! — pomyślał.
W tej chwili uderzyły go w twarz patrzące nań z lustra inne oczy, z których mętnego błękitu krzyczał niepohamowany ból i straszny wyrzut.
Odwrócił się, szukając oczyma wzroku żony, ale ona zdawała się nie widzieć jego ruchu. Spokojnie napozór rozmawiała z doktorem Brylem i tylko Śnieżko widział, jak jej warga dolna drgnęła kilka razy nieznacznie.
A piękna pani Helena przesłoniła swe pyszne oczy jedwabistemi rzęsami i ledwo dostrzegalny uśmiech przewinął się koło jej warg purpurowych.

II.

Istotnie, pogoda była przecudna. Niebo, mgliste rano, wyjaśniło się i świeciło teraz gładkie i czyste, jakby obciągnięte blado-błękitnym atłasem. Bezlistne drzewa stały smutno wśród wypłowiałych trawników, otulając ziębnące stopy grubą powłoką zeschłego listowia, w którem przewracał i chrzęścił lekki wietrzyk, niewiadomo skąd przyszły i ścichający w mgnieniu oka. Gdzieniegdzie na gałęziach białych brzóz połyskiwały do słońca złotawe, zmokłe listki. Przez krystalicznie czyste powietrze widać było rumiane stoki gór, oświetlone czerwonemi promieniami zachodzącego słońca, i ciemne lasy, spowite w głęboki fiolet z ciepło-żółtym odcieniem.
— Jesień, jesień! — powtarzała pani Helena.
— Najtrzeźwiejsza, najbardziej pozytywna pora roku — mówił Bryl — pełna strasznej melancholii bezcelowej nudy. Chmury tak nizko wiszą nad ziemią... zdaje się człowiekowi, że siedzi w chłopskiej izbie z zakurzonym stropem.
— Nie, niechże pan tylko patrzy — zawołała panna Henryka. — Widzi pan ten rozłożysty buk tam na wzgórzu? Zaraz, jakto idzie, aha:

Słonecznej ciszy pełna podjesienna pora...
Na ściętej mrozem trawie, pod pożółkłym bukiem,
Wieczorem, u białego posągu Amora,
Grożącego kochankom naciągniętym łukiem,
Dzwoni flet, wtórzy gamba i łka violdamora,
Fagot zcicha basuje swym głuchym pomrukiem —
W takt sarabandy sztywne tańczą kawalery —
Czerwone słońce złoci strzyżone szpalery...

— Czyj to wiersz?
— Mój, bo mnie poświęcony. Czemu pan pyta o poetę? Czyż nie ważniejszy tu obraz?
— Och, panna Henryka widzi wszędzie obrazy!
A tymczasem jesień jest nudna, jak zestawianie rocznego bilansu.
— Doktór jest niesprawiedliwy! — odezwała się pani Helena. — Jesień jest dobra i piękna ze swem bladem światłem, spłowiałem niebem, z tem smutkiem i melancholią opustoszałych pól i nikłą wonią konających kwiatów... pora wspomnień doktorze...
— A pan co powie, panie Śnieżko?
— Nie znam śmierci w naturze, znam tylko ciągłą przemianę jednego i tego samego życia, które ubóstwiam...
W tej chwili zabrała głos pani Śnieżkowa i zaczęła się szeroko rozwodzić nad porami roku wogóle, nad jesienią zaś w szczególności; porównywała jesień z wiosną, utyskiwała na niestałość pogody w górach i w reszcie udało jej się zaplątać w swoje zajmujące „plaidoyer“ doktora Bryla, który dał się złapać, nieostrożnie zaoponowawszy.
Bryl, odpowiadając jej, zrównał się z nią, zaś Śnieżko szedł z tyłu z paniami.
Może nieumyślnie, a może z właściwej kobietom złośliwości, pani Helena zwolniła kroku, tak, że po chwili została znacznie w tyle za panią Śnieżkową. Doktór Bryl, który czasami miewał napady rycerskości Pierrot’a, bawił ją po swojemu. Widać było, jak, zerwawszy przekwitłą różę, podawał ją pani Śnieżkowej z przesadnie okrągłym gestem, jak, uprzejmie zwracając się do niej i prawie że słodko zaglądając w oczy, prawił jej grzeczności.
Śnieżko czuł się w towarzystwie pań prawie szczęśliwym. W ich sposobie mówienia i myślenia był jakiś blask, właściwy ludziom, którzy, wolni od ciężkich, życiowych trudów, nie znają nic, prócz piękna i harmonii. Próbował zapatrywać się na nie krytycznie, nazywał je „kwiatami cieplarnianemi“, jednak nie dało się zaprzeczyć, że obie panie były przedewszystkiem piękne. Egzotycznym kwiatom nie można brać za złe ich egzotyczności. Ich łagodny a do najmniejszych szczegółów wykończony sybarytyzm duchowy odurzał go, jak słodkie, stare wino, sugerując jego wrażliwej duszy przesłanki, do jakich sam nigdyby nie doszedł, rodził w nim rozkoszne uczucia niesłychanie słodkiej harmonii, jakiej może nie było nawet w duszach obu pań. W ich towarzystwie Śnieżko wyzwalał się z pod przygniatającego go ucisku szarzyzny dnia powszedniego i stawał się poetą, „rozciągającym na cały świat złotą sieć swych marzeń“. Było to jego rozkoszną a niewinną tajemnicą.
I oto teraz idzie ścieżką pomiędzy szerokiemi trawnikami, przysłuchując się rozmowie tych dwóch pięknych kobiet. Daleko, na końcu ogrodu, widać wysoką, czarną ścianę żywopłotu, ku któremu biegną ciche szpalery drzew owocowych. W warzywnym ogrodzie widać pstre spódnice pracujących dziewek. Któraś z nich piskliwym, ostrym głosem zawodzi pieśń, rozpaczliwie smutną, płaczliwą i tęskną. Tak musiała śpiewać Ofelia, siedząc nad wodą pod wierzbą płaczącą.
Piasek chrzęści sucho pod nogami, a pan Śnieżko z lubością przysłuchuje się dźwięcznemu głosowi panny Henryki.
— Zdaje się, nigdy nie będę pobłażliwą, ciociu. Tolerancya jest dla mnie rzeczą niezrozumiałą... jestto jakby kompromis dwóch prawd... a prawda jest jedna.
Śnieżko uśmiecha się. On słyszy co innego:
— Nie znoszę, gdy mi się kto sprzeciwia... jedna jest tylko prawda, moja... żadnych kompromisów... wszystko musi być tak, jak ja chcę.
Tak mówi energiczna intonacya nizkiego altu panny Henryki, tak mówi jej silnie akcentowane, trochę gardłowe „r“....
Przed białą altaną, wśród klombu kwiatów, biega mały Staś, dziewięcioletni brunecik, w kożuszku i w białym pilśniowym kapeluszu. Nucąc z cicha i ruszając się rytmicznie, jakby w jakimś obrzędowym tańcu, zrywa mniej zwiędłe kwiaty. Wśród krzaków dawno okwitłego jaśminu stoi poczerniała figura Flory; z wielkiego rogu, który trzyma w rękach, zwisają bezlistne, zmokłe, wiotkie gałązki powoju, jak poczerniałe frędzle srebrne. Niezręcznie uwity gruby wianuszek zwiędłych kwiatów leży na popękanym piedestale.
— Stasiu, niegrzeczny chłopcze! Trzewiki przemoczysz! Co ty tu robisz?
— Ofiarę składa Florze — objaśnił Śnieżko.
Panna Henryka popędziła za chłopcem, który zaczął przed nią uciekać. Przez chwilę słychać było ich oddalające się, dźwięczne głosy.
— Jakie wrażenie robi na panu moja siostrzenica?
— Ogromnie bujna i pełna życia, młoda...
— Tak, nie można jej brać za złe jej bałamutnych poglądów...
— O, ja nie tak myślałem, przeciwnie. Krańcowość i bezwzględność są przywilejami młodości.
— Smutne przywileje.
— Wspaniałe, dumne, jedyne, które z ludzi młodych robią półbogów, dają im niesłychane bogactw o życia.
— Zaś zaślepiając, stają się przyczyną nieszczęść i cierpienia.
— Niezawsze, proszę pani.
— Pan tak młodość kocha? A ja się jej boję... mam wrażenie, że młodzi mnie chcą okraść...
— Niech pani uważa, bo przez to właśnie starzejemy się...
— Pan musi bardzo kochać życie.
— Kocham wszystko, co jest piękne.
— Wszystko? — spytała pani Helena, zwracając ku niemu swe aksamitne, słodkie oczy. — Powtórzyłby to pan... publicznie?
Śnieżko zmieszał się.
A tymczasem doktór Bryl bawił po swojemu panią Śnieżkową.
— Nuda, proszę pani, nuda jest głównym motywem życia ludzkiego. Ona-to robi z ludzi artystów, poetów, zwaryowanych kochanków, ministrów i filozofów... I nie można uciec od niej... Jak to Heine mówi:

Sie sagt, sie habe keine Eile
Setzt sich zu dir ans Bett und strickt.

Oceany nudy! Szare, bezbarwne, ciche i nieme. Nuda! W żadnym języku niema słowa, któreby ten stan duchowy tak dobrze oddawało. „Chandra“ — toć chimera tylko, kaprys, „toska“ — to łzawa tęsknota, „ennui“ — zbyt dźwięczne i harmonijne słowo, poetyczne, jak nirwana, „Langeweile“ oznacza chwilę, długą wprawdzie, lecz chwilę, ale „nuda“ — to bezdeń, otchłań, przepaść. Spleen nie wytrzymuje z nią porównania. „Spleen“ zmusza anglika do uganiania światem, do szukania przygód, ale nasza polska nuda odbiera człowiekowi nawet chęć do powieszenia się.
Gdyby Bryl był wiedział, że pani Śnieżkowa nie słyszała ani jednego słowa z jego dowcipnej rozprawki! Była jak pijana. Patrzyła nań niewidzącemi oczyma, uśmiechała się cierpko i twardo, jak drewniana lalka, nogi się pod nią uginały. Płakać nie można było! A Jaś tak patrzy w oczy pani Helenie...
— I wońcu puszczają szwy ludzkiej duszy — mówił Bryl, nie wiedząc, że go nikt nie słucha — i sypie się z niej... wie pani co?... trociny! I pokazuje się, że istotnie ta dusza nie była niczem innem, jak tylko poduszeczką do wbijania szpilek. A bezlitosna jakaś ręka tych szpilek nie żałuje... długich, cienkich szpilek...
Co on mówi, ten zimny człowiek, z tą bladą, ironicznie wykrzywioną twarzą, z tem kłującem spojrzeniem skośnych, szeroko rozstawionych oczu... I jakiż-to beznadziejny smutek w powietrzu, jaka melancholia w tej długiej alei brzozowej z rzędem opuszczonych ławek, zasypanych zeschłem liściem...
Sama idzie tą długą pustą aleją.... bezlistna sieć suchych, czarnych gałązek, jak krata nad głową.... a Jaś....
Oprzytomniała i obejrzała się.
Śnieżko stał z panią Heleną, zajęty rozmową, ożywiony, inny jakiś, śmielszy, rozmowny...
— Ta bezsilność przemęczonego serca!
— Ale na to jest rada! — mówi Bryl do siebie. — Nie nosić duszy na wierzchu, jak wywróconej kieszeni od spódnicy...

III.

Mglisty, martwy, chory dzień. Wszystko mokre, bezbarwne. W lesie zupełna cisza. Mgły leniwo unoszą si górami, bezsilnie i ciężko walą się ze szczytów po szerokich stokach w doliny. Od czasu do czasu z kupy nawozu leżącego na polu zerwie się jakaś wrona i kracząc leci nizko nad ziemią.
Śnieżko idzie szybko w górę po stromej, kamienistej ścieżce. Czasami potrącona gałąź obsypie go zimnemi kroplami deszczu, czasami kamień obsunie się z pod nogi i, głucho stukając, spada na dół.
Śnieżko idzie szybko, mimo że pot obfity zalewa mu czoło, serce bije gwałtownie, a piersi zaledwie dech chwycić mogą. I stara się iść cicho, aby nie zbudzić ech drzemiących w lesie.
Chce ciszy, samotności, pustki. Ciszy, aby mógł przysłuchać się sporowi, który wybuchnął w głębi jego serca. Ruch szybki stłumił poswarzone głosy, ale czasem któryś z nich krzyknie głośniej, a wówczas Śnieżko, jak koń tknięty ostrogą, przyśpiesza kroku.
Niech huczy tętno w skroni, niech serce tłucze się w piersiach, niech przed oczami latają czarne kręgi; byle nie słyszeć, nie widzieć!
Szczyt! W przepełnionem białą mgłą powietrzu smutno drży chory, czarny świerk. Kilka głazów, kilka pni zwalonych, pół sągu zrąbanego, czerwonawego, zmokłego drzewa.
Śnieżko usiadł na głazie i zapalił papierosa. Ale nie! Rzucił papierosa i runął na mokrą ziemię, otulając twarz peleryną płaszcza.
Ciemno. Nie widać nic. Wilgotny chłód przejmuje do szpiku kości. Zaczyna mżyć drobny, górski deszczyk, niby rozbita, rozpylona mgła. Słychać, jak drżą i szepcą coś cicho płaczące świerki.
Pomału przechodzi gorączka. Ciało ogarnia znużenie i uczucie chłodu. Spracowana myśl leniwo i niechętnie ulega ostatnim wysiłkom woli, walczącej z ostateczną apatyą.
I cóż się właściwie stało?
Wczoraj popołudniu... nic się nie stało... wszystko głupie, ludzkie wymysły...
Śnieżko chętnie pozostaje dłużej przy tych wspomnieniach. Pani Helena jest ogromnie piękna, miła i pociągająca, panna Henryka również. Pomimo wszystko Śnieżko nie będzie się wypierał tego, że mu się spodobają, nie zaprze, że nawet w tej chwili na samą myśl o nich doznaje wprost kojącego wrażenia. Dlaczego człowiek szuka we wszystkiem piękna? Piękno? Czyż może być coś wspanialszego od pięknego człowieka? Zaiste, nie wszyscy jesteśmy piękni, niemniej jednak piękny człowiek — Śnieżko myśli i o duszy jest najwyższem, najwspanialszem dziełem stworzenia... Ze swą duszą nieodgadniona jest Chaosem, Wszechświatem, tak niezgłębionym i niezbadanym, jak przestworze niebieskie, roziskrzone brylantowym blaskiem gwiazd.
Wczorajszy dzień był piękny. Po długiej słocie uśmiechnęło się niebo do ludzi. Byłto jeden z tych ostatnich, tkliwych uśmiechów przez łzy. Jak to się zaczyna ten wiersz? Aha! Słonecznej ciszy pełna podjesienna pora... Słonecznej ciszy pełen drzemiący już park... Ścieżki zeschłem listowiem zasypane, wyblakłe, pożółkłe trawki i gdzieś jakaś róża zapóźno rozkwitająca, w rozkwicie zwarzona... Wśród tego ogrodu te dwie piękne kobiety... Kobiety, jak wspomnienia!... Zdawałoby się, że oto Lato piękne, bujne, pękami kwiecia i dojrzałych owoców ubrane, z blaskiem słonecznym w cudnych oczach, przyszło raz jeszcze, ku radości zwarzonego, jesiennego serca, a za niem dzika, pyszna Wiosna, o oczach lśniących, migotliwych, a zmiennych, jak wody wzbierających strumieni, Wiosna, pełna przeczuć, pożądań namiętnych i nadziei... I obie we wspaniałości swej krasy koją strwożone serce ludzkie i mówią mu: — Nie lękaj się ni jesieni, ni zimy, albowiem przeżyłeś cudną wiosnę i przecudne lato. — A człowiek pokłon im składa głęboki, odpowiadając. — Wiem, że nadchodzi czas mrozów i długiej nocy, ale pociechą mi będzie wspomnienie i wiara w piękność waszą, boginie!
Lecz trzeźwa rzeczywistość nie znosi sentymentalnych łez ni uśmiechów. Szara, nudna i bezlitosna sięga po serce swą zimną, drapieżną dłonią.
— Nie płosz mi wspomnień! — rzekł wczoraj Śnieżko do żony, gdy wrócili do domu. — Wszakże jestem niepodzielnie twoim. Mało jest dni pięknych w jesieni. Nie chciej mnie pozbawiać tych ostatnich odblasków gasnącego słońca.
— Gasnące słońce! — syczała zjadliwie. — Literat z pod ciemnej gwiazdy! Ja jestem twoje słońce! A tamto? Za kwaśne winogrona, mój stary!
Patrzył na nią ze spokojnym uśmiechem.
— Nie rozumiem cię. Nigdy cię nie rozumiem — mówił. — Poświęciłem ci przecież całe życie. Przez ciebie nie żyłem wcale, bo żyłem tylko tęsknotą. Dziś pragnę tylko spokoju.
— A czemże ja jestem dla ciebie? — wołała w gniewie.
Chciał jej powiedzieć:
— „Nie jesteś już piękną“ — ale się wstrzymał.
Nie, Zosia była wczoraj zanadto podrażniona. Bezwątpienia, zęby ją bolały, do czego nie chciała się przyznać. Powinna przecież rozumieć, że co innego ona, a co innego te dwie piękne damy. Nie trzeba się ośmieszać...
Wkońcu... to się jakoś załagodzi. Panie wyjadą, jak tylko babcia przyjedzie z Krakowa... a oni znowu zostaną sami...
Śnieżko podniósł się, usiadł i oplótłszy chude kolana rękami, zamyślił się.
Tam, daleko widać przez otwór, który wiatr w mgle wybił, naprzód cmentarz, okolony białym murem, a potem czarne dachy miasteczka; na lewo, osobno, wśród drzew, pokrytych łachmanami niespadłego jeszcze liścia, wielki cichy dwór.
Jękliwie i żałośnie zawisnął w powietrzu długi gwizd lokomotywy.
Co to Zosia wczoraj mówiła?
— Bywasz tak kiedy ożywiony w mojem towarzystwie? Jakiżeś dowcipny był dzisiaj, jaki miękki... Zdaje się, jakbyś wodę życia pił z oczu pani Heleny...
Babskie powiedzenie.. A co on jej powiedział?
— Zatruwasz mi każdą chwilę wolną od obowiązku!
A ona:
— Oczywiście, pod „obowiązkiem“ rozumiesz dotrzymywanie mi towarzystwa, a pod „wolną chwilą“ okazyę do odczepienia się odemnie.
Naturalnie, kobieca żłośliwość.
Ale Śnieżko naraz uderzył się pięścią w kolano.
— Nie kłam! — zawołał półgłosem.
Tak jest, obowiązkiem mu była ta kobieta, niczem więcej, jak tylko przykrym obowiązkiem. Nie była mu już życiem, przeciwnie, żył, oddychał swobodniej tylko poza nią.
I oto było szczęście, na którego uzyskanie poświęcił conajmniej dwie trzecie życia.
Poświęcił? Ba! zmarnował!
Dwie trzecie życia prześnił, przeczekał... resztą życia spłacać miał stare długi, zaciągnięte u — nadziei, która zawiodła...
Jakżeż? Można umrzeć, nie zaznawszy życia?
Haha! Wczorajszy dzień! „Słonecznej ciszy pełna podjesienna pora!“ Piękny był dzień i piękny ten jesienny ogród i te dwie panie! A on, Śnieżko, był jak ktoś, kto przespawszy wiosnę i lato, obudził się późną jesienią i po liściach zwiędłych domyśla się, że drzewa były niegdyś zielone, a po zwiędłych kwiatach, że one niegdyś pachniały... A dziś? To ta kulejąca starowinka, wiecznie obwiązana czarną chustką, stękająca, kaszląca, patrząca tak łzawo temi mętnemi oczami! to jest jego Zosia? Ta młoda, drobna, różowa blondynka, to? Co za oszustwo!
Zosia!
Jakżeż to śmiesznie brzmi!
Co się zostało z nadziei?
Brudny jakiś osad, który we wzburzonej duszy skwasił się w niczem niewypowiedziany żal....
Co to Bryl mówił: „wyobrazić sobie, że człowiek nie istnieje“. Haha! Wszakże on, Śnieżko, może sobie tylko w yobrazić, że istniał! A życie przeszło gdzieś koło niego, prześlizgnęło się tak nieznacznie, że go nawet nie zauważył!
— Lecz jeśli Zosia wie o tem wszystkiem? — pomyślał naraz ze strachem. — Nie, nie, to niemożliwe... Nie śmie się o tem nigdy dowiedzieć! Cóż ona temu winna? A jej czyż życie nie oszukało? Jakimż strasznym smutkiem przesycone są te mokre mgły jesienne! Rdzewieje dusza, rdzewieje....

IV.

I znowu dżdżyste, chmurne, jesienne południe.
Pani Śnieżkowa stoi w oknie i przeprowadza wzrokiem męża, idącego na lekcyę do dworu plantem kolejowym. Wiatr targa poły i pelerynę jego płaszcza; zasłaniając się przed deszczem parasolem, idzie pochylony naprzód, wysoki, chudy, zapatrzony w ziemię...
Śnieżko posmutniał w ostatnich czasach. We dworze bywał tylko na lekcyach, wracał wcześnie do domu, starał się być ożywionym, wesołym. Zdawało się, jakby przepraszał żonę za coś. Ale nie pisał już wieczorami, a gdy nie mówił z żoną, chodził zamyślony po pokoju i palił papierosy.
Pani Helena odjechała dziś w południe z panną Henryką. Odjechały daleko, w kraje, które pani Śnieżkowa zna tylko z obrazków. Mają tam znajomych, czują się tam, jak u siebie w domu. Być może, że pani Helena wyjdzie jeszcze za mąż. Jest tak piękna... Doprawdy, gdy w południe wysiadła na przystanku z powozu, zdawało się, że się niebo wyjaśniło...
I warto się było wtedy tak unosić? Jaś miał słuszność, mówiąc, że ich jedynem bogactwem jest spokój... Nic go nie powinno zakłócać...
Nie jestto wprawdzie szczęście, nie jestto wprawdzie to, o czem tyle lat marzyła, nie jestto wprawdzie to, za co poświęcała swe lata najlepsze, swoją młodość i krasę, ale...
— Zawód?
No cóż, rachuby ludzkie, to zwodnicza, niepewna rzecz...
A rozpacz nic nie pomoże...
Ale on nie powinien nic o tem wiedzieć.
Zmokłe wrony kraczą, kołysząc się na gałęziach drzew, rosnących koło przystanku; zardzewiała, zmarzła sieć winogradu drży na czerwonym, ceglanym murze...
Przed domem zaturkotał wóz i wjechał ostrożnie w rampę kolejową. Nędzny, chłopski wózek, ciągniony przez chudą, góralską szkapinę. Na tylnem siedzeniu, zakutany w żółtą burkę, kiwa się doktór Bryl, wybierający się na objazd swego nagminnego tyfusu.
Wóz dźwiga się zwolna pod górę, pnie się żółtym gościńcem między szerokiemi, czarnemi polami, popod czarną, rozłożystą sosnę, rosnącą tam na żółtej, gliniastej wyrwie, popod cmentarz, białym murem okolony... Doktór Bryl, włodarz Bożej roli...
Jesienny wiatr szumi i rzuca deszczem w szyby, które jęczą z cicha...
— Przyjdzie zima, przyjdzie zima — powtarza pani Śnieżkowa.
I znowu łzy, łzy, łzy...



DEDAL I IKAR



Zwykle popołudniu, po skromnym obiedzie, złożonym wyłącznie z jarzyn i owoców, Dedal, wielki budowniczy, znużony upałem i długiem, bezowocnem przemyśliwaniem nad uwolnieniem się z więzienia, siadał na wielkiej kamiennej ławie w cieniu rozłożystego orzecha i opuszczał swą siwą głowę na piersi, pogrążając się w marzącem i słodkiem rozpamiętywaniu minionych dni.
Wówczas Ikar, nie chcąc przeszkadzać ojcu w rozmyślaniach, udawał się na swe długie a bezcelowe wędrówki po pustych, mrocznych komnatach i korytarzach labiryntu.
Dziś, w przeddzień ucieczki więźniów, gdy skrzydła, ów znakomity wynalazek zawsze twórczej myśli wielkiego budowniczego, zawieszone na konarze orzecha, chwiały się jak żywe nad głowami obiadujących, chłodząc ich lekkim powiewem, boski mędrzec był wesół i dobrej myśli. Właśnie, gdy zasiadali do stołu, doleciał ich uszu z wnętrza labiryntu ponury ryk potwornego Minotaurosa. Usłyszawszy ten ryk grozą przejmujący serca najwaleczniejszych, Dedal spojrzał na skrzydła i począł opowiadać synowi o planach swoich przyszłych trudów, drwiąc sobie przytem z prawodawcy Minosa, labiryntu i uwięzionego w nim potwora. Opisywał synowi białe miasta, piętrzące się na zboczach skał nad lazurem spokojnych zatok morskich, pyszne uroczystości, w których udział brały barwne chóry przepięknych młodzieńców i dziewic, pokryte śniegiem urwiska Tajgietu, Parnas tajemniczy i zielone, wonne łąki Tessalji; wspominał popisy atletów i rycerzy, malując wszystko wyraźnemi, sobie właściwemi ruchami.
Rzadkie to były chwile, gdy ojciec otwierał tak swe serce przed synem, albowiem wielki budowniczy, aczkolwiek kochał syna, był zawsze rozdrażniony w jego obecności. W Ikarze było coś całkiem mu obcego a niemiłego. Ikar ojca kochał i jako ojca i jako jedynego człowieka, którego znał i z którym żył tak długie lata; był mu posłusznym i podziwiał jego mądrość, starając się go naśladować. Wychowany jednak na odludziu, nie zrozumiał strasznego ciężaru przymusowej bezczynności ojca, a opowiadań jego o dawnem życiu między ludźmi słuchał, jak dzieci słuchają powiastek, z oczami pełnemi podziwu wprawdzie, ale zarazem i tej wiary bez zastrzeżeń, z jaką w powiastkach przyjmuje się wszelkie cuda i czarodziejskie czyny. Nie była to głupota lub skutek młodego wieku Ikara, lecz właściwość jego umysłu i usposobienia, wychowanego w ciszy i samotni.
Budowniczy, patrząc w jego zadumane oczy, stracił chęć do opowiadania, podparł ręką głowę i zamyślił się, przyglądając się bacznie Ikarowi, siedzącemu na ziemi, z kolanami oplecionemi dłońmi i pogrążonemu w myślach. Podobieństwo syna do ojca uderzało odrazu a jednak Ikar był całkiem inny. Podczas gdy wielkiego budowniczego obdarzyli bogowie silną budową ciała, szerokiemi barkami i potężnemi ramionami, Ikar był szczupły, wysoki, a ramiona jego wątłe i miękkie, jakby dziewczęce, zwisały bezładnie wzdłuż ciała. Gdy boski mędrzec wyprostowany lekko dźwigał brzemię swych licznych już lat, młody człowiek trzymał się pochyło, spuszczał głowę na piersi i jakby w zamyśleniu często spoglądał ku ziemi. Patrząc na syna Dedal przypomniał sobie swoje młode lata, swoją młodość pełną ognia, żądzy czynu i niczem nieograniczonej wolności. Z wyrzutem i nienawiścią spojrzał na sterczące dokoła mury, westchnął i pocieszając się nadzieją bliskiej wolności, zaczął przemyśliwać nad nowem życiem wśród ludzi.
Wyznaczony Dedalowi przez Minosa na mieszkanie dziedziniec tonął w blaskach słonecznych i ciszy. Nieliczne ptaki, dobrowolni towarzysze niedoli więźniów, umilkły, zmęczone nieznośnym upałem. Mały strumyczek sączył się z monotonnym szelestem przez podwórze i cicho płacząc ściekał w głęboką cysternę podziemną, skąd dolatywało przytłumione, rytmiczne a dźwięczne echo kropel spadających w wodę.
Lekkie chrapnięcie wyrwało chłopca z zadumy; obejrzał się i spostrzegł, że ojciec, znużony widocznie spiekotą i pracą, zasnął.
Olbrzymie, rozłożyste, drzewo piło promienie słoneczne, jak gąbka wodę, przepuszczając na łysą czaszkę starca i spłowiały chiton małe i blade pieniążki słoneczne, płochliwe i znikające za najlżejszym ruchem liści.
Ikar przypatrywał się ciekawie śpiącemu ojcu; z twarzy mędrca znikł ów wyraz siebie świadomej twórczej myśli, która nadawała surowym i twardym rysom znamię majestatycznej powagi i niczem nieugiętej woli. Ikar nie bez niepokoju zauważył, że twarz ojca zmieniła się we śnie nie do poznania. Znikał gdzieś jego ojciec, wielki budowniczy Dedal a pozostawał tylko stary człowiek; na twarzy jego osiadał wyraz skupienia i wytężonej uwagi, jakby we śnie słuchał surowych rozkazów i wskazówek niewidzialnego dla nikogo demona. Zdawało się, jakby we śnie nurtowała duszę mędrca jakaś uparta, despotyczna myśl, myśl, której może sam Dedal nie znał, ale w imię której żył i pracował.
Ikar zadrżał i nagle przyszło mu na myśl, jakby ojciec jego, bezbronny i o niczem nie wiedzący, wplątany został w sidła jakiegoś demona, wykorzystującego jego pracę i zdolności dla swych tajemniczych celów.
Zarazem miał w rażenie, jakoby rozmyślając tak nad obliczem śpiącego ojca wdzierał się jak złodziej w tajniki jego duszy.
Powstał więc i leniwym krokiem zbliżył się ku szopie zbudowanej w jednym rogu dziedzińca, a służącej do ukrycia przed deszczem i wpływami powietrza rozpoczynanych prac.
Stał tam nieskończony jeszcze marmurowy posąg sowiookiej Pallas-Ateny, opiekunki sztuk pięknych i nauki, dla której wielki budowniczy żywił cześć i miłość nadzwyczajną. Po przez szpary źle połączonych ze sobą desek wpadały do wnętrza szopy nieliczne jasne groty słoneczne i rozświecały ciemny zmrok, rozsypując po nim długie smugi złotego prochu.
Mądra i piękna bogini stała jak żywa między porozrzucanemi w nieładzie dłutami, świdrami i ciosami marmuru, nietkniętemi jeszcze; twarz jej słodka była i pełna wyrazu owej dojrzałej mądrości, która oznaką jest myśli bożej. Ale niewykończona jeszcze potworną pięść jej prawicy, w którą Dedal chciał włożyć gałązkę oliwną, sterczała ku niebu groźnie i jakby zapowiadając karę nieposłusznym. Dziwnym trafem >promień słoneczny padał na twarz bogini oświecając ją w połowie i twarz tę zdawał się wykrzywiać kurcz gniewu, który ogniem tryskał z jej liców.
Obok stał ledwo zaczęty posąg, który przedstawiał Ikara jako Ganymeda właśnie w tej chwili, gdy orzeł chce go unosić w powietrze. Nie był to posąg, ale ledwo dotknięta dłutem bryła marmuru, tak, iż chłopięce, smukłe członki Ganymeda zdawały się być spowite w jakąś lekką a nieprzejrzystą gazę jak w mgłę, z której wynurzała się wyraźnie dziwnie tęskna i żałosnem przerażeniem wykrzywiona twarz chłopca. Twarz ta była tem dziwniejsza, iż oczy jej, mimo, że kamienne, zdawały się być przejrzyste, widzące a tylko zasłonięte jakimś obłokiem, właśnie jak oczy konającego. Dedal nie chciał kończyć zaczętej pracy, bo widok wykrzywionej jakby konaniem twarzy syna był mu nad wyraz przykrym.
Ikar zajrzawszy do szopy cofnął się przerażony, bo oba posągi ustawione do siebie twarzą w twarz miały wygląd, jakby właśnie żywo rozprawiały ze sobą, a tylko na głos zbliżających się kroków wróciły do swej dawnej skamieniałej postaci. Wzruszenie przebijało się tylko w ich licach, niezdolnych ułożyć się w swą zwykłą kamienną maskę.
Rzuciwszy okiem na śpiącego spokojnie ojca, skierował się Ikar ku olbrzymiej bramie, wiodącej w głąb labiryntu.
Ten bok dziedzińca miał kształt świątyni greckiej. Po trzech marmurowych stopniach wchodziło się w podsienie, spierające się na sześciu jońskich kolumnach a zakończone pięknym rzeźbionym fryzem, spoczywającym na architrawach pomalowanych czerwoną i niebieską farbą.
Na fryzie była płaskorzeźba, przedstawiająca bój Lapitów z Centaurami, fronton zaś zamknięty złoconym gzymsem, ozdobiony był rzeźbą, przedstawiającą zwycięstwo mądrej Ateny nad Posejdonem, władcą głębin morskich.
Świetnie odbijały żywe barwy od bieli marmuru, którą zdawały się przenikać swem życiem, a postać Sowiookiej pełna była boskiej powagi i siły.
Niska, szeroka, prawie kwadratowa brama bez wrót prowadziła do labiryntu, skąd wiał chłód, lęk i tajemnicza pustka wiecznej ciemni. Było tu znacznie chłodniej, niż między czterema rozgrzanemi słońcem ścianami dziedzińca, ale Dedal tak znienawidził labirynt, że wolał raczej cierpliwie znosić skwar i spiekotę, niż szukać schronienia w cieniu nienawistnych murów.
Ikar jednak bez obawy i lęku błąkał się po niezliczonych komnatach labiryntu. Ody Dedal przybył na Kretę, Ikar był jeszcze małem dziecięciem ledwo rozumiejącem mowę ludzką. Wychował się w samotności i w ciemnościach labiryntu, zdala od świata i ludzi, których znał jedynie z opowiadań ojca a to, co o nich słyszał, zawsze wprawdzie ciekawem było, ale nieraz dziwnem i do zrozumienia trudnem. Labirynt był mu nauczycielem, opiekunem, piastunem, wszystkiem. Ojciec, który przecież sam stawiał ten gmach, nie znał go dobrze, zapomniał o wielu pięknych salach i korytarzach, jak zapomnieć musiał wiele swych dawnych snów i marzeń.
Najbardziej jednak dziwiło niedoświadczonego Ikara, że wielki budowniczy nie umiał się wyplątać z labiryntu, który sam wymyślił.
Ikar zaś znał gmach dobrze i kochał go. Wiedział, że gdzieś w sercu gmachu mieszkał potworny, tajemniczy Minotauros, żywiący się krwią ludzką. Ryki jego słychać było nawet w bardzo odległym dziedzińcu, gdzie mieszkali obaj więźniowie. Czasami ciągnęła Ikara jakaś nadludzka siła aż w te korytarze, których ściany drżały od zbyt bliskiego ryku potwora. Ikar wiedział, które krużganki prowadzą do mieszkania Minotaurosa i nieraz przemykał się przez nie z bijącym sercem i zlany zimnym potem. W owej części gmachu nie było nic godnego widzenia. Ciszy wąskich, ciemnych korytarzy, zupełnie podobnych do siebie, nie przerywało nic, prócz ryku Minotaurosa łub ściekających rzadko a miarowo ze sklepionego niskiego stropu ciężkich kropel wilgoci. Tajemnica ciągnęła chłopca czasami w te strony, ale na razie nie zastanawiał się nad nią, jak nad owem niechybnem przeznaczeniem, równającym się śmierci.
Inne znów krużganki i korytarze wiodły do sal bez wyjścia. Dawniej, kiedy i ojciec chodził z Ikarem do labiryntu, obierali sobie zawsze za cel wędrówki jakąś salę i Dedal gniewał się, gdy jej nie mógł odszukać. Ikar zaś błąkał się zwykle bez żadnego celu, upatrując jakąś dziwną przyjemność w samem błądzeniu. Całe dnie przesiadywał nieraz w pięknych salach, podziwiając to fresk jakiś, to świetną mozaikę podłogi, układaną w egipskie wzory, o kolorach ciepłych a łagodnych, znanych wielkiemu budowniczemu z jego dalekich wędrówek po świecie; czasami zaś ginął w ślepych korytarzach, siadał w kącie na ziemi i oparłszy się plecami 0 chłodną ścianę, patrzył w milczącą ciemność szeroko otwartemi oczami, jakby chłonąc w siebie noc i ciszę.
Labirynt miał dla Ikara jemu tylko znane cuda i dziwy. Były tam komnaty piękne, zawierające kosztowne i wystawne sprzęty, zda się miłe i gościnne; a jednak panował w nich jakiś dziwny, tajemniczy strach. Ikar wchodził w nie zwykle z uśmiechem na twarzy, siadał na ziemi u stóp jakiegoś posągu i czekał. W komnatach tych panował miły półzmierzch, bo przez otwory w powale wpadało do środka światło dzienne, załamując się na wystających gzymsach. Cisza była w nich zupełna i nawet ryk potwora z trudem przedostawał się do nich przez całą sieć poplątanych kurytarzy i ciężkich spiżowych podwoi. A jednak Ikarowi zdawało się, jakby słyszał jakieś szepty, jakieś ciche stąpania, przez powietrze przesuwały się niewyraźne cienie. Krył wówczas twarz w dłonie i siedział nieruchomy nakształt cichych marmurów, czuwających w zmierzchu. Wychodził stamtąd blady i drżący, z obłędem w oczach i rozrzuconym włosem.
Zdawało się, jakby w komnatach tych, jak w grobie, pogrzebana została na zawsze myśl jakaś z daremną tęsknotą wołająca o życie.
Były znów inne komnaty, zaciszne i dość widne. W każdej pluskała fontanna w basenie z różowego marmuru, czarnego lub ciemnozielonego, sprowadzonego z Egiptu. Słodki, monotonny szmer dziwnie miłym bywa uszom samotników. Ikar chodził tam chętnie podziwiać freski, któremi płodna wyobraźnia wielkiego budowniczego pokryła mroczne ściany gmachu. Ikarowi nie wszystkie się podobały. Znakomity budowniczy, miłujący nadewszystko życie, pracę i skrzętną czynność, kochał się w barwach żywych, silnych, świecących. Malowidła jego zdawały się drgać, prawie promienieć w świetle, Ikarowi zaś miłą była łagodna harmonia półmroku; stąd więc, w tajemnicy przed ojcem, barwami przez siebie samego przyrządzonemi, poprawiał freski, nadając im rzewną łagodność swego tęsknego rozmarzenia.
Ale szczególnie ukochał jedną komnatę. Tworzyła ona coś w rodzaju perystylu lub obszernego, okrytego podziemia, otwartego z jednej strony na wielki, piękny ogród. Albowiem labirynt mieścił w sobie wiele dziedzińców, w których tylko śpiewy ptaków, gnieżdżących się spokojnie w śród grubych konarów starych drzew, ożywiały nieco grobową ciszę i ponurą martwotę gmachu.
Podsienie opierało się na smukłej korynckiej kolumnadzie z przejrzystego kappadockiego marmuru. Trzy ściany zdobne były w przecudne freski, których barwy grały takim blaskiem i tak potężną siłą, że zdawały się grzać, jak słońce. Sam Ikar, zdumiony i olśniony czarowną, zda się, potęgą tych barw, nie tylko, że nie ośmielił się przyłożyć do nich ręki, ale nawet wielbił je, jako najpiękniejsze ze wszystkich niegdyś tak potężnych snów wielkiego budowniczego.
Na jednej ścianie wymalowany był bój Apollina z potwornym Pytonem. Długie, zielonawe, oślizgłe zwoje wężowych skrętów smoka kłębiły się we własnej krwi, rażone przez Promienistego strzałami tak jasnemi, że patrząc na nie aż oczy trzeba było mrużyć. Drugie malowidło przedstawiało wyjazd Apollina na niebo w tryumfie przetykanej złotem zorzy porannej. Białe rumaki gryzły w spienionych pyskach dyamentowe wędzidła, a na rydwanie z kości słoniowej, połyskującej złotem, widniała nad wszystko piękniejsza i jaśniejsza, cudowna postać boga. Fresk na trzeciej ścianie opowiadał o boskiem szczęściu Heliosa i miłującej go przeczystej Klimeny.
Cudna mozajka podłogi, złożona z kosztownych i rzadkich kamieni, wyobrażała nieszczęsne losy ich syna Faetona, ufnego w swe prawa syna Boga-Słońca. Ikar długo i wiele o nim rozmyślał. Najbardziej lubiał, leżąc na chłodnej podłodze, patrzeć na obraz, który przedstawiał Faetona, wyjeżdżającego dumnie na zwykłą drogę swego ojca. Piękny młodzian głowę wzniósł w górę, jak przystało synowi Słońca, włosy złote strząsnął na kark, pewnie dzierży w małych chłopięcych dłoniach ogniste rumaki a okiem bacznem i ostrożnem wyszukuje przeszkody na drodze.
W środku podsienia biła fontanna w basenie z kappadockiego marmuru. Gdy czasem skośne promienie słoneczne wdzierały się w chłodny cień podsienia, przeświecające kolumny zdawały się być słupami z blasku słonecznego a basen cały jarzył się jak koncha Afrodyty Anadyomene i w ciemnej oprawie barwnej mozajki świecił niby czarodziejski klejnot.
Ikar wszedłszy do perystylu rozglądnął się dokoła, wodząc smutnemi oczami po freskach, których już nigdy nie miał widzieć. Usiadł na brzegu basenu i zapatrzywszy się w uśmiechniętą, słodką twarz Faetona, zamyślił się. Jakaś niechęć i nieufność wkradła się w jego zwykle marzącą i pogodną duszę. Nie rozumiał, dlaczego ojciec chce opuścić labirynt. Dlaczego tak tęskni za ludźmi, między którymi nie spotka przecież równego sobie wielkiego budowniczego. Nie rozumiał, dlaczego sprawiedliwy Minos zamknął Dedala w więzieniu, czemu ojciec przeklina ten spokój i ciszę. W ogóle, mimo, że Ikar czcił ojca i w swej dziecięcej miłości uważał go za najmądrzejszego z ludzi, to jednak miewał czasami wrażenie, jakby postępki ojca obrażały jego uczucia. Ikar szczególne miał nabożeństwo i cześć dla Heliosa, którego przekładał nawet nad Gromowładnego, podczas gdy Dedal czcił mądrą Atenę, opiekunkę sztuk i miłego mężom pracy pokoju.
I nagle stanął Ikarowi przed oczami ten dziwny wyraz twarzy uśpionego ojca. Było w nim coś obcego a odrażającego, coś nieznanego a przecież nad wyraz potężnego, nieubłaganego, znamię jakiejś twardej miłości własnej, chciwej i nielitościwej a drapieżnej, jak oczy tego Pytona, wijącego się u stóp Promienistego.
Wzdrygnął się i spojrzał przed siebie.
Z podsienia roztaczał się cudny widok na ogród, w środku którego wznosiła się grupa dzikich skał; do stóp ich tuliły się krzaki przepysznych róż. Ogród był zasypany białem kwieciem pomarańcz, przetykanem promienistym blaskiem rozkwitających migdałów. Ponad gąszczem niskich krzewów i kwiatów wystrzelających cudnemi blaskami z zielonej murawy, wznosiła się tęczowa, migotliwa chmura różnobarwnych motyli. Senną ciszę przerywało tylko łagodne, metalowe bzykanie połyskujących muszek, które to tu, to tam błyskawicami przecinały powietrze przesycone słońcem.
Ikar powstał i przedzierając się przez gąszcze wąziutką, jemu tylko znaną drożyną, kierował się ku skałom. Tu był jego raj umiłowany, jego świątynia i kryjówka. Życie mówiło tu doń siłą swych barw, bujnością i intensywnością przedziwnych aromatów, które wylewały się z kielichów pysznych kwiatów i rozlewały się w powietrzu prawie dostrzegalnemi dla Ikara strugami, jakby obłoczkami dymu. Każdy krzaczek był niby harfą, na której rozpiętych złotych i srebrnych strunach grały miljardy niewidzialnych żyjątek; każdy był niby przekosztownym a misternym haftem wyszywanym w przecudne desenie z delikatnych gałązek, pączków i kwiatów. Było to życie bujne i pełne, osłonione tylko jakby mgłą, wieczną ciszą.
Ikar jednak nie dbały dziś na cuda, które zwykle pochłaniały całą jego myśl, szedł prosto ku skałom; uczepiwszy się swemi wątłemi i giętkiemi ramionami wystającego głazu, dźwignął się nań i szczupły a gibki, począł się piąć wyżej a wyżej z giętkością gałązki bluszczu. Stanąwszy na szczycie odetchnął silnie. Przed nim, zalany światłem słonecznem i kryształowem powietrzem o lekkim, jasnoniebieskim odcieniu, leżał świat, ziemia! Koło przylepionych do zboczów górskich chatek kręcili się ludzie; zielone kobierce łąk rozległych pełne były jasnego drżącego beczenia nieprzeliczonych białych stad i przeciągłego ryku pstrych krów; w cieniu oliwkowego gaju zielonego siedział pasterz w czerwonej czapce na głowie a wiatr aż tu donosił jękliwe tony jego fujarki. Na łagodnych zboczach górskich winnice piły światło i ciepło słoneczne z błogą rozkoszą słodkiego dojrzewania; poniżej, na równinach falowały jedwabiście złotawe łany a poprzez ciemną gąszcz świętych gajów przebłyskiwały białe ściany świątyń lub marmurowe postacie sławnych zwycięzców z igrzysk. Boki górskie ciche i milczące modliły się nabożnie szumem czarnych lasów, rodzących niesforne jasne strumyki. Ponad niemi sterczały skaliste szczyty, pokryte śniegiem, nieme i zadumane. A dalej widać było podpięty ku nieboskłonowi wąski, szmaragdowy pasek morza.
W tej chwili odezwały się z pobliskich wąwozów przeraźliwe krzyki kapłanów Zeusa wraz z warczącym hukiem kotłów i ostrym dźwiękiem mieczów, któremi kapłani uderzali o spiżowe tarcze.
Ikar podniósł głowę, włosy wstrząsnął na kark, wytężone oczy wbił w niezgłębiony błękit i wyciągnąwszy jakby błagalnie swe chude ręce w niebo, począł krzyczeć ostrym, przenikliwym, tęskniącym głosem:
— O Apollon! Apollon!
Słońce swą czerwoną tarczę kryło już za mroczne wierzchołki gór Ida, a on stał tam wciąż jeszcze z rękami wyciągniętemi w niebo, krzycząc, jak orzeł zawieszony w obłokach ponad wierzchołkami skał.
Ikara tej nocy trapiły ciężkie sny.
Widział się bladym i bezsilnym, szukającym napróżno wyjścia w ciemnych wnętrznościach labiryntu. Przebiegał znane sobie sale i korytarze a przecież nie mógł znaleźć drogi... Już był tak blisko bramy, że słyszał krzyk wołającego go niecierpliwie ojca... Lecz z ciemności wypełzły blade mary i chwytać go zaczęły za suknie, za ręce... Szepty jakieś trzepotały się w powietrzu jak blade ćmy, ciche głosy wymawiały zdania w języku jakby obcym a przecież znanym.
I znów z ciemności wystąpił marmurowo-biały, zimny posąg Pallas Ateny. Sowiooka twarz miała niewzruszoną, trupiobladą, jak Nemezis, tylko oczy jej rozpłomieniły się jakimś zgniłym, żółtym blaskiem. Wyciągnęła ku Ikarowi ciężką, kamienną pięść i w strząsnęła nią groźnie...
A oto nadbiegł Faeton o promienistem spojrzeniu, na ustach Ikara złożył pocałunek braterski i począł coś mówić. Ale Ikar nie rozumiał, nie usłyszał nawet słów... Lecz gdy o pierwszym brzasku rannym zerwał się ze swej pościeli, choć sny pierzchły, został w sercu smutek i lęk i strapienie.
Dedal, z twarzą poważną i zmarszczonem czołem, siedział już pod drzewem, wykończając skrzydła. Zamiłowanie wielkiego budowniczego do wykończania swych dzieł kazało mu zwyczajem greckim pomalować skrzydła. Siedział więc, powlekając białe pióra łabędzie i żórawie żółtą, czerwoną i niebieską suchą barwą, której sposób przyrządzania jemu tylko był znany.
Ikar widząc ojca przy robocie z twarzą pełną zadowolenia z pracy, którą bez przeszkód doprowadza się do skutku i która odpowie wszelkim wymaganiom, z zaufaniem do niego przystąpił.
— Ojcze — rzekł, siadając na poplątanych korzeniach orzecha — miałem dziś sen.
— Snami wypowiadają bogowie swą wolę.
— Siwooka Pallas-Atene groziła mi w nocy... Ojcze, czy my dobrze robimy, opuszczając labirynt?
— Dedal zmarszczył brwi i milczał.
— Dobrze! — odpowiedział krótko.
— Dziwię ci się, ojcze, że tracisz czas na malowaniu skrzydeł. Czyż bez tego nie potrafilibyśmy się wznieść w powietrze?
— Widzisz, nie rozumiesz mnie, jak zwykle; to jest źle. Mówiłem ci: każde ludzkie dzieło musi mieć swój kształt skończony. Mistrz zawsze powinien być większym od swego dzieła, ale powinien mu dać wszystko, co trzeba. Tylko takie dzieła są miłe bogom i ludziom...
— Ja robię inaczej! — zauważył Ikar. — Ja pracuję tak długo, póki nie zrozumiem wszystkiego, najmniejszej tajemnicy rozpoczętej pracy. Gdy wreszcie ujrzę, że wiem wszystko, że dzieło wykonać mogę, pracuję nad nim jeszcze chwilę, bawiąc się mą zręcznością a potem odrzucam je jako rzecz dla mnie już martwą. Bo ona staje się dla mnie prawdą starą, nieżywą, znaną...
— I tem obraziłeś Pallas-Atenę. Ja taki byłem, gdy myślałem o labiryncie, chciałem stworzyć dzieło, które wessałoby w siebie całą mą duszę lub wypełniło ją po brzegi, aby nie została we mnie żadna myśl inna... sam chciałem stworzyć siebie... Dlatego słusznie mnie zamknięto w tych murach....
— Co to jest labirynt? — spytał nagle Ikar.
Dedal zaprzestał roboty i z gniewnem zdziwieniem popatrzał na syna. Już chciał go zbyć krótką odpowiedzią, gdy naraz pomyślał, że może lepiej będzie nie unikać jej.
— Labirynt — to jest błąd. To jest pyszna myśl ludzka, która z chaosu Nieskończoności wzięła początek i w Nieskończoności ginie. Każde ludzkie dzieło musi mieć swój kształt i swój cel. Musi być pożytecznem. Labirynt — dzieło wielkie a popatrz: ja chciałem przez nie wypowiedzieć to jedno jedyne słowo zaklęcia, otwierające człowiekowi wrota do tego życia, któremu promień słoneczny przestaje być usłużnym dobroczyńcą, ale w nieskończoność świeci dla siebie samego. Nie będę mówił o tem. Pytałem się siebie nieraz, czem chciałem mieć ten labirynt.... zgubiłem w nim duszę... gorzej, dziś ja odlecę stąd, ale labirynt swój wezmę w piersiach ze sobą... I ot, popatrz: Wszak jam mistrz a to moje dzieło! Pomyliłem się, bo dzieło przerosło mistrza i chce go pochłonąć!
I znowu siedzieli chwilę w milczeniu.
— Otóż powiem ci: człowiek może być potężnym, wielkim, o ile nie przekroczy swych ludzkich granic... bo potem jest już niczem.
Ikar podniósł głowę szukając między gałęziami drzewa kosa, który ukryty między liśćmi wygwizdywał swoją piosenkę. Na jego twarzy igrał subtelny, ironiczny uśmieszek.
— Kto o tem nie pamięta — ciągnął Dedal — ten wydaje walkę bogom. Walka nierówna. Wspomnij Prometeusza, wspomnij Tantala. Człowiek ma być człowiekiem.
Wstał i zaczął przypinać sobie skrzydła.
— Aa! Teraz rozumiem! Ojcze, rozumiem! Już podejrzywałem cię, że jakiś demon opanował cię, zrobił z ciebie sługę swego.
Ikar trząsł się.
— Ojcze, to bogini Sowiooka robi z twej wielkiej duszy swoją niewolnicę. Bo ty mogłeś być wielki, jak bóg!
Dedal spojrzał na syna z przerażeniem.
— Skąd wiesz?
— Mówisz o tem, ojcze, twarzą własną, gdy śpisz. Wyzwanie rzuciłeś bogom, stawiając labirynt. Pokonali cię, związali ci duszę... Czyż nie widzisz, że dziś sam siebie zwalczasz? Złą jest Sowiooka, zadrosną i tchórzliwą.
Dedal wyprostował się. Wspaniała, poważna postać starca o surowej twarzy i długiej siwej brodzie ze skrzydłami u ramion, połyskującemi kolorem szafranu, tyrskiego szkarłatu i niebieskiego błękitu, przypominała gromowładnego Zeusa.
— Milcz! Człowiek bez boga jest jak nasienie wierzby niesione wiatrem jesiennym.
— I cóż ty możesz wiedzieć! — ciągnął łagodniejszym już głosem Dedal.
— Wiem, że w tobie drzemie cały skarb mej potęgi, przelany na ciebie w chwili stworzenia. A czegożeś dokonał? Podczas gdy ja byłem duszą całej gromady ludzkiej, gdy na mnie czekają, jak na błogosławieństwo, gdy ja cały świat mogę przebudować, tak, że go za dzieło mojej ręki uznają — ty czegóżeś dokonał? Wiem, co chcesz mi powiedzieć! — nie dopuścił do słowa syna. — Nieskończoność dla nas jest niczem! Nie wcielimy jej w żaden kształt! Człowiekiem jesteś.
— Leć ze mną, mój synu — mówił wzruszonym głosem, przypinając Ikarowi skrzydła znacznie lżejsze od swoich. — Nie daj się skusić samodzielnością lotu i nie trać mnie z oczu, bo źródło twego bytu jest we mnie i byt twój jest we mnie po wszystkie czasy. Nie zniżaj zanadto lotu, bo fale morskie ciągną chciwie każdą zdobycz ku sobie. Nie wzbijaj się zanadto w niebiosa, bo bogiem nie jesteś, lecz człowiekiem i nie ku słońcu twój szlak!...
Ikar nie słuchał, lecz zawinąwszy się w swe skrzydła motyle usiane srebrnemi kółkami, dumał, opuściwszy głowę na piersi.
— Skrzydła ci dałem, a ty smutny jesteś, jakbyś miał zstąpić w ciemności Hadesu.
Ikar podniósł głowę, oglądając się w zamyśleniu dokoła.
Wreszcie utkwił swe duże szare oczy pytająco w twarz ojca.
— A labirynt?
Dedal machnął ręką lekceważąco i zaczął pokazywać synowi jak skrzydeł używać należy. Ikar ruszył niemi kilka razy i uśmiechnął się, czując, że ziemia wymyka mu się z pod stóp.
W tej chwili załopotały olbrzymie, ciężkie skrzydła Dedala i wielki budowniczy niby ptak ogromny wzbił się w powietrze.
Pod nimi świeciły zalane światłem zachodzącego słońca dachy labiryntu i milczące, ponure podwórza. Ikar rozłożył szeroko skrzydła i poruszając niemi lekko, kołysał się prawie nieznacznym ruchem w powietrzu, patrząc w dziedziniec, w którym przepędził swą młodość a który na zawsze miał opuścić.
Cicho tam było jak zwykle i czarna noc skryła się między grubemi murami, bo promienie słoneczne nie mogły się tam przedostać.
Poprzez spiętrzone dachy dziedziniec przerzynał jaśniejszym pasem ledwie widzialny z góry strumyczek, podobny ciemnej, jedwabnej wstążce. Na ziemi leżały porozrzucane narzędzia i przybory; drzwi do szopy były uchylone. Smutne więzienie miało w tej chwili wygląd zacisznego i gościnnego przytułku spokojnych i cichych pracowników.
Ikar ruszył żwawiej skrzydłami.
Labirynt zdawał się lecieć w głąb, zapadać w jakąś kotlinę, otoczoną zewsząd łańcuchem skalistych poszarpanych gór.
Wiatr zaświstał Ikarowi w uszach i zmusił go do zamknięcia oczu.
Gdy za chwilę, kołysząc lekko skrzydłami, utkwił w powietrzu i otworzył oczy, krzyknął ze zdumienia.
Jak wielka, płytka czara turkusowa kołysało się pod nim morze. Wesołe, żwawe fale w wieńcach z srebrnej piany ścigały się z figlarnemi delfinami. Otoczony rojem nimf odzianych w przeźroczysty muślin porostów wodnych, Tryton bronzowy rozdymał pyzate policzki, dobywając z krzywej, błyszczącej muszli długie, tęskne tony. Ponad nim, jak srebrne iskry, migotały mewy. Daleko błyszczał na falach białawy żagiel jakiejś samotnej nawy.
Na łagodnie pochyłym brzegu morskim, w śród skał wychylających tylko białe głowy z czarnej gęstwy lasów, drzemało miasto jakieś; białe domki, zda się, z fal morskich wyszłe rojem, pięły się po zboczu górskiem aż ku skalistemu szczytowi ukoronowanego warownemi murami zamku.
W niewielkiej przystani widać było białe żagle okrętów poczerniałych od dalekiej drogi i od burz gwałtownych. A dalej lekko falujące wzgórza mieniły się różnobarwnemi smugami zbóż wszelakich i łąk kwiecistych.
Ikar wzniósł się jeszcze wyżej.
Nie widać już nic, jak tylko bezmiar wód i wyspę, niby czarowny klejnot w turkusowej oprawie.
Była to pustka ale nie martwa, lecz powolne życie ogromu, życie, dla którego tysiąclecie jest jednym dniem. Przez powietrze migały jakieś fale świetlne drżące i migotliwe a przestrzenią niósł się długi, nieustający ton, to niby ryk groźny, to niby błagalna modlitwa.
Naraz jak lękliwy krzyk kani, uderzyło o uszy Ikara jakieś niemiłe wołanie.
To ojciec, migocąc skrzydłam i, wołał go do siebie.
W krzyku ojca dzwoniła jakaś mała, dziecinna obawa.
Ikar uśmiechnął się i zawisł na chwilę w powietrzu.
Zwinął dłonie w trąbkę i począł wołać:
... Skrzydła mi dałeś... panem zrobiłeś mnie przestworzy słonecznych... a teraz chcesz... abym wrócił... z tobą między ludzi... i deptał... z trudem... memi stopami... twardą ziemię...
Głos jego jasny dźwięczał w powietrzu, jak śpiew srebrnej trąby.
— Jesteś jak dąb zrosły z ziemią... Im wyżej strzelasz w niebo koroną... tem głębiej... zapuszczasz korzenie... Jam jest jak myśl boska... która... raz zrodzona... bogiem jest...
I zwolna począł się wznosić w górę, śpiewając:
— O Apollon! Apollon! Opiekunie błądzących!
Panie bezkresnej przestrzeni...
Który blaskami oka złotego, pełnego miłości, opromieniasz szukających cię w nieskończoności...
Który nowych bogów tworzysz i nowe dni i nowe światła...
Wspaniały a niezawistny...
Miłości pełen a nienawidzący niewolników...
Który bogami chcąc mieć łudzi, zalewasz ich dusze złotem światłem...
Promieniem słonecznym mieć mnie chciej, rzuconym w bezkresną przestrzeń...

świecącym w wieczność...

lecącym w wieczność...
O, Apollon!
I wznosił się w górę coraz wyżej, aż ojciec zmalał mu w oczach i stał się, niby migotliwa muszka, małym i znikomym...
A gdy już żaden odgłos ludzki nie mącił mu ciszy, zawisnął znowu w przestrzeni.
I zdawało mu się, że oczy jego zlały się w jedno ze słońcem a promienie z ócz jego świeciły, jak promienie słoneczne.
Ciało jego stało się wiotkie i lekkie tak, iż fale powietrzne przepływały przez nie swobodnie.
A dusza Ikara spłynęła w jedno z bezmiarem.
Aż gdy słońce zaczęło się zwolna staczać w morze, wtedy młodzieniec spuścił się napowrót ku ziemi, zataczając w powietrzu szerokie kręgi, jak ptak znużony.
Stanąwszy nad brzegiem morskim, gdzie ściany labiryntu zaporą były falom, zaczął odpinać barwne skrzydła.
— O słodki Faetonie, synu Klimeny, bracie mój!
Przynoszę ci nowiny od Ojca twego Promienistego. Za syna przyjęło mnie jasne słońce, za brata srebrne gwiazdy, siostry moje. Nie samotny dumać będziesz o chwale słonecznej. W ciemnościach wiecznego rozpamiętywania ukryję jasną mą chwalę. Ścianom najskrytszych komnat labiryntu powierzę sny moje promienne. Jak Narcyz nad studnią klęcząc, będę się poił blaskiem własnych oczu, ja, świetlany syn ciemności...
I rzuciwszy skrzydła na ciepłe fale morskie, wszedł, jak w grób, w ciszę labiryntu, którego czarnemi, ciężkiemi murami wstrząsał podziemny, głuchy ryk Minotaura.
A właśnie na seledynowe niebo wypłynął złotawy księżyc i w poblizkich górach Ida przy wrzasku spiżowych rogów i warczeniu kotłów rozpoczęli Korybantowie swoje zgiełkliwe misterja.

Na skalistem wybrzeżu odległej wysepki klęczał Dedal i załamując ręce złorzeczył niebu:
— Oto starość moja znajdzie mnie samym i bez pomocnika i nie mam syna, któremubym powierzył zamysły ducha mego.
Przekleństwo wam, bogowie, którzy duszom skrzydlatym każecie mieszkać w ciałach zrosłych z ziemią.
Otoście we mnie zabili własną myśl boską! — I napróżno starzec czekał noc całą, jęczał i przywoływał syna. Gdy brzask zarumienił fale morskie, ujrzał Dedal na piasku pióra ze skrzydeł Ikarowych zmoczone i pozbawione blasku. Tedy poznawszy, że nie ma już syna, wielki budowniczy puścił się w dalszą drogę, planując w swej zbolałej duszy dla dziecka grobowiec, jakim się nie będzie mógł poszczycić najpotężniejszy władca.



WĘDROWIEC


Motto. Schumann: Kinder-
stücke. „Fremder Mann“.

Wędrowiec szedł naprzód wolnym, równym krokiem, a towarzysz jego zatrzymywał się i dmuchał w szpary przydrożnych słupów telegraficznych, wygrywając na nich dziwne, piskliwe melodyjki.
— E! E! Ty! Nie spiesz się! — wykrzykiwał czasami. — Przyjdziesz na czas!
I śmigał w pole białe, zataczając kręgi po śniegu, wznosząc tumany, którymi swawolnie rzucał w niebo. W reszcie na granicznym pagórku w białym tumanie wykręcił pirueta i zdyszany, pogwizdując z cicha piosenkę, złączył się z wędrowcem.
— Dokąd tak śpieszysz?
— Nie śpieszę się — odpowiedział wędrowiec — ale nie jestem tak szybki, jak ty, a długa jeszcze droga przedemną. Zresztą znużony dziś jestem. Chciałbym o zmierzchu dojść do jakiego miasteczka.... choćby do wsi błyszczącej o zmroku czerwonemi światełkami... gdzie domki niewielkie, ciche, drzemią spokojnie pod ochroną starych strzech...
— A! Lubię takie miasteczka — odpowiedział drugi — chętnie po nich chodzę i straszę po nocy... szarpię za stare dachy, że aż gonty trzeszczą, tumanami śniegu kręcę po ulicach i rzucam je w małe szybki, które tak jękliwie dzwonią... albo chowam się gdzieś w kominie i wyję uhuhuuuu!
Przytknął usta do słupa telegraficznego i tchnął w niego długi, przeraźliwy jęk... a potem skoczył znów na pola i chudy, pochylony naprzód, z pięściami złożonemi na szerokiej piersi, uganiać po nich począł i podawszy się naprzód wołał przeciągle: — Polaaami leeeci wiaaaatr!
W powietrzu wznosiły się chmury śniegu, z przydrożnych wierzb zerwało się z przeraźliwem krakaniem stado wron, ale wędrowiec nie oglądnął się nawet, zapatrzony w długi, równy gościniec, z wytartemi na nim przez sanie połyskującemi bruzdami.
— Szybki jestem i dobre mam płuca — chwalił się wiatr, zrównawszy się znowu z wędrowcem. — Widzisz, przybiegłem z daleka, przyszedłem z nad brzegu morskiego... oo! Powąchaj, płaszcz mój jeszcze solą morską czuć!
I podsunął wędrowcowi pod nos poły lekkiego płaszcza.
Wędrowiec stanął. Nozdrza jego się rozszerzyły i z lubością wciągały ostry zapach; oczy zamyślone utonęły daleko w bezdennej mgle, która otulała widnokrąg; stały się, jakby niewidzące i mętne, jak ona, jakby obrócone w głąb duszy, która, zda się, odbiegła daleko na rozkołysane fale morskie i długie piaszczyste wybrzeża i ciche łodzie rybackie, świecące białymi żaglami.
A wiatr opowiadał dalej:
— W wielkiej, skalistej czaszy chwieją się równo wody potężnego siwego morza... przelewają się tak równo, tak równo... Kto niemi chwieje? Biały księżyc, który tam wisi nad niemi w czarnej pustce nieba... cichy, martwy, biały księżyc...
Na falach kołyszą się czarne okręty... w okrętach jak serce rytmicznie pracują dyszące kotły, a fale mlaszcząc liżą, jak wierne psy, boki okrętów...
Nad brzegiem morza piętrzą się białe miasta o domach z płaskimi dachami.
Daleko, daleko, w takiem mieście widziałem człowieka... stał na schodach przed domem; patrzył na północ, dokąd ja właśnie biegłem... patrzył jak ty, oczami człowieka, patrzącego duszą, oczami, które widzą daleko, daleko.
Z za węgła przypatrywałem się mu. Wargi jego poruszały się, szeptały niezrozumiałe słowa, aż wreszcie z piersi jego wyrwało się westchnienie ciężkie i żałosne...
— Znużony jestem, bardzo znużony — szeptały cicho jego usta.
— Eeeeh — jęknął Wiatr.
— A potem — opowiadał dalej — przedzierać się musiałem przez łańcuch gór, dzikich, niedostępnych. Chwytałem je uparte za czupryny lesiste i darłem... rzucałem takie lawiny w przepaście, że aż orły, przerażone hukiem, zrywały się z gniazd skalistych... mąciłem wodę w czarnych głębokich jeziorach, chcąc wydrzeć im ukrywane zazdrośnie skarby... aż wreszcie znowu zbiegłem w szerokie równiny i tu sobie huuulam!
Znowu zatoczył krąg szeroki po polach, a wędrowiec wciąż stal z oczami wbitemi w mgły na widnokręgu.
Za chwilę stał znów u boku wędrowca.
— Na białych, śnieżnych polach cisza. Po domach cichy gwar święta, a po wsi wieczorem z promieniejącą gwiazdą biega skoczna pieśń. Hehej!
I znowu podskoczył, a wędrowiec machnął ręką i ruszył naprzód.
— Ale powiedz mi — pytał po chwili wiatr — czemu to jest? Pieśni nawet od wsi do wsi często nie doniosę... rozpryśnie mi się gdzieś w polu, rozdźwięczy, rozłamie... a westchnienie... ot patrz! z tak daleka, z tak daleka, z nad siwego morza fal, a słuchaj:
Pola ozwały się westchnieniem cichem i żałosnem, tak żałosnem, że wędrowiec wzdrygnął się i obejrzawszy się dokoła przyspieszył kroku.
— O, nie bój się — uspokajał go wiatr — lękać się nie masz czego. Pola są puste i prócz nas niema tu nikogo.
— A ktoś ty jest? Pamiętam, widziałem cię raz... to było na wiosnę... daleko w górach. W ogrodzie pod wiśnią pełną białego kwiecia, siedziało dwoje młodych... tulili się do siebie... ja siedziałem między konarami drzewa i sypałem im na głowy kwiecie... a tyś właśnie szedł gościńcem... ujrzawszy ich, stanąłeś i długo, długo patrzyłeś na nich z zapłotu... a gdy dziewczyna spostrzegłszy cię przypadkiem, krzyknęła, rzuciłeś jej na białą suknię garść bezwonnych górskich fiołków i szybko odszedłeś, obcierając ukradkiem łzy...
— A tak... bo mnie jeszcze dziewczyna nie kochała nigdy...
— A dziś?
— Ani dziś!
Wędrowiec zaprzeczył ruchem głowy.
— A nie wiesz, co się z nimi stało?
— Nie wiem, nie wiem... przebiegłem dużo wsi... ale sady były puste... o, gdzieniegdzie słychać było muzykę w chatach i śpiewy... gdzieniegdzie płacze... rzeczy zwykle.
A raz cię widziałem... daleko, daleko... siedziałeś pod strzechą słomianą białej chaty, której ściany obrosłe były winem... to było jesienią... ciężkie, wielkie grona winne grzały się w słońcu... siedziałeś na ławce, potem zlany, a trzewiki twoje pokryte były kurzem... niedaleko stodoły stał wóz naładowany wysoko pszenicznymi snopami. Począłem lekko szarpać słomianą strzechą, czem spłoszone jaskółki wypadły ze swych gniazd i ćwierkając trwożnie, latały koło twojej głowy. Po chwili wyszła z chaty młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Stanęła przed tobą i uśmiechając się dobrotliwie przemówiła coś do ciebie, a dziecię małą rączką urwało wielką kiść soczystych czarnych jagód winnych i rzuciło ci na kolana; rozgarnąłem dziecięciu koszulkę na piersiach....
— A, przypominam sobie... kobieta zajęta gospodarstwem zapomniała o dziecięciu, które spało na trawie. Zbudziwszy się, zaczęło płakać, bojąc się widocznie wielkiego czarnego psa, który niespokojny o dziecię, stanął nad niem, przypatrując mu się dobremi, wilgotnemi oczami. Przechodząc tamtędy, zatrzymałem się i długo śpiewałem dziecięciu piosenki, póki się nie uspokoiło... Spędziłem tam parę dni... patrzyłem jak gospodarze znosili zboże do stodół, kosztowałem ich chleba, miodu i owoców i cieszyłem się błogosławieństwem, jakiem ich niebo obdarzyło...
— A raz, pamiętam, widziałem cię w kościele wiejskim. Po gałęziach starego kasztana wspinałem się aż do okienka, które wiodło na chór i tam chciałem grać na metalowych piszczałkach...
— A tak, to było w lecie, w południe. Zmęczony żarem słonecznym uciekłem do kościoła...
— I zapatrzony w kolorowe szyby słuchałeś, jak wiejski organista wygrywał modlitwy... stare pieśni...
A w jakiejś ławie w środku kościoła drzemała stara babina w białym czepcu, kiwając się i mrucząc coś niezrozumiale nad starym pergaminowym modlitewnikiem, którego żółte karty pełne były różnobarwnych liter...
Powiedz mi, czego tak ciągle wędrujesz? Nawet puch wierzbowy, gdy jesienią płynie przez powietrze, przecież osiądzie; nawet srebrne pajęczyny czepiają się ścierniska znużone przymusowym lotem... a ty wciąż błąkasz się po świecie... czemu?
— Nie wiem. Tęsknota jakaś ciągnie... czasami mi się zdaje, jakby serce moje było kłębkiem, z którego snuje nić czerwoną ktoś z oddali... więc szukam...
— Czego?
— A wiatru w polu — odpowiedział uśmiechając się wędrowiec.
— A jeszcze?
— Czasami... szukam zaklętej księżniczki, która, mówią, z katarynką i małpką w zielonej klatce, błądzi gdzieś po świecie... jest mi przyobiecana...
— Po czem ją poznasz?
— Gdy będę bardzo zmęczony, przyjdzie i położy mi dłoń swą na czole, a dłoń jej wonna będzie i delikatna jak płatek lilii, w oczach zaklęty będzie miała blask wiosennego nieba, a pocałunkiem lekkim pogrąży mnie w sen, w którym śnić mi się będzie serce moje, rozkwitłe w różę wielką, czerwoną i płonącą; wówczas oczy moje będą miały blask gwiazd przeglądających się w wodzie, a dusza moja rozłamie się w ogromnie cichy, głęboki akord aksamitny i marzący jak noc letnia...
— Ooo! I jeszcze jej nie znalazłeś?
Wędrowiec poruszył przecząco głową. Szli chwilę w milczeniu.
— Bardzo znużony jesteś? — spytał wiatr.
— Ja zawsze jestem zmęczony.
Ściemniało się, a z nieba sypały się wielkie płaty śniegu.
— Powiedz mi, czem są ludzie? — spytał wiatr.
— Narodem pracującym bardzo ciężko, znojem i krwią zraszającym ziemię, żyjącym w trudzie, a umierającym w bólach...
— A ty czem jesteś między nimi?
Wędrowiec milczał chwilę.
— Ja słyszałem śpiew konających łabędzi i na czarnych wodach marzących rzek widziałem pelikana szarpiącego swe piersi i karmiącego swe pisklęta... widziałem jak feniks gorzał, aby się odrodzić... czasami opowiadam o tem ludziom... a potem... moje serce chore...
Chciał jeszcze coś mówić, ale oto niedaleko przed nimi zamajaczyły niewyraźne zarysy domów i błysnęły jak kocie oczy, małe czerwone światełka.
Wiatr zamyślony, szedł milcząco koło wędrowca, zapomniawszy o swych piosenkach. Zrobiła się zupełna cisza.
Gdzieś niedaleko skrzypnęły drzwi i jakiś młody, świeży głos kobiecy zawołał:
— Ależ to śnieg!
Głos jej dźwięczał krótko i donośnie.
Podróżni wkrótce weszli w ulicę miasteczka.
— Ach, spocząć chciałbym — jęknął wiatr — bo zdaleka idę, zdaleka...
Wędrowiec zapukał do pierwszych wrót. Ale próżne były jego prośby; nikt nie chciał mu dać za darmo noclegu.
„Obcych nie przyjmujemy“ — mówiono — lub: „Czemu się włóczysz?“
— Serce mam chore...
— Idź gdzieindziej, mógłbyś umrzeć...
Aż stanęli przed jednym domem. Wędrowiec spojrzał przez okienko.
Dokoła stołu nad dymiącą misą siedział ojciec, otoczony gromadą dzieci... ale matki między nimi nie było, a suknie na nich były żałobne...
— O, tu nas przyjmą — zwrócił się wędrowiec do towarzysza — ty wejdź kominem, bo drzwiami cię nie puszczą. Ale jutro dalej idziemy!
— Idziemy — jęknął Wiatr.
Wędrowiec zapukał do drzwi... Otworzono.
— Przyjmijcie mnie na noc — prosił — popatrzcie; śniegiem cały pokryty jestem i noc zapada. A muszę po świecie wędrować, bo serce mam chore.
— Serce masz chore — powtórzył cicho gospodarz w żałobnych sukniach.
— Usiądę tam między dziećmi waszemi i będę im opowiadał bajki... Nie dużo to może warte, ale jedyne, co umiem... a dusze dzieci kołysze w mity, spokojny sen.
Wejdź — odpowiedział krótko gospodarz, otwierając szeroko wrota.
I za chwilę wędrowiec syty, nakarmiony siedział przy kominie otoczony gromadką dzieci, które ciekawemi oczami wpatrywały się w jego twarz łagodną i uśmiechniętą. W ciemnym kącie siedział ojciec z gorzkim smutkiem patrząc na osierociałą gromadkę.
— Kiedy jednego razu szukałem zaklętej królewny z katarynką i małpką w zielonej klatce zaczął wędrowiec — za lasami, za górami, daleko...
Wiatr ukryty w kominie dmuchnął w iskry i podpowiedział:
—... daleeko, daleeko, daleeko...
A na dworze wielkie płaty śniegu, niby rój pszczół białych fruwały koło okien, na których mróz wyciskał fantastyczne białe kwiaty.



WDZIĘCZNOŚĆ BOGÓW



Było to w owych czasach zamierzchłych a słodkich, kiedy człowiek ledwo zaczynał sylabizować w księdze mądrości bożej i kiedy nawzajem dla Jowisza — uzurpatora świat był jeszcze czemś w rodzaju nieprzeczytanego, lub po raz pierwszy czytanego romansu. Nie on go przecie stworzył, choć potężny i silny, a osiągnąwszy władzę i rząd spraw olimpijskich i ziemskich, badał je dopiero, bo ich jeszcze nie znał.
A snać uważał to za rzecz zajmującą, bo, nie zważając na narzekania gnuśnego Hermesa, mieszał się do spraw boskich i ludzkich a zapominając o majestacie i świetności tronu olimpijskiego, wałęsał się po świecie w postaci wspaniałej wprawdzie, lecz ludzkiej, wszystkim ułomnościom i słabościom tego rodu podległy.
Być bogiem na ziemi nie mogło być nieprzyjemnem. Można śmiało przypuszczać, że musiało to być milszem, niż być bogiem wśród bogów. Przy całej swej czcigodnej wspaniałości miał i Olimp swoje przykre strony, przedewszystkiem tę, że zawiele na nim było intrygujących bogiń. Powtóre: etykieta, szeroko rozgałęziona polityka, powaga mieszkań i wzniosła jednostajność trybu życia sprawiały, że Gromowładny, nie znający jeszcze wszystkich cudów podległej sobie natury, wolał gonić nimfy w cieniu wonnych gaików i napawać się rozkoszami ziemskiemi, niż przesiadywać w towarzystwie mniej łub więcej równych sobie bogów przy szklaneczce domowego nektaru.
— Nektar jest bardzo dobry! — tłómaczył Hermesowi. — Ale i wino jest niezłe, wcale niezłe!
— O, Gromowładny! Wszakże nektar to skroplony promień słoneczny! — wołał Hermes. — Nie znam napitku słodszego a bardziej odświeżającego.
— Po zbyt sutych libacyach! — dodał Gromowładny. — Ale na codzień, po przygodach pielgrzymki, puhar gęstego czarnego wina dobry jest i pokrzepiający. Na fale Styksu! znam się przecież na tem.
Wymykał się tedy jak mógł najczęściej na ziemię i pod najrozmaitszemi postaciami uszczęśliwiał śmiertelnych a zwłaszcza ich żony i córki. Sprawiło to ostatecznie wiele kłopotu genealogom co sławniejszych rodzin, ale przysporzyło światu półbogów i ich wielkich czynów. Czyny zostały, co się zaś tyczy metryk to fałszowano je — jak się zwykle w tych wypadkach do dziś dnia robi. A Jowisz i poeci mieli z tego wielką uciechę. W ostateczności Gromowładny zjawiał się w całej swej pełnej grozy okazałości i w mgnieniu oka doprowadzał rzeczy do porządku. Jako bóg, miał na to wiele sposobów.
Gdzie nie był, jakich figlów nie płatał! Tropił po lasach bogunki leśne jak satyr kudłaty i mchem porosły, ściskał je w ciepłych dziupłach dębów odwiecznych, wśród kwiatów i paproci, rosą zimną obsypanych, na polankach, w cieniu drzew wielkich, cicho szumiących, wygrywał im na fujarce piosenki dziwne, skoczne, radosne, porywające do tańca. To znów, niby pasterz piękny, młody i smutny, w zdychał nad źródełkiem, w którem się kryła młodziutka, urocza nimfa jakaś, o oku czystem jak niebo, o duszyczce pełnej śmiechów perlistych, jak szmer wody cieknącej po kamykach. I darmo dryjady, główki swe jasnowłose z za ciemnych pni wychylając, zdrajcą go w stokrotnem echu okrzykiwały, bo gdy nadchodził wieczór, młoda nimfa, słodyczą tęskną młodziana uwiedziona, spoczywała na jego piersi, a on tulił do siebie jej ciało chłodne i czyste i zdobił włosy niezapominajkami i konwalijkami. To znowu tułał się na wybrzeżu morskiem, wśród zatok skalistych, cichych, modrych, jasnością słońca opromienionych, lub na brzeg złoty, piaszczysty z pian srebrnych syreny wyciągał, żałośnie zielonołuskim ogonem wokół siebie bijące, to gonił pasterki na łąkach, to znowu córy z! domów królewskich uwodził. Znano go, jak zły szeląg na całym świecie, jego i jego powiernika Hermesa, znano ich obu aż do Antypodów. Lecz nikt nie śmiał szemrać przeciw bogom, a obecność ich zwykle szczęście i błogosławieństwo wróżyły. Bo gdzie stąpnął Gromowładny tam drzewa, jak gejzery cieple, strzelały z ziemi, owoc niosąc obfity, tam lany złote falowały niczem morze, tam na ziołach i trawach wonniejszych niż indziej, piękniejsze wypasały się stada, a z dojrzałych, krwawych jagód tryskało wino słodkie i ogniste.
Więc, gdy jednego dnia Filemon ujrzał kroczących ku swej zagrodzie gości, zawołał żonę swą Baucydę i rzekł:
— Patrz, stara! Oto zbliża się ku nam dwóch gości, a oko moje doświadczone i przeczucie mówią mi, że obaj oni są boskiego pochodzenia. Ten starszy, o tem poważnem obliczu, nad którem piętrzą się złote kędziory, to Jowisz, nowy władca Olimpu. Nie zaznał jeszcze zbyt wielu trosk, więc wesołej i pogodnej jest myśli. Ten drugi, smyk o bezwąsej, chytrej twarzy, to Hermes, sługa jego wierny, bóg potężny, chytry, ale przekupny. Słuchaj i raz przynajmniej w życiu bądź mi posłuszna. Spędziliśmy życie w nędzy, troskach i braku. Nic też dziwnego, że i pożycie nasze zgodliwem, ani miłem nie było. Kłóciliśmy się i swarzyli nieustannie; wyraz naszych twarzy nieprzyjazny jest, głos szorstki, a sposób mówienia przekorny. Nędza nasza nie dozwalała nam czynić zadość świętym obowiązkom gościnności i kubka wody nie chcieliśmy nikomu podać za darmo. Starzy jesteśmy, a gdy nie będziemy mogli pracować, czemże zapłacimy za strawę, gdy nie zbierzemy teraz choć trochę grosza?
— Poprośmy bogów, aby odkupili od nas gęś naszą — odezwała się Baucyda. — Będą nam mogli hojnie za nią zapłacić, o ile to są istotnie bogowie, a nie dwaj poeci lub inni obszarpańcy tego rodzaju. Gdyby dali choć drachmę, mogłabym od sąsiadki kupić cztery gęsi, wykarmić, sprzedać na targu pierze...
— Nie, Baucydo! Postąpimy inaczej! Niezawodnie, że nam oni zapłacą, zapłacą stokrotnie. Czemżeż jest dla nich drachma? Obdarują nas oni złotem tak, że je będziemy mogli garnkiem mierzyć; ale prosić ich o to nie będziemy. Przeciwnie, udamy, że nie wiemy, z kim mamy do czynienia. Zachowamy się wobec nich, jak wobec zwykłych wędrowców.
— Wątpię, żeby nam chcieli być za to wdzięczni — zauważyła Baucyda. — Onegdaj ten kupiec, któremu sprzedałeś miarkę owsa za dziesięćkrotną opłatą, zsyłał nas na samo dno Tartaru.
— Nie rozumiesz mnie, Baucydo! Poprosimy ich, aby raczyli wstąpić do naszej zagrody i ugościmy ich tak, jakbyśmy chcieli, aby nas goszczono. Podamy im wody, damy im wszystko, co tylko znajdziemy w naszym domu najlepszego, zabijemy dla nich gęś...
— Jakto? zadarmo?
— Nie zadarmo, bo oni się nam za to odwdzięczą, ale będziemy udawali, że postępujemy tak tylko ze względów gościnności.
— Nigdy się na to nie zgodzę. Bogowie czy nie, nie będą tak głupi, aby płacili za to, co im się za darmo daje. Zjedzą i pójdą, a ja co z tego mieć będę?
— Baucydo, bogowie są wdzięczni. Niezawodnie wszędzie żądano od nich zapłaty za gościnność, albowiem, niestety, w naszych czasach cnota nie lubi długo czekać na nagrodę. Tedy jeśli my, ludzie ubodzy, ugościmy ich bezpłatnie, to pewnością ich to wzruszy. Usłuchaj mnie, Baucydo, pierwszy i ostatni raz w życiu. Ułóż zmarszczki swej twarzy w uprzejmy uśmiech, każ milczeć zawistnemu sercu a wargom wymawiać słodkie słowa powitania, a starość spędzimy jako ludzie zamożni, otoczeni służbą i niewolnikami.
Baucyda zawahała się.
— Niech będzie! — wykrzyknęła wreszcie.
— Myśl twą uważam za niedorzeczną, ale postąpię, jak chcesz, abyś się przekonał, do jakiego stopnia jesteś głupi. A potem rozbiję ci na głowie pierwszy garnek, który mi wpadnie w ręce. Uprzedzam cię jednak, że z ostatniego targu przywiozłam kilka większych, kamiennych rynienek. Są bardzo mocne.
Filemon nie słuchał dłużej, lecz widząc, że dwaj wędrowcy mijają już jego chatę, wybiegł na drogę.
— Witajcie, szlachetni mężowie, i nie mijajcie mej chaty! Naoścież wam ona otwarta, jak i serca nasze. Widzę, że wasze szaty kurzem pokryte, a czoła znojem podróży zroszone. Czeka was jeszcze długa droga przez miejsca odludne i niegościnne.
Kłamał, bo o dwa stajania dalej, za załomem skały, był obszerny zajazd.
— Nie jestem bogaty — wołał dalej, — ale czyż moja gościnna strzecha zasługuje z tego powodu na pogardę?
Jowisz stanął i spojrzał pytająco na Hermesa.
— Dziwny człowiek! — szepnął Hermes. — Mało takich w dzisiejszych zepsutych czasach. Jabym mu nie dowierzał. A nuż-to będzie jaka podrywka?
— Nie sądzę — odpowiedział Jowisz, rzuciwszy badawcze spojrzenie na Filemona. — W każdym razie spróbujemy.
— Według rozkazu — rzekł niechętnie Hermes. — Głodni i znużeni jesteśmy nie na żarty. Wątpię tylko, czy tu co przyzwoitego dostaniemy.
— Zobaczymy. Przyjmujemy, starcze, twą gościnność; prowadź nas.
Uradowany Filemon pobiegł naprzód, wskazując gościom drogę. Gdy, pochyliwszy głowy, weszli przez nizkie drzwi do wnętrza chaty, przedstawił im Baucydę, która im się ukłoniła pokornie ze słodkim uśmiechem na twarzy.
Podczas gdy goście odświeżali się podaną im przez Filemona wodą do mycia, małżonka jego czyściła przyniesione z ogrodu jarzyny. Filemon dał jej kilkakrotnie znak głową, wskazując na wiszący u stropu połeć słoniny, ale Baucis zdawała się nie spostrzegać tego. Wówczas staruszek własnoręcznie ukroił kawałek słoniny i podał go żonie. Przez ten czas zabawiali gości rozmową.
— Jakże wam się powodzi? — pytał Jowisz.
— O, bardzo dobrze! — odpowiedział Filemon. — Chatka nasza maleńka niegodna jest dostatków.
— Trudno, żeby wszyscy byli bogaci — wtrącił Hermes.
— Oczywiście! Ale biedny, czy bogaty, może być zarówno szczęśliwy, gdy, żyjąc w bojaźni bożej, może czcić bogów.
— Musi to być istotnie wielka przyjemność — rzucił Jowisz, susząc nogi przy rozpalającem się ognisku.
Hermes spojrzał na niego z podełba i skrzywił się.
— Nadzwyczajnie wielka — potwierdził Filemon. — Nie pojmuję życia inaczej.
— A czy żona wasza jest tego samego zdania? — spytał Hermes, przyglądając się badawczo Baucydzie.
Rozdmuchiwała właśnie żar na ognisku, a w czerwonem świetle żarzących się węgli rysy jej twarzy były dziwnie surowe i gniewne. Myślała o tem, że niepotrzebnie Filemon marnuje słoninę. Ale opanowała się i z uśmiechem zwróciła się ku bogom.
— Mąż mój i ja jesteśmy zawsze jednego zdania nie spieramy się nigdy.
Zawiązała się żywa pogawędka. Staruszkowie uśmiechali się słodko i krzątali po chałupnice, zgodliwi jak para gołąbków; wynosili pod niebiosa bogów, sławili ich wielkość, siłę i dobroć.
Podano skromny posiłek.
Goście jedli z apetytem, nie czekając na zaproszenie.
— Kiepskie to wszystko i prościutkie — szepnął Hermes — ale przynajmniej zadarmo.
Tylko wino było tak kwaśne, że go bogowie pić nie mogli. Hermes po pierwszym łyku skrzywił się niemiłosiernie, a jego przepiękne szafirowe oczy zbielały i mgłą się pokryły. Wówczas Jowisz uczynił nieznaczny ruch ręką i wino w puharze stało się orzeźwiającem i łagodnem w smaku, a mimo, że obaj bogowie gęste spełniali libacye, nie ubywało go.
Spostrzegła cud Baucyda, błysnęły jej oczy i przekonana o prawdziwości twierdzenia Filemona, wybiegła z chaty, aby złapać gęś i upiec dla gości. Ale mądry ptak zaczął krzyczeć i uciekając wbiegł do izby, gdzie schronił się pod nogi Jowisza.
— Dlaczego ścigasz tego ptaka, kobieto? — spytał Jowisz.
— O, bogowie, niema w mem sercu miejsca, któreby nie było przepełnione miłością dla was! — zawołała Baucyda. — Niechże mi wolno będzie złożyć w am nasze liche mienie w ofierze.
Powstał Jowisz i oparłszy się dłońmi o stół, jak to czynił zwykle, gdy zagajał na Olimpie zgromadzenia bogów, rzekł uroczyście:
— Tak jest, jesteśmy bogami. Chodzimy po świecie, aby się przekonać, czy wszyscy ludzie spełniają wiernie nasze przykazania, czy wszystko się dzieje według woli naszej. I widzieliśmy wielu ludzi, ale między nimi najgodniejszymi łaski bogów uznajemy tylko Filemona i Baucydę. Ich serca są świątynią bóstw.
W miarę, jak bóg mówił rozszerzyły się ciasne ściany chaty i błysnęły naraz chłodną bielą marmuru. Zadymiony, czarny od sadzy strop kurnej chałupy podniósł się, zajaśniał purpurą i złotem. Ubogi stół zamienił się w ołtarz, a nędzne odrzwia w przepyszne, smukłe i strzeliste kolumny.
— Niechże tedy i chata wasza ich świątynią będzie! — kończył, wyprowadzając Filemona i Baucydę z przemienionej w świątynię chaty.
Filemonowi aż się oczy zaiskrzyły. Ich chata — świątynią! A tu w okolicy świątyni niema jak na lekarstwo! I do tego będzie kapłanem, będzie wybierał dziesięcinę, przyjmował ofiary, wróżył...
— A teraz mówcie, czego żądacie? — pytał ich łaskawie Jowisz.
Baucyda tak była zmieszana tem wszystkiem, że po raz pierwszy w życiu straciła głos. Odzyskał go jednak w mgnieniu oka Filemon.
— Teraz albo nigdy! — pomyślał chytry starzec, który wiedział, że bogowie nie dają w takich wypadkach dużo czasu do namysłu. — Czego żądać? Będziemy kapłanami w jego świątyni, to i bogactwo z czasem przyjdzie. Byle śmierć nie nadeszła. — Ach, żeby tak życie wieczne!
— Jowiszu, panie nieba i ziemi! — wykrzyknął błagalnie. — Czegóż mamy żądać, jak nie tego, abyśmy ci wiecznie mogli służyć! Chcemy być kapłanami twej świątyni, chcemy stać wiecznie na straży twego ołtarza; spraw tylko, abym ja nie patrzył na śmierć Baucydy i aby ona nie widziała męki mego konania.
— Tak będzie dobrze — cieszył się w duchu — bo jeśli ja nie umrę przed nią, a ona nie zakończy życia wcześniej odemnie, będziemy musieli żyć wiecznie.
Jowisz zawahał się na mgnienie oka i spojrzał przed siebie, jak ktoś, kto szybko liczy w pamięci. W tej chwili Hermes, który stał tuż za nim, zaczął mu coś szeptać do ucha. Twarz Gromowładnego rozjaśniła się.
— A więc niech się stanie zadość pragnieniom waszym! — wyrzekł uroczyście.
Filemon chciał mu podziękować, ale w tej chwili uczuł, że się z nim dzieje coś nadzwyczajnego. Jakaś szalona siła zaczęła wciągać jego nogi w ziemię. Krzyknął i chciał się szarpnąć, ruszyć rękami, ale ramiona mu zesztywniały. W rozpaczliwej trwodze spojrzał na Baucydę. Zmieniała się zwolna w smukłą topolę, a ramiona jej zwisały sucho, jak gałęzie... Tu i ówdzie strzelały z niej zielone listki...
— Masz wdzięczność bo... — krzyknęła resztką głosu, ale w tej chwili kora przesłoniła jej usta i Baucyda zmartwiała zmieniła się w drzewo.
Naprzeciw niej smutno szumiał konarami stary, rozłożysty dąb...

Rozpadła się w gruzy świątyńka, zbudowano zamiast niej okrągłą romańską kapliczkę, a gdy ta runęła, wzniesiono prosty krzyż. Na topoli pobożna dłoń zawiesiła obrazek, przed którym modlą się w maju dziewczęta i zdobią go wieńcami. Pod dębem spoczywają często znużeni wędrowcy i błogosławią słodki jego cień, to znów wesoło rechtające świnki szukają żołędzi. Ale ani topola, ani dąb nie zwracają uwagi na te objawy życia, lecz, wyciągając z oburzeniem swe ramiona w niebo, szumią żałośnie, skarżąc się na niewdzięczność bogów.



PIES



Działo się to w wielkiem i bogatem mieście, wesołem zwykle i ruchliwem, ale wówczas zasmuconem i przygnębionem bardzo.
Było to w czasach burzliwych, kiedy wojsko strzelało po ulicach, kopyta koni szczękały po bruku i krzesały z niego snopy iskier, a dźwięk trąb i warczenie bębnów budziły trwogę w sercach mieszkańców.
Dawniej chętnie przystawano, gdy ulicami przeciągała konnica w barwnych mundurach. Chrzęściły szable, parskały konie, ułani dumnie patrzyli z wysokości skrzypiących, twardych siodeł na tłum uliczny, a nad ich kaskami fruwały chorągiewki lanc, długie, czerwono-żółte chorągiewki, bo taka była barwa tego pięknego pułku.
A muzykanci, jadący na przedzie, dęli w srebrne trąby i grali tak pięknie, że wszyscy się uśmiechali.
Albo kiedy pułk piechoty szedł równym, grzmiącym krokiem przez ulice w takt wesołego marsza, ludzie wybiegali przed bramy i sklepy — a mali chłopcy maszerowali razem z wojskiem, starając się dotrzymać kroku żołnierzom. Śmieszni, mali chłopcy! Naciągali się, jak mogli, robili poważne miny, a przecież co parę kroków musieli biedź, żeby nie zostawać w tyle.
Ale teraz, jak się gdzie kilku ułanów pojawiło, ludzie udawali, że ich nie widzą i odwracali się od nich. A tymczasem, z pod oka przyglądali się im i każdy oglądał się za najbliższą bramą, gdzieby się mógł schronić, bo nikt nie wiedział, kiedy żołnierze nastawią do ataku swe długie lance o błyszczących ostrzach. A oni nie jeździli już, jak dawniej, czwórkami po mieście, z muzyką, ale jeden za drugim, po obu stronach ulicy, wzdłuż chodników, długimi szeregami. Co drugi trzymał w ręce lancę, wysuniętą z tulejki, co drugi karabinek, oparty na kolanie, z palcem na cynglu. Już się nie uśmiechali i nie pysznili na swych twardych siodłach, ale spoglądali ponuro z pod zmarszczonych brwi, patrząc w okna, gotowi natychmiast do strzału, gdyby się kto w oknie zjawił. — To było surowo zakazane.
Gdzie się zaś piechota ukazała, stamtąd uciekano czemprędzej. Bo zanim się kto spodział, już stawali w rzędy, które naraz okrywały się dymem i wybuchały gradem ołowiu. Kule świszczały po ulicy, szyby w oknach rozpryskiwały się z jęczącym dźwiękiem, na bruk padali ludzie. A wówczas z bocznych ulic wysuwali się znowu konni z gołemi pałaszami w rękach, tratowali końmi i rąbali. A kiedy rozprószyli strwożony tłum, wycierali klingi zakrwawione w długie, kosmate poły czarnych płaszczów, uśmiechali się do siebie i przechwalali się swojemi ciosami. A byli to wszystko ludzie młodzi i silni.
Czasy były złe i ludność była zgnębiona, strapiona. Wielcy panowie możni, ojcowie miasta, jeździli do stolicy i we frakach, w białych rękawiczkach, z orderami i wstęgami na piersiach szli w deputacyi do monarchy. Ale władca odsyłał ich do ministra, a ten, wysoki urzędnik z wielką gwiazdą brylantową na czerwonej wstędze, którą przepasywał swój złotem wyszywany mundur, przyjmował ich stojąc, oparty jedną ręką o wielki stół, zielonem suknem pokryty, i albo nic nie odpowiadał, albo tupał nogami i wskazywał drzwi.
I znowu salwy grzmiały po ulicach miasta, znowu dragoni i ułani uganiali z szablami w rękach za ludźmi, tak, że niektórym życie w tem mieście brzydło i wyjeżdżali za granicę; inni znowu, ubożsi, nie wiedzieli, co ze sobą począć, a najubożsi lub ludzie gwałtowni, chwycili za broń i poczęli napadać chytrze żołnierzy. Nikt nie był pewny życia, bo nikt nie wiedział, kiedy i skąd padnie strzał, wymierzony do żołnierzy, na co oni odpowiadali salwami, płacąc za jednego trupa dziesięciu trupami ludzi niewinnych.
Wszyscy narzekali na złe czasy, najbardziej jednak biadał na nie pewien kupiec; to znaczy, że on dawniej był kupcem, póki jeszcze nie miał majątku. Ale kiedy został bogatym, sprzedał sklep drugiemu, młodemu kupcowi, wynajął sobie ładne i przyjemne mieszkanko z szerokim widokiem na rzekę i tam mieszkał sam, ze starą służącą i małym pieskiem, którego bardzo kochał. Kupiec jeszcze nie był stary, a że pięknie i statecznie wyglądał, namawiano go często, aby się ożenił. Ale on się zawsze śmiał, mówiąc, że woli być sam, bo ludzie są źli i nie zasługują na miłość. Jemu wystarczyło zupełnie towarzystwo psa.
Piesek nazywał się Mikońcio.
Był to sobie zwykły kundel, ot, psina, jakich za dużo jest na świecie. Pięknością się wcale nie odznaczał. Sierść miał dość długą, skudłaczoną, czarną, ze spodu żółto podpalaną, mordkę małą, ale chytrą. Zato był bardzo mądry. I najgłupszy pies musiałby zmądrzeć w towarzystwie tak bogatego kupca, a Mikońcio nigdy głupim nie był. Znał dobrze całe miasto, wiedział, kiedy stróż bramę zamyka, a całe wieczory spędzał na pouczającej rozmowie ze swym panem; to znaczy pan mówił, a pies słuchał. I może za to właśnie pan psa tak kochał, że mu się Mikońcio nigdy nie sprzeciwiał. Mikońcio miał także i tę psią zaletę, że swego pana i dobrodzieja nigdy nie obgadywał i nie robił plotek.
Otóż temu kupcowi zamieszki były bardzo nie na rękę, ponieważ przeszkadzały mu w ulubionym trybie życia. Od lat wielu wychodził w pogodne dnie na przechadzkę, która zajmowała mu czas od śniadania do obiadu. W szerokiej, widnej ulicy, gdzie stały same wspaniałe kamienice, pałace i wille bardzo bogatych ludzi i szlachty, popod zielonemi drzewkami były ławeczki. Na jednej z takich ławeczek kupiec zwykle siadał z psem u nogi i przyglądał się przechodniom, pojazdom i prześlicznym koniom. Najładniej było tam na wiosnę, kiedy drzewa zaczynały się zielenić, a piękne panie ubierały jasne suknie. Wtedy warto tam było siedzieć i przyglądać się tym wszystkim pięknościom, ich towarzyszom i karetom, ciągnionym przez szybko biegnące konie. Ale i w lecie, choć ludzi bardzo bogatych mniej było, mile tam czas schodził na przyglądaniu się niezliczonym tłumom uboższej ludności, która po pracy przychodziła odetchnąć orzeźwiającym chłodem drzew.
I właśnie tej wiosny ta wspaniała ulica stała się najniebezpieczniejszą. Niewiadomo, dlaczego upodobało ją sobie tak wojsko, jak i wzburzona ludność. Najniespodziewaniej w świecie, kiedy w ulicy pełno było ludzi bogatych, chcących użyć wywczasu na świeżem powietrzu, z bocznych ulic wysuwały się tłumy dziwnych jakichś ludzi, którzy ustawiali się w zbite szeregi i śpiewali nowe, nieznane dotąd pieśni, wywijając nad głowami kolorowemi chorągwiami. Oczywiście, że w mgnieniu oka wypadali porozmieszczani po podwórzach domów i ogrodach ułani lub dragoni i zaczynali siec lud bezbronny, lub też w oddali rozciągał się szeroki łańcuch pieszych żołnierzy, którzy klękali i przykładali broń do oka. Kilka razy zdarzyło się nawet, że żołnierze wpadli do kawiarń, znajdujących się przy tej ulicy, tak, że goście musieli bronić swych żon i córek krzesłami i nogami wyłamanemi ze stołów.
Otóż to się kupcowi bardzo nie podobało. W takiem zamieszaniu i najbogatszy człowiek może stracić życie, choćby przez cały czas siedział najspokojniej w świecie na ławeczce i rozmawiał ze swoim pieskiem. Kupiec przestał się przechadzać po pięknej ulicy popod zielonemi drzewam i i bardzo się na to uskarżał.
— Naród jest od tego, ażeby słuchał rządu i basta — mówił głośno w swojej małej cukierence, gdzie od lat pijał kawę w towarzystwie kilku starych znajomych.
Ale ci, ludzie zresztą spokojni i grający namiętnie w szachy, nie przyznawali mu słuszności. Kupiec się z nimi spierał, nie udawało mu się jednak upartych graczy przekonać.
— Na świecie musi być porządek! — wołał, bijąc pięścią w stół — bo kupiec był bardzo energiczny i nie lubił, jak mu się sprzeciwiano.
— A czy to jest porządek, jak nie można spokojnie przejść przez ulicę? — odezwał się łysy aptekarz w tabaczkowym surducie i gołąbkowych spodniach na strzemiączkach. — To się wszystko musi zmienić, tak dalej nie może być.
— Poradziłbym komuś pilnować raczej swej żony, a nie bawić się w poprawianie świata! — odciął się kupiec, który słyszał, że pani aptekarzowa złą sławą cieszyła się w dzielnicy; więc to powiedzenie miało być bardzo dowcipne i jadowite.
— Kto tylko z psami żyje, jużci nie może wiedzieć, co się w świecie dzieje! — bryznął znowu aptekarz.
— Lepszy pies, niż głupi człowiek!
Aptekarz zwrócił na kupca swe jasne, wodniste oczy i poruszył wargami, jakby co przeżuwał. Już otwierał usta do odpowiedzi, która byłaby bardziej gorzką od chininy, gdy nagle jego partner krzyknął:
— Szach, szach!
— Powolutku, panie sędzio, powolutku! — zaczął partnera mitygować aptekarz. — Gdzie Rzym, gdzie Krym?
I zapomniawszy o kupcu zajął się grą.
Kupiec rozgniewany zapłacił i wyszedł.
— Noga nasza tu więcej nie postanie, rozumiesz Mikońciu?
Pies nic nie odpowiedział, ale posmutniał. Znajomi kupca dawali mu tu po kawałku cukru lub bułeczki z masłem; trzeba się teraz będzie wyrzec przysmaków.
A kupiec zły, szedł i gderał. Gderał na cały świat, na ludzi, na wojsko, na złe czasy. I pewnie, jak się było nie gniewać? Taki ładny czas, a on się tu wałęsa po dusznych uliczkach, zamiast siedzieć pod drzewami, oddychać świeżem powietrzem i przyglądać się tylu ciekawym rzeczom.
Zamyślony, ani nawet nie zauważył, jak minął kilka posterunków wojskowych i wszedł w jakąś mniej sobie znaną dzielnicę miasta. Ulice były puste, bramy i okna pozamykane.
Głuchy, donośnie rozlegający się odgłos jego własnych miarowych kroków zbudził go.
Zdawało się, jakby za nim szedł żołnierz z bronią w ręku, stukając podkutemi obcasami po bruku.
Obejrzał się — nie było nikogo.
Ulica, niezbyt szeroka, a kręta, była zupełnie pusta; żywego ducha nie było widać. Okna wszystkie były zamknięte i zasłonięte żaluzyami.
Kupcowi zrobiło się jakoś nieswojo.
— A nuż kto napadnie na głuchej ulicy...
Ruszył szybciej przed siebie.
Wtem usłyszał jakieś śmiechy i krzyk.
Zaciekawiony, wychylił ostrożnie głowę z za węgła najbliższego domu i ujrzał, jak kilku żołnierzy napastowało młodą dziewczynę z dzbankiem w ręku. Dwóch trzymało ją pod ręce, a trzeci rozrywał jej stanik na piersiach. Dziewczyna krzyczała przeraźliwie, wzywając pomocy, ale żołnierze śmieli się i odpowiadali jej grubemi klątwami. Wszyscy byli pijani. Opodal jeden stał na straży z bronią w ręku i patrzył w okna, gotów każdej chwili do strzału.
Kupiec przerażony cofnął głowę i wtulił się w framugę poblizkiej bramy.
Wtem Mikońcio warknął głucho i wyszczerzył zęby.
— Cicho, Mikońcio, cicho piesku! — uspokajał go szeptem kupiec, któremu mdło się zrobiło z trwogi. — Usłyszą cię, ujrzą nas i zabiją, albo pokaleczą. Cicho, cicho piesku...
Mikońcio umilkł, ale włosy zjeżyły mu się na karku i stał tak przy nodze pana, jakby gotów do walki.
Krzyki nie ustawały.
Kupiec zatkał uszy rękami, lecz w tej chwili przyszło mu na myśl, że w ten sposób nie będzie słyszał kroków żołnierzy i nie dowie się, w którą stronę się skierują. Opuścił ręce.
W tej chwili rozległ się dziki śmiech żołnierzy.
Kupiec, zdjęty śmiertelną trwogą i jakąś okrutną ciekawością, znowu wychylił głowę.
Dziewczyna na pół naga szamotała się z żołnierzami, którzy zaczęli z niej zdzierać suknie. Jej białe obnażone piersi były skrwawione i podrapane. Naraz wyrwała jednemu z żołnierzy rękę i z całej siły uderzyła napastnika dzbankiem blaszanym w głowę.
Żołnierz odskoczył, przesunął dłoń po twarzy, jakby coś ścierał i zatoczywszy się, przyłożył dziewczynie karabin do głowy.
Buchnął strzał.
Dziewczyna zakręciła się na pięcie, rozkrzyżowała ramiona i padła na wznak.
Wówczas żołnierze zatopili długie bagnety w piersiach zabitej i zaczęli ją kopać.
Kupiec struchlały cofnął się, gryząc palce, żeby nie krzyknąć. Stał wciśnięty w bramę, skostniały, nieruchomy z trwogi, jakby przylepiony do ściany.
Ale Mikońcio warknął głucho, skurczył się, zjeżył, jak kula skoczył pędem ku żołnierzom i nim się spostrzegli, chwycił jednego za łydkę i zaczął szarpać.
Żołnierz zdziwiony obejrzał się i kopnął psa podkutym butem tak silnie, że go odrzucił na kilka kroków. Poczem nabił żywego na długi, cienki, trójkątny bagnet i podniósł w górę.
Pies, skomląc przeraźliwie, skurczył się i zaczął przebierać w powietrzu nogami. Naraz ucichł, opadł bezwładnie i zwisnął na bagnecie.
Żołnierze, rozmawiając, ruszyli w stronę kupca. Coraz głośniej słychać było ich kroki, coraz wyraźniej brzmiały słowa klątw i dzikich przechwałek. Ten, który zabił psa, ściągnął go z bagnetu i trzymał za ogon.
Przeszli tak blizko kupca, że ten widział ich czerwone, obrzękłe twarze i czuł zapach wódki, taniego tytoniu i smarowanych tłuszczem butów. Byliby go może nawet zauważyli, gdyby nie to, że właśnie kiedy przechodzili koło niego, zabójca Mikońcia rzucił zwłokami psa o przeciwległą ścianę. Mała, bezkształtna, włochata, czarna bryła odbiła się od ściany i potoczyła na ulicę.
— A skąd się ten wziął? — pytał żołnierz.
— No, psa o paszport nie pytają! — odpowiedział drugi.
— Także — obrońca! Tamci choć przez okna patrzyli, a siedzieli cicho... A ten gryźć chciał.
— Wiadomo, pies — zwierz głupi. Ale śpiewał na bagnecie, ha?
— Wolałbym, żeby był zając...
Zaśmieli się i poszli.
Pies leżał bez ruchu u stóp swego pana, który był żywy i zdrów.
— Nigdy mi się jeszcze nie zdarzyła taka emocya! — opowiadał potem, kiedy za lepszych czasów zgadało się o tych krwawych dniach.
Patrzano też na niego z szacunkiem, jak na człowieka, który wiele przeżył.



O PURPUROWYCH RÓŻACH
I OCZACH SZAFIROWYCH



Niusieńka dostała wreszcie swoje wymarzone lakierowane trzewiczki na wysokich obcasikach. Więc, choć zwykle niezbyt jej było śpieszno na pensyę, dziś ubrała się w mgnieniu oka, chcąc jak najprędzej znaleźć się na ulicy.
Przy śniadaniu usiadła tak, aby módz bez przestanku podziwiać śliczne buciki i zgrabniutkie obcasiki.
— Ładne nóżki! — pochlebiała jej babcia, która zwykle wyprawiała ją do szkoły.
— Nózie, nie nóżki! — poprawiła ją z dąsem pieszczocha.
Wiedziała, że takich nóżek szeroko — daleko nie znajdzie. Były maleńkie, prawie dziecięce, a zgrabne, jak cacka. Niusieńka wogóle nie była brzydka. Drobna, kształtna, twarzyczkę miała śniadą, oczy wielkie, żywe, wciąż zmieniające barwę, rzęsy cień na policzki rzucające, łuki brwi cienkie i długie i włosy miała tak bujne, że rzadko kto mógł się podobnemi pochwalić. Ale ostatecznie i oczy takie i takie włosy, taką twarzyczkę można było przecie spotkać — wyjąwszy te właśnie „nózie“. Nic też dziwnego, że Niusieńka była z nich dumna i nie pozwalała nikomu na postponowanie ich trywialną nazwą, jak „nóżki“, o ordynarnej „nodze“ wcale już nie mówiąc.
Kiedy z książkami wybiegła na ulicę, zdawało jej się, że wszyscy patrzą na jej lakierki.
Zmieszała się.
— Ostatecznie, nic w tem dziwnego — pomyślała po chwili — tak powinno być.
Więc, dla upewnienia się, czy wszystko w porządku, rzuciła jeszcze raz okiem na migające, jak dwa jasne płomyki, koniuszki trzewiczków, i, zadowolona z siebie i ze świata, pobiegła przed siebie, szczęśliwa ze swych dwunastu lat i nowych lakierków, na stukających po bruku wysokich, „zgrabniutkich obcasikach“.
Rozumie się, że nie przeszła koło żadnej szyby wystawowej, nie rzuciwszy na nią wprzód okiem.
Na głównej ulicy, zwolniła kroku.
Był mroźny, suchy ranek styczniowy. Słońce ledwo w stało. Leżący tu i ówdzie na dachach domów zmarznięty śnieg, lśnił się srebrno-różowym blaskiem, okna domów grały jaskrawo-żółtą łuną.
Niusieńka poznała, że ma jeszcze dużo czasu.
Oto przeszedł koło niej jakiś brodaty pan w wysokiej, barankowej czapce. Niusieńka nie znała go, nie wiedziała skąd i dokąd idzie, wiedziała tyle tylko, że jeśli go spotka na ulicy koło tego zegarmistrza, to ma jeszcze najmniej dwadzieścia minut czasu.
Dalej spotka z pewnością tę chudą, wysoką pannę sklepową w żółtej pelerynie, a potem tego młodego, śmiesznego gimnazjastę. Spotkanie z nim oznacza, że już ostatni czas do szkoły...
— Ludzie się bawią! — myśli Niusieńka, przyglądając się afiszom. — „Bal medyków“, „Bal prasy“, „Reduta artystyczna“, „Bal handlowców“... Mój Boże, kiedyż ja zacznę chodzić na bale!
Zamyśliła się. I już się widzi w balowej, białej sukience z małem wycięciem, rozrywaną w tańcu, zasypaną kwiatami... Jaki ona sobie kwiat wybierze... jako swój kwiat oczywiście różę... ale jaką? Białą? — Żółtą? Nie, to wszystko mdłe. Jej się najbardziej podobają róże purpurowe, o, właśnie takie.
Właśnie takie, jakie trzyma w ręce ten idący naprzeciw niej elegancki, młody człowiek smagły, zupełnie ogolony, z taką jakąś smutną twarzą; tak dziwnie patrzy na nią dużemi, szafirowemi oczami!
— Ładny chłopak — myśli Niusieńka!
— I róże śliczne! — dodaje w myśli, patrząc chciwie na kwiaty. — Ach gdyby on mi je dał! Takie róże w styczniu!...
Młody człowiek zwolnił kroku i zbliżył się do niej, nie odrywając od jej twarzy oczu. Wyczytała w nich coś na kształt prośby i zapytania, ale zmieszana, pobiegła żywo naprzód, starając się nie patrzeć na niego.
Mimo to zauważyła, że gdy ją mijał, trzy wielkie róże purpurowe upadły na ziemię.
Nie wierząc własnym oczom obejrzała się.
Róże leżały o dwa kroki od niej, a młody człowiek o szafirowych oczach oddalał się szybko. Podniosła kwiaty i uciekła.
A kiedy na drugi dzień szła do szkoły, spotkała go znowu na tem samem miejscu. I znowu trzymał w ręce purpurowe róże, i znowu je upuścił, przechodząc koło niej.
— Musi być bogaty! Kwiaty w zimie są drogie! — wnioskowała Niusieńka, gdy i na trzeci dzień zgubił dla niej kilka róż.
Podobały się jej jego smutne szafirowy oczy, podobały się jej jego kształtne, bladoróżwe usta, ledwo dostrzegalnym grymasem bólu ku dołowi ściągnięte... Ale najbardziej podobało jej się to, że ma wielbiciela i codzień świeże kwiaty...
Po jakimś czasie przyzwyczaiła się do tego i niecierpliwiła się, jeśli młodego człowieka nie spotkała na tem samem miejscu, co zwykle. A potem — znowu to „gubienie“ kwiatów, i znowu to schylenie się pensyonarki do żartobliwego ukłonu podobne...
Zastanawiała się jakiś czas nad tem, kim-by mógł być ów młody nieznajomy, ale nie mogąc odgadnąć, przestała się nim zajmować.
Przypadkiem weszła raz do jednego z pierwszorzędnych magazynów konfekcyi damskiej i — znalazła tam za ladą swego nieznajomego z szafirowemi oczami... Ujrzawszy ją, poskoczył ku niej, porzucając inne klientki.
Odkrycie incognita wielbiciela nie zmieszało jej, przeciwnie myśl, że ubogi subjekt sklepowy trwoni dla niej swą szczupłą płacę na drogie kwiaty, rozrzewniła ją...
Po jakimś czasie rodzice Niusieńki przeprowadzili się i Niusieńka chodziła do szkoły inną drogą. Ustały spotkana na ulicy. Za to Niusieńka zaglądała częściej do sklepu, w którym pracował ukrywający się przed światem książę o szafirowych oczach.
Ale, choć Niusieńka miała drobne „nózie“, nie było jej pisane siedzieć długo na miejscu. Pojechała z mamusią za granicę, daleko... Po drodze przedstawił się Niusieńce i jej mamie jakiś bardzo opalony pan z czarną brodą, z ogromną brylantową szpilką w krawacie, z ciężkimi pierścieniami na rękach. Wracał z południa, gdzie właśnie był sprzedał jakieś kopalnie, miał dużo pieniędzy i chciał się koniecznie z Niusieńką żenić. Pokazywał mamie gruby plik banknotów, ale Niusieńka nie chciała wyjść za niego, bo miał paskudne przyzwyczajenie obgryzania paznokci. Mąż z obgryzionymi paznokciami — fi donc, do czegóż to podobne! I dużo, dużo Niusieńka jeździła z mamusią po świecie.
Zakochał się w niej znowu jeden młody człowiek, o wielkich turkusowych oczach, pięknie złotemi rzęsami ocienionych, z ogromną, kędzierzawą, złotą grzywą. Nie był wprawdzie bardzo bogaty, ale za to bardzo pięknie śpiewał przy akomponjamencie gitary prowansalskie piosenki... Podobał się Niusieńce, ale nie wyszła za niego, bo jej się zdawało, że ją zanadto kocha...
Potem znowu zdawało się Niusieńce, że jest bardzo zakochana w jednym malarzu i „doprowadzało ją to do szaleństwa“, ale, chwała Bogu, skończyło się na „rozdarciu serca“. Wreszcie Niusieńka wyszła za mąż za jakiegoś inżyniera, który był o nią bardzo zazdrosny, robił jej nieustanne sceny, słynął jako skończony lampart — jednem słowem, Niusieńka była bardzo szczęśliwa.
Jednego razu zdarzyło się, że Niusieńka przyjechała do swego rodzinnego miasta. Była wtedy jeszcze bardzo młoda i nikt prawie nie wiedział, że wyszła za mąż. Zresztą — kilka lat już minęło, jak z rodzinnego miasta wyjechała. I wtedy przyszedł jej na myśl ów „książę z szafirowemi oczami“.
Pod pozorem, że jej czegoś do tualety potrzeba — Niusieńce zawsze było czegoś trzeba — wstąpiła z przyjaciółką, również młodą mężatką do znanego sobie składu konfekcyi damskiej.
„Książę“ poznał ją w tej chwili i podbiegł ku niej. Tyle lat! Odzież się to przed ludźmi kryje szczęście ich oczu, słońce ich duszy! Tyle lat! A ja czekałem, czekałem... Wiedziałem, że mnie moja gwiazda nie opuści, wiedziałem, że nadejdzie w reszcie dzień...
Jego szafirowe oczy promieniały szczęściem.
Niusieńka ściągała zwolna rękawiczkę z prawej ręki...
— Nie, to za skromne — mówiła, patrząc mu prosto w oczy. — Takie staniczki nosiłam, gdy byłam panną... Niech pan pokaże coś strojniejszego...
Zgasły szafirowe oczy, jak zdmuchnięte nagle dwie błękitne lampki. „Książę“ zniknął. Przed Niusieńką stał zgarbiony, znudzony pomocnik, o wymiętej, przedwcześnie zobojętniałej twarzy i szklannych, blado-niebieskich, wodnistych oczach...
A Niusieńka poprawiła żabocik prawą rączką, na której błyszczała nowa obrączka.
— Jak to ładnie z mej strony, że raczyłam być nieszczęśliwą miłością tego człowieka! — myślała — odwdzięczyłam mu się za te róże...



ZŁOTA POWIASTKA



Ma się ku wiośnie...
Błękit nieba ciemnieje, a przez przestworza, radośnie kwiląc, lecą z południa chmury ptactwa... Serca ludzkie, chore tkliwością rozwijających się pączków kwietnych, śnią modlitwy długie, wonne i skrzące, jak różańce z żywych kwiatów, jak zachwycona pieśń słowika, brzmiąca w jaśminowym gąszczu w noc księżycową... I ludzie pragną baśni...
Któż z nas nie przeżył swej złotej powiastki? Nie jest to ta wielka baśń, którą słońce opowiada szerokim łanom zbożowym, obłokom bujającym w przestworzach, lasom szumiącym na stokach gór lub wodom mórz szafirowych. Inna jest powiastka małego promyka słonecznego, który, wdarłszy się w serce jak w szary zmrok ubogiej izdebki, zatrzepoce niby złota struna, cichą, melodyjną pieśnią. I znika, jak dobry duch, pozostawiając po sobie złocistą poświatę, cichą, radosną, jak konające echo wesołego śmiechu i silną, odurzającą woń róż.
Złota powiastka!
Każdy z nas ją przeżył w prostocie swego serca. Lecz jedni wyśmiali, drudzy zapomnieli, a inni wzruszyli ramionami i rzekli:
— Cóż nam po kwiatach?
Spotkałem ją między ludźmi. Było to letnią porą, w nocy, w jakimś oszklonym ogrodzie.
Weseli i pięknie ubrani ludzie siedzieli wokół biało zasłanych stołów, pili z wysokich kieliszków pieniące się perliście złote wino i bawili się. Na wszystkich stołach widać było smukłe dzbany z bukietami bujnych, wonnych róż i jarzące się jasno żółte płomyki świec, okolonych żywymi wianuszkami z roztańczonych ciem i owadów nocnych; przy każdym stole siedziała jakaś pięknie ubrana kobieta. Przez szklany strop widać było migocące świetliście jasne gwiazdy, których rój wielki wysypał się na ciemny błękit nieba, ale w ogrodzie było jasno. Śmiech, harmonja śpiewnie wymawianych zdań, woń róż zmieszana z delikatnym, ostrym zapachem wina i włosów kobiecych, rozchodziły się od każdego stołu. Gdzieś daleko, na wysokiej scence, białem światłem zalanej, stała śpiewaczka w czerwonej sukience i giestykulując miękko śnieżno-białemi ramionami zdobnemi w skrzące brylanty, śpiewała ucieszne piosenki.
Ja siedziałem również przy jednym stole w kąciku. I przedemną stał dzban z różami, ale przy moim stole nikt nie siedział. Ponieważ jednak tego wieczoru wypiłem dużo słodkiego, hiszpańskiego wina, przeto było mi wesoło i przyjemnie.
Naraz zauważyłem, że z kimś rozmawiam.
Naprzeciw mnie, odgrodzona odemnie bukietem a róże były białe, żółte i ciemno-purpurowe siedziała drobna, niewielka panienka i patrząc mi w twarz wielkiemi, złotawemi oczami mówiła coś, ściągając z drobnych, giętkich rąk długie, białe rękawiczki.
Wyraz jej śmiałej twarzyczki, był napół ironiczny, może skutkiem tego, że mówiąc podnosiła nieco lewą brew.
Zrozumiałem, że siedzimy już razem dość długo i że wymieniliśmy już kilka zdań. Dopiero w tej chwili zdałem sobie z tego sprawę.
— Bezwątpienia! — mówiłem. — Poznaję panią. Proszę mi wybaczyć, że się nie ukłoniłem. Wzrok mam bardzo krótki.
— Pan się kłaniał.
— Nie wiem nic o tem. Ukłoniłem się machinalnie. Teraz — witam panią.
Podała mi rękę.
— Wszak gdy po raz ostatni — a i pierwszy zarazem — widzieliśmy się, była pani bardzo rozdrażniona. Czekała pani na kogoś, kto długo nie przychodził... Pamiętam... Była pani tak zmartwiona, że złote pierścionki zsunęły się pani na stół z palców, które schudły w jednej chwili... Czy ma pani dzisiaj pierścionki?
Wyciągnęła ku mnie malutką, wązką dłoń, zdobną w kilka złotych pierścieni.
Uścisnąłem jej rękę.
— Ręce ma pani dziś ciepłe i miękkie. Czeka pani na kogo?
— Nie. Nie warto czekać. Jest to zawsze nadaremne.
— Niech pani tak nie mówi. Mnie to bardzo boleśnie dotyka. Gdybym wiedział, że nie mam na co czekać, nie chciałbym żyć.
— Więc pan jeszcze taki młody? Umilknąłem i spojrzałem na nią z pewnym lękiem.
— Nie, nie jestem znów tak bardzo młody, jak pani może przypuszcza — odpowiedziałem po chwili. Nie chodziłem jednak utartymi szlakami i dlatego nie spotkałem na swej drodze tych rzeczy, które się zwykle widuje przy gościńcach. Szedłem przez pola i przez lasy, i dlatego, choć jestem w tem samem miejscu, co i inni, mało wiem o tem, z czem oni wszyscy tyle mieli w życiu do czynienia. Jestem tedy poniekąd nie tutejszy, obcy, a nie — jak pani sądzi — tylko młody.
Spoglądała na mnie w milczeniu, coraz wyżej unosząc lewą brew. Jej śniade rączęta bawiły się machinalnie długiemi, białemi rękawiczkami.
— A za jakim tropem pan szedł? — spytała poważnie.
W głosie jej nie było ani cienia szyderstwa. A przecież to pytanie podrażniło mnie. Przyszedł mi na myśl młody legawiec uganiający wiosną starym tropem przez zieloną oziminą. Śmieszne są młode legawce i ich nadto gorliwa ochota.
— Za tropem? — bąknąłem. — Nie jestem myśliwym, proszę pani; jeśli kiedy co strzelam — to bąki.
Mówiąc to, miałem na myśli niemiłe rozczarowanie się. Nie zrozumiała mnie jednak, bo spojrzawszy na mnie, jakby chciała zapytać o wytłómaczenie, zaczęła się zupełnie z obojętną miną przyglądać swym paznokciom.
Dopiero teraz zauważyłem, że ma na głowie szeroki, biały kapelusz słomkowy, ubrany czarną wstążką i ciemno-czerwonemi czereśniami. Twarzyczka jej, śniada i ruchliwa, napół przesłoniona cieniem zsuwających się na czoło loków i ronda kapelusza, zdała mi się być śmiesznie małą i nieproporcyonalnie drobną.
— Przepraszam panią — odezwałem się naraz. — Czy mogę powiedzieć, że twarz pani przypomina mi drobny pryszczek „ouistiti“?
— Może pan — odpowiedziała spokojnie, nie podnosząc oczu.
Pobłażliwy uśmiech błysnął w jej oczach.
Chciałem się z nią spierać, ale nagle opanowało mnie wielkie zmęczenie.
— Nie lubię tego! — zawołałem mimowoli głośno.
— Przeląkł się pan?
— Być może! — mówiłem wstając. — Jadę do domu.
— Do domu?
— Tak. Mam niewielki, skromny pokoik. I nawet kwiatów nie mam, prócz wazonika z obrzydliwemi, papierowemi różami, pokrytemi pyłem. Ale w tym domu chowa ktoś przepiórkę. Otóż, wróciwszy do domu, stawiam zapaloną lampę w oknie i leżąc na łóżku, rozmawiam sam ze sobą. Są to długie monologi, dłuższe niż wolno pisać w dramatach. A przepiórka na widok światła budzi się i woła „ pit pili!“ — To przypomina mi wilgotny zapach budzących się o świcie łąk... I zdaje mi się, żem znowu wędrowcem czyhającym w gąszczu, rychło się z ostrym krzykiem zerwą z drzew kwitnących złote ptaki, strząsając na ziemię deszcz skrzących, zimnych kropel rosy i okwitłych, białych płatków... Taka-to moja lampa Alladyna!...
Skinąwszy jej głową wyszedłem.
Lecz kiedym w siadł do dorożki, spostrzegłem, że ona idzie za mną.
— Dlaczego? — zapytałem.
Nie odpowiedziała, ale zgarnąwszy stanowczym ruchem suknie, usiadła przy mnie.
Woźnica spojrzał na nas z uśmiechem, konie znużone zbyt długim postojem, pomknęły hyżo przed siebie.
Dużo srebrnych gwiazd lśniło w tę noc wśród ciemnego błękitu niebios...

Wszystko było wokół mnie złote. Na szkarłatnym stropie płynęły złote słońca, złotogłów ciężkiemi fałdami zwieszał się ze ścian, z których tryskały jakieś wielkie, królewskie, dyjamentowe kwiaty. I złoty pył trzepotał się w powietrzu, osadzając się na wszystkich przedmiotach, na moich rękach i włosach.
Przepiórka zmieniła się w czarodziejską papugę, opowiadającą dziwne powieści o swych piórach wysadzanych perłami i bramowanych złotem.
Głos jakiś miękki, pieszczotliwy i słodki, jak dźwięk włoskich skrzypiec, w które konająca przedwcześnie śpiewaczka wetchnęła swą duszę, śpiewał zdania uroczyste i wzniosłe, niczem wersety nieznanych ksiąg świętych.
— Wszystko, co żyje, jest znikome. W snach i marzeniu jest prawda.
— Wierz marzeniom, bo nie umieją kłamać.
— Złote ptaki drziemią w cieniu ciszy drzew, nocą spowitych.
— Możesz je ujrzeć w dalekich sadach, sennych i cichych. Złote mają skrzydła i złote oczy, ale pierś — pierś ich jest jak rubin czerwona.
Dwoje oczu żarem złotym przesyconych wpiło się w moje źrenice, które zaczęły się rozszerzać, ogarniając zwolna świat cały.
— Jeśli masz serce, oczy twoje przebiją ciemności! — szeptał słodko głos, a miękka dłoń dotknęła lekko mojej piersi.
A wówczas z moich źrenic trysnęły jasne promienie i ujrzałem gdzieś bardzo daleko gąszcz dziwnych drzew, otulonym lekkim muślinem mgły rannej i niby śniegiem, gęsto białem kwieciem obsypanych. Zaś wśród kwiecia kołysały się na cienkich gałązkach wielkie, złote owoce.
— Ja wiedziałem, że są takie gaje gdzieś w oddali. Muszą być, jak muszą być na pustyni zielone oazy szumiące słodko nad czystemi źródłami, tęskniącą poezyą mirażów owiane — mówiłem jakby we śnie. — Ja wiedziałem i od dzieciństw a do tych gajów tęskniłem. Lecz ptaki złote gdzie?
— A serce twoje gdzie? — odpowiedział czyjś cichy głos.
Przelękniony dźwignąłem głowę.
Zdawało mi się, jakby mnie ktoś chciał okraść.
Wieczór zapadał, a ubogi mój pokój pełen był słonecznego cudu. I nie wiem, jak to się stało, ale brzydkie, suche róże papierowe rozkwitły naraz a gdziem rzucił wzrokiem, było wszędzie widać bujne kiście wielkich, czerwonych kwiatów.
— Dzieją się cuda? — pytałem sam siebie.
W otwartych drzwiach pokoju stanęła moja dziwna znajoma. Smukła, mała panienka mówiła coś, ściągając z drobnych, giętkich rąk długie, białe rękawiczki; wielkiemi złotawemi oczami patrzyła mi prosto w twarz.
— Widzi pan złote ptaki?
— Nie.
— Napewno?
Powtórzyłem z uporem.
— Nie i nie!
Uśmiechnęła się i podeszła ku mnie.
— Pan się boi. Dobrze. Ja odchodzę, ale...
Podniosłem naraz obie ręce i zasłoniłem twarz jakby przed uderzeniem.
I w tej chwili zniknął mi z oczu mój pokoik ozdobiony pękami czerwonych kwiatów i znowu gaje dziwne, tajemnicze wynurzyły się z mgły, chłodem dyszące i oczekujące a drżeniem pierw szych promieni słonecznych.
Ale mała, smukła panienka nie odeszła, jak przez złoty obłok widziałem, że zbliża się ku mnie.
— Nie widzi pan, nie ma siły! — mówiła.
— Chce pan, bym panu otworzyła oczy?
Cofnąłem się a lękiem niewyraźnego, bolesnego przeczucia jakiegoś cierpienia.
— Nie! Nie chcę! Nie chcę!
Stanęła tuż przy mnie i zarzuciła mi ręce na szyję.
Ktoś przytknął do moich warg ognistą różę.
I z przenikliwym krzykiem wyrwał się z gąszcza ptak złoty. Płatki bieluchne, rosą świecące niósł na złotej chmurze swych skrzydeł a piersią rubinową orał po cierniach, któremi przebiegłe drzewa usidlić go chciały. Ciężko biły mgłę ranną szerokie skrzydła a z piersi wielkiemi kroplami sączyła się na białe kwiaty krew. Ptak zatoczył parę kręgów w powietrzu i pomknął przed siebie, kwiląc żałośnie...
Coraz ciszej i ciszej...
Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem, że jestem sam.
I zdawało mi się, jakby powietrze drżało jeszcze jakimś żałosnym jękiem.
Może to ja krzyczałem?
Na rżyskach drżała srebrna pajęczyna, lipa zaczęła już zasypywać ziemię złotymi dukatami, jarzębina ustroiła się w pęki czerwonych korali.
Przechadzałem się po małym ogródku z jednym z moich młodych przyjaciół.
W ogrodzie płonęły gorącemi barwami wielkie, jesienne kwiaty, wzdłuż ścieżki szeregiem stały przekwitające, smukłe, białe malwy.
— Nie dobrze opowiadasz — mówił cicho mój młody przyjaciel. — Cóż było z tą złotą powiastką?
— Nie da się to dobrze opowiedzieć.
— Nie wierzę w twoje złote ptaki.
— Zaczekaj. Jednej wiosny widziałem tu wędrowca. Stał i oparłszy się łokciem o nizkie ogrodzenie, patrzył w mój ogród. Ale w jego oczach świeciła gorączka, tęsknota, która przesłaniała mu czarnym tumanem najpiękniejsze róże. Takie oczy muszą mieć ci, którzy szukają złotych ptaków.
— Cóż z tego?
— Ty masz takie oczy.
Mój młody przyjaciel odwrócił się odemnie z niechęcią.
— Któżby wierzył w jakieś złote ptaki — rzekł po chwili.
— Zaczekaj. Przyjdzie wiosna. Spotkamy się może gdzie w jakim parku, nad brzegiem stawu oświetlonego blaskiem księżyca, gdy cieniem wonnej alei akacji popłynie pieśń słowika... Wtedy mi powiesz, czy wierzysz w złote ptaki, które ujrzeć można tylko wówczas, gdy odlatują... na zawsze. Ale takie już jest serce ludzkie...



LEGENDA
O ŚW. FRANCISZKU Z ASSYŻU



Mistrz siedzi zamyślony przed swojem wielkiem, pięknem, mahoniowem biurkiem, zastawionem fotografiami w pięknych ramach, miniaturami i bibelotami i patrzy w okno.
Jest popołudnie niedzielne.
W całym domu panuje względna cisza. Wszyscy wiedzą, że stary pan w tej porze zwykle pracuje, raz na tydzień, zajęty zapisywaniem swych wspomnień. Jest to jego ostatnia praca.
Zdaleka dolatuje wesoły odgłos dziecięcego śmiechu. W jednym z najodleglejszych pokojów bawi się Ada z Dziunią. Nie sądzą, aby ich wesołe okrzyki i śmiechy mogły komukolwiek przeszkadzać. „Są przecież grzeczne, one się tylko bawią“. Matka napomina je od czasu do czasu:
— Cicho, dzieci, nie krzyczcie tak, dziaduś pisze!
A dziaduś siedzi wprawdzie przed biurkiem, ale nie pisze. Patrzy przez okno na smutne, bezlistne drzewa w wielkim ogrodzie, na dalekie dachy domów, na blado-błękitne, prawie szare niebo pogodne, mimo wczesnej pory popołudniowej już krwawą purpurą zachodu nabiegające, przysłuchuje się stłumionym okrzykom dzieci, rozmyśla — ale nie pisze.
Dawniej pisywał bardzo wiele. Kto się o tem chce przekonać, niech rzuci tylko okiem na stojącą obok biurka półkę z książkami. Na najwyższej półce połyskuje cały szereg pięknie oprawnych tomów z wyzłacanymi brzegami. To jego utwory, prace. Kilka powieści, nowele, szkice literackie, listy z podróży. Jest tego sporo. Niektóre z-tych książek można znaleźć prawie w każdym domu, w salonie, na stoliku, między bibelotami; inne czytają może młodzi ludzie na poddaszach, w ubogich izdebkach, czytają i rozprawiają o nich żywo...
Ale dla niego to już rzeczy martwe, a nieraz nawet i obce. Przeszłość. Nic z tego wszystkiego nie wróci się, nic już nie zagrzeje. Myśli poszły w świat, między ludzi, stały mu się między nimi obce, obojętne.
Pewnej niedzieli przeglądał swoje książki. Zdawało mu się, że je zna, a przecież tu i ówdzie zatrzymywał się nad jakiemś zdaniem, czytał je uważnie i spostrzegał, że mu było nowe, nieznane. Zastanawiał się nad niem, nad przesłankami logicznemi, jakie je mogły zrodzić — i dziwił się. Nie zawsze udało mu się przypomnieć sobie drogę, jaką przyszedł do tego lub owego przekonania. Zdziwił się jeszcze więcej, gdy, rozłożywszy przed sobą książki, zaczął porównywać swoje podobizny, umieszczone na pierwszej stronicy.
Oto widzi 24-letniego młodzieńca z wesołą, czupurną miną; z pod miękkiego kapelusza z szerokiemi skrzydłami wymykają się długie, kręcące się włosy i spadają na czoło. Wygodna ta czupryna nie była, ale niech wiedzą filistry z kim mają do czynienia. Krawatka oczywiście bardzo fantastycznie zawiązana. Dalej młodzieniec a właściwie mężczyzna dojrzały, starannie ubrany w rękawiczkach i twardym kapeluszu na głowie. Miał w tedy 27 lat i odziedziczył parę tysięcy, po jakiejś dalekiej ciotce. Postanowił wtenczas skończyć uniwersytet i robić karjerę uniwersytecką. Zdał doktorat, był asystentem, dużo bywał. Powiedział sobie w tedy: Kiedy wleziesz między wrony, musisz krakać jak i one. Ostrzygł włosy; nie chciał już wyglądać jak literat, ale jak zwykły, porządny człowiek. Na siebie z poprzedniej fotografii patrzyłby z pobłażaniem i życzliwością, ale nie chciałby zanadto do siebie się zbliżać, nie wiedząc, czy ów dwudziestoletni gienjusz nie poprosi go o pożyczkę. A potem widzi się trzydziestoletnim mężczyzną. Orano wówczas w teatrze jego komedyę. Musiał wrócić do literatury, bo pieniądze ciotki Malci wyczerpały się, a pensya asystenta nie wystarczała. Rozmachnął się wtedy, żeby odrazu dostać się na Parnas. I udało mu się. Komedya miała duże powodzenie. Na fotografii siedzi w fotelu, w ręce trzyma papierosa, mina poważna, ale w pozie pewna nonszalacya, jakby chciał powiedzieć: Zstępuję do w as z wysokości, ale nie bójcie się mnie, „soyons bons amis“, i ja się lubię czasem zabawić, jestem przecie towarzyski. A oto reprodukcja jego portretu pendzla jednego z najlepszych malarzy, sławnych i wziętych; umieszczono ją w tomie jego studjów i szkiców literackich; heljograwura przedstawiająca z profilu jego głowę. Twarz pobłażliwie, ale i trochę ironicznie uśmiechnięta, włosy znowu długie — było mu z nimi do twarzy — w tył odgarnięte i gładko zczesane, bujna broda nadaje głowie poważny, męski charakter, na nosie złote okulary. I tak dalej, aż do tej fotografii przedstawiającej go, jako przeszło sześćdziesięcioletniego starca, z mądrym i pogodnym uśmiechem na twarzy okolonej miękkim, srebrnym zarostem...
Gdy tak patrzył na swoje podobizny, przyszło mu na myśl, że on, który tyle pisał w życiu o drugich, mógłby raz napisać też coś o sobie, zwłaszcza, że choć te wszystkie podobizny przedstawiały jednego człowieka, nie łatwo było znaleźć ideę, któraby je wszystkie spoiła. Toż samo było z książkami... Nie wszystko dało się wyrazić, dużo opuszczono, pominięto, zapomniano...
Wówczas postanowił spisać swoje wspomnienia.
Wziął się do tego porządnie i systematycznie. Zgromadził cały materyał, uporządkował odpowiednio korespondencyę, wyszukał wszystkie drobne artykuły, rozprószone po pismach, ułożył sobie dokładnie cały porządek chronologiczny i co niedzielę, po sumiennem rozważeniu najdrobniejszego faktu, a całotygodniowem rozmyślaniu, zasiadał popołudniu do pracy. Sądził siebie, swoją epokę, warunki i ludzi, wśród których wzrósł, bezstronnie, spokojnie i pogodnie, jak człowiek, który dużo przeżył i zrozumiał, kocha życie i ludzi, a stanąwszy wreszcie opodal zgiełkliwych zabiegów ludzkich, patrzy na to całe pstre widowisko i stara się wyciągnąć z niego jego właściwe znaczenie i istotę.
I tak, cały oddany wspomnieniom, wskrzeszał przed swym wzrokiem ubiegłe lata. Praca postępowała dość szybko.
Aż dziś, kiedy zapaliwszy cygaro, usadowił się w wygodnym fotelu i sięgnął do szuflady biurka po rozpoczęty rękopis, natrafił dłonią na jakąś teczkę, wyjął ją, sądząc, że to może włożony tam naumyślnie minionej niedzieli zbiór dokumentów i notat do danego miejsca pamiętnika potrzebnych. Ledwo jednak rzucił okiem na teczkę, poznał, że to co innego.
— I jakże mogłem o tem zapomnąć! — szepnął do siebie.
Wyjął z teczki niewielki, pożółkły zeszyt, częściowo tylko zapisany. Na pierwszej stronicy widniał tytuł:
„Legenda o świętym Franciszku z Assyżu“.
Przewrócił kilka kartek z uśmiechem, patrząc na gęste rzędy drobnych, wybladłych liter. Było to jego pismo, młode jeszcze, niepewne i niewyrobione.
Kiedyś, jako młody chłopak, zajmował się początkami włoskiego Odrodzenia. Wówczas to zapoznał się z legendą o świętym z Assyżu. Przepiękna, poetyczna postać mnicha, rozmawiającego z owadami, ze zwierzętami i z ptakami, które błogosławił, każąc im dziękować Stwórcy „za swój lot przedziwny“, utkwiła mu w głowie do tego stopnia, że postanowił spisać ją w swej własnej koncepcyi, jako napół poemat, a napół traktat filozoficzny. Rozpoczął pracę, ale nie skończył.
Przeczytał parę stron manuskryptu. Było tam dużo zwrotów młodocianych, prawie dziecinnych, ale był też i duch jakiś odmienny od wszystkiego, cokolwiek napisał, odrębny, jasny i pogodny, prawie słoneczny. Tu i ówdzie błysnął wśród słów przymiotnik żywo świecący, naiwnie, a przecież oryginalnie z rzeczownikiem zestawiony, to znów toczyło się zdanie krągłe, ciepłe a proste, jak frazes muzyczny. Czasem tylko uderzało jakieś mniej jasne słowo, wyrażenie egzaltowane, świadczące raczej o entuzyazmie, niż o głębi umysłowej.
— Jest w tem jednak talent! — pomyślał mistrz, gładząc z zadowoleniem siwą brodę.
Kiedy on to zaczął pisać?
O, dawno, dawno temu, jeszcze w tym ubogim pokoiku na trzeciem piętrze; więcej wówczas czytywał, niż jadał, a nieuchwytne marzenia, których nawet nie spisywał, wynagradzały mu ubóstwo i niedostatek.
Młodzi umieją żyć choćby samą literaturą — pomyślał.
Ale czemu wówczas tej pracy nie skończył? Wszak tylko o tem marzył, wierzył, że tą pracą za jednym zamachem uzyska sławę!
Nie miał sposobności poczynienia dokładnych studyów z zakresu scholastyki. Wiedział, że to zadanie trudne i wymagające ogromnej pracy. Dużo suchych ksiąg, średniowieczną łaciną pisanych, trzeba przewertować, aby módz napisać choć jedno rozsądne zdanie w tym przedmiocie. Przytem nie znał jeszcze Włoch. Zbyt wiele czasu tracił na odgadywanie krajobrazu ze sztychów i reprodukcyi, a św. Franciszka z Assyżu nie mógł sobie wyobrazić na innem tle. Tu zaś, przez nieznajomość rzeczy, można było zbłądzić łatwo, a najmniejsza drobnostka zepsułaby w zupełności styl. Dlatego odłożył tę pracę na później. Trzeba było przecie zarabiać na życie nowelami...
A później? Kiedy mu się udało sprzedać pierwszy tom?
Prawda, zarobił wówczas trochę pieniędzy, ale tyle miał potrzeb! Trzeba się było pokazywać między ludźmi, ubrać przyzwoicie. Starał się wtedy o jakąś stałą posadę. Pracy nie zaniedbywał, czytywał w tym kierunku bardzo wiele. Studyował „Sumę“ św. Tomasza z Akwinu, ale lektura szła opornie. Należało też gruntownie przeczytać „Boską komedyę“ i zaczął się uczyć po włosku. Nowele pisywał w dalszym ciągu, ale zebrało ich się stosunkowo niewiele, ot, na jeden tom. Potem dostał pieniądze cioci Malci. Myślał, że potrafi z tem przetrzymać jakiś czas, że się będzie mógł habilitować...
Machnął ręką. Dotychczas jeszcze nie przebolał swego zawodu. Te intrygi, te względy, względziki, protekcye, kłaniania się...
Cóż było robić? Znowu wstępować do jakiej redakcyi i orać w ciężkiem jarzmie? Korzystając z resztek funduszów, wyjechał na wieś i tam w ciszy napisał komedyę. Sztuka miała powodzenie, ale nie przyniosła mu tyle, ile się spodziewał. Zaczął pisać drugą, a równocześnie otrzymał miejsce krytyka teatralnego. Wszystko to zajmowało tyle czasu, że o św. Franciszku z Assyżu trzeba było zapomnieć.
I druga sztuka się podobała. Zaczynał być sławnym. Powodzenie zachęciło go i dodało mu bodźca do pracy. Dużo zarabiał, bywał, zaczął używać świata. Był młody. W reszcie zakochał się i ożenił z panienką z dobrego domu, miłą, przystojną, ale nie majętną.
Po ślubie wyjechali do Włoch, gdzie spędzili cały rok. Pracował wówczas bardzo intensywnie, dużo widział, pisał listy z podróży, chcąc w ten sposób nagromadzić sobie materyał i utrwalić wrażenia, których później mógłby użyć do swej pracy.
I istotnie, po powrocie do kraju, robił w dalszym ciągu bardzo skrupulatne studya. Z tego czasu datują się jego szkice i rozprawy literackie o Dantem, Petrarce, o prymitywistach i t. d. Czasami odczytywał sobie stary, niedokończony szkic młodociany, równocześnie zaś przygotowywał do druku swoje zebrane listy z Włoch.
Naraz umarła mu żona po urodzeniu córeczki.
Mistrz zapatrzył się w okno i przez długi czas przyglądał się gorejącym na zachodzie szkarłatnym obłoczkom.
Wówczas przez jakiś czas nie mógł pisać. A i długo potem nie mógł bez bolu myśleć o Włoszech. Ograniczył się do pracy ściśle redakcyjnej. Prowadził dział literacki jednego z wielkich pism.Stary rękopis zamknął w szufladzie biurka, zaczął pisać powieści.
Nie ożenił się drugi raz. Oddał się cały wychowaniu córki.
Kiedy Wandzia zaczęła dorastać, stał na czele wielkiego wydawnictwa. Czas dzielił między córkę a swoje społeczne i towarzyskie obowiązki. Z konieczności musiał wiele bywać, brał udział w przeróżnych zjazdach, bankietach, kongresach, uroczystościach i t. d. Potem jeździł z córką za granicę, znowu pisał studya literackie, zaczął się żywo zajmować muzyką, której się Wandzia poświęciła. Przypadł wreszcie dzień jego jubileuszu. Pamięta dobrze; wyjął stary rękopis z biurka i patrząc na pożółkłe stronice, przyrzekł sobie, że do tej pracy powróci.
Ale nie powrócił.
O Wandzie zaczął się starać pewien młody człowiek, adwokat. Sprzyjała mu. Był to człowiek porządny, zdolny, sympatyczny. Pobrali się po jakimś czasie. Wtedy mistrz odsunął się od życia literackiego i zamieszkał przy nich. Był zdrów, czytywał dużo, czasem jeszcze pisał, zajmował się zbiorowem wydawnictwem swych dzieł, przyjmował młodych ludzi, którzy przynosili mu do oceny swoje utwory, pisywał czasem wstępy do ich książek, przewodniczył na zebraniach. Przyszedł na świat Ada, potem Dziunia. Dziaduś zapomniał na widok wnuczek o wszystkiem, zajmował się tylko niemi. I tak lata minęły — a stary rękopis wciąż leżał w biurku.
— A przecież było to moje pierwsze marzenie! — myśli staruszek.
— Dzięki niemu obudziła się we mnie twórcza myśl, dzięki niemu żyłem tak, jak żyłem, bo przecież wszystko robiłem po to, aby napisać wreszcie legendę o św. Franciszku z Assyżu...
Mimowoli spojrzał na półkę z książkami.
— Oto, com chciał zrobić — myśli, trzymając w ręce stary rękopis — a co zrobiłem!
Zmierzcha się. Na zachodzi świeci żółto wązki pas jasnego nieba. A starzec, uśmiechając się pogodnie, choć smutno, patrzy na gasnącą zorzę.
Skrzypnęły drzwi.
— Dziaduś pisze? Nie pisze! Co dziadzio robi?
— Nic, nic, chłopaczku, chodź tu, chodź...
Siedmioletni Ada, blondynek z niebieskiemi oczami, biegnie do dziadka, staje przy nim i oparłszy się łokciami na jego kolanach, patrzy mu w oczy.
— Dziadziu!
— Co?
— Ja się nudzę... Niech mi dziadzio opowie bajkę!
— A będziesz grzecznie słuchał?
— Będę.
— No, to bądź cicho!
Dziaduś głaszcze go po główce. Takie włosy miała nieboszczka...
— Daleko, daleko był jeden święty zakonnik — zaczyna cichym głosem. — Był taki święty, że ptaszki nawet nie bały się go, latały ćwierkając koło jego głowy, siadały mu na ramionach lub na dłoni, dziubiąc okruszyny chleba, które im podawał.
— A to był dobry święty! — chwali Ada.
— A dobry. Nazywał się święty Franciszek...
Ada słucha. Z drugiego pokoju wkradł się za nim cicho Białas, wielki angorski kot, ulubieniec Dziuni. I on podszedł ku dziadzi, a mrucząc swój pacierz, ociera się o jego nogę, błyszczącemi oczami rozgląda się w zmroku i przez życzliwość dla Ady słucha cierpliwie legendy o świętym Franciszku...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.