>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Ostatnia instancya
Podtytuł Monolog
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1896, nr 15
Redaktor Jan Skiwski
Wydawca Jan Skiwski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Klemens Junosza.
OSTATNIA INSTANCYA.
MONOLOG.





Ja zawsze mówię, że mężczyzna powinien być przedewszystkiem mężczyzną, bo gdyby nie był mężczyzną, to oczywiście... no, byłby prawdopodobnie czem innem, malowaną lalką, panną na wydaniu, albo ja wiem czem zresztą?
Zasada moja jest taka: mina groźna, wąsy do góry, w ustach cygaro, styl lapidarny, energia, stanowczość, decyzya szybka, jednem słowem siła!
Bismark był czcicielem siły, był jej wyznawcą, i do czego doszedł! Europę zadziwił, światu zaimponował, to rozumiem, to jest mężczyzna.
Co do mnie, pochlebiam sobie, że i ja też; nie w Europie, nie w świecie, bo według stawu grobla, ale u siebie, w domu.
Słowo mur, rozkaz błyskawica, gniew piorun, a niechno mnie, czego Boże uchowaj, passya porwie, niechno ja się rozchodzę, to panie dobrodzieju, wióry lecą, wszystko idzie w puch, proch i marynatę.
Naprzykład wychodzę na ganek, krzyczę: „Maciek!” Żeby pod ziemią był, w tej chwili musi wyskoczyć, stanąć wyprostowany, czapkę zdjąć i powiedzieć: słucham pana.
U mnie zawsze tak. Orać to orać, żąć to żąć, młócić to młócić, żeby kamienny deszcz z nieba padał, żeby siarka i smoła z pod ziemi buchała, żeby się piekło trzęsło, musi być jak ja chcę, jak każę i jak mi się podoba. Wojtek do lasu po drzewo — to po drzewo, Marcin do kowala — to do kowala; Franek do miasta — to do miasta bez żadnego gadania. Słuch jest, służba drży, wszystko na jednej nodze, piorunem, w oka mgnieniu.
Znają mnie z tego. Wiadoma rzecz, jaki pan taki kram. Pan energiczny i służba ruchliwa, robota się pali, a wszystko podług mej woli. Głos mój słychać o wiorstę, a jak czasem zaklnę siarczystemi, to nie przesadzam, ale zdaje się ludziom, że grzmot słychać. Inaczej nie rozumiem.
Człowiek bez stanowczości, bez woli, bez siły, poddający się wpływom, to nie człowiek, tak jak kowal bez młota nie kowal, bo czemże u licha kułby żelazo?!
Wczoraj na przykład huknąłem na kucharkę, żeby mi na obiad był rosół, zapowiedziałem raz ale stanowczo. Przychodzi południe dają barszcz. Co u pioruna? Pani tak kazała.
A jeżeli pani to... przepraszam.
Energia i tylko energia stanowi mężczyznę. Od dziecka było to moją dewizą. Nazywali mnie też koledzy niezłomnym Kacperkiem.
Pamiętam, przyjechałem do domu na wakacye ze szkół, z trzeciej klassy. Nie tęgą miałem cenzurę. Matka mówi: ucz się Kacperku — ja powiedziałem: nie i już. Żeby mnie mieli drewnianą piłą piłować, nie i nie.
Dość się nagadali, w końcu, widząc że moje słowo to mur, dali pokój.
Onegdaj mieliśmy jechać do Piszczykowskich na wieczór. Zapowiedziałem Wojtkowi, żeby o siódmej zajechał, pół do ósmej Wojtka nie ma! Ach! jak pójdę do stajni, jak krzyknę: ty łotrze! Chłop mało w ziemię nie wrósł ze strachu. Trzęsie się, panie dobrodzieju, jak liść osinowy i powiada: pani nie kazała.
A jeżeli pani — to przepraszam.
Ostatecznie, bez woli, bez siły, bez energii, nic nie można zrobić na świecie. Nawet taki żydzisko w miasteczku, który niby czasem wygadza w potrzebie, inaczej zachowuje się, gdy go prosić, a inaczej skoro się na niego krzyknie z góry. Niektórzy moi sąsiedzi traktują takich panów delikatnie. Do czego to podobne?! Demoralizacya tylko!... Ja bo odrazu z góry: — Bierzesz jęczmień?! Chcesz owsa?! Łakomisz się na wełnę? Raz, dwa, trzy... Zgoda, kontrakt, pieniądze i wynoś się, uciekaj gdzie pieprz rośnie.
Tym sposobem wyrabia się respekt, szacunek, powaga panie dobrodzieju, ale trzeba koniecznie energii, głosu silnego, miny. To imponuje.
W zeszłym tygodniu naprzykład posyłam po pachciarza. Krótko mówiąc, potrzebowałem trochę grosza, miałem chęć pojechać do Warszawy. Czasem przykrzy się na wsi i ostatecznie człowiek potrzebuje rozrywki. Tem bardziej, jeżeli od pół roku nie widział porządnego kieliszka wina. A tak, szczerze mówiąc, aż mi pachniało. Eh, myślę sobie, wyrwę się trochę na świat, będzie rekreacya, ludzi zobaczę, szkło zobaczę!... Energia wymaga niekiedy pobudzenia, a że nawet elektryczność ze szkła się robi, to wiadomo. Dlaczegoż się nie naelektryzować cokolwiek? Wołam tedy pachciarza, przychodzi, kłania się.
— Co pan każe?
— Pieniędzy — mówię jak zwykle, ostro i z energią.
— Ile?
— Ze dwieście.
On nic.
— Dajesz?
On nic.
— Dajesz łotrze! czy nie?
— Nie mogę.
Passya mnie porwała ostatnia, wyciągam rękę, chcę żyda za brodę, panie dobrodzieju, a ten zbladł jak ściana, drży i powiada:
— Pani nie kazała dać...
— Ah, jeżeli pani, to co innego, przepraszam.
W ogóle teraz świat jest zdegenerowany, to nie ma o czem mówić. Piszą, panie dobrodzieju, w gazetach, które przecież kiedy niekiedy czytuję, że teraz do chorób bardzo powszechnych należy słabość woli.
Co u dyabła za słabość nowomodna?! U mnie bo, apetyt, panie dobrodzieju, zdrów, pragnienie zdrowe, głos zdrów, ruchy zdrowe, to i wola zdrowa jak krzemień, żadnych nowomodnych kuracyj, ani doktorów nie potrzebuje.
Na skutek tego, na podwórzu jestem pan, w folwarku pan, na polu pan, w lesie pan, w domu pan, wszystko się dzieje jak ja każę, chyba jeżeli pani inaczej.
Ano, jeżeli pani, to przepraszam.
Człowiek jest żonaty od lat dwudziestu kilku, żonaty panie dobrodzieju, z Weronisią, i ma się rozumieć wyrobił sobie pewnego rodzaju powagę i znaczenie, zwłaszcza w sprawach domowych.
Weronisia jest zacności dusza, a swego czasu była zachwycająca osóbka. Dobraliśmy się jak w korcu maku, a kochamy się niby dwie turkawki i lepiej jeszcze niż turkawki, bo one na dębie, a my przecież w porządnym, dobrze zagospodarowanym domu.
Żeby panie dobrodzieju świat kto zjeździł, od morza, drugiej takiej pary nie znalazłby z pewnością. Bo to trzeba wiedzieć: ja siła, ona wdzięk (swego czasu oczywiście), ja gmach — ona subtelna; ja energia i ogień — ona łagodność i słodycz. Ja, panie dobrodzieju basem, że niech się organy schowają, Weronisia cieniutko, jak makolągwa, jak czyżyk, jak mysikrólik. Ja krzyknę rzadko ale dobrze, Weronisia cieniutko i ciągle: cip, cip, cip, cip, od rana do nocy, a jak dobrze pójdzie to jeszcze i w nocy.
Ja mam zarząd, Weronisia ma kassę, ja apetyt i pragnienie — ona kluczyki. Od pierwszego dnia, od miodowego miesiąca takeśmy sobie założyli, i tak jest. Nie można burzyć utrwalonego porządku. Ja też nie burzę, czasem krzyknę, ale jeżeli Weronisia inaczej — to przepraszam.
Onegdaj miałem przeprawę z moim niedoszłym zięciem, Baraszkiewiczem Jasiem, o mało do pojedynku nie przyszło. Dobry chłopak bo dobry, ale waryat i często miewa dzikie pretensye, licho wie o co...
Trzeba wiedzieć, że mamy córeczkę, Basię, śliczna dziewczyna, kubek w kubek do mnie podobna, bo to i wzrost i kształt i energia i oczy takie same. Wąsy tylko przyprawić, byłby dragon, setna dziewczyna, a do roboty i do tańca, sam nie wiem do czego większą ma zdatność. Baraszkiewicz, jako sąsiad bywał u nas, no i że się w Basi zadurzył nie ma dziwu; ja sam, żebym był na jego miejscu, zakochałbym się w tej dziewczynie, i to nie po dzisiejszemu, mazgajowato, ale tak jak za moich czasów, co to panie dobrodzieju, młody człowiek jak się zaszalał, to szalał, a jak tańczył, to drzazgi z podłogi leciały! Zadurzył się chłopak i dość. Ja to zauważyłem odrazu, alem nic nie mówił, kocha się, to się kocha. Od tego jest młody człowiek.
Panie dobrodzieju, w zeszłym tygodniu jadę ja konno do miasteczka, Baraszkiewicz spotyka mnie na grobli, także konno. Jedziemy razem.
Gadu gadu, widzę że chłopak zmieszany, niby jakby coś chciał a nie śmie, niby coś tego a nie ten, nareszcie, ni ztąd ni zowąd, cmok mnie w rękaw. Co u licha, myślę sobie.
— A to, powiada, panie dobrodzieju, czuję całą niewłaściwość mego postąpienia, że nieodpowiednie miejsce na gościńcu, ale w domu, u państwa, nie mam tak okazyi... nie śmiem, a to oto w czystem polu, pod niebieskiem sklepieniem, to niby tak jakby w kościele... dobędę co mam pod sercem... krótko mówiąc, pannę Barbarę kocham, i jeżeli mi jej państwo nie dacie, to sam nie wiem co ze sobą zrobię, ale zapewne nic dobrego, gdyż bez niej na żaden sposób nie mogę żyć.
Chłopak był zmieszany, czerwienił się, bladł, słowa mu się nie wiązały, szpicruty o mało nie zgubił.
Juścić jasna rzecz, że Basię kocha, a skoro kocha, dlaczego nie. Niech się żeni.
Poprawiłem się tedy na siodle dla powagi i mówię.
— Owszem, żeń się.
Myślałem, że z konia chłopak spadnie, tak go to uszczęśliwiło... dałem swoje „placet,” swoje błogosławieństwo, bo u mnie decyzya krótka, tak albo nie, żadnych pośredniości, kunktatorstwa, zwłoczeń, wymijania. Brzydzę się tem. Mężczyzna decyduje odrazu, albo się wcale nie decyduje. U mnie odrazu: myśl, słowo, czyn, jedno po drugiem, jak trzy błyskawice.
Pojechaliśmy do miasteczka ostrym kłusem, i wstąpili do handlu na buteleczkę. Okazya była słuszna, to nie ma gadania.
On chciał stawiać, nie pozwoliłem na to. Zięć to u mnie jak dziecko, a skoro córkę przyrzekłem, to już czy Basia, czy Baraszkiewicz, w mojem sercu mają jednakowe prawa.
Rozczuliliśmy się. On mi wyraził dozgonną wdzięczność, przyrzekł przywiązanie, posłuszeństwo, ja znów palnąłem do niego, panie dobrodzieju, mówkę, w której dowiodłem jak na dłoni, że mężczyzna bez energii, bez siły, bez woli, jako kawaler wart jest trzy grosze, a jako żonaty ani złamanego szeląga. Postawiłem mu za przykład siebie samego, moję minę, moje wąsy, mój głos, i przepowiadałem, że jeżeli pójdzie w moje ślady, to zostanie człowiekiem szanownym, zacnym i szczęśliwym. Zabawiliśmy w handlu parę godzin, a przy rozstaniu się dodałem, że dla sentymentu należy się oświadczyć Basi, a dla ceremonii i dla formy Weronisi.
Trudno, taki jest na świecie zwyczaj i tego trzeba się trzymać.
Nazajutrz, po południu, byłem w polu, przy żniwakach. Patrzę od strony mego domu pędzi ktoś wolantem jak waryat, i prosto do mnie.
Kto taki? Baraszkiewicz. Wystrojony, wyfrakowany, jak z pudełka, ale na twarzy czerwony niby pomidor.
Ja chcę się z nim witać, a ten do mnie.
— To tak, to takie słowo, taki z pana ojciec?!
— Co chcesz, człowieku?
— Oddałeś mi pan rękę córki.
— Oddałem, ale dla sentymentu i dla formalności.
— Niech licho weźmie sentymenta i formalności. Córka nie chciała ze mną mówić, a matka oświadczyła, żebym sobie takiemi myślami głowy nie zaprzątał.
— Matka tak powiedziała? — zapytałem.
— Tak, pańska żona, pani Weronika.
— Ha, jeżeli Weronisia, w takim razie co innego... przepraszam!
Baraszkiewicz skoczył jak oparzony.
— Ale któż pan jesteś? Gdzie pańskie słowo — wołał, — gdzie ten mur, ta energia, ta niezłomna wola, to panowanie w domu?
— Czekajże.
— Na co mam czekać? Na to chyba, żeby wypowiedzieć panu moje oburzenie, mój gniew. Za pozwoleniem. Ja tego płazem nie puszczę, ja satysfakcyi żądać będę. Albo się ma słowo, albo się go nie ma, a jeżeli się nie ma to się jest...
— No, no, mój kawalerze.
— To ja przynajmniej kawalerem jestem, nie zależę od nikogo, mam moją wolę własną, a pan czem jesteś, pantoflem, najniższym służką swojej Weronisi.
Żebym był miał przy sobie dubeltówkę, nie czekając, nie zważając na to co będzie, strzeliłbym do Baraszkiewicza z obydwóch luf, jak do zająca, w sztych, ale na szczęście, czy na nieszczęście broni nie miałem, a on wskoczył do wolanta i uciekł.
Znajdę ja go jeszcze, i dam mu poznać moją energię. Popamięta on długo.
Co zaś do owego pantoflarstwa, przepraszam, każda sprawa ma swoję instancyę... moją jest Weronisia, ale cóż ja temu jestem winien, że przyszła na świat trzynastego Stycznia i że takie sobie imię przyniosła!...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.