Ostatnia z Xiążąt Słuckich/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostatnia z Xiążąt Słuckich
Podtytuł Kronika z czasów Zygmunta trzeciego
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.
Tomiło.

Zmierzchało już, ale jeszcze na Ratuszu, nie wydzwoniono gaszenia ogni, pełne jeszcze były gospody, garkuchnie i winiarnie i mniéj śmieli mieszczanie z latarniami, w kije nasiekiwane zbrojni przesuwali się po ulicach. W kościołach dzwoniono na Anioł Pański, któren pobożni klękając śród ulicy nawet odmawiali. Głos dzwonów mięszał się z turkotem kolass i wozów, z głosami przechodzących. W oknie Chodkiewiczowskiego pałacu na Zamkowéj, siedziała Xiężna Zofja Słucka, wpatrując się przez drobne szyby na ulicę, oczyma, które jednak nic nie widziały. Smutna, zamyślona, chciała się widokiem ulicznego ruchu rozerwać, ale padający zmrok i ten jéj widok coraz bardziéj odbiérał.
Siedziała jednak i patrzała w ulicę, jakby wyglądała czego, jakby na kogo czekała — A w ulicy dość było pusto, bo prócz kilku osób, które wchodziły i wychodziły z szynku Malchera pod Bachusem, nikt się nie pokazywał. Wrota Chodkiewiczowskiéj kamienicy jeszcze były otwarte na ościéż, stał w nich tylko wrótny staruszek, mówiący jak wszyscy Anioł Pański za dusze zmarłe, które głos dzwonu pamięci żyjącéj braci, przywodził. Wtém od Zamku coś się zaczęło chlapać po błocie i ukazała się stara żebraczka w łachmanach odartych, która coraz tu powolniéj idąc, wreście przeciw okien Xiężnéj, spójrzawszy w nie, zastanowiła się podniosła głowę i popatrzywszy coś, zamruczała. Postrzegła ona bladą twarz Xiężnéj, między szybami bielejącą.
— Dajcie szeląg ubogiéj, zawołała — a Bóg Was pocieszy. I to mówiąc wyciągnęła rękę ku górze, a w dół na wrótnego patrzała, który zajęty modlitwą, na nią nie uważał — I powtórzyła jeszcze.
— Dajcie Pani, szeląg ubogiéj! a Bóg Was pocieszy!
Otworzyła się szyba w oknie i z niéj w papiér uwinięty piéniądz wyleciał na ulicę, który uboga schwyciła skwapliwie, podniosła oczy w górę i zaczęła dziękować.
Bóg Wam zapłać za jałmużnę, Jasna Pani! Bóg zapłać!
Xiężna okno zamykała już za sobą, a stara obejrzawszy się raz jeszcze, nazad Zamkową ulicą poszła, prędzéj niżby po jéj zgarbieniu spodziéwać było można. Jak tylko straciła z oczów kamienicę, jęła rozwijać piéniądz i rzekła do siebie.
— Cały talar! ale więcéj wart ten kawałek papiéru, niż piéniądz, bodajby był portugał. To mówiąc uwinęła papiér starannie i pociągnęła się do Radziwiłłowskiego pałacu, a doszedłszy furtki mniejszéj, która na ulicę wychodziła, weszła nią i prosto udała się ku galerji, do któréj wązkie wiodły schodki.
Śmiało i zręcznie wdrapała się na wschody zapukała do drzwi, otworzyła je i weszła. Zobaczył ją w piérwszéj izbie siedzący dworzanin i rzekł.
— Idź się rozbiérz w komorze, bo tu jest któś obcy — Coś zrobił?
— Wszystko dobrze! odpowiedziała mniemana żebraczka, kryjąc się do alkierza.
Tu zrzuciła łachmany, umyła się i wzięła męzkie suknie. Był to bowiem Tomiło Tomiłowicz, powiernik Xięcia, który tym sposobem list od Xiężnéj mu nosił. Przebrawszy się znowu wyszedł do izby i zapytał.
— Kto tu jest?
— Sprowadził tu P. Adam, jakiegoś Chodkiewiczowskiego dworzanina, którego tu poją i muchy mu z nosa wyciągają.
Dosłyszawszy tego, wszedł Tomiło Tomiłowicz do izby, gdzie się kilku jego towarzyszy dworzan znajdowali nad dzbankiem, wpośród których Pan Brożek, znajomy już nam, trochę podpiły, głośno gadał.
Na widok Tomiły, którego był już widział kilka razy, choć go po nazwisku nie znał, chwycił się z ławy Brożek i uścisnął go serdecznie.
— A i ty tu!
— I ja tu — odpowiedział Tomiłowicz.
— Cóż ty tu robisz? spytał Brożek.
— Przyszedłem w gościnę, rzekł i mrugnął na otaczających.
— Siadajcież a przepijmy do gościa — rzekł inny naléwając do kubka. I przepili w koło jeden do drugiego, kubek z rąk biorąc, a kłaniając się sobie. Tomiłowicz szeptał w ucho swoim towarzyszom.
— Czy już co gadał?
— Jeszcze nic! odpowiedział któryś, ale go już czas wyciągnąć, bo sobie podpił u Malchera, a od Malchera tuśmy go przywiedli, ani się domyśla, że jest z Radziwiłłowskiemi.
— Do WMości P. Brożek, rzekł Tomiło. Co tu u Was słychać?
— At! co słychać! zawsze jedno, fortecę robią, armaty kupują i sprowadzają, wojsko spisują, szable ostrzą, pancerze podszywają skórą — Zjedzą tyle go djabła Radziwiłłowscy, jeśli nam dadzą rady.
— Oj pewnie! rzekł drugi — I dużoż tam już macie ludu spisanego.
— Kto ich tam policzy, odpowiedział Brożek machając ręką, z całego świata ich zbiéra Pau Starosta. Teraz P. Marszałek pojechał za ostatkiem do Pruss.
— Któż to taki Wasz Marszałek? spytał Tomiło.
— Albo go nie znacie! wéj! P. Mikołaj Chamiec. Nie lada rodu człek, mówi, że jeszcze wszystka litewska szlachta bydło pasła i w skórzanych łapciach chodziła, kiedy jego przodkowie Xiążętami już byli.
— No — ale teraz za to, odpowiedział Tomiło, on już nie Xiąże, a szlachta bydła nie pasie. A zatém kwita byka za indyka. A którą drogą pojechał?
— A Bóg go tam wié!
— Wiele tam armat macie, co się o nie tak staracie?
— Ja myślę, że ich tu będzie więcéj więcéj, niż na ostatniéj wyprawie, bo żeby tylko miejsca policzyć, które dla nich przysposobiono, w kamienicy, na dachach i murkach.
— Już porobiono?
— O! tylko postawić armaty — zawołał Brożek. P. Barberjusz pracuje niezmiernie i powiada, że lepiéj im się będzie bronić, niż Radziwiłłowskim napastować, a choćby heretycy nie wiém wiele ludu mieli, to go w ulicy nie pomieszczą razem. To co przyjdzie na strzał, chlast w oczy kulkami i śmigownice wyśmigają.
Tomiło Tomiłowicz kiwnął głową, popatrzał na swoich, i znów jął wypytywać o ilości wojska.
— Dużoż tam u was ludzi?
— Mówiłem wam, że nie wiém dobrze, ale słyszę jak go zawsze na tysiące liczą Pan Barberjusz z Panem Starostą i Panem Alexandrem.
— Zkądże go bierzecie?
— At, po światu jak grzyby — rzekł Brożek, ten tam ten sam. Czy to mało takich, co się za dobry jurgielt zaciągną! Nie żałują też pracy, posyłają za niémi wszędy. U nas ruch teraz wielki, Starosta jeździ a jeździ.
— I teraz pono niéma go w Wilnie?
— Niéma, powróci chyba na samą uroczystość, a to z działami i wojskiem razem, za miesiąc dopiéro.
— Któż tam będzie dowodził?
— A któż? sam Pan Starosta — zawołał Brożek, a pod nim P. Mikołaj Chamiec. Wojak też nie lada jak to mówią. Inni będą mieli różnych swoich rotmistrzów.
I znowu pili do siebie i śmieli się i gwarzyli lecz Tomiło znikł wkrótce. Pobiégł do Xięcia młodego.
Wszedł nieopowiedziany i stanął przy drzwiach. W komnacie paliły się kilka świéc żółtych. Xiąże Janusz probował broni, szable wyginał, opatrywał, i ze stosu wielkiego głównie, snać do oprawy wybiérał.
— Tomiło? rzekł podnosząc głowy — a co?
— Jest pismo! odpowiedział dworzanin. Xiąże rzucił szablę i chwycił podany papiér, podbiégł ku świecy, czytał je, marszczył czoło i kiwał głową. Potém schował list i podniósł oczy.
— Co więcéj?
— Tylko cośmy tu sprowadzili jednego z Chodkiewiczowskiéj psiarni — papistę rzekł Tomiło — pogadał nam wiele rzeczy.
— Cóż takiego? spytał X. Janusz.
— Że P. Starosta zebrał dział wiele, że wojsko aż z za granicy spisuje.
— To nie sekret, rzekł Janusz.
— Że sam Pan Starosta dowodzić będzie.
— Nic i to nie wadzi — odpowiedział młody z pogardą.
— Że wszystko w kamienicy gotowe, strzelnice wykute w murach.
— A zkąd działa pobrali?
— Tego nie wié — Ale powiada, że Barberjusz jakiś tam ich Francuz zapewnia, iż lepiéj mu stokroć będzie bronić się w kamienicy, niż nam napadać i szturmować, bo wojska nasze wszystkie się w ulicę nie pomieszczą, a po jednemu z kolei podchodząc hufce, z dział wybite być mogą.
— Alboż to na to niéma rady? odparł Xiąże, nim oni działa po raz drugi nabiją, my wrota wyłamiem.
To mówiąc ruszył z pogardą ramionami i dodał.
— Wiész Tomiło, ile Chodkiewicze, po kupcach ołowu i prochu pożyczyli albo piéniędzy.
— Ołowu i prochów a saletry nie wiém wiele, a piéniędzy ilem się dowiedział kilkaset kop. Te wszystkie poszły na wojsko —
— Przynajmniéj się wycieńczą, zawołał Janusz — choć im wszyscy pomagają — ! Król Jego Mość milczkiem i pocichu — Jezuici — Polacy. Ale potopią oni wszystkie błony okien swoich pałaców i kamienic na kule, wszystkie blachy i ryny kościelne, nim nas przemogą. Łatwiéj nam o tysiąc niż im o dziesięć.
— Na, rzekł do Tomiły, weź tę głównię i każ ją płatnérzowi osadzić w tę rękojeść mocno i uczciwie. Niech mi też naprawi lekką zbroję, choć jéj może włożyć nie wypadnie, niech będzie cała, bo i rzemiona się poobrywały i łuska na piersiach odstawuje się.
Tomiło Tomiłowicz zabrał co mu kazano, a Janusz w milczeniu stanął zamyślony.
— Widziałeś Xiężnę? spytał.
— Widziałem. Jak zawsze tylko z okna.
— Nikt cię nie postrzegł?
— Nikt sądzę, choć wrótny stał u bramy.
— Jutro — rzekł po chwili Xiąże, ja pójdę sam na twojém miejscu.
— Wy! Xiąże, zakrzyknął Tomiło.
— Cóż to za dziw! Ja sam — Mógł Xiąże Siemion Słucki w żebraczém odzieniu, wejść do Lwowa do swojéj Halszki, sprobuję i ja tego fortelu.
— A jeśli W. X. Mość złapią?
— Jużciż mnie nie powieszą — rzekł Xiąże.
— Ale zdespektować mogą.
— Będę miał tulich pod suknią — Wszak niéma Starosty, Kasztellan u siebie, w kamienicy same baby?
— Ale ciżba dworzan, ale oczu tyle, wszyscy tak dobrze W. X. Mość znają rzekł Tomiło. Co na to powié rodzic W. X. Mości?
— Wojewoda wiedziéć nie będzie, prędko podchwycił Janusz, a ty nie pleć przed nikim Tomiło, wara! bo ci niechybnie języka oberznę. Myślisz że się potrafię dostać do środka?
— Jeśli słudzy na kułakach nie wypchną.
— Jużciż puszczą żebraczkę —
— Tego nie wiém — rzekł Tomiło, sam nigdym się do środka nie dostał. >
— Bo tchórz jesteś.
— Ja, M. Xiąże? Ja? Kiedyż W. X. M. złapałeś mnie tchórzem?
— Ot teraz gdy mi odradzasz jedynego sposobu widzenia się z Xiężną — którego koniecznie potrzebuję.
— Bo o W. X. Mość się lękam, nie o siebie.
— O mnie, czy o siebie, dość że się boisz, rzekł Xiąże — Idź do płatnérza — Na jutro suknie żebracze!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.