Ostatnie dni Pompei/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXV.
Rzeki, płynące odrębnem korytem, spadają w jedną przepaść.

W gaju Cybeli Arbaces, udający się do Julji, aby dowiedzieć się, czy spełniła ona swój zamiar podania trunku czarownicy Glaukusowi — przypadkiem napotkał Apaecidesa, idącego na schadzkę z Olintem. Przystąpił do niego:
— Uczniu mój! — wyrzekł doń uroczyście. Wiem od Kalenusa, że żywisz względem mnie nadal złe zamiary. Ale bacz, jak serce moje jest miękiem. Pojednajmy się. Przebacz mi, żem obraził twoją siostrę. Chcę błąd naprawić. Pomóż mi zyskać rękę Jony, a obsypię cię niezlicznemi bogactwami i wyniosę na szczyty mądrości i chwały.
— Kuglarzu! — odparł młodzieniec. Nie schwytasz mnie więcej w swoje ohydne sidła. Drżyj! nadchodzi godzina porachunku. Zerwę zasłonę, okrywającą wszeteczność twego życia. Upadnie w proch bałwan Izydy. Imię Arbacesa stanie się przedmiotem wzgardy, obrzydzenia i pośmiewiska. Tak niech pomoże mi Bóg prawdziwy, Chrystus Pan z Nazaretu!
Odwrócił się i szedł. Arbaces zrozumiał, że, jeżeli pozwoli mu odejść, jest zgubiony. Aleja gaju była pusta. Wielki kapłan Izydy nosił zawsze przy sobie ostry styl do rycia pisma na tabliczkach z wosku, w potrzebie pełniący doskonale rolę włoskiego sztyletu. Zresztą takim samym stylem Kasjusz przebił w senacie serce Pompejusza.
Arbaces skoczył, jak tygrys, na kark młodego kapłana i, przechyliwszy mu głowę, po dwakroć utopił w jego sercu zdradzieckie żelazo.
Tej samej chwili nieszczęśliwy Glaukus nadbiegł do gaju. Jeden rzut wytrawnego oka dał poznać chytremu Egipcjaninowi stan obłąkania, w którym Grek się znajdował, jako wynik działania trucizny czarownicy. Szatańska myśl błysnęła mu w głowie:
„Odrazu skończę z obu memi wrogami!“ Myśl nadomiar zbawcza, bo już chwytał uchem kroki zbliżających się ludzi.
Grek zatrzymał się przy trupie, wytrzeszczywszy oczy Był odurzony napojem, zmęczony biegiem, przerażony widokiem krwawych zwłok, które legły, jak tama na drodze szaleńca. Egipcjanin gwałtownym ciosem w klatkę piersiową powalił go; wyrywającego się wściekle przytłoczył kolanem; sztylet, który tamten miał również za pasem, zbroczył krwią — i jął krzyczeć z całych sił:
— Hola, obywatele! Mord! mord! Bywajcie tu!
Zbiegli się ludzie — niektórzy nieśli pochodnie, miotające czerwony połysk na liście gaju.
— Podnieście ciało czcigodnego kapłana Izydy i strzeżcie pilnie mordercy! — ozwał się Arbaces.
Rozległy się okrzyki zgrozy:
— Świetny Glauk mordercą! To nie do wiary.
Zjawił się centurjon.
— Kto oskarża tego człowieka o mord?
— Ja, Arbaces. Sądzę, że ten człowiek popełnił zbrodnię w przystępie szału. Utwierdziłem się w tem przekonaniu, ponieważ nie stawił mi niemal oporu, dał się powalić. Spójrzcie! teraz leży omdlały, nieprzytomny.
Grek otworzył oczy. Patrzył ze zgrozą na trupa, słuchał, co mówiono dookoła i jął bełkotać.
— Tak!... ja zabiłem!... Bo Hekate rzuciła mi węża na głowę i śmiechem pobudziła do mordu.
— Aha! przyznaje się — zawołał ktoś. Nie jest więc szalony.
— Widziałem go przed godziną, wracającego z uczty u Djomeda. Był zdrów zupełnie — zauważył ktoś inny.
— Zabójstwo kapłana w pontyfikalnych szatach jest świętokradztwem. Żal mi tego młodzieńca, że popełnił zbrodnię tak ohydną.
— Do więzienia ze świętokradcą! — ozwały się liczne głosy.
Naraz głos radosny przemógł wrzawę:
— To doprawdy szczęśliwie się zdarzyło. Lew na igrzyskach będzie miał swego gladjatora — i to ślicznego!
Był to głos młodej kobiety, której rozmowę z Medonem przytoczyliśmy wyżej.
— Prawda! prawda! — przywtórzyło jej kilka głosów.
Znikała w sercach litość; budził się okrutny instynkt miłośników zapasów cyrkowych: zwierzęcia z człowiekiem.
— Przynieście nosze. Ręce gminu nie powinny dotykać ciała kapłana Izydy! — rozporządzał się Arbaces.
W tem z ciżby ludzkiej wysunął się człowiek, który przez dłuższy czas obserwował Egipjanina i wyczuł instynktem głębokiej duszy fałsz w jego tonie, gestach i oczach, darmo silących się ukryć niepokój.
— Zamordowany jesteś, przyjacielu, gdyż odkryli twój zamiar i uprzedzili twoją śmiercią swoją sromotę — zwrócił się do trupa. Lecz gdzież morderca? Tyś jest nim. klnę się imieniem Boga żywego, Egipcjaninie!
Arbaces drgnął. Ale wnet opanował pomięszanie.
— Znam tego człowieka! To Nazarejczyk, który w złości swej pragnie pohańbić Wielkiego kapłana Izydy!
Mnóstwo głosów zaraz zawyło w tłumie:
— Tak to pies, ateusz, Olint-Chrześcianin. Znamy go!
— Uciszcie się, dobrzy ludzie! — wzywał Olint. Oddajcie mi te zwłoki, gdyż zmarły był wyznawcą Wielkiego Stwórcy, a za to, że chciał odsłonić kuglarstwa i podstępy Arbacesa, padł z ręki tego sługi czarta!
Szmer zgrozy rozchodził się w tłumie, który otaczał martwa ciało Apaecidesa, omdlałego Glauka, Arbacesa, dumnie krzyżującego ręce na piersi i Olinta, wskazującego mordercę palcem w poświacie księżyca.
— Człowieku! — rzekł centurjon — czy zdajesz sobie sprawę z wagi swego oskarżenia, zwróconego przeciw tak dostojnej osobie? Bacz, jaka kara grozi ci oszczerstwo!
— Każcie mu przysiądz, że zmarły był wyznawcą nowej wiary! — podyktował złośliwie Arbaces.
— Tak! tak! niech przysięgnie na ten posąg Cybeli, najstarożytniejszą świętość Pompei! — ozwały się mnogie głosy. I kilkanaście rąk porwało go i parło ku posągowi, stojącemu przed kapliczką Cybeli o parę kroków stąd w świętym gaju.
— Puśćcie mnie, Bałwochwalcy! — wyrwał się im: Jakoż to chcecie, abym przysięgał na przedmiot niemy, stworzony ręką człowieka?! Bóstwo wasze jest nicością, która nawet pomścić się nie może. Patrzcie, jak pada niemocne w proch!
I naporem ramion wywrócił z podstawy posąg Cybeli ze spróchniałego od czasu drzewa.
Ten czyn świętokradzki oburzył nawet najumiarkowańsze umysły.
— Rozedrzeć bluźniercę! — wrzeszczano, odpychając centurjona, który bluźniercę chciał uprowadzić do więzienia trybunału.
Spełnionoby tę groźbę niechybnie, gdyby naraz nie wydarł się nad wrzawę świeży głos kobiecy:
— Nie czyńcie mu krzywdy! Dlaczego chcecie pozbawić tygrysa jego żeru?! Taki silny złoczyńca będzie prawdziwą rozkoszą oczu w walce na arenie.
Momentalnie zmienił się nastrój tłumu.
— Jeden dla lwa, drugi dla tygrysa! — wołał motłoch, klaszcząc w ręce. Szli śladem centurjona, niosąc omdlałego Glauka i popychając pięściami Olinta.
Inna grupa poniosła zwłoki Apaecidesa pod przewodem Arbacesa. Gdy ruszała, zza węgła kaplicy wysunął się Kalenus i rzekł cicho do Arbacesa:
— Izyda nam sprzyjała.
W jego oczach był tak złośliwy błysk, że Arbaces niespokojnie pomyślał:
— Czyżby był świadkiem tego, co zaszło?.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.