Ostatnie dni Pompei/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIV.
Spotkanie z tajemniczym starcem. Skutek napoju czarownicy.

Apaecides błąkał się nad brzegiem Sarnu w miejscu, gdzie umówił się oczekiwać Olinta. Słońce zaszło. O zmroku nachodziło go znowu wahanie. Czy nowa wiara jego jest prawdą zupełną? Czy nie uległ znów wyobraźni, poszukującej wiary z jej zwykłym końcem — rozczarowaniem? Czy ma prawo burzyć spokój innych ludzi, szczęśliwych złudą swojej tradycyjnej wiary?
Nagle usłyszał warczenie, a wnet potem czyjś głos łagodny:
— Nie bój się, piesku. Krok człowieka nie grozi twemu panu żadnem niebezpieczeństwem.
Zbliżył się... p. Poznał patrjarchalnego starca, który taką czcią go przejął na zgromadzeniu Nazarejczyków. Zdziwił się, że starzec siedzi na skale z kijem i torbą podróżną, w towarzystwie psa, jak widać, wiernego towarzysza pielgrzymki.
— Opuszczasz nas, ojcze? zapytał.
— Tak. Idę do Rzymu nawracać pogany.
— Nie boisz się puszczać w drogę tak daleką i niebezpieczną?
— Kto oglądał oblicze Chrystusa, nie boi się niczego.
— Jakże to było, starcze?
— Siądź! Opowiem...
I opowiedział mu, że żył w dalekiej Judzkiej ziemi, w mieście Dawida. A pewnego dnia umarł, słysząc szlochanie matki, której był jedyną podporą. Ostatnia kropla oliwy wyschła w naczyniu nieszczęśliwej. I niesiono go, aby pogrześć śród przodków. A nagle usłyszał nad sobą głos, wołający: „Wstań, młodzieńcze!” I rozwarł oczy — i szedł. A matka przyjęła go w objęcia. I usłyszał dokoła radosne wołanie: „Oto jest ci Syn Boży, który wskrzesza umarłe!“
Dreszcz święty przejął Apaecidesa. Mówił z człowiekiem, który znał tajemnice śmierci.
Potem starzec jął opowiadać mu o owym dniu okrutnym, kiedy był świadkiem męczeństwa na Golgocie, słyszał dokoła bluźnierstwa ludu i szydzenie żołnierzy rzymskich: „Otóż ci Król Żydowski. Umarł. Niechaj-że teraz żywy zejdzie z krzyża!“
Później starzec odmalował straszliwą noc, kiedy ziemia się zatrzęsła — bogobójcy uciekli przerażeni — a oto o poranku grób Chrystusa ukazał się pusty.
„I ujrzałem Pana naszego, jako wchodził na niebo“. — A teraz — ciągnął po chwili — obiegam krańce ziemi. I jako wiatr, oczyszczam ziemię z chwastów. I zasiewam po drogach moich ziarna wiary, nadziei i miłości. I niosę wątpiącym radosną wieść Zmartwychwstania, jako żywy świadek cudu”.
Powstał:
„Oby godzina, którą spędziłeś ze mną, wraziła się nazawsze w pamięć twoją“.
Za chwilę znikł. Rozwiał się, jako cień. Zaś Apa ecides, którego heroiczny fanatyzm Olinta jeszcze chwilami raził, poczuł się teraz pokrzepiony w wierze słodką mową starca. Miał teraz pewność przekonania o świętości nauki Ewangelji i misji Syna Bożego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Glauk, wróciwszy do domu, znalazł Nidję w ogrodzie. Oczekiwała go tutaj, w zamiarze podania mu napoju miłości. Wierzyła, że płyn czarownicy da jej długo oczekiwane szczęście i, pragnąc ziszczenia swoich marzeń, zarazem doznawała trwogi na myśl o ogromie tego szczęścia, którego nadzieja rozsadzała jej piersi.
— Przyszłam polać twoje kwiaty — rzekła, poznawszy jego kroki.
— Ach, jakże mi gorąco! — rzucił się na ławkę. Kochane dziecko, każ podać mi chłodzącego napoju.
— Pozwól, że sama przygotuję ci ulubiony twój napój — miód z lekkiem winem i lodem.
Nadarzyła się sposobność prędzej, niż oczekiwała sama. Kiedy Glauk wychylił podany mu przez nią puchar, doznała tak gwałtownego wrażenia w oczekiwaniu bliskiego szczęścia, że pobladła i zachwiała się na nogach.
— Nidjo! ty cierpisz! — poskoczył ku niej.
Ale w tej chwili sam doznał szarpiącego bólu w sercu i okrutnego zawrotu głowy. Wydało mu się, że ziemia uciekła mu z pod stóp. Oczy zaszły mgłą. Krew zahuczała w żyłach. Potem przed oczyma przeleciał mu obłok tańczących postaci. W uszach zabrzmiała pieśń godowa. Ból przeminął. Ogarnęła go natomiast dzika wesołość. I jął śmiać się długo, długo. Pląsał i klaskał w dłonie.
Nidja nie mogła widzieć konwulsyjnych ruchów pozbawionego zmysłów. Ale jego niesamowity śmiech uderzył w nią gromem przerażenia. Odgadła instynktem, że stała się sprawczynią jakiejś wielkiej krzywdy dla ukochanego. Rzuciła mu się do nóg, objęła jego kolana, wołając:
— Glauku! przebacz mi, przebacz...
Nie rozumiał jej. Już jej nie poznawał.
— Glauku! mów coś, mów do mnie...
Przerażenie jej rosło w miarę, jak Glauk wykrzykiwał zdania coraz to mniej wiążące się ze sobą, świadczące, iż umysł jego podlegał dziwacznym wizjom.
— Do mnie, do mnie, nimfy Afrodyty! Przybywaj na białym koźle, bożku pustoty! Twoje wino jest zbyt mocne dla śmiertelnych. Dokąd pędzisz, blada Djano? Strzeż się! utoniesz w jeziorze! Ha! ha! ha! Akteon cię podpatruje w kąpieli!...
— Glauku! przestań się tak śmiać! — błagała Nidja.
Nowa zmiana zaszła w jego widzeniach.
— Na Jowisza i Plutona! dźwigam świat cały na ramionach, jak ongi mój ziomek Herkules. Zrzucę go w przepaść za jeden uśmiech Jony!... Kto jesteś, podła maszkaro?! — krzyknął nagle przerażony. To ty, Arbacesie?! Znam prawdziwe imię twoje. Ty jesteś Orkus!. Precz odemnie, straszydło, walczące potwarzą! Odebrałeś mi miłość Jony! Alem odgadł ciebie i zgniotę cię, czarnoksiężniku!
„Glauku, Glauku!“ — wołała Nidja zamierającym głosem i padła bez zmysłów u nóg swego pana.
— Kto mnie woła?! Jona!... Spieszę ci na ratunek. Gdzie moje żelazo? A, mam je! Biegnę! biegnę! Jono! Jono! miłości moja!...
Wybiegł z domu — roztrącał przechodniów na oświetlonych blaskami gwiazd i księżyca ulicach. Przeważnie ustępowano mu z drogi, przypuszczając, że był pijany. Podobnych opilców spotykano nieraz na mieście o nocnej porze. Lecz byli tacy, co odgadywali, że nieszczęsny oszalał. Chcieli go zatrzymać. Wydzierał się im z mocą. A w mniemaniu, że śpieszy Jonie na ratunek, biegł na ślepo. I znalazł się w krótce w ustronnem miejscu, gdzie Olint miał się zejść z Apaecidesem. —





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.