Ostatnie dni Pompei/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


E. L. BULWER
OSTATNIE DNI POMPEI
OPRACOWAŁ L. BELMONT
NAKŁADEM „BIBLJOTEKI GROSZOWEJ“.
Warszawa, Moniuszki 11 Tel. 190-93.




PRZEDMOWA.

„Ostatnie dni Pompei“ — najpiękniejszy romans Bulwera, jedna z najpoczytniejszych książek ubiegłego wieku, rozrywana niegdyś i u nas, czego dowodem jest dwukrotne jej tłomaczenie i kilka wydań, odzyskuje dziś na nowo w całym świecie zasłużoną popularność, dzięki sfilmowaniu jej treści, godnemu tekstu powieści i mistrzowskiego obrazu na tenże temat pędzla Briułowa, zdobiącego wielką ścianę Ermitaża nad Newą.
Sir Edward Jerzy Bulwer Lytton ur. w roku 1803, syn generała Wiliama Bulwera i lady Lytton, mąż powieściopisarki, ojciec wice-króla Indji, dyplomata, poseł do parlamentu, sekretarz stanu, a przedewszystkiem znakomity romansopisarz, subtelny psycholog i świetny fabulista, zdumiewał współczesnych swoją płodnością, rzucając na półki księgarskie co roku niemal tom powieści historycznej, lub obyczajowej, przeplatając je poematami, dramatami, komedjami i szkicami podróżniczemi, filozoficznami lub politycznemi aż do schyłku pracowitego żywota w r. 1870.
Wszechświatową sławę jego ustalił wydany w roku 1834-ym romans niniejszy, uderzający znajomością czasów starożytnych i charakterów klasycznego świata, wskrzeszający z niesłychaną plastyką wielobarwne życie Pompei i genialnie odgadujący przeszłość z pomników, wydartych popiołom. Nieszczęsne miasto, zagrzebane wraz z drugiem, Herkulanum, ognistym deszczem lawy, niepojętą masą piasku i kamienia, śród dnia, zamienionego w noc, śród oślepiających błysków nagle obudzonego wulkanu Wezuwjusza i ryku wstrząśniętej ziemi, śród jęku ludzi, — odgrzebane z pod stwardniałych popiołów po 18 wiekach, ożyło cudownie pełnią życia pod mistrzowskiem piórem autora i nabrało w ruchu, weselu i żałości, znamion nieśmiertelnego bytu. Chwila okrutnej katastrofy, niszczącej tysiące istnień w 79-ym roku naszej ery, zatrzymała się niejako na zegarze wieków i trwa wieczyście w naszej pamięci dzięki Bulwerowi! Tłumy podążą oglądać obraz ginącej Pompei na ekranie. Oczom pomoże zrozumieć go głębiej niniejsza piękna książka

Leo Belmont.
ROZDZIAŁ I.
Dwaj eleganci spotykają na spacerze w Pompei niewidomą kwiaciarkę, modną piękność i egipskiego Kapłana Arbacesa.

Młody patrycjusz, odziany w tunikę, spadającą z ramion rozkosznemi fałdami, zatrzymał na ulicy człowieka średniego wieku:
— Dokąd tak spieszysz, Djomedzie?
— Do kwestora, z ważnym interesem, Klaudjuszu.
— Czy zobaczymy się dziś na wieczerzy u Glauka?
— Nie! nie zaprosił mnie. Żałuję, boć nikt w Pompei nie wydaje tak dobrych uczt, jak on.
— Zapewnie! szkoda tylko, że nie jest Grekiem w dawnym stylu. W obawie zawrotów głowy szczędzi wina.
Djomedes uśmiechnął się złośliwie:
— Sądzę, że nie tyle mu chodzi o głowę, co o samo wino. Mimo rozrzutność, nie zdaje się być tak bogatym, jak pysznie się mieni.
— Ba! kiedy mu zbraknie sestercyj, postaramy się o innego Glaukusa — odparł Klaudjusz wesoło.
— Zgrywa się także w kości...
— To nic! dopóki ma za co nas ugaszczać, kochamy go.
— Swietnie-ś to rzekł Klaudjuszu. Mam nadzieję, ze i mnie pokochasz, kiedy zobaczysz moją piwnicę. Pozwolisz, że cię kiedyś do niej zaproszę.
— Owszem. A nie poszedłbyś ze mną do kąpieli teraz?
— Nie mogę. Śpieszę. Żegnaj. Vale!
Spoglądając za odchodzącym, Klaudjusz mruknął do siebie:
„Jakże źle wychowany jest ten człowiek, udający wiecznie zajętego. Mniema, że jego wina pozwolą nam zapomnieć o tem, że jest synem wyzwoleńca. Jedyną zaletą tych bogatych plebejuszów — jest, że poczytują sobie za zaszczyt, gdy są ogrywani przez nas, patrycjuszów“.
Skierował się na Via Domitiana. Natłoczona wozami i pieszymi ulica wrzała życiem i gwarem. Dzwonki u mijających się szybko wozów brzęczały wesoło. Klaudjusz skinieniem głowy lub, uśmiechem, witał ich właścicieli. Posiadał on w Pompei najrozleglejsze znajomości.
— Klaudjuszu! — zawołał nań ktoś z wysokości najwytworniejszego wozu, którego bronzy zdobne były wspaniałemi płaskorzeźbami, wyobrażającemi Olimpijskie igrzyska. Woźnica, siedzący z tyłu, wstrzymał lekkim ruchem dwa rasowe rumaki czystej krwi partskiej. Pan wozu wyskoczył ruchem pełnym gracji. Jego kształtna, młodzieńcza postać stanowiła wzór piękna, poszukiwany jeszcze przez ówczesnych rzeźbiarzy ateńskich. Doskonała regularność rysów świadczyła o pochodzeniu greckiem. Nie nosił togi, którą modnisie epoki już poczytywali za śmieszność. Jaśniał cały blaskiem tuniki z purpury tyryjskiej, spiętej szmaragdami. Z szyi spływał mu złoty łańcuch w kształcie węża, zakończony na piersi głową misternej roboty. Za haftowanym w arabeski pasem tkwiły worek, styl i tabliczki. „Jak spałeś po wczorajszej zabawie? — pytał wesoło.
— Nieźle, kochany Glauku! — odparł Klaudjusz. Ale-ż ty wyglądasz promiennie, jak Bóg Apollo. Patrząc na nas, każdy musiałby sądzić, że to ja byłem ograny, ty — szczęśliwym graczem.
— Alboż strata podłego kruszcu może odebrać humor? Na Jowisza! dopóki młoda krew gra w żyłach, dopóki kwiaty wieńczą nam skronie, dopóki słuch nie stępiał na dźwięk lutni, a uśmiech Lidji lub Chloe przyśpiesza bicie serca — winniśmy zniewalać czas, aby dostarczał nam rozkoszy. A pamiętasz o dzisiejszej wieczerzy?
— Któż mógłby zapomnieć o zaproszeniu Glauka?
— Tak... tak I Wiesz co? Odeślę wóz i przejdziemy się razem...
Gawędząc o różnych przedmiotach, szli lekkim krokiem przez ulice ludnego miasta. Zbliżyli się wreszcie do najbogatszej dzielnicy, w której wnętrza sklepów uderzały świetnością i harmonją barw malowideł al fresco. Wodotryski na skrzyżowaniach ulic odświeżały atmosferę dnia letniego. Przed najparadniejszemi sklepami tłoczyli się ludzie, przeważnie ubrani w purpurę. Przez tłum przeciskali się niewolnicy, niosący na głowach wytwornie rzeźbione naczynia z bronzu. Dziewczęta wiejskie nawoływały przechodniów do kupna owoców i kwiatów z ich pełnych koszów. Zamiłowani w próżniactwie bogacze cisnęli się przy marmurowych tablicach wewnątrz winiarni, spijając ochoczo trunek. Strudzeni przechodnie obsiedli ławki pod zabezpieczającemi od skwaru zasłonami z purpury. Ateńska dusza Glauka poddała się łatwo zachwyceniu wobec świetności i gwaru tego życia, które ich tu otoczyło.
— Nie wspominaj mi o Rzymie! — mówił do Klaudjusza. Jego uciechy są zbyt ciężkie. Złocony dom Nerona przytłacza duszę. Wspaniały pałac Tytusa utrudza wzrok, męczy umysł. Przekładam Pompeję. Jej wytworność nie ma w sobie przesady przepychu, upokarzającego naszą mierność!
— Dziwi mnie jednak, żeś na pobyt letni nie obrał raczej uroczej Bai.
— Ależ tam mieszkają uczeni pedanci i nudni poeci!
— Lecz tam brzmi również miła ci mowa Eschylesa i Homera.
— Och, proszę, nie mów mi o twoich Rzymianach, którzy uparli się naśladować moich przodków Ateńskich. Czynią to okrutnie niezręcznie! Idąc na polowanie, każą niewolnikom nosić za sobą dzieła Platona! Zgubiwszy ślad dzika, studjują papyrusy. Siedząc ruchy czarujących tancerek perskich, równocześnie słuchają monotonnych recytacyj Cycerona przez wyzwoleńców. Mieszając rozkosz i naukę, dowodzą, że nie znają ceny obojga. Jakże dalecy są od zrozumienia wdzięku Peryklesa, ponęt Aspazji! Odwiedziłem niedawno waszego filozofa Plinjusza. Pisał swoją historję naturalną, podczas gdy nieszczęsny niewolnik przygrywał mu na flecie! A synowiec jego wybijał takt, czytając równocześnie... opis zarazy w „Wojnie“ Tucydydesa! Jakżem się uśmiał w duchu z tego starego szarlatana i młodego sofisty. Tm młodzian pozujący na Ateńczyka, usłyszawszy o śmierci swego ulubionego wyzwoleńca, kazał przynieść sobie dla pocieszenia ody Horacego! Czy wierzysz w to, Klaudjuszu, że podobni ludzi mają serca. Wasi Rzymianie są to najwyżej... dowcipnie skonstruowane maszyny.
Mimo tak gorzkich uwagi pod adresem jego rodaków, Klaudjusz przytakiwał Glaukowi, posłuszny tej modzie, która, nakazując młodzieży Rzymskiej naśladowanie Greków, wyszydzała naśladowców niezręcznych.
Na zbiegu trzech ulic zatrzymali się wobec natłoku ludzi, otaczająch niewidomą dziewczynę, która w cieniu portyku świątyni nawoływała przechodniów wpółdzikim śpiewem do kupna kwiatów, akompaniując sobie łagodnym brzękiem instrumentu o trzech strunach. Niejedna sestercja spadła z litościwej dłoni do kosza śpiewaczki.
— Jest to uboga Tesaljanka! — ozwał się Glaukus. Posłuchajmy jej. Ma głos przedziwnie powabny.

Śpiewaczka nuciła:

Kupujcie, kupujcie kwiaty!
Ich woń jest słodka — cudne szaty
Przynosi wam je zdaleka Ciemna kaleka!...
Póki kwitnie młodość żywa,
Póki dla was dłoń miłości
Z krzewu życia rozkosz zrywa —
Wierni czciciele piękności,
Kupujcie, kupujcie kwiaty!...

Glaukus przecisnął się przez tłum i rzucił do Koszyka garść monet miedzianych.
— Biorę ten pęczek fijołków — rzekł. Głos twój dźwięczy dziś milej, niż kiedykolwiek.
Twarzyczka niewidomej spłonęła rumieńcem, który sięgnął aż na obnażoną szyję.
— Ach! wróciłeś? — zawołała radośnie, zwracając oczy niewidzące w jego stronę.
— Tak jest, dziecię. Od kilku dni jestem znowu w Pompei. Mój ogród czeka znów twojej pieczy. Niczyja ręka prócz ręki pięknej Nidji nie będzie splatała moich kwiatów w girlandy. Czekam cię jutro.
Uśmiechnęła się, milcząc. On wycofał się z tłumu, kryjąc fijołki za tuniką.
— Opiekujesz się tem dzieckiem? — spytał Klaudjusz.
— Tak, bo pochodzi z kraju góry Bogów. Olimp pochylał się nad kolebką tej niewolnicy.
— Ależ Tessalja jest krajem czarownic.
— Tak mówią! Lecz czyż wszystkie piękne kobiety nie są... czarownicami? Na Wenerę! powietrze waszej Pompei jest przesycone napojem miłości.
— Spójrz! nadchodzi właśnie jedna z największych czarodziejek Pompei — córka starego bogacza Djomeda, Julja.
— Witaj, piękna Juljo! — zwrócił się do młodej kobiety, która uniosła kokieteryjnie zasłonę, ukazując piękny profil rzymski, wielkie czarne oczy i smagłą cerę, zabarwioną nieco różem.
— O, Glaukus już powrócił? — spojrzała znacząco na Atenczyka. Sądziłam, że już zapomniał zeszłorocznych przyjaciół.
— Prześliczna Juljo! — odparł Grek. Jowisz czasami użycza nam zapomnienia. Nieubłagana Wenus nigdy.
— A Glauk... nie myśli, kiedy chce powiedzieć grzeczność.
— Głupieje wobec piękności! — odrzekł.
— Mam nadzieję, że ujrzymy was obu wkrótce w wiejskiej willi mego ojca? — rzekła, zwracając się tylko do Klaudjusza.
— Ten dzień naznaczymy białym kamieniem! — skłonił się gracz.
Spuściła zasłonę zwolna. Odchodząc, zatrzymała spojrzenie z ukosa na Glauku. Wyrażało ono zarazem czułości i wyrzut. Młodzi ludzie poszli dalej.
— Jest prawdziwie piękna! — rzekł Glauk po chwili.
— W zeszłym roku mówiłeś to z większym zapałem.
— Bo wówczas mamiłem się, że kamień sztuczny jest naturalny, nie zaś udatnem naśladownictwem... Zresztą wszystkie kobiety są do siebie podobne! — dodał z westchnieniem.
Weszli w ulicę mniej ludną, na końcu której jaśniało łagodnie marszczące się morze. Grek zaproponował towarzyszowi przejście się nad zatoką.
— Z całego serca! — rzekł Klaudjusz. Przypatrzmy się, jak słońce zachodnie igra na falach.
Pompeja była miastem — cackiem, które swemi pałacami, łaźniami, swem forum, cyrkiem i teatrem odbijała w miniaturze potęgę i bogactwo zepsucia olbrzymiej monarchji rzymskiej. Na zwierciadlanych wodach jej zatoki znajdowało się u brzegu mnóstwo statków handlowych i złoconych galer dla przejażdżek bogaczy. Ówdzie krzyżowały się łodzie rybackie, a w dali widniały wyniosłe maszty floty Pliniuszą. Gdzieś na skale gromadka wieśniaków stłoczyła się naokół rybaka, opowiadającego o delfinach, które ratowały tonących — powieść, którą dziś jeszcze słyszy się z ust Neapolitańczyków. Dwaj przyjaciele minęli tę grupę i po błyszczącym piasku szli na dalekie wybrzeże, gdzie cisza i samotność usposobiały do marzeń. Wiatr z morza niósł Glaukowi tchnienie dalekiej, ukochanej przezeń Grecji.
— Czy kochałeś kiedyś, Klaudjuszu? — zapytał nagle.
— O, często!
— Toś nigdy nie kochał. Eros jest jedyny.
— A ty czyś zakochany w istocie?
— Nie jeszcze Ale mógłbym się rozkochać...
— Zapewne w pięknej i bogatej Julji, która przecież ciebie uwielbia.
— Nie! nie zamierzam się sprzedać nikomu, a tembardziej tej źle wychowanej wnuczce... wyzwoleńca.
— Któż więc jest twoją szczęśliwą wybranką?
— Posłuchaj, Klaudjuszu, dziwnej historji. Przed paru miesiącami zwiedzałem Neapolis, którego piękne pomniki przechowują pamięć kolonizacji greckiej. Zaszedłem pewnego dnia do świątyni Minerwy — Pallady. Była próżna. Do mej pamięci cisnęły się wspomnienia Aten i śród pobożnych rozmyślań mimowoli łzy polały mi się z oczu. Wtem czyjeś głośne westchnienie zniewoliło mnie do odwrócenia głowy. I oczy moje spotkały się z parą oczu kobiecych — gwiazd czarnych, których jasny promień wniknął mi w serce. Nigdy, Klaudjuszu, nie widziałem doskonalszej symetrji rysów. Rzekłbyś, że to melancholijna Psyche. Boska jej twarz zroszona była łzami. Wzruszony spytałem, czy nie jest przypadkiem Atenką. Spłoniła się i odparła: „Popioły mych przodków spoczęły na brzegach Iilisu. Urodziłam się w Neapolis. Lecz w łonie mojem dziedzictwem krwi bije serce ateńskie”.
— Czyńmy więc razem ofiary! — rzekłem. W tej chwili wszedł kapłan. Podczas gdy się modlił, razem dotknęliśmy kolan posągu Bogini, razem złożyliśmy na ołtarzu girlandy z liści oliwnych. Nieznani sobie, czuliśmy się zbratani wobec bóstwa naszej ziemi rodzinnej, zbliżeni cudem jednakich modłów i obrzędów. Wyszliśmy ze świątyni w milczeniu. Chciałem zapytać, kim jest, kiedy naraz ujął jej rękę młodzian podobny do niej, zapewnie brat. Rozdzieliła nas ciżba i więcej jej już nie widziałem. Daremnie po powrocie z Aten, gdzie wygrałem proces spadkowy, powróciłem znów do Neapolis i przebiegałem ulice, poszukując pięknej rodaczki. Urocze widmo zniknęło. I oto przybyłem do Pompei w nadziei, że zapomnę o niem. Nie kocham — lecz... pamiętam i czuję żal. Oto w wszystko!
Klaudjusz miał odpowiedzieć gdy miarowy odgłos kroków za nimi skłonił ich do odwrócenia się. Zbliżył się ku nim człowiek lat czterdziestu, muskularny, z twarzą barwy ciemnej, zdradzającą pochodzenie wschodnie, z nosem orlim i oczyma czarnemi, których melancholijny wyraz ustępował chwilami złośliwym przebłyskom. Szlachetność postawy i powaga rysów licowały z krojem długiej cudzoziemskiej sukni o kolorach posępnych. Dwaj młodzi ludzie poznali Arbacesa z Egiptu i skrycie uczynili znak palcami, odżegnujący uroki złego oka.
— Oho, świetny Klaudjusz i uwielbiany Glauk przesycili się, widzę, gwarem miasta, skoro szukają samotności na pięknem łonie natury! — ozwał się nowoprzybyły głosem, w którym brzmiała nuta ironji.
— Szukamy zmiany — odparł żywo Grek. Ale nie jest to dowodem przesytu. Ja bo nie doznałem jeszcze ani na chwilę uczucia sytości.
Arbaces uśmiechnął się chłodno. Po chwili milczenia odparł, kładąc tym razem w słowa ton melancholijnie — łagodny:
— Ba! masz słuszność, Glaukusie, że korzystasz z życia, póki ono ci się tak uśmiecha. Wdychaj zapach, nim róża zwiędnie, Glauku. Nam cudzoziemcom, żyjącym zdała od miejsc, gdzie spoczywają prochy ojców naszych, cóż pozostaje prócz rozkoszy i żałości? Tamta — dla ciebie... ta — może dla mnie!
Owinął się w swoją szatę i oddalił się wolnym krokiem.
— To nadzwyczajny człowiek! — rzekł Glaukus. Wydaje się umarłym dla rozkoszy świata, a wieść publiczna niesie, że jego serce i dom są w sprzeczności z pozorami jego mowy...
— Gdybyż ten szkielet ludzki udało się nam wciągnąć na nasze uczty wzorem egipcjan, ucztujących w obliczu umarłych! Jest podobno bogaty. Możnaby dać mu poznać powaby najszczytniejszej rozkoszy — gry, tej cudownie-okropnej gorączki obawy i nadziei, niewyczerpanej krynicy namiętności!
— Jesteś natchniony, jak wyrocznia! — zażartował Grek, spoglądając na rozpłomienione oblicze Rzymianina — gracza.




ROZDZIAŁ II.
Uczta klasyczna w wytwornym domu świetnego Glaukusa w Pompei.

Urodzonego w Atenach, podwładnych Rzymowi, Glauka bogowie obdarzyli szczodrze, dając mu piękność, zdrowie, talent, pochodzenie szlachetne, serce ogniste, duszę poetyczną i nadomiar majątek, pozwalający mu szukać wrażeń w umiłowanych podróżach i pić obficie z czary uciech życia. Dom jego w Rzymie był miejscem schadzek młodzieży zepsutej owego czasu, lecz zarazem miłośników sztuki i utalentowanych artystów. Snycerze i malarze Grecji poczytywali sobie za zaszczyt zdobienie portyków i wnętrz domu szlachetnego Ateńczyka.
Jakkolwiek dom ten dzisiaj znajduje się w ruinach i malowidła jego poblakły, to przecie, kiedy poraź pierwszy ruiny te wyjrzały z pod popiołów na świat ponownie, jeszcze szczątki mozaik, ozdób, obrazów wywołały zachwyt badaczy, a znalezione tu posągi Eschylosa i Homera przyswoiły odkopanym zwaliskom w katalogach antykwarjuszów miano domu poety dramatycznego.
Rozkładem wewnętrznym zbliża się on do typu domów Pompejańskich, wznoszonych w Pompei naogół według planów architekta Witruwiusza, w których dziwactwo kaprysu łączy się z wyborowym smakiem. Do tych domów wchodzi się przez małe wejście vestibulum, połączone z większą salą, często zdobną kolumnami, mającą wpośrodku rezerwoar dla spadającej przez otwór w dachu wody deszczowej i mieszczącą święte popiersia domowych bożków — Lares. Drzwi boczne prowadzą do pokoików odźwiernego i służby domowej z tej i owej strony. W kącie kufer drewniany, okuty spiżem, przytwierdzony ćwiekami do ściany, stanowi imitację dawnych skarbców domowych, służącą ku ozdobie. Ta sala-atrium służyła do przyjmowania klientów i gości pośledniejszych. Naprzeciw wejścia z drugiego końca sali wstępowało się do właściwego domu mieszkalnego (tablinum) po posadzce, krytej zwykle bogatą mozajką, a wpośród ścian zdobnych w pyszne malowidła, przez salon, stanowiący skład archiwów familji.
Stąd prowadziły drzwi z jednej strony do sali jadalnej (trichnium), z drugiej do gabinetu, pełnego nieraz cennych i rzadkich przedmiotów, nad któremi czuwali mieszczący się tuż w kurytarzu niewolnicy. Wszystkie te pokoje wychodziły na podłużną czworoboczną kolumnadę, zwaną peristylem, mieszczącą pośrodku bądź wielki, bądź choćby najszczuplejszy ogród z wazonami kwiatów na podstawach. Dalej były jeszcze sale sypialne — cubicula, a w domach bogatszych drugie trichnium — salon jadalny, bądź na inną porę roku, bądź na dni uczt uroczystych. Miłośnicy literatury posiadali jeszcze gabinecik biblioteczny, będący składem zwijanych rękopisów z papyrusa.
U końcu peristylu mieściła się kuchnia. W wielkich domach środek peristylu zajmowała fontanna, lub sadzawka dla ryb, często w łączni z ogrodem pełnym żywych kwiatów i posągów (viridarium), łączyły się też z trzechstronną kolumnadą galerje obrazów — pinakoteki. To był parter. Pierwsze i drugie piętro, wznoszące się tylko nad częścią budynku, mieściło zazwyczaj izby dla niewolników.
Dom Glauka, jeden z najmniejszych, uderzał przecie oczy gościa wykwintem i kosztowniejszem wykończeniem. Nie było tu tej pstrokacizny jaskrawych barw w malowidłach al fresco, miłej dla niewybrednego smaku przeciętnych mieszkańców Pompei. Przeniesione stąd do muzeum neapolitańskiego obrazy dziś jeszcze budzą, podziw znawców i co do wyrazu przyniosłyby zaszczyt nawet pędzlowi Rafaela.
W salonie jadalnym, z którego otwierał się widok na dalsze apartamenty, zebrało się na wieczerzy dziesięć osób — dbało się bowiem u starożytnych nie tyle o liczbę, co o dobór gości. Wysoki urzędnik porządku publicznego, edyl Pansa, zwrócił się do gospodarza:
— Przyznać należy, Klaudjuszu, że dom twój, chociaż nie jest większy od igielnika, stanowi klejnot w swoim rodzaju. Co za poezja, jaki wyraz w tych głowach! — dodał, wpatrując się w obraz, przedstawiający pożegnanie Achillesa z Brizejdą.
— Pochwała Pansy jest tem bardziej cenną, że on sam posiada obrazy godne pędzla Zeuksisa! — rzekł Klaudjusz, skrycie mrugnąwszy w stronę Greka. Obaj wiedzieli dobrze o złym smaku edyla, który w umiłowaniu talentów rodzinnego miasta powoływał pacykarzy do upstrzenia wszystkich ścian swego domu.
— A tak, taki — nadął się dumnie. Musicie zobaczyć w kuchni mojej obraz z natury: kucharza, smażącego murenę. To podnieca natchnienie mojego kucharza do przygotowywania mi smakołyków.
W tej chwili niewolnicy wnieśli pierwsze dania: sałaty, sardele, jaja. Rozlano w małe srebrne czary wino z przymieszką rozpuszczonej odrobiny miodu i rozdano gościom serwety, oszyte frędzlami z purpury. Ale edyl wyjął zza tuniki własną serwetę, obszytą frędzlą podwójną, pragnąc ściągnąć na to „nowomodne otoczę w stylu rzymskim” podziw współbiesiadników.
„Bądź nam przychylny, o Bachusie!” — zawołał Glaukus, zginając z poszanowaniem kolano przed umieszczonym wpośrodku stołu posągiem bożka. Goście powtórzyli modlitwy, a po ceremonji rozlania wina na stół — zwykłej libacji, zajęli kołem leżnice i biesiada się rozpoczęła.
Jedząc i pijąc, rozprawiano nieustannie, Sallustjusz sławił w poetycznych wyrazach znakomite wino cyathust, Glaukus rozkazał niewolnikowi przynieść jeszcze doskonalsze wino z Chiosu, o którem napis na amforze świadczył, że liczyło 150 lat. Klaudjusz rozpytywał edyla o szczegóły wyznaczonej na przyszłą połowę Sierpnia, po uroczystościach Wulkana, walkę dzikich zwierząt. Okazywało się, że niema w więzieniu wielkiego zbrodniarza, który służył zwykle za pastwę dla nowosprowadzanego z Libji młodego lwa. Czy nie należało starym zwyczajem poświęcić niewinnego dla rozrywki tłumów? Pansa żalił się z powagą:
— Sromotne prawo wzbroniło nam dzisiaj dawać na pożarcie naszych własnych niewolników!
— Przeszkadza się szlachetnej zabawie ludu! — przywtórzył mu Kleudjusz.
Wniesiono śród dźwięku fletni niewolników pieczone ambracyjskie koźlę, co wywołało zapał ogólny. Glaukus zauważył smętnie, że natomiast drugą imponującą potrawą nie uraczy dziś biesiadników.
— Nieprzyjaźne wiatry przeszkodziły wbrew mojej nadziei przywozowi ostryg z Brytanji, przechodzących stokroć smakiem bryndyzyjskie!
— Ci biedni Brytanie mają ten jedyny produkt którym poszczycić się mogą! — zauważył ktoś z gości.
— Chciałbym, aby nam dostarczyli gladjatora na potrzeby cyrku — rzekł edyl.
Glaukus, któremu skronie wieńczył niewolnik świeżą girlandą, zaprotestował:
— Rozumiem widowisko walki dzikich zwierząt. Ale to obojętne rzucanie człowieka pod kły silniejszego zwierza jest ohydnem. Wrzeszczące radośnie na ten widok — pospólstwo wydaje mu się zbiorowiskiem furyj. Rad byłbym śpieszyć nieszczęsnemu na pomoc.
Edyl wzruszył ramionami. Obecni spoglądali na gospodarza ze zdziwieniem. Rozległy się okrzyki. „Na Herkulesa! co on mówi!“
— Alboż wy, mieszkańcy Włoch, możecie zrozumieć nasze dawne igrzyska Olimpijskie, na których człowiek szlachetnie mierzył się z człowiekiem, a triumfator łączył radość z wspaniałomyślnym żalem nad pokonanym, który godnie stawał do walki z równym sobie! O, cienie Pindara, przyświadczcie mi, że Grecy mieli serca litościwsze od rzymskich!
Rozmowa przeskoczyła na temat zręczności kucharza, krającego koźlę, którego ktoś z gości chciał zaraz wziąć wzamian za tancerkę Filidę, lecz gospodarz chłodno oświadczył, że nigdy kobiet nie kupuje. Przy krajaniu koźlęcia muzycy, umieszczeni w portyku, zaintonowali odę Horacego: „Persicos odi!“ Obecna młodzież, mimo uznania dla dawnego piewcy wyraziła jednak zdanie, że przewyższyli go nowi „nieśmiertelni twórcy poematów bohaterskich: Fulwjusz, Kajus Mucius i Sparaena“. Zwłaszcza wywoływał zachwyty ten ostatni, który stworzył pieśń na cześć bogini egipskiej Izydy. Młody Lepidus gwałtownie dowodził, że świątynia Jowisza domaga się reformy w myśl natchnień Sparaeny.
— Arbaces z Egiptu, pochodzący z plemienia Ramzes, udzielał mu wskazówek z wielkich tajemnic swego kultu! — opowiadał Salustjusz.
— Ale on ma dar złego oka! — zauważył Klaudjusz.
— Gdyby obowiązkiem Edyla nie było protegowanie ludzi bogatych, wypędziłbym tego cudzoziemca, jak to uczynił z innymi mój poprzednik Agryppa! — mruknął Pansa.
— A co myślicie o nowej sekcie, która zdobyła podobno w Pompei kilku wyznawców dla hebrajskiego boga, Chrystusa? — rzucił ktoś z gości pytanie.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Ależ to są nędzarze, ludzie ciemni i mierni, którymi nie warto się zajmować! — machnął wzgardliwie ręką Klaudjusz.
— A ja sądzę — huknął gwałtownie Pansa — że należałoby ich krzyżować za bluźnierstwo. Nie wierzą w Jowisza i Wenerę. Nazarejczyk to jedno, co ateusz! Niech-no tylko dostaną się kiedy w moje ręce!...
Nastąpiły nowe dania. Biesiadnicy, wciśnięci w poduszki wkrąg stołu z cytrynowego drzewa, jedli teraz w milczeniu, przysłuchując się łagodnym śpiewom południowym i dźwiękom arkadyjskiej trzciny; a potem wychwalano desery — wyborne owoce, wymyślne konfitury, nowe gatunki Lesbijskiego wina.
Klaudjusz zwrócił uwagę gości na wspaniałą robotę kryształowej czary, oplecionej wężami. Gospodarz natychmiast oddał mu ją w darze, przydając zdjęty z palca kosztowny pierścień.
— Glaukusie! — zawołał obdarowany — przyjaźń twoja podwaja cenność daru.
— Piję za zdrowie Cieków! — krzyknął Pansa, wychylając trzykroć czarę. Inni poszli za jego przykładem, Glaukus powstał:
— Mili goście! raczcie teraz wysłuchać bachicznego hymnu, który ułożyłem ostatniej nocy.
Śród ciszy, która nastąpiła, ozwały się tony muzyki jońskiej, którym chór towarzyszył słowami greckiej pieśni. Dostojnym rytmem płynęły natchnione strofy, opiewające rozkosz bytu pod niebem i pieczą bogów Grecji. Ostatnia strofa brzmiała:...

Szczęśliw, kto zdoła
Rozkoszą krótkie życia napoić godziny...
Śpieszcie się!... Noc już wola
I mrokiem kryje różane krzewiny...
Lecz zanim nocne spadną rosy
I w mrocznej matni
Ukryje się Feb złotowłosy,
Spełnijmy ten kielich ostatni!

Posypały się huczne oklaski pod adresem Amfitrjona.
— Przyznajmy, że energji języka greckiego łacina nie potrafi naśladować! — zawołał Lepidus. A jakiż czar tkwi w tej melodji jońskiej!...
— Ten wyraz przypomina mi jedno imię — rzekł Klaudjusz, podnosząc się na swojem łożu. Przyjaciele, pijmy zdrowie pięknej Jony!
— Jony? To imię greckie. Spełniam chętnie to zdrowie! — rzekł Glauk. Ale któż to jest ta Jona?
— Zasługiwałbyś na wygnanie za niewiadomość, gdyby nie to, żeś dopiero przybył do Pompei! — krzyknął Lepidus.
— Najrzadsza piękność I — westchnął Pansa.
— A co za głos! — rzekł Salustjusz.
— Ona karmi się chyba językami słowików! — wtórował zachwytem Klaudjusz.
— Zlitujcie się! Nie dręczcie mojej ciekawości — błagał żartobliwie Glaukus.
— Dowiedz się więc, drogi Glauku — rzekł Klaudjusz, że Jona jest cudzoziemką, niedawno przybyłą do Pompei. Śpiewa, jak Safo, swoje własne pieśni. Gra na flecie, cytrze i lirze doskonalej od Muz. Jest bosko piękna. Prowadzi dom nieporównany. Jest bogata i wspaniałomyślna nad wszelki opis.
— Trwoni pewnie majątki kochanków.
— Omyliłeś się! Ma właściwie tę jedną wadę, że nie ma kochanków. Jest wcieleniem cnoty. Pompeja cała leży u jej stóp, a ona... gardzi miłością. Nie chce nawet iść zamąż. Ciało Wenery z duszą Westy!
— Ależ to cud prawdziwy!
— Przedstawię ci ją dziś jeszcze, ale... naprzód zagramy! — potrząsnął kośćmi.
— Zgoda!
— Kto gra ze szczęsnym Klaudjuszem, rychło poniesie torby! — rzekł zcicha Lepidus do Salustjusza.
— Biedny Glaukus jest ślepy, jak Fortuna! — odparł podobnież tamten.
Po wyrzuceniu kilkakrotnem punktów, Glaukus powstał:
— Przegrałem zwykłą stawkę do ciebie — trzydzieści sestercyj. Nie chcę grać więcej. Teraz ty dopełnij swej obietnicy. Idźmy odwiedzić waszą piękność... A kto woli zostać,niechaj mu wina moje służą dalej.
Edyl i kilku gości zostało przy stole. Glaukus i kilku innych, uczyniwszy ostatnie libacje, wyszli z domu. Po przejściu paru ulic znaleźli się przed drzwiami mieszkania Jony. W oświeconym długiem! rządami lamp westibulu Glaukus zatrzymał Klaudiusza.
— Wszakże ona jest Atenką? — zapytał cicho.
— Nie! pochodzi z Neapolis.
— Z Neapolis?!...
W tej chwili weszli do napełnionego wonią kwiatów viridarium. Ciżba wielbicieli, otaczających siedzącą pod portykiem panią domu, rozstąpiła się i Glaukus poznał tę, którą próżno poszukiwał od wielu miesięcy — tę piękną kobietę, co żyła w jego pamięci, utrzymując w niej żar cichej tęsknoty.




ROZDZIAŁ III.
Kapłan Arbaces snuje misterne sieci.

Zostawiliśmy Arbacesa nad morzem. Samotny skrzyżował ręce na piersiach i mówił do fal, które lizały mu stopy, nadbiegając z szumem, głuszącym jego słowa. Gorzki uśmiech wykwitł na jego wargach, kiedy wołał, wiedząc, iż nikt go nie słyszy:
— Głupcy niedołężni! Ślepe narzędzia losu! Czy zajmujecie się handlem lub religją, czy ubiegacie się za rozkoszą, zawsze jesteście igraszką namiętności! Jakżebym gardził wami, gdybym mniej nienawidził was, Grecy i Rzymianie! Toć z ogniska naszych umiejętności, ukrytego w Egipcie, wkradliście ogień, co żywi wam dusze — wasze kunszta, poezję, naukę. Ale jak to wszystko zeszpetniało w waszych barbarzyńskich rękach! Wy, Grecy, okradliście nas, jak niewolnik, kradnący szczątki pańskiej biesiady. A teraz wy, Rzymianie, naśladowcy naśladowców, potomkowie zgrai zbójów, władacie nad nami. Piaramidy nie widzą już plemienia Ramazesów. Orzeł panuje nad wężem Nilu...
„Ale nie! wy nie jesteście moimi panami. Dopóki chytrość przemaga nad siłą, a wyrocznie zdołają mamić ludzkość, moja dusza, wyższa mądrością nad was, wiąże was niewidzialnie. Arbaces z waszych występków czerpie rozkosze bogatsze, niźli te, którym hołduje wasza gruba zmysłowość. Wasza praca, niewolnicy dumy, skąpstwa, tytułów i błyskotek władzy, budzi we mnie jeno śmiech i politowanie. Mogły upaść Teby i Egipt z imienia, lecz świat przesądnej wiary dostarczy zawsze poddanych władzy Arbacesa!“
Pogrążony w tych dumaniach zawrócił ku miastu; przeszedł przez ludne forum i zbliżył się do pełnej wdzięku, małej świątyni Izydy, nowej budowli, która zastąpiła zburzoną przed laty szesnastu przez trzęsienie ziemi wielką świątynię, ale już zyskała u Pompejan wziętość zręcznością wyroczni swoich kapłanów, z którymi rzymscy nie potrafili konkurować. Pod parkanem, otaczającym poświęcony obręb, tłoczyli się z poszanowaniem ludzie z różnych klas, przeważnie jednak kupcy. W poświęconem miejscu znajdował się posąg Izydy i tajemniczego bożka milczenia Horusa, w otoczeniu całego dworu marmurowych bożyszcz — Anubisa z psią głową, byka Apisa oraz innych dziwacznych bałwanów egipskich o imionach nieznanych. Po obu stronach poświęconej przestrzeni stały tłumy ofiarników w białych szatach; a w głębi dwaj kapłani — jeden z gałązką palmową, drugi ze snopkiem zboża, przyciągali uwagę pobożnej ciżby, wyczekującej w progu.
— Co was zgromadza w tej chwili przy ołtarzu czcigodnej Izydy? — zapytał Arbaces w przejściu znanego już nam ze wstępu powieści Djomedesa.
— Jesteśmy kupcy. Wysyłamy jutro flotę handlową do Aleksandrji. Chcemy dowiedzieć się, jaki czeka ją los.
Egipcjanin odparł z powagą:
— Jakkolwiek Izys jest boginią rolnictwa, sprzyja jednak handlowi.
W tej chwili zjawili się dwaj nowi kapłani obnażeni do pasa, z wieńcami na głowach, niosąc wnętrzności zwierząt ofiarnych. Ktoś z kapłanów zanucił pieśń na instrumencie dętym. Z wierzchołka muru przyglądał się ceremonji ptak poświęcony bogini, ibis, stąpający majestatycznie. Pachniały kadzidła, skrzyły się pochodnie. Arbaces przyjrzał się wnętrznościom; zdawało się, że śledzi je z troską i niepokojem. Potem twarz jego rozjaśniła się. Wpółnagi kapłan jął tańczyć dziwacznie i zaklinać boginię, aby udzieliła odpowiedzi. Wreszcie we wnętrzu olbrzymiego posągu rozległ się lekki szmer. Bóstwo wzruszyło głową, rozwarło marmurowe usta i grobowy głos tajemniczo orzekł:
„Pienią się wściekłe morza gniewnego bałwany. Burza twarde skał szczyty zasiewa trupami. Zewsząd śmierci zniszczenie, widok opłakany. Lecz spoczynek u portu, bo Niebo za wami!“
Kupcy przyjęli to za pomyślną wróżbę dla swoich okrętów i odeszli rozradowani.
Po rozejściu się tłumu Egipcjanin zwrócił się do stojącego na uboczu Afrykanina z głową wygoloną, z twarzą odrażającą, z olbrzymiemi wypukłościami na czaszce, uchodzącemi u starożytnych za organ nabycia wiedzy i patrząc w jego żółto-czarne oczy, oświetlające cerę pergaminową, rzekł uprzejmie:
— Kalenie! udoskonaliłeś głos posągu i twoje rymowane przepowiednie są wyborne.
— Hm! jeżeli burza poźre ich przeklęte okręty, o czyż nie uprzedziliśmy ich, że spoczynek był właściwy w porcie?
— Tak czy owak, spryt twój zawsze święci triumf. Ale chciałbym z tobą pogadać w jakiejś izbie mniej świętej.
Kalen wprowadził Arbacesa do sąsiadującej z nawą izdebki, gdzie w ukryciu mogli rozmówić się przy stole, zastawionym mięsiwem, jajami i winem. Szeptali przecie, aby ich kto odzewnątrz nie podsłuchał.
— Wiesz, Kalenie, żem lubił zawsze przywiązywać do siebie młodzieńców i przerabiać ich dusze. Czynię z nich swoich służalców. Co do kobiet...
— Z tych czynisz kochanki! — zaśmiał się Kalenus ohydnie.
— Tak. Jak wy tuczycie swoje ofiary, tak samo ja przysposabiam kobiety do wydawania słodkiego owocu rozkoszy... Otóż wiadomo ci, że zostawszy opiekunem sierot mego przyjaciela Ateńczyka, Jony i Apaecidesa, zdołałem pociągnąć tego ostatniego, odkrywając mu szczytne alegorje tajemniczej religji Izydy. Umieściłem go wpośród was. Dziś jest naszym.
— Wiem o tem. Ale entuzjazm jego minął. Dziś boleje okropnie, straciwszy piękne iluzje; przeraziły go nasze pobożne podstępy, nasze mówiące posągi z ukrytymi wewnątrz niewolnikami. Począł widywać się obecnie z podejrzanymi ludźmi z nowej bezbożnej sekty, która zaprzecza naszym bogom i wyroczniom.
— Tego się bałem. Teraz wiem, czemu mnie unika. Muszę go widzieć i wyjaśnić mu, że istnieją dwa stopnie mądrości: jeden dla gminu, drugi dla mędrca.
— Alboż ty w coś wierzysz, Arbacesie?
— Tak, w coś świętego w przyrodzeniu, co urąga mądrości ludzkiej... Ale mniejsza o to. Teraz musimy zająć się przedmiotem bardziej ziemskim. Chodzi mi o Jonę, którą postanowiłem uczynić moją królową, małżonką, Izydą mego serca. Zanim ujrzałem tę nową piękną Helenę, nie domyślałem się, że dusza moja może być zdolną w tym stopniu do miłości.
Tu mlasnął językiem, jak smakosz, i ciągnął dalej:
„Posiada przytem genjusz, niezwykły w kobiecie. Jej mowa jest mimowolnem objawianiem się poezji. Łączy harmonijnie wyobraźnię i rozum, niepodległość myśli z łagodnością serca. Całe życie szukałem takiej kobiety — wcielenia piękna ciała i duszy zarazęm.
— Czyż nie jest jeszcze twoją?
— Nie! Kocha mnie, jak przyjaciela. Wierzy w cnotę czystości we mnie, którą pogardzam. Ale posłuchaj... Gdy brat opuścił ją, aby wejść do naszej świątyni, Jona przybyła tutaj, pragnąc zbliżyć się doń. Jej talenty towarzyskie wkrótce przyciągnęły do nie; ciżbę wielbicieli. Uchodzi za drugą Erynnę.
— Albo za Safonę.
— Safo bez miłości — tu tkwi błąd. Ja sam rozwijałem w niej popęd do otaczania się wielbicielami płochymi i światowymi, rachując na to, że obudzę, w przerwach samotnych, w jej sercu potrzebę kochania, która przechyli się ku istotnej wartości. Nie jest nią sama miłość. Czyż życie moje nie było dotąd stałym triumfem w opanowywaniu wyobraźni kobiecej?
— A nie lękasz się, Arbacesie, współzalotników?
— Czyż jej dumna dusza grecka może znaleźć urok w barbarzyńcach rzymskich?!
— Ale tyś sam nie Grek, jeno Egipcjanin.
— Egipt jest ojcem Aten. Założyciel ich Cekropes był wychodźcem z egipskiej Saidy. Jona wie o tem i czci we mnie — w krwi Ramzesów — najdawniejszą dynastję ziemską. Od pewnego czasu stała się milczącą, szuka pociechy w smętnej muzyce. Jest to wskazówką rodzącej się potrzeby miłości. A więc...
— W czemże mogę ci pomódz?
— Chcę ją wkrótce zaprosić na uroczystość do siebie. Musisz ty i inni kapłani Izydy użyć tych naszych sztuk, z pomocą których Egipt sposobił nowicjuszów pod zasłoną religijnych ceremonji do poznania tajemnic miłości..
— Będzie to zatem jedna z tych biesiad, w tych prawo rozkoszy przełamuje surowość naszych ślubów! — roześmiał się Kalenus. To nam nie pierwszyzna.
— Musimy rozpocząć od ułudzenia jej brata. Słuchaj, co ci polecę...
I Arbaces, nachyliwszy się do uszu Kalena, jął mu coś naszeptywać kusicielsko...




ROZDZIAŁ IV.
Kwiaciarka pojawia się znowu. Miłość Glauka dla Jony czyni postępy.

Wesołe promienie słońca, świeże powiewy od morza i słodkie zapachy sąsiedniej oranżerji wdzierały się przez okna u góry i drzwi otwarte do tej części mieszkania Glauka, która zowie się dziś pokojem Ledy, a mieści jeszcze szereg innych malowideł niezrównanej piękności: Kupidyna na kolanach Wenery i uśpioną nad strumieniem Arjadnę. Glauk zatopił się w tej chwili w rozmyślaniach o wdziękach Jony, którą poznał był wczoraj wieczorem.
W progu ukazała się nagle kwiaciarka Nidja. Stąpała z tą bojaźliwością, która zdradzała jej ułomność — wadę wzroku od urodzenia.
— Jak się masz, Nidjo! — zawołał Glauk radośnie. Nie podziękowałem ci jeszcze za to, że podczas mej nieobecności tak serdecznie opiekowałaś się memi kwiatami. Ani domyślałem się, że będziesz o nich tak pamiętać. Ale dlaczegoś to nie przychodziła teraz tak długo, słodka dziewczyno?
— Byłam chora przez dziewięć dni. A teraz boję się, że słońce zbyt przepaliło twoje kwiaty! — parła zarumieniwszy się wobec jego serdecznego powitania.
— Chora?! Ależ kolory twojej twarzy są świeższe, niż w roku poprzednim, i doprawdy godziłoby się pomyśleć o kochanku dla ciebie.
Jej twarzyczka, zazwyczaj blada, zapłonęła jeszcze żywiej. Pośpiesznie postawiła przyniesione kwiaty na stole, który znalazła omackiem, i skierowała się skwapliwie ku wirydarjum.
— Biedna Nidjo! — rzekł Glaukus, goniąc wzrokiem za nią — przeznaczanie twoje jest zbyt okrutne. Nie widzieć ziemi, słońca, morza, gwiazd... a nadewszystko Jony!
Nie odpowiedziawszy, zajęła się skraplaniem kwiatów. On zaś ponownie pogrążył się w rozmyślaniach o dziwnej kobiecie, która w ciągu jednego wieczora stała się bóstwem jego duszy. Ocenił odrazu z podziwem, że świetna i czysta Jona potrafiła zniewolić do szacunku i uszlachetnić otaczających ją młodzieńców, bądź znanych dotąd z rozwiązłości, bądź wyziębionych napozór do dna duszy. Jak Cyrce czarami zmieniała ludzi w zwierzęta, tak ona odmiennym urokiem zwierzęta czyniła ludźmi. I Glaukus marzył o tem, aby podnieść się do niej i stać się jej godnym.
Rozmyślania jego przerwał Kleudjusz. Wszedłszy, odrazu skierował rozmowę na Jonę. Ale Glaukus doznał niesmaku, słysząc z jego cynicznych ust pochwały dla swojej niebianki, i zbył go oschle.
Rzymianin, jakkolwiek rad był z suchej odpowiedzi Glaukusa, mniemając, że zachwyt jego dla Jony ostygł i łatwiej potrafi go wyswatać z bogatą Julją, uczuł, że gospodarz jest nie w humorze i szybko go pożegnał. Glaukus postanowił udać się do Jony. Nidja usłyszała jego kroki:
— Wychodzisz tak wcześnie?
— Tak, Nidjo! Niebo Kampanji ma żal do tych, którzy zaniedbuję je przez lenistwo.
— Czemuż ja go nie mogę widzieć? — szepnęła cicho z żałością.
Wyszła, ukończywszy swoją robotę. Wspierając się na długim kiju, skierowała się w tę nędzniejszą dzielnicę miasta, której przyzwoite osoby nie zwykły były odwiedzać; ale jej ślepe oczy nie wiedziały o otaczającym ją brudzie zepsucia. Zastukała do tylnych drzwi szynkowni, w której jakiś głos cierpki zażądał od niej rachunku z uzbieranych tego dnia sestercyj. Inny, mniej surowy, głos kobiecy ozwał się:
— Nie troszcz się o jej mały dochód, Burbo, wkrótce nasz możny przyjaciel znów zażąda dla swej uczty jej słowiczego głosu.
— Ach! wolę zbierać jałmużnę od wschodu do zachodu słońca, niż iść znowu do tego domu.
— Cóż to? niewolnica Burba śmie mieć kaprysy! — zakrzyknął głos szorstki.
— Ależ tam dzieją się rzeczy brzydkie! — rzekła. słyszałam tam słowa obmierzłe i krzyki...
Burbo roześmiał się. Tesaljanka, zakrywszy twarz, jęła cicho płakać...
Tymczasem Glaukus przebywał u pięknej Neapolitanki. Wobec piękności, wyższej nad słabość słowa, pochlebstwa skonały na jego ustach. Hołd był w wyrazie jego oczu. Mówili o Grecji. Raczej on mówił — ona słuchała, opisywał jej wymownie srebrne gaje na brzegach Illisu, miasto wspaniałego Peryklesa, dziś smętne, ale jeszcze wielkie, nawet w upadku niewoli. Kraj jej marzeń przemówił do niej przez jego usta. Kochała w nim Ateny i bogów swego plemienia. Byłoż to grzechem?
Od tej chwili widywali się co dnia bądź w portykach i salonach Jony, bądź na brzegach cichego morza podczas przechadzek we dwoje. Miłość powstawała mimowoli, jako konieczność pociągu między dwiema istotami młodemi, szlachetnemi. pełnemi poezji, nadto ciążącemi ku sobie wspomnieniem wspólności rodu — jednej ojczyzny przodków. Ołtarz ich miłości zdawał się im bezpiecznem schronieniem przeciw troskom życia; zdobili go kwieciem uczuć i myśli, nie domyślając się, jakie podkopują się podeń węże.
Pewnego wieczora, w piątym dniu znajomości, w towarzystwie garstki wybranych przyjaciół powracali z morskiej przejażdżki Na końcu długiej łodzi, przerzynającej lekko ciche wody. Glaukus siedział u stóp Jony, zapatrzony w jej oblicze. Ona wzrokiem, śledziła grę fal i obłoków.
Nagie westchnęła:
— Jakże mój brat byłby szczęśliwy, gdyby mógł być z nami. Niestety, jako kapłan Izydy, ma inne obowiązki.
— Dziwię się, że będąc tak młodym, zgodził się przyjąć śluby tak surowego zakonu?
— Nasz opiekun, Arbaces, natchnął go miłością dla tajemniczej bogini Egiptu; a teraz mój brat zdaje się żałować swego pośpiechu w przyjęciu ślubów zakonnych.
— Czemuż to Arbaces namawiał go?
— Zastępuje nam ojca. Sądził, że kieruje brata mego na drogę szczęścia.
— Nie bierz mi tego za złe, Jono, ale ten twój opiekun sprawia na mnie wrażenie Kretejskiego Epimenidesa, który, spędziwszy lat 40 w jaskini, odzwyczaił się od światła dziennego. Jest lodowaty i po nury. Instynktownie nie znoszę go.
— A jednak — odparła z uśmiechem wyrozumiałym — jest on dobry, mądry i ludzki. Jego cisza i oziębłość może są owocami cierpień, podobnie, jak ten wulkan przed nami jest teraz spokojny i posępny, a kiedyś krył w sobie ognie, które... zgasły na wieki.
Oczy Glaukusa mimowoli poszły śladem oczu Jony ku Wezuwiuszowi na widnokręgu. Dokoła niebo lśniło różanemi barwami zachodu. Lecz nad szarym wierzchołkiem, który unosił się nad lasy i winnice, okrywające pół góry, wisiał w tej chwili złowieszczy ciemny obłok.
Serca drgnęły im niepojęcie smętnem uczuciem. Zbliżyli ręce ku sobie i spojrzeli sobie głęboko w oczy, jakgdyby szukali w miłości swojej ratunku przed jakiemś niewiadomem nieszczęściem.




ROZDZIAŁ V.
Ptasznik chwyta w sidła ptaka, który mu się wymknął, i stawia zasadzkę na inną ofiarę.

Arbaces rzadko bywał teraz u Jony; nie spotkał u niej nigdy Glauka i miłość dwojga młodych pozostała dlań tajemnicą. Na razie zajął się myślą o ponownem usidlaniu Apaecidesa, gdyż dumę jego drażniła zmiana w umyśle młodzieńca, w którym obawiał się stracić powolnego ucznia i kornego kapłana Izydy. Pewnego dnia zdybał go wreszcie w gaju, położonym w środku miasta, pomiędzy świątynią Izydy a domem Jony.
— Apaecidesie — rzekł, kładąc mu dłoń na ramieniu — dlaczego unikasz mnie?
Młodzieniec drgnął. W pierwszym momencie zamierzał uciec, ale nie znalazł siły. Oczy jego były wlepione w ziemię, blade usta trzęsły się, pierś podnosiła się wzruszeniem.
— Twoja dusza jest uciśnioną, a jednak nie przychodzisz zwierzyć się przedemną. Dlaczego mi nie ufasz? — pytał Egipcjanin.
— Bo jesteś moim nieprzyjacielem.
— Zastanówmy się nad tem poważnie — rzekł Arbaces, ująwszy go za rękę i prowadził ku ławce, na której obaj usiedli w cieniu gęstych drzew. Przez kilka chwil przypatrywał się pobladłej twarzy młodzieńca, na której wystąpiły przy skroniach delikatne niebieskie żyłki. Widział z ukosa, że oczy Apaecidesa, dawniej żywe, jak u siostry, teraz przygasły; bądź tlał w nich chorobliwy ogień, jakoby znamię poczynającego się obłędu.
— Jesteś niesprawiedliwy, młodzieńcze — jął mówić wreszcie powoli i z powagą — mniemając, żem cię oszukał. Czysta twoja dusza wzdrygnęła się na podstępy kapłanów, śród których umieściłem ciebie. Nie wiesz bowiem, mój uczniu i przyjacielu, że to był tylko okres próby dla twojej cnoty, bolesny nowicjat, który dał mi pożądaną miarę, że stoisz wyżej ponad kuglarzy, zdolnych ledwo strzedz drzwi bogini, żeś godzien wejść do wnętrza świętego przybytku. Odtąd ja sam będę twoim przewodnikiem, a jak przeklinasz mnie dziś, tak jutro będziesz błogosławił.
Młodzian podniósł na mówiącego zdziwione oczy.
— Słuchaj mnie dalej — prawił Arhaces uroczyście — z Egiptu wypłynęła cała umiejętność świata, wyszła stamtąd, nim hordy Romulusa zdobyły doliny Włoch i Rzymianie cofnęli cywilizację znów do barbarzyństwa, nie pojąwszy myśli religji, z której wzięli tylko czcze obrzędy i pomnożyli swemi przesądami. A czy ty wiesz, jak Egipt, ojciec narodów bez liczby, osiągnął szczyty mądrości? Uczynił to przez głęboką i świętą politykę swoich kapłanów, dawnych, natchnionych sług Boga, którym objawiła się najwyższa mądrość, niedostępna dla przeciętnego pojęcia szarych mas.
„Z obrotów gwiazd, z niezmiennego koła przeznaczeń ludzkich, wyczytali ją, a musieli przyodziać ją w znaki alegoryj i symbolów dla umysłów ciemnego gminu. Izys jest bajką... niech cię to nie oburza — lecz obrazem swoim kryje rzeczywistość nieśmiertelną Izys jest niczem, ale wyobraża przyrodzenie, matkę wszechrzeczy, tajemniczą, odwieczną, odgadnioną tylko przez małą liczbę szczęśliwych. Izys, którą czcisz, powiada: „śmiertelnik nie zdarł mej zasłony!” Ale dla mędrców ona spadła. Kapłani są dobroczyńcami rodu ludzkiego, utrzymując swemi wyroczniami i ceremoniami ład i szczęście śród tej olbrzymiej masy, która prawdy nie jest w stanie ogarnąć i wytrzymać...
„Milczysz, Apaecidesie? A przecie obudziłem w tobie święte pożądania, wierząc w to, że masz duszę szlachetną i mądrą, która sama zmierzy sobie kuglarstwa kapłanów i zapragnie głębszych boskich tajemnic... Milczysz?
— Bo drżę przed tobą, przerażający człowieku, że prowadzisz mnie do nowych złudzeń i fałszów.
— Nie! z przepaści niedowiarstwa poprowadzę cię na szczyty wiedzy. Widziałeś kłamne obrazy, teraz ujrzysz rzeczywistość. Niema cienia bez ciała. Przyjdź do mnie tej nocy. Daj mi rękę.
Była taka moc w głosie Arbacesa, że nieszczęśliwy, pożądający gwałtem oparcia, udręczony surowością ślubów, które przyjął, a których celu obecnie nie widział — pochwycił wyciągniętą rękę i po dawnemu gorąco uścisnął.
Rozeszli się.
Arbaces skierował się ku domowi Jony.
W progu usłyszał głos obcy, dochodzący z peristylu. Jakkolwiek śpiewny, głos ten uderzył go niemile. Egipcjanin poraź pierwszy uczuł w sercu kolec zazdrości.
Glaukus siedział przy Jonie, trzymając lirę, na której wygrał przed chwilą lesbijską arję, towarzysząc jej pieśnią. Śród kwiatów, posągów i kolumn z marmuru wdzięcznie pokładły się ubrane w biel towarzyszki Jony. Cały ten obraz, na który padały niesione wiatrem krople z wodotrysku, mieniące się w słońcu barwami, tchnął idealnie czystą poezją, Kiedy w progu ukazała się mrożąca sielankę satyryczna twarz Egipcjanina, oboje młodzi mimowoli drgnęli.
— Przychodzisz niespodzianie! — rzekł Glaukus z wymuszonym uśmiechem.
— Jak ci, co zawsze pewni są dobrego przyjęcia — odparł Arbaces.
— Rada jestem, że widzę was obu przy sobie, bo godni jesteście przyjaźni wzajemnej.
— Miałbym się za szczęśliwego, gdybym mógł zyskać przyjaźń Glaukusa, ale wypadłoby mi cofnąć się o lat piętnaście, aby rozprawiać z nim o koniach, biesiadach, rzutach kości... Te rozkosze są właściwe jego młodemu wiekowi, a mój nie potrafi już podążyć za nim! — rzekł z udaną żałością Egipcjanin.
— Ale jeszcze potrafi natrząsać się z zabaw młodości! — rzekł Glaukus z lekkiem wyzwaniem w głosie.
Arbaces wzruszył ramionami i puszczając mimo uszu nieuprzejmą uwagę, zwrócił się do pani domu:
— Piękna Jono, nie zastałem cię parokrotnie. Nie hołdujesz, widać, wskazaniu Eurypidesa, że kobiety winny zatrudniać się rozmową w domu.
— Poeta ten był cynikiem i nienawidził kobiet — wtrącił Glaukus.
— Był jednak Grekiem, szanującym wasze zwyczaje — zauważył Arbaces.
— Gdyby przodkowie moi znali Jonę, postanowiliby odmiennie! — wykrzyknął z zapałem Glaukus.
Arbaces namarszczył brwi. Jona zapłoniła się. Jęła mówić na temat praw współczesnej Greczynki i odpowiedniejszych dla czasu do naśladowania a swobodniejszych obyczajów rzymskich. Bo czyliż kobieta — pytała — nie może niepodległości w życiu pogodzić z cnotą i musi być wiecznie zamkniętą w gineceum z uszczerbkiem dla rozwoju swej duszy?...
Arbaces milczał. Glaukus przytakiwał milcząco Jonie. Obaj patrzyli na siebie z ukosa nieżyczliwie. Rozmowa rwała się. Glaukus pożegnał rychło panią domu i odszedł. Wówczas kapłan zbliżył się do Jony i rzekł z ową słodyczą, którą potrafił pokrywać chytrość i srogość swego charakteru:
— Wiesz, żem nigdy nie krępował twojej swobody, moja wychowanico. Rad jestem, że roztaczasz rozmową uroki Aspazji, błyszcząc zarazem cnotą. Ale... bacz, aby złośliwość nie zaszkodziła twej sławie. Zaklinam cię, Jono!
— Co chcesz rzec przez to? — spytała z trwogą.
— Wolno-ż mi być po przyjacielsku szczerym?
— Proszę o to!
— Jak zabrałaś znajomość z tym... Glaukiem? — wlepił w nią oczy.
— Przedstawiony mi został, jako rodak mego ojca. Znam go tylko od dni ośmiu. Co znaczą jednak te pytania?
— Nikczemny potwarca!
Przerażona żądała wyjaśnień. Po udanem drożeniu się napozór wybuchnął oburzeniem:
— A zatem wiedz, że ten rozpustnik, który otacza się rozpustnikami, chełpił się w kąpielach publicznych znajomością z tobą i twierdził, że korzystał z twej miłości.
— To niepodobieństwo! Któż to mówił?
— Nie będę zdradzał imion. Niech ci wystarczy, że doznałem oburzenia, słysząc twe imię, podawane z ust od ust, jak imię tancerki. Dlatego przyszedłem tu, aby cię ostrzedz przed tym niegodziwcem. Rozumiesz teraz, żem musiał być względem niego niegrzeczny.
Była blada, jak płótno.
— Ale mam nadzieję, że obelga, pochodząca z ust człowieka, pogardzanego za rozpustne życie i nie cieszącego się ufnością ludzi uczciwych, nie może cię dotknąć. Co innego, gdy obelga pochodzi od osoby ukochanej!
Zaśmiała się sztucznie.
Pewny tego, że zatruta strzała dosięgła celu, skierowana w słabą stronę Jony — dumę, Arbaces zmienił temat rozmowy i wkrótce ją pożegnał.
Zaledwie wyszedł, opuściła ją moc kobieca — sztuka udania. Jona zalała się łzami.




ROZDZIAŁ VI.
Wesołe życie próżniaków w Pompei. Miniatura łaźni rzymskich. Walki duchowe Apaecidesa. Zwycięstwo Arbacesa przez rozkosz.

Wyszedłszy od Jony, Glaukus nucił pieśń wesołą. W jej oczach dostrzegł dziś promień nadziei — błysk miłości wzajemnej. To dodało mu skrzydeł. Raczej biegł, niż szedł, wchodząc w ulicę Fortuny, na końcu której wznosił się łuk triumfalny, posąg konny Kaliguli, ozdobiony trofeami ze spiżu, i piękna świątynia Bogini Szczęścia, wzniesiona przez potomka rodu Cycerona. Na placu przed chramem snuły się ożywione tłumy. Kompanja Greków rozwodziła się nad zaletami i wadami ostatniej sztuki teatralnej, stojąc gdzieś pod portykiem. Starzy negocjanci, obsiadłszy ławki, rozprawiali o wypadkach handlu z gestykulacją szybką i wymowną ludzi wschodu. Glaukus znalazł się rychło śród gromady przyjaciół, którzy pociągnęli go do kąpieli.
Łaźnie publiczne Pompei odznaczały się wykwintnemi urządzeniami. Silono się naśladować w ich stylu i zdobieniu przepych — zresztą niedościgły — łaźni rzymskich. Tu schodziła się bogata próżniacza młodzież i spędzała długie godziny na rozmowach o wypadkach dnia, rozprawianiu o spektaklach, igrzyskach, wystawach, o których głosiły malowane i pisane na murach portyku afisze.
W apoditerium — wspaniałej sali rozbieralnej, pod malowanem w karmazynowe i białe pasy sklepieniem, stojąc wpośrodku na lśniącej mozajkowej posadzce, poeta Fulwjusz, „nowa nieśmiertelność czasu“, odczytywał z rozwiniętego papyrusu nową odę, sławiącą w nadętych wyrazach łaskawość cesarza Tytusa i wspaniałość jego uczt. Dwudziestu ludzi, których rozbierali tymczasem niewolnicy, słuchało, darząc twórcę oklaskami. Rozeszli się następnie po różnych oddziałach kąpieli, już wypełnionych amatorami wszelkich uciech łaźni. Jedni udawali się do tepidarium, dającego rozkosznie łagodne ciepło z pod ogrzanej posadzki, inni do sudatorium, gdzie otulała ich gęsta para, wywołując obfite poty, inni jeszcze pluskali się w sadzawkach calidarium, chłodzili deszczem wonnej wody w frigidarium, odpoczywali w lekkich szatach na miękiem posłaniu, albo przesadzali się w niedorzecznościach kąpielowych, poddając się nacieraniu przez niewolników mnóstwem najrzadszych pomad, przywożonych z krańców świata w naczyniach złotych, alabastrowych, kryształowych, wysadzanych kosztownemi kamieniami.
Towarzysz Glauka Lepidus zwykł był przechodzić przez wszystkie etapy i rozkosze tych kąpieli. Salustjusz starał się dotrzymywać placu tym, którzy godzinami całemi aż do utraty tchu przebywali w obłokach pary, ale rychło uciekał. Glaukus wykonywał ruchy gimnastyczne i pławił się w chłodnej wodzie obszernej sadzawki. Kiedy zeszli się w odpoczywalni, gdzie wylęgało się na poduszkach już wielu innych, zastali tam Djomedesa. Stękał po obfitej transpiracji, ledwo, dyszał przy nacieraniu, gromił niewolnika za „ciężkie ręce”, a spostrzegłszy Glauka, zwrócił się doń twarzą zaognioną, zapytując, czy „rzymskie łaźnie w istocie tak bardzo przechodzą przepychem nasze Pompejańskie”?
Ledwo wstrzymując śmiech, Glauk odmalował śród ogólnego zasłuchania obraz łaźni w Rzymie: rodzaj miasta z ogrodami, teatrami, portykami, szkołami, bibliotekami.
„Toć są w stolicy ludzie, którzy całe życie trawią w kąpielach. Wchodzą tam o świcie przy otwarcia, wychodzą przy zamknięciu. Resztą Rzymu gardzą“.
— Szczęśliwcy! — westchnął jakiś młody Epikurejczyk.
— Szczęśliwcy! — przywtórzył mu stary Epikurejczyk i skokiem skierował rozmowę na biesiady rzymskie, zwłaszcza te dawniejsze, na których podawano „ryby — mureny, karmione ciałem niewolników i przeto mające smak przedziwny”. Te nasze dzisiejsze — żalił się — nie mają należytej kruchości, bo edykt zabronił rzucania im na żer niewolników, a nasi dzisiejsi nie mają w sobie tyle szlachetności, aby dobrowolnie poświęcić się dla dobra panów...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem tegoż dnia Apaecides zmierzał do mieszkania Egipcjanina. Pogrążony w smutku obrał drogę przez ulicę mniej ludną i nieoświetloną. Niebawem dogonił go jakiś człowiek i dotknął lekko jego ramienia.
— Apaecidesie! — rzekł, czyniąc szybko znak krzyża.
— Czego chcesz odemnie, Nazarejczyku? — cofnął się, blednąc, zatrzymany.
— Chciałbym przedłużyć naszą pamiętną rozmowę, która przecież nie była ci przykrą.
— Nie mam dziś ochoty do niej. Jestem smutny i rozdrażniony, Olincie.
— Tem więcej powodów, abyś szukał ukojenia w rozmowie ze mną. O nieba! ten człowiek tego nie rozumie.
— O ziemio! — zaśmiał się gorzko Apaecides — ten człowiek chce mi wmówić, że pociechą jest uwierzyć, iż żaden z bogów, których przez tyle lat czcili moi przodkowie, nie ma bytu ani świętego imienia. Jakaż w tem radość, aby z świętokradcami odbiegać od dawnych ołtarzy?!
Przyśpieszył kroku, jakby chcąc uciec. Ale tamten szedł tuż przy nim i mówił namiętnie:
— Wiem, że nie wierzysz już w tych dawnych bożków.
„Błądzisz po rozległym i mrocznym oceanie zwątpienia. Bądź cierpliwy! — pozwól, aby przyszedł do ciebie Bóg prawdziwy, jak przeszedł przez morze samaryjskie, i rozproszył ciemności twej duszy i uśmierzył twoje wzburzenie. Wiara nasza jest szczodrą. Godzinę posłuchu nagradza nieśmiertelnością.
— Podobnie złudne obietnice dawał mi Arbaces, pociągając mnie przed ołtarz Izydy.
— Ależ ty sam zapytaj rozumu, czy mogą być prawdą ręligje, które obrażają moralność! — wykrzyknął Nazarejczyk. Czy też wasz Jowisz nie jest ojcobójcą i cudzołożnikiem, a inni bożkowie naśladowcami jego zbrodni. Więc jakże to mogą ci nakazać śluby czystości, wzbronić zabójstwa, czy cudzołóstwa, skoro w modłach zwracacie się do bogów, którzy sami praktykują te grzechy? Nie jest li to natrząsanie się nieludzkie z wiary i przyrodzenia człowieka? A mój Bóg, do którego cię prowadzę, jest samą tkliwością. I gdyby był człowiekiem, godzien byłby zająć tron Boga. Wielbicie wzorem Platona piękne cnoty Sokratesa, a czcicie bogi, które im przeczą, miast tego, który jest idealnym wzorem i praźródłem tych cnót. Wysłuchaj słów Boga, który strudzonemu przyrzeka odpoczynek.
— Nie teraz! nie teraz! — zawołał Apaecides. Jakoby sam lękał się, że ulegnie wzruszeniu, wydarł się z rąk Olinta i uciekł. Pociągała go jeszcze moc tajemniczej obietnicy Arbacesa.
Zdyszany biegiem znalazł się wreszcie na końcu miasta przed ustronnym domem Egipcjanina. Nie było tu wpobliżu innych domów. Na horyzoncie widniały zarysy gór i oświetlony melancholijnym blaskiem księżyca wierzchołek Wezuwjusza.
Przeszedłszy winne zarośla, zbliżył się do rozległego portyku, którego strzegły dwa kamienne sfinksy. Zdjął go niepokój wobec tych wcieleń wiecznej zagadki. Szybko wbiegł po marmurowych schodach między rzędami aloesów, roztaczających cień gęstem i miękkiem listowiem i zapukał do drzwi, na których widniał napis w nieznanym mu egipskim języku. Otworzył mu milczący niewolnik i w zgiętej postawie szedł przed nim, prowadząc go przez rozległą salę, oświetloną rzniętemi kandelabrami ze spiżu, o ścianach, malowanych posępnemi kolorami, niepokojących tajemnicą rysunków i hieroglifów — do małego pokoiku, gdzie znajdował się Arbaces.
Kapłan naczelny Izydy siedział przy stole, zarzuconym papyrusami, znaczonemi pismem hieroglificznem, i wpatrywał się w globus nieba trzymając w dłoni jakieś miernicze narzędzie. W kącie dymiły się niebieskawo kadzidła na trójnogu. Z drugiej strony pokoju wisiała zasłona. Przez podłużne okno w dachu spływały promienie księżyca, mieszając się z posępnem światłem jedynej lampy.
— Usiądź Apaecidesie! — wskazał miejsce gościowi gospodarz. Jestem rad, żeś przyszedł.
— Przyszedłem, abyś powiedział mi, czyli istnieje coś, w co człowiek wierzyć może. Dotrzymaj obietnicy! — ozwał się młodzieniec ponuro.
Nastało milczenie. Wreszcie Arbaces powstał i jął mówić uroczyście, chodząc szerokiemi krokami, od czasu do czasu przystając, kładąc dłoń na ramieniu młodziana i głęboko wpatrując się w smętne oczy zasłuchanego.
— Przerażony nicością dogmatów i obrzędów, do których ongi przywiązywałeś wiarę, dzisiaj, jako rozbitek na morzu niepewności, wołasz o ratunek, cierpisz... Twój stan bolesny powinien ci być dowodem, że nie należy odbierać gminowi słodkich mamideł jego wiary. Ceremonje religij są podporą ładu świata, który czerpie z nich moc życia i szczęście złudy. Ale dla nas — dla jednostek, wyższym obdarzonym umysłem, ta podpora jest zbyt słabą.
— Jakąż my znajdziemy, gdy bez wiary żyć niepodobna?!
— W tej mądrości, która śledzi z trudem i mozołem regularność obrotu ciał niebieskich i w docieczonej przez rozum harmonji ruchów czerpie wiarę w Istność Nawyższą, Dawcę Praw Wiekuistych, w Nieodmienny Porządek Natury. Gminowi, który pożąda cudów kaprysu, zostawmy jego egoistyczne modły o zmiany pomyślne; my uwielbijmy konieczność w wiązadle przyczyn i skutków. Mędrcowi wystarcza, gdy przenikliwość myśli połączy z wierną obserwacją zmysłów i dociecze tajemnicę księżyca, rządzącego równomiernym przypływem i opadem fal morza, gdy przewiduje, że gwiazdy wracać muszą niezłomnemi szlakami i że napozór błędne planety co pewien czas wracają na wyznaczone im miejsca. To jest wiara mędrców...
— A ich moralność?...
— Jest w tem, że utrzymują ład śród ludzi, dając mu tyle mądrości, ile znieść może. Nie dla gminu są zawiłe rachunki, tajemnice nieba i ziemi. Rozwijamy go powolnie, ochraniając przez ład wzrost cywilizacji powszechnej i spokój dla badacza natury. Ale, wiadomościami naszemi niosąc pożytek masom, posiadamy prawo wyłączać siebie w użyciu, stanowiąc dla siebie prawo specjalne.
— Jakto?! Nie szkodzimy-ż tem życiu?
— Nie! wiemy aż nadto dobrze, że czyny indywidualne nic nie stanowią na wielkiej szali dobrego i złego, na której ważą się losy mas. Za mądrość, która kieruje światem ludzkim, wybrańcy żądać mogą dla siebie pobłażania. Nasza mądrość jest wieczną, ale życie jest krótkiem. Oddani badaniom tajemnic przyrody, trudowi nauk czarnoksięskich, śledzeniu praw, rządzących ciałami niebieskiemi, i rządowi dusz dla pomyślności prostaczków — mamy prawo do pięknego odpoczynku, do sycenia się wszystkiemi rozkoszami, których czara jest tak krucha, a kwiat tak prędko więdnie. Nauczę cię tajników natury i obowiązków względem ludzkości, drogi mój uczniu, a zarazem nauczę cię rozkoszy, nieznanych gminowi. Po każdym dniu, spędzonym dla dobra ludzkości, nastąpi noc, którą poświęcisz sobie...
Gdy Arbaces przestał mówić, nagle rozległa się ze wszystkich stron najsłodsza muzyka, jaką stworzyła kiedykolwiek Lidja, a wykształciła Jonja. Potok melodji niby śpiew niewidzialnych duchów nad gajami Paphosu — odurzył zmysły młodzieńca i wszelkie zarzuty przeciw sofizmatom mistrza skonały na jego ustach. Naraz rozdarła się zasłona i młody kapłan ujrzał obraz, który zaledwie wymarzyćby mogła wyobraźnia najwymyślniejszego sybaryty. Jego oczom ukazała się rozległa sala, zalana niezliczonemi światłami. Zapachniały kadzidła, jaśminy, mirra, fiołki, najrzadsze aromaty. W rogach sali wytrysły fontanny, a snopy kryształowej wody rozsypywały się w tęczach światła w djamenty, szafiry, topazy, rubiny.
Z pod posadzki podniósł się zwolna stół, zastawiony potrawami, które wynalazł najsubtelniejszy zbytek czasu, prześcigającego smak Lukullusa. Otaczały go łoża, kryte niebieską, haftowaną złotem, materją. Ze sklepienia padał kroplami deszcz wonności, a niewidzialna muzyka grała nieustannie. Potem rozstąpiły się białe draperje i przed oczyma młodzieńca wykwitły gromady pięknych dziewoi, takich, jakie Adonis widział, spoczywając na łonie Wenery. Te trzymały czary, tamte — przepaski z róż, otoczyły Apaecidesa, ukwieciły jego skronie, poniosły ku zastawionej uczcie. Oczarowany, sądzący, że jest pod ułudą snu, doznając bicia pulsów, rozognienia, którego zmysły jego nie doświadczyły nigdy do tej chwili — wsłuchiwał się w kuszące tony anakreontyku, śpiewanego przez chór kobiet:

Sączmy z rozkoszy kielicha
Szczęśliwość życia tajemną!
Nie powie światu noc cicha,
Żeś spędzi! ją, luby, ze mną..
Hej! nalejmy kielichy...
Niech wre w nich boski sok!..

Gdy śpiew się skończył, trzy młode dziewczyny, piękniejsze od Gracyj, zatańczyły tan joński, ten sam, którego pono Cytera wyuczyła Nimfy na weselu syna swego Erosa z Psyche. Odurzony Apaecides wychylił upajającą czarę — krew zawrzała mu w żyłach — i skłonił głowę na łono Nimfy. Jak przez mgłę dostrzegał naprzeciw siebie zachęcającą go do rozkoszy uśmiechem twarz Arbacesa — w tej chwili jakże odmiennie wyglądającego! — okryty był już nie zwykłą ciemną szatą, lecz suknią, jaśniejącą złotem i drogocennemi kamieniami. W wieńcu białych róż, uśmiechnięty chytrze, zdawał się Ulissesem, obdarzonym powtórną młodością. Wskazał Apaecidesowi niszę, w której ten, idąc za wskazaniem jego palca, dostrzegł przerażonemi oczyma pomiędzy posągami Bachusa i Idalji... szkielet.
— Nie przerażaj się! — rzekł Egipcjanin. Ten nasz grzeczny gość przypomina nam bezustannie o krótkości życia i mądrze poucza zpoza grobu: korzystajcie z życia!
A teraz rozległ się żywym tyimem, śpiewany chórem, cudowny hymn Bachiczny z powracającym refrenem:
Jeżeli umrzeć koniecznie trzeba, Umrzyjmy... lecz z rozkoszy!




ROZDZIAŁ VII.
W szynkowni Burba. Lubownicy dawnego szermierstwa. Dwie święte osoby. Interwencja Glaukusa, która go drogo później kosztować będzie.

W tej części miasta, gdzie schodzili się gladjatorzy, zakładowi zapaśnicy, wszelacy złoczyńcy, nędznicy, zwolennicy ordynarnej rozpusty, posiadał Burbo renomowaną winiarnię, pociągającą ustawionemi zewnątrz naczyniami z winem i oliwą, oraz szyldem, przedstawiającym barbarzyńsko malowane postaci pijących gladjatorów.
W obszernej sali znajdowała się właśnie grupa ludzi, których pełne i wydatne muskały, herkulesowe karki, bezwstydne i zuchwałe oblicza dawały poznać zawodowych szermierzy amfiteatru. Byli tu słynni Lidon, Sporus, Niger, Tetraides. Całą noc przegadali, przypominając swoje walki i triumfy, kłócąc się zawzięcie o przewagę swoich metod szermierskich i nad ranem byli dobrze pijani, a jeszcze nie syci rozmów i wina.
Lidon doszedł do gospodarza i trzepnął go poufale w olbrzymi brzuch, mówiąc:
— Wino, którem nas poisz, Sylenie, mogłoby rozwodnić najgęstszą krew.
Ani żart ani poufałość nie podobały się Burbowi.
— Nauczę cię, zuchwalcze — ryknął — co to znaczy grać ze mną rolę Macedończyka. Nie jestem ci Persem, smyku. Dwadzieścia lat zbierałem laury w cyrku. Sam Edytor dał mi znak zwycięstwa — rózgę. A tu malec taki będzie mi prawił nauki.
To mówiąc, tak mocno ściskał palce Lidona, że aż krew z nich trysnęła. Ten wytrzymał, ale zaledwie Burbo puścił jego rękę, skoczył, jak tygrys, na olbrzyma. Za chwilę obaj zwarli się w bojowym uścisku. Otoczyli ich kręgiem zawodowi zapaśnicy i gracz którzy porzucili kości, aby przypatrzeć się zapasom. Ku uciesze widzów, zamiłowanych w każdym widoku okrutnym, z walczących lała się krew. Tłukli się i przewracali po podłodze. Rychło jednak ciężki Burbo znalazł się w trudnem położeniu przyciśnięty piersią młodego przeciwnika. Groziła mu podniesiona nad nim żelazna prawica ciosem, powodującym omdlenie, gdy niespodziewana pomoc zapobiegła takiemu kresowi walki. Stratonika, miła połowica winiarza, której jako zapaśniczce, sam mąż ulegał nieraz, rzuciła się z kolei na Lidona. Teraz Lidon znalazł się w opałach. Wypadło mu walczyć z dwiema osobami, póki widzowie nie zniewolili gospodarza do ustąpienia z pola walki gwoli równości sił bojowych. Ale Lidonowi wcale nie łatwo było wydrzeć się ze szponów żeńskiego rycerza, który nadomiar puścił w ruch zęby. Rozdrażniony śmiechem otaczających go, przyklaskujących hazardowi Stratoniki, pewnej chwili niebezpiecznej wyciągnął nóż.
— Co za zbrodniarz! — krzyknęła z pogardą kobieta. Nosi nóż! Jest-że to godnem gladiatora?
I wypuściwszy z pięści pęk włosów, za które go szarpała, odstąpiła i pośpieszyła opatrzyć rany męża. Ten ostatni już się udobruchał, zwyczajem gladjotorów, rycersko uznających triumf przeciwnika, wyciągnął rękę do Lidona i rzekł:
— Na Kastora! silniejszyś, niżem mniemał, miody bohaterze!
Inni gladjatorzy otoczyli Stratonikę i wyrażali podziw dla jej zręczności i siły.
— Słuchajcie-no! — rzekła do nich. Przychodzę powiedzieć wam dobrą nowinę. Przyjdzie tu zaraz kilku młodych panów, waszych patronów, aby obejrzeć swobodnie wasze muskuły przed umówieniem się o zakłady przed wielką bitwą w amfiteatrze. Spodziewam się, że całe grono odwiedzające naszą winiarnię, zaangażowanem będzie do walk. To nam przynosi honor.
Zapanowała huczna radość śród zapaśników. Tymczasem Stratonika odciągnęła męża na stronę i rzekła mu cicho:
— Burbo! przyszedł tu Kalenus w przebraniu. Zakradł się tylnemi drzwiami. Jest w izbie sąsiedniej. Idź tam. Chce mówić z tobą. Mam nadzieję, że przyniósł sestercje!
Burbo natychmiast wyszedł.
— Stratoniko! nie powiedziałaś nam, kto są ci nasi przyszli patroni — zawołał Niger.
— Musicie ich znać: zacny Lepidus, szanowny Klaudjusz. Z nimi przybędzie młody Grek, Glauk.
— Ręczę, że Klaudjusz o mnie się założy!
— Nie, o mnie!... O mnie! — na wyścigi wołali inni.
— Stratoniko! gdzie jest twoja niewolnica, Nidja? — zapytał Lidon.
— Poszła śpiewać i grać. Musimy przecież mieć z niej pewien zysk, skoro jakiś oszust na targu podsunął nam niewidomą, nie uprzedzając o tem, i umknął, nim zdążyłam sprowadzić straże z Trybunału. Co prawda, nie wziął za nią drogo. Mała spodobała mi się. Miała spuszczone oczy. Wniosłam stąd, że jest uległą. Przytem pochodzi z Tesselji, która wydaje dziewczęta łagodne i dowcipne. Nie jest mi pomocną w gospodarstwie, ale potrafi dobrze sprzedawać kwiaty.
— Rozgadałaś się, nasza Amazonko. — przerwał jeden z atletów — a godziłoby się przynieść nam raczej kilka porcyj półsurowego mięsa, jeżeli mamy godnie zaprezentować nasze muskuły.
— Biegnę zaraz do kuchni.
— I wina! — krzyknięto za nią.
Za chwilę kawały mięsiwa znikały między potężnemi szczękami tych ludzi, niby w paszczach zgłodniałych wilków, a zalewał je obficie trunek z gron winnych.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W sąsiedniej izbie siedzieli nachyleni ku sobie głowami, zmawiający się o czemś szeptem, Burbo i Kalenus. Ten ostatni, lubo syn obywatela, lecz z najciemniejszego pochodzący rodu, — roztrwoniwszy dziedzictwo, dla uniknięcia nędzy poświęcił się kapłaństwu w tej epoce, która dopuszczała już obsługiwanie bóstw, zwłaszcza nienarodowych, nawet przez plebejów. Wzorem innych kapłanów Izydy, tylko napozór wiodących surowy tryb życia, Kalenus już nieraz przekradał się skrytem wejściem do winiarni osławionego z kuplerstwa i występków ex-gladjatora, Burbo, z którym prócz haniebnych interesów wiązały go węzły jakowegoś pokrewieństwa. Wyrzucił był właśnie z worka na stół stos monet, które Burbo chciwie liczył.
— Widzisz, że pan mój płaci hojnie! — mówił. Winieneś mi wdzięczność za nastręczenie tak dobrego interesu. Ale i twoja Nidja, na Izydę! — warta jest tej opłaty. Śpiewa i gra, jak Muza.
— Ba! mała jest dla mnie ogrodem hesperyjskim. A twój pan jest bogiem. Lecz powiedz mi, co wy tam wyrabiacie przy niej. Nidja jest przerażona, ale nie chce nic mi wyjawić, związana przysięgą.
— I mnie wiąże przysięga.
— Nie żartuj! — zaśmiał się Burbo. Czem jest przysięga dla takich kapłanów, jak ty. Łamiesz ją zwyczajnie.
— Ta jest wcale inną! — wzdrygnął się Kalenus. Mój pan jest wielkim czarnoksiężnikiem; zwąchałby zaraz, żem się wygadał, a on potrafi mścić się i karać.
W tej chwili za drzwiami dał się słyszeć szelest. Ktoś poomacku szukał klamki. Kapłan zakrył głowę kapturem.
— To nic — rzekł Burbo — to niewidma.
Weszła Nidja. Burbo powitał ją przyjaźnie.
— Nie wyspałaś się tej nocy, dziecko. Jesteś blada.
Znużona przysiadła, nie odpowiadając. Niecierpliwie biła nóżką w podłogę. Wreszcie wybuchnęła:
— Panie! możesz mnie bić... grozić mi śmiercią, a więcej nie pójdę w to miejsce bezecne.
— Głupia! to cię zaniosą, czysta westalko! — zaśmiał się szorstko Burbo.
— Wzburzę miasto krzykiem.
— Zawiążę ci usta.
— Odwołam się do władz! — powstała.
Pamiętaj o przysiędze wobec bogów! — rozległ się grobowy głos Kalenusa.
Na ten głos niewidoma zadrżała. „O, ja nieszczęsna!” — zawołała, zalawszy się łzami.
Weszła Stratonika. „Coś uczynił, łotrze, mej niewolnicy? — zwróciła się do męża.
— Spytaj raczej twej niewolnicy, stara czarownico, czemu chce psuć nam interes?
— Przełam jej upór, a usłyszysz tę muzykę! — rzekł kapłan, pobrzękując w worku pieniędzmi.
Nidja upadła Stratonice do nóg:
— Służyłam wam wiernie, matko. Ale za co strącacie mnie w przepaść tej hańby? Gotowam żebrać dla was, być posłuszną we wszystkiem. Ale nie zmuszajcie mnie, nieubłagani, do obecności na tych ohydnych biesiadach. Inaczej, klnę się na bogów nieśmiertelnych, poskarżę się Pretorowi.
Oczy starej zapłonęły wściekłością. Porwała jedną ręką dziewczę za włosy, pociągnęła, drugą zerwała z haka zawieszony na nim powróz, nieraz już do podobnego służący użytku i... w domu rozległ się naraz przeszywający krzyk niewidomej pod gradem ciosów!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W szynkownej izbie, tuż obok, prezentowali się właśnie gladjatorzy trzem elegantom, słynącym, jako wyrocznie amfiteatru, w gronie najbogatszej młodzieży Pompejańskiej.
— Jakie piękne zwierzęta! — wołał Klaudjusz.
Lepidus białą i subtelną ręką uderzał po spiżowych piersiach gladjatorów, pełny podziwu dla tej mocy męskiej, którą rozpieszczeniem w sobie zagubił.
Obaj zapisywali na tabliczkach stawki, czyniąc już między sobą zakłady za wybranymi.
Glaukus zachwycony był postawą i mięśniami Lidona:
— Co to za bohater? Nie znam go jeszcze.
— To obiecujący młodzian, który ważył się wyzwać Tetraidesa na rękawice szermierskie — objaśnił Niger.
— A jeżeli przeżyjemy, to na miecze — rzekł Tetraides, błyskając zębami zawzięcie.
— Stawiam na niego dziesięć wielkich sesterców — rzekł Glaukus.
— Przyjmujemy — zapisał Klaudjusz.
— Jaką nagrodę otrzyma zwycięzca? — spytał cicho Lidon, odprowadziwszy Glaukusa na stronę.
— Siedem wielkich sesterców. Ale czy nie wstyd ci, Rzymianinie, mówić o pieniądzach miast o honorze?
Ciemne czoło gladjatora pokryło się czerwienią.
— Nie ubliżaj mi, szlachetny panie. Cenię honor, lecz... zostałem gladjatorem, aby nie umrzeć z nędzy. Trzeba żyć z czegoś, dopóki nie padnę na arenie.
W tej chwili ostry krzyk przeszył powietrze.
— Na Palladę! to głos Nidji! — zawołał Glaukus. Skokiem był przy drzwiach, pchnął je i od progu ujrzał kwiaciarkę, szarpiącą się w rękach zagniewanej megiery, która wznosiła nad biedną ofiarą już zakrwawiony powróz.
— Furjo! jak śmiesz obchodzić się tak z tem dzieckiem? — wyrwał jej z rąk Nidję, która chwyciła się szat swego obrońcy. Klęcząca i rozpromieniona tuliła się do niego. Łzy jej natychmiast obeschły.
— Zuchwalcze! widać, że nie jesteś Rzymianinem — groźnie ozwała się Stratonika — skoro mieszasz się do sprawy mojej z niewolnicą.
I wymierzyła pięść przeciw niemu. Na tę chwilę powrócił Burbo, który wyprowadził był kapłana, pragnącego ulotnić się wobec grożącego skandalu.
— Daj pokój, stara! rzekł. Daj pokój temu młodemu panu.
Dała się odciągnąć, pomrukując: „Rozprawię się z nią kiedyindziej.“
— Nie opuszczaj mnie, Glauku! — błagała Nidja.
Grek posadził ją na kolanach, litościwie obcierał krew z jej ran, twarz zwilgoconą nowemi łzami osuszał mnóstwem pocałunków i szeptał jej do uszu słowa, kojące ból i przestrach. Nawet Stratonika wzruszona była zaszczytem, który okazywano jej niewolnicy.
— Mój zacny człowieku! — zwrócił się naraz. Grek do Burba. Sprzedaj mi Nidję.
Burbo zawahał się:
— Cenię tę dziewczynę na wagę złota.
— Ba! jestem dość bogaty, by ją kupić.
Klaudjusz pochylił się nad Burbem:
— Nie dróż się! Glauk może wyrobić ci miejsce designatora w amfiteatrze. Ma wielkie znaczenie u Pansy.
— No, stara namyśl się! — zwrócił się do Stratoniki.
— Dałem za nią 6 sestercyj. Teraz warta 12 — rzekła stara.
— Dam ci 20, ale musisz zaraz udać się do urzędnika stwierdzić umowę. Tam otrzymasz pieniędze.
Dabitur! — rzekł Burbo, dokumentując uroczystą formułę dopełnioną sprzedaż.
— Pójdę więc z tobą, Glauku! — klasnęło dziewczę radośnie w ręce.
— Tak jest. Będziesz odtąd tylko śpiewała hymny greckie najpiękniejszej damie w Pompei, której ciebie ofiaruję.
Twarz dziewczęcia nagle straciła kolory. Westchnęła głęboko.
— Ale tymczasem udasz się do mnie... Nie traćmy czasu.




CZĘŚĆ DRUGA.

ROZDZIAŁ VIII.
Współzawodnik Glauka zbliża się do celu.
.

Można było nie pokochać Jony. Zdawała się zbyt wzniosłą, aby budzić miłość w sercach pospolitych. Lecz kto ją raz pokochał, dochodził w miłości aż do ubóstwienia. Naokół niej roztaczała się niby czarowna muzyka, która ujarzmiała rozkochanego, nie pozwalając zapomnieć o jej urokach. Uległ jej tedy nawet tajemniczy Egipcjanin, w którego sercu wrzały najokropniejsze namiętności, niepogodzone z odmową rozkoszy. Uległ jej także ognisty temperament Greka, którego wyobraźnia nieraz bywała obłąkaną, ale serce pozostawało nieskażone śród płochej i rozpustnej młodzieży, którą darzył swojem bogactwem, ale którą w gruncie rzeczy pogardzał. Jona wydobyła z dna jego duszy wszystkie skarby marzeń, które były w niej zagrzebane i ukryte.
Mówiliśmy wyżej, że i ona pokochała młodego Ateńczyka, w którym znalazła współdźwięczną ze swojem sercem strunę poezji. Ale teraz jej duma była zraniona głęboko inwektywą Arbacesa. Uwierzyła, że Glaukus wyraził się o niej lekko i poczytywała to za karę słabości swojej ponieważ dała mu poznać poczynającą się skłonność. Sądziła, że za to doznała wzgardy i cierpiała okrutnie. Zamknęła się w najustronniejszej izbie swego domu. Nie wpuszczała do siebie nawet kobiet. Zamknęła drzwi domu oblegającym gościom. Niewpuszczony miedzy innymi Glaukus był zdumiony. Rozumiał bowiem, że Jona wyższa jest nad zwykłą kapryśność kobiecą.
Dom ukochanej we Włoszech jest świątynią Kupida. Zawieszał na jej drzwiach girlandy najpiękniejszych kwiatów i wygrywał pod jej oknem najpiękniejsze melodje. Lecz okno nie otworzyło się. Jego śpiewny głos czarował ją, dochodząc przez szyby, ale w miłosnem natręctwie wyczytywała nową obelgę.
Uczyniła jeden tylko wyjątek, wpuszczając Arbacesa. Omamiał ją wzrokiem węża i przewagą rozumu. Rozciągnął nad nią władzę przemożną, z pod której nie mogła się wyłamać. Nie przenikała przecież jego zamiarów. Był dla niej wzorem mądrości, świętością, nieomal istotą nieziemską, którą musiała szanować. W gruncie rzeczy lękała się jego zimnej twarzy i lodowatej mądrości. Obecność jego była dla niej przykra. Ale nie śmiała mu wzbronić wstępu.
Arbaces podwoił obecnie podstępy, dążące do zawładnięcia pożądanym skarbem. Pokonawszy mocą pokus rozkoszy Apaecidesa, którego młode zmysły nie oparły się potędze uciech, widział w tem wróżbę pomyślną — przezwyciężenia cnotliwego oporu siostry. Tłumiąc w sobie nienawiść, powstałą na gruncie zazdrości, starał się poniżać współzalotnika tonem obojętnym, aby nie nadać mu zbyt wielkiej ceny. Wymieniał go zwykle w jednym rzędzie z Klaudjuszem i Lepidusem, wszystkich trzech pomawiając o jakieś modne zdrożności i nowoodkryte sposoby rozpusty Jona kryła ból, słuchając tych okrutnych oskarżeń, czynionych tak obojętnie, że niepodobna było wyczuć w nich fałszu i celowości.
Razu pewnego zegabnął ją:
— Czemu nosisz zasłonę w domu? Nie jest to grzecznem wobec przyjaciół.
Nie powiedziała mu, że ukrywa zaczerwienione od łez powieki. Rzekła:
— Arbacesowi, który zważa tylko na duszę, widok twarzy jest niepotrzebny.
— Właśnie dlatego, że z piękna twarzy odczytuję piękno duszy, pragnąłbym twarz twoją widzieć co dzień... co godzinę! — odparł z mimowolnym żarem.
— Powietrze Pompei i ciebie uczyniło pochlebcą — rzekła z wymuszonem weselem.
— Mniemasz-że, Jono, iż dopiero w Pompei dostrzegłem twoją niezwykłą piękność?
Głos mu drżał. Tłumiona długo namiętność zrywała tamy. Mówił dalej:
„Jest pewna miłość, piękna Greczynko, niepojęta dla lekkomyślnej młodzieży, niezrozumiała dla gminu. Marzył o niej współziomek twych przodków, wychowany w jaskini Plato. Miłość duszy dla duszy! Nie odstręczą jej zmarszczki. Nie odrzuci szpetności. Szuka tylko młodości wzruszeń. Jest udziałem tylko umysłów wyższych. Dać ją może czasem serce napozór surowe i zimne. Taką miłość, Jono, składam na twoim ołtarzu. Możesz ją przyjąć bez zapłonienia.
— Mówisz o przyjaźni! — rzekła w niewinności duszy.
— Precz z tem brzydkiem słowem! — zawołał. Określa ono związki szalonych i rozpustników, Glauków i Klaudjuszów. To, coArbaces czuje dla Jony, nie jest ani miłością, ani przyjaźnią. To nie ma imienia na ziemi.
Czuła się dziwnie pomieszaną tami wyznaniami czułości w ustach mędrca, jakkolwiek nie domyślała się drzemiącego na dnie brudu namiętności. Skierowała rozmowę na inny temat. Rozpytywała o brata. Doznała żywej uciechy, że przyniósł jej dobre o nim wiadomości. Apacides ukoił się w swoich smutkach, poweselał, ożył. On, Arbaces, otworzył mu tajemnice mądrości, ukazał cały majestat bogini Izydy. Młodzieniec nie zawiódł się na przyjaźni swego opiekuna... Jona, zapominając przykrości, dziękowała Arbacesowt gorąco. Skorzystał w mig z jej dobrego usposobienia. Prosił ją serdecznie, aby raz jeden zechciała odwiedzić jego mieszkanie — pozna, wprawdzie w miniaturze, zarysy egipskiej architektury, coś z domowego szyku Teb i Memfisu, kawałek nieznanego a ciekawego świata, coś kształcącego serce i wyobraźnią.
— Niechże smutki mego domu rozjaśni obecność Jony, którą cały świat podziwia!
Dała się uwieść jego zręcznym słówkom, dowcipowi i wymowie, któremi starał się ją olśnić, przeprowadzając rozmowę na dalekie tematy o kulturze Egiptu — usuwał przykre wrażenie wybuchu, który o mało nie porwał go za daleko poza granice koniecznej maski jego zamysłów — i przyrzekła odwiedzić go następnego wieczora. Egipcjanin odszedł z twarzą, na której promieniała świętokradzka radość.




ROZDZIAŁ IX.
Biedny żółw. Odmiana w losach Nidji.

Kiedy odgrzebano z pod stwardniałych potoków lawy piękne mieszkanie Ateńczyka, znaleziono w ogrodzie śród zamarłych trawników skorupę żółwia. Kto wie, jak dawno żył w tym ogrodzie. Napewno na kilka wieków przeżył poprzednie trzęsienie ziemi, które obróciło dawny dom w gruzy. Na ruinach powstał nowy dom Glauka. Trzeba było nowych wstrząśnień i aż wybuchu wulkanu, aby zagasić słabą iskrę tego długotrwałego istnienia.
Glauk polubił dziwnie to niesamowite stworzenie, które powolnem czołganiem się odbywało długie podróże w małym obrębie viridarium. Leżał teraz na trawie pod chroniącą go od skwaru zasłoną i mówił, zwracając się do powolnie ruszającego się zwierzęcia:
— Orzeł upuszcza kamień ze szponów, chcąc daremnie roztłuc twoją skorupę, a kruszy głowę poetce. Oto alegorja przeznaczeń losu! Jakże zazdroszczę ci, mój filozofie w skorupie. Obojętny jesteś na wszystko! Nie uczuwasz bólu oddalenia Jony. Nie zadajesz sobie pytania, dlaczego zamyka drzwi przed tym, który ją ubóstwia.
Miłosne marzenia Glauka przerwało wejście Nidji. Szła, odziana w nowe lekkie szaty, skraplając po drodze wodą z naczynia kwiecie, rozpoznawane przez nią po woni, lub przez dotknięcie łodyg, subtelnemi palcami. Nie deptała traw, utrzymując się tak na ścieżkach, jakby była doskonale widzącą.
— Nidjo, dziecię moje — ozwał się Glauk — już trzeci dzień żyjesz pod opieką moich bóstw domowych. Czy jesteś szczęśliwa?
— O tak, panie! — przybiegła doń radosna, jak motyl.
— Chcę cię prosić o jednę przysługę.
— Uczynię wszystko, panie, co rozkażesz.
— Bądź mi powiernicą w nieszczęściu!
— Czyliż Glauk może być nieszczęśliwym?
— Jest nim, bo kocha bez wzajemności.
— Ach, panie! — złożyła dłoń na sercu swojem. Rozumiem ból twój. Ale nie rozumiem tej, która odmawia ci szczęścia.
— Słyszałaś o Jonie z Neapolis.
— Tak. Wiem, że jest piękna i mądra.
— To bóstwo, Jono. Pragnę cię posłać do niej. Zalała się łzami.
— Nie płacz, dziecko. Jona jest łagodna, jak zefir. Będzie ci u niej dobrze. Co?.. jeszcze płaczesz! No, no, dziecko, nie będę cię przymuszał.
— Ależ już nie płaczę. Zrobię, co każesz.
— Jesteś dobrą dziewczyną! — rzekł, całując jej rękę.
„Pójdziesz do niej. Ale możesz powrócić tu każdej chwili, jeżeli sobie tego będziesz życzyła. Mój dom będzie ci zawsze chętnem schronieniem. Wreszcie... może kiedyś będzie domem Jony. Zamieszkasz przy nas na zawsze.
Lekkie drżenie przebiegło przez delikatne ciało niewolnicy. Nie odgadł tego. Mówił dalej:
— Pójdziesz do niej. Zaniesiesz jej w wazonie najpiękniejsze moje kwiaty. Weźmiesz lutnię, którą ci podarowałem. Wydobędziesz z niej dla jej ucha najsłodsze dźwięki. Wsłuchasz się, co mówi. Przenikniesz, czemu nagle zamknęła przedemną obojętnie drzwi. Będziesz jej malowała moją miłość. Lecz czyń to tak delikatnie, aby jej nie urazić. Niech się raczej domyśla, jak ją kocham. Bacz, czy westchnie przy dźwięku mego imienia. Broń mojej sprawy. Czy to potrafisz i zechcesz mi służyć?
— Potrafię i zechcę. Wszakże jestem twoją niewolnicą.
— Nie mów tego. Obdarzam cię wolnością. Jesteś wolną, Nidjo. Przebacz, żem rachował na twoję usługę.
— Ach, obraziłeś się! — wykrzyknęła boleśnie. Zbawco mój, obrońco, przebacz biednej niewidomej. I daj dowód, żeś mi przebaczył, nie cofając swoich rozkazów, którym będę całem sercem powolna.
— Masz wdzięczne serduszko, Nidjo! — rzekł wzruszony i okrył czoło jej pocałowaniami, nie odgadując, jaki płomień w niej zapala.
Udała wesołą.
— A więc wszystko dobrze. Przebaczyłeś. I nie będziesz już mówił o wolności! — prawda? Toć szczęściem dla mnie jest — być twoją niewolnicą. Ale... przyrzekłeś także, że mnie nie ustąpisz nikomu.
— Przyrzekłem!
Pobiegła zebrać kwiaty dla Jony. Ale odchodząc, szepnęła do siebie: „Zaznałam tu trzy dni nie wysłowionego szczęścia. To dosyć. Gdy uczynię dla twego szczęścia to, co trzeba — chętnie umrę!”




ROZDZIAŁ X.
Niewidoma posłanka Miłości.

— Wysłanniczka Glauka? Czego ona tu chce? Jona zmarszczyła gniewnie brwi.
— Jest niewidoma, Pani.
Ten wzgląd przeważył. Odpędzić kalekę — to nie godziło się z litościwem sercem Jony. Kazała niewolnicy wprowadzić Nidję. Ta wniosła wazon kwiatów. Przyklękła hołdowniczo.
— Piękne dziecię, nie zadawaj sobie trudu przechodzenia tej śliskiej posadzki — rzekła Jona. Możesz oddać te kwiaty niewolnicy.
Ślepa szła naprzód, kierując się głosem.
— Boska Jono! mam zlecenie złożenia tej ofiary tylko w twoje dostojne ręce.
Jona wzięła kwiaty i rzekła sucho:
— Podziękuj swemu panu... Możesz odejść.
— Nie mogę jeszcze, bo nie dopełniłam zlecenia.
Wyjęła list z poza tuniki i doręczyła Jonie. Nidja czuła, że ręce Jony drżały, gdy go brała. Czuły głos posłanki, jeżeli nie sam nakaz serca, przemógł chwilowe wahanie, dyktowane przez obrażoną dumę. Odesłała znakiem ręki niewolnice. Czytała cicho.
„Glaukus śle Jonie wyrazy, których usta nie śmiałyby wyrzec. Czy Jona jest słabą? Nie! Tak upewnia mnie jej służba i to mnie pociesza. Ale nie będąc słabą, wygnała mnie z przed oczu swoich od pięciu dni — i to mnie wprawia w rozpacz. Czy Glaukus, obraził Jonę? Niema pytania dziwniejszego nad to. Od pięciu dni musiało pięćkroć wejść słońce. Ja o tem nie wiem. Niebo nie miało dla mnie uśmiechu. Jak wyrażę na wosku potęgę twego uroku i boleść mego wygnania? Nie zataisz chyba przed sobą, że pieśni, którą śpiewałem ci podczas ostatniego widzenia naszego, towarzyszyło bicie twego współczującego serca. Więc skąd ta niełaska odrazu?!... Czyliż mnie kto spotwarzył? Uwierzyć w winę Glauka wobec Jony nie jest-że niemożliwością? W każdym razie, czyliż Minerwa potępić potrafi bez wysłuchania nawet najsroższego winowajcę?
„Boska Jono! Młodość moja i płomienność krwi ateńskiej rzucały mną po morzu obłędnych szałów. Lecz uniknąłem rozbicia, znalazłszy ciebie. Ślę kwiaty zbawczyni mojej przez dziewczę, którego nie odepchniesz, bo jest nieszczęśliwą, nie widząc nieba i ciebie, oraz cudzoziemką, jako my; a prochy jej ojców, jako i naszych, spoczywają pod niebem Grecji. Jest łagodną i uległą, Muzą w śpiewie i grze, Chlorydą w uprawie kwiatów. Pozwól jej przebyć nieco przy tobie i służyć ci, a pokochasz ją. Jeśli cię zawiedzie, odeślij ją.
„Jeszcze słówko, może zuchwałe, ale przebacz je dobroci instynktu. Wygnałaś zgraję pochlebców — to słuszne. Ale czemu pozwalasz, aby twojem powietrzem oddychał człowiek o złem oku? Dlaczego ponurość, pod którą drzemie nieraz złość, ma przewagę nad weselem, które nie mogło ukryć miłości? Czy nie zawinił tu podszept niesprawiedliwy — Arbacesa, skoro on jest szczęśliwszym odemnie. Bywaj zdrowa, bogini moja! Może wyznałem za wiele!“
Przy czytaniu tego listu jakby mgła spadła z oczu Jony. Zalana łzami ucałowała go i ukryła na łonie.
— Jak się zwiesz? Skąd jesteś? — spytała posłankę.
— Nidja. Z ziemi Olimpu, z Tessalji.
— Współziomko, będziesz przyjaciółką moją... Usiądź. Napiszę odpowiedź.
List Jony brzmiał:
„Jona życzy Glaukowi zdrowia. Przez parę dni czuła się nie mniej wygnanką, niż wygnany przez nią. Jeszcze cierpi, ale już przeto, że zgaduje swoją niesprawiedliwość. Prosi, abyś przybył do niej rankiem jutro, a odtąd nie bał się Egipcjanina, nie bał się nikogo. Powiadasz, żeś wyznał za wiele, pisząc długo. Lękam się, że w tych krótkich, naprędce skreślonych słowach, ja uczyniłam to samo.“
— Nidjo! — spytała Jona — czy pragniesz sama zanieść odpowiedź swemu panu?
— Tak, jeżeli ma go ucieszyć. Nie, jeżeli mieści w sobie choćby jedno słowo oziębłe; bo nie zniosłabym, gdyby cierpiał.
— Czyliż tak lubisz swego pana?
— Któż mógłby być dla Glauka nieczułym? Dał mi tę przyjaźń, której odmówiły mi losy i bogowie.
— Jakże wdzięczną umiesz być, Nidjo. Idź więc zaraz, a wracaj rychło. Nie mam siostry. Znajdziesz obok mego pokój, przeznaczony dla siostry.
— Nim odejdę, proszę jeszcze o jednę łaskę.
— Nie odmówię ci żadnej.
— Nie widzę; ale powaby świata poznaję dotknięciem. Pozwól mi przeprowadzić ręką po swojej twarzy.
Uczyniła to, nie oczekując nowego przyzwolenia.
— Wiem teraz, że jesteś piękna, jak bóstwo. Bowiem masz te same rysy, jakie wyczułam dotykając w Neapolis marmuru paryjskiego, wyobrażającego twarz Psyche. Już cię nie zapomnę.
Wskazała trafnem porównaniem posąg, którego szczątki przekazane nam przez wieki i zachowane w Muzeum Bertoniego, stanowią najcudowniejszy zabytek starożytnego snycerstwa, pozostawiając daleko za sobą nawet piękność Wenery florenskiej, niby w zestawieniu z nią ziemską i lichą.
Po odejściu Nidji Jona pogrążyła się w rozkosznem marzeniu. Wzdrygnęła się, że mogła zawierzyć oskarżeniom Arbacesa. Zwiódł ją, czy sam się omylił? To było dla niej tajemnicą. Pragnęła ją przeniknąć. Zamierzyła to uczynić podczas przyrzeczonych na dziś odwiedzin, gdyż, słowa swego niezwykła była łamać. Nie widziała jeszcze powodu do potępienia opiekuna, który dotąd był dla niej szanownym, teraz tylko zagadkowym. Tembardziej drażnił ciekawość. Wyszła i skierowała się ku ponuremu mieszkaniu Arbacesa.




ROZDZIAŁ XI.
Jona wpadła w sidła. Myszka usiłuje je przegryźć.

— O posłanniczko, świetniejsza od bogini tęczy, Irys! — sławił w zapale Nidję Glauk, odczytując list po sto razy. Ale jak zdołam przeżyć do jutra?
Kazał jej wielekroć opowiadać szczegóły wrażeń bytności u Jony, zapominając o tem, że niewidoma pobrała je skąpo, — radując się jej opowieścią i nie wiedząc, jak rani jej serce swoją miłością dla innej. Przed wieczorem odesłał ją z nowym listem i wiązanką przepysznych róż do Jony, a sam — ulegając wesołemu nastrojowi — zgodził się na propozycję przechadzki w cieniu świętych gajów i portyków z Klaudjuszem i Lepidusem, którzy przyszli wyrwać z samotności zdziwaczałego ostatnio przyjaciela. Śmiejąc się pobiegli przez ludne i oświetlone ulice.
Tymczasem Nidja, nie zastawszy Jony, z przerażeniem dowiedziała się od służby, iż pani poszła do Egipcjanina.
— Poszła tam pierwszy raz — zapewniała ją niewolnica. Biedna! nie wie nic o słuchach, które chodzą na temat biesiad Arbacesa. Rozmowy westibulu nie dochodzą do perystylu!
Nidja postanowiła ją ratować, ponieważ kochała Glauka więcej, niż siebie. Powróciła doń, a nie zastawszy go w domu, z jękiem padła na krzesło. Trzeba było działać spiesznie, aby wyrwać Jonę z niebezpieczeństwa, którego nie podejrzywała. Przywołała niewolnika.
— Czy Jona nie ma jakiego krewnego w Pompei?
— Owszem, brata Apaecidesa, kapłana Izydy.
Słyszała już to imię i doznała zgrozy tem większej. Była teraz pewna, że Arbaces w bracie i siostrze upatrzył jednako swoje ofiary.
— Brat pojmie. Idę do niego! — rzekła do siebie Wzięła kij, który stanowił jej oporę w wędrówkach po ulicach, których każdy zakręt dokładnie znała pamięcią niewidomej, i pośpieszyła do świątyni Izydy. Miała tym razem nadto przewodnika w niewolniku, któremu Glaukus nakazał stałą opiekę nad nią poza domem. Grubas, któremu o tej porze spać się chciało, poszedł za nią niechętnie.
— Ależ tu nikogo o tak później godzinie niema! — rzekł rozglądając się w świątyni.
— Wołaj! Dniem i nocą jeden z kapłanów czuwa u ołtarzy Izydy.
— W istocie! Jest ktoś w białej odzieży za posągiem.
— Kto mnie woła? — zapytał słaby głos na okrzyk niewolnika.
— Osoba, która przyszła objawić wyrocznie jednemu z waszego zgromadzenia, Apaecidesowi — rzekła Nidja.
— Jestem nim! — zbliżył się do niej.
— Chociaż poznaję twój głos, przysięgnij, że jesteś Apaecides.
— Przysięgam na bogów, na tę wzniesioną prawicę i na księżyc. Ale skąd znasz mnie, gdy jam ciebie nigdy nie widział?
— Słyszałeś głos mój, śpiewający na biesiadach śmierci u Arbaceesa. Wszak znasz je?
— O, znam!... Z czem przyszłaś do mnie?
— Zapytać, czy zezwoliłbyś, aby siostra twoja była biesiadniczką Arbacesa?
— Jak śmiesz stawiać mi tak niegodne pytanie!
— Bowiem jest nią w tej chwili.
Skoczył ku niej blady i drżący:
— Był-że by tak zuchwały?! Dziewczyno, jeżeli skłamałaś, rozerwę cię na sztuki.
— Rzekłam prawdę. Jest tam po raz pierwszy. Dopełniłam swojej powinności. Teraz ty pełnij swoją.
— O, Nemezys! Kara twoja jest zasłużoną! — porwał się za głowę.
Ochłonął... Narzucił wielki płaszcz, który ukrył jego świętą odzież. Idąc przez osamotnione ulice w towarzystwie milczącej swojej towarzyszki, zgrzytał zębami i mruczał:
— Jeżeli bogów niema, to zawsze-ć jest bogini: Zemsta!




ROZDZIAŁ XII.
Egipcjanin rozmawia ze sobą samym. Jona w domu Arbacesa. Pierwszy znak wściekłości strasznego nieprzyjaciela.

Cofnijmy się o kilka godzin wstecz. O świcie tego dnia, który Glauk oznaczył białym kamieniem, Egipcjanin po nocy bezsennej siedział samotny na szczycie wieży swego domu, mającej kształt piramidy. Gwiazdy gasły. Wiszący nad szczytem Wezuwjusza gęsty obłok czerniał ponuro, chociaż na całym horyzoncie ustępowały cienie nocy. Egipcjanin upuścił zwinięty rękopis, w którym zawarł tajemnicze znaki swoich obrachowań.
— Gwiazdy ostrzegają mnie o jakiemś wielkiem niebezpieczeństwie — mówił do siebie. Wróżą mi los Pyrrusa, zbierającego z wygranych wojen bezużyteczne laury, zabitego w końcu, wzorem psa, przez dachówkę rzuconą rękoma starej kobiety. Gwiazdy powiedziały mi: Strzeż się zgonu Epiroty. Kamień rzucony z góry, przyniesie ci klątwę śmierci. Jednak godziny losu jeszcze wyrachować nie mogłem. Mniejsza o to! Ponieważ piasek klepsydry mojej ma się wyczerpać, niechaj ostatnie ziarnko jaśnieje mi rozkoszą. Zresztą gwiazdy rzekły mi jeszcze, że, jeżeli w godzinie okrutnego niebezpieczeństwa ominie mnie cień ponurego Orkusa, przyszłość moja będzie niewypowiedzianie świetną. Nie drżę... Jest to rękojmia wybawienia...
Wzrok Egipcjanina, poprzez kryjące go krzewy, ścigał rozłożony u stóp wieży krajobraz — maszty galer w przycichłym porcie, latarnie u kolumn świątyń i portyków opustoszałego Forum, ulice uśpionego miasta, wyglądającego w tej chwili, jak „miasto umarłych”, a mającego niebawem stać się niem istotnie równie, jak położone na wybrzeżu dalej Herkulanum — dwie „ukochane córy oceanu”. Odwrócił oczy od miasta i morza i skierował je na winnice i na bogate łąki Kampanji, na wille i wsie żyznych zboczy Wezuwjusza, na którym mieszkańcy osiedlali się chętnie, w upartej wierze w zamarcie wulkanu nazawsze... Tylko z jednej strony spuszczając się ku dolinie pochyłość nieżyzna — droga dawnych potoków lawy — posępna, pełna skał, utworzonych z popiołu, i jaskiń, wysłanych mchem, tłomaczyła, czemu poeci rzymscy wiązali z tą górą przyniesione z Grecji, posępne myty o bramie piekieł, o ukrytych tu pod ziemią przeklętych strumieniach Styksu i Acherontu i t. p. Sokole oko Arbacesa ujrzało poruszającą się w tej stronie na bagnisku postać kobiecą, zginającą się przy zbieraniu dzikich płodów.
— A! ta stara czarownica czuwa po nocach, jak ja. Jeżeli wróży mi dzisiaj śmierć — niechże powiem sobie przed zgonem, Jona jest moja!
Charakter Arbacesa stanowił dziwną mieszaninę żywiołów. Uczony i rozpustnik, nietowarzyski w rozkoszach, jak i w nauce, dopuszczał do swoich uciech tylko niewolnice i ofiary swej chuci — posiadał liczny harem. Ala namiętność jego zmieniła się w zimny nałóg i nasycenie nie dawało mu zmysłowego szczęścia. Przesyt zmysłów jawił się śród wymysłów rozkoszy. Nie zadowolniła go i mądrość nauki. Wyobraźnia lubowała się w fantastycznych i ciemnych badaniach. Odrzucił ze wzgardą przesądy gminu; ale tworzył sobie własne. Rozum trafnie mu powiadał, że odkrywca praw natury może zaprzędz je do służenia sobie; ale pycha rozumu — co było zresztą cechą epoki — przekraczała granice tej możliwości. Wierzył w to, że mędrzec czytać może tajemnice przeznaczeń w gwiazdach i przełamywać zaklęciami nawet prawa przyrody, zdobywszy jej sekrety. Tak od astronomji i chemji przeszedł na manowce astrologii i alchemji. Na duszę filozofa powiał dech wschodnich zabobonów Zoroastra. Stał się magiem i czarnoksiężnikiem. Zresztą cześć Izydy wiązała się zawsze z magją theurgiczną i nekromancją. Straszny i głęboki Arbaces celował w czarnoksięskiej umiejętności i pozostawił o sobie pamięć wiekom pod mianem „Hermesa, Pana o płomienistym pasie”.

Jego dziwna wytrwałość i cierpliwość w dobijaniu się zwycięstwa nad Joną, którą staranie kształcił i oświecał, czerpała źródło właśnie w przesycie
Pokój w pompejskim domu.
Uczta upajała zmysły.
Hymn podczas uczty.
W świątyni.
zmysłów. Na schyłku dni, odkrywszy, że. lubieżność nie daje pełni szczęścia, chciał pokochać — chciał nadto być kochanym i gonił za miłością, która uciekała przed nim przez całe życie, trawione w uciechach zmysłowych i mękach myśli. Nagle spostrzegł, że młodość upędza się za młodością, jak heliotrop za słońcem — że Jona lgnie do Glauka — doznał ukłucia kolca zazdrości. Zawiść zażegła iskrę namiętności, która już nie potrafiła roztropnie ważyć i czekać. Jeszcze myślał o duszy i sercu Jony, ale już postanowił zdobyć przedewszystkiem ciało — stworzyć rzecz niecofnioną. Gwiazdy groziły mu śmiercią. Śpieszył tedy wypełnić stale marzenie — przed zgonom nazwać się małżonkiem Jony.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wysoki etjopski niewolnik uśmiechnął się, otwierając Jonie i dając znak, aby poszła dalej. Szła trwożna, podobnie, jak brat, zaniepokojona złowieszczemi twarzami tebańskich potworów u wnijścia. W środku sali spotkał ją Arbaces w ceremonialnej szacie, okryty drogiemi kamieniami, na którą rzucały łagodne matowe światło lampy, umieszczone u sufitu z kości słoniowej.
— Piękna Jono! to twój oddech napełnił tę salę wonnością — rzekł.
— Nauczyłeś mnie gardzić pochlebstwami — odparła. Czy chcesz zepsuć swoją naukę?
Zmieszał się. Zmienił temat rozmowy. Oprowadził ją po wszystkich komnatach swego domu. Jakkolwiek przywykła do wytworności miast Kampanji, Jona była uderzona tem nagromadzeniem skarbów i arcydzieł sztuki. Były tu posągi, przewiezione z Grecji. Kosztowne drzewo lśniło od złotych ozdób. Owdzie przechodzili między rzędami niewolników, którzy, przyklękając, ofiarowywali jej naramienniki, klejnoty, łańcuchy. Odrzucała je z uprzejmym uśmiechem:
— Miejsce tych bogactw jest śród twego bogactwa, które przechodzi wszelki podziw!
— A jednak z wszystkich chciałbym uczynić koronę dla twego jasnego czoła.
Przebiegły chciał ją podbić tak skarbami, jak wymową.
Nagle klasnął w ręce. A z pod posadzki, niby dziełem czarów, wyrosła biesiada. Jona zasiadła na tronie. Do stołu usługiwały dzieci ze skrzydłami Kupidynów. Arbaces siedział u jej stóp. Za draperjami dźwięczała słodka muzyka.
Po uczcie gospodarz przemówił:
Uczennico moja! czyli, żyjąc w tym niepewnym świecie wydarzeń, nie zapragnęłaś nigdy rozedrzeć tajemniczej zasłony czasu i przeczytać twój los przyszły?
— Jest-że to w mocy człowieka. A jeśli jest — rzekła cicho — szczęścia można cierpliwie doczekać, wiedza o nieszczęściu zatruje szczęśliwą teraźniejszość.
— A gdybym cię mógł przekonać, że dostąpiłem tej umiejętności. Gdybym nadto upewnił cię, że wyczytałem już losy twoje w gwiazdach i wiem, że są słodkie i piękne nad wyraz, że Parki splatają twą przyszłość w girlandy róż, czyż nie pragnęłabyś nacieszyć serca zawczasu widokiem przyszłego szczęścia?
W jej sercu drgnął dźwięk — jedno imię: Glaukus. Chciała zyskać pewność, że los jej nie omyli. Rzekła:
— Tak, pragnę!
— A więc ukażę ci cienie, grające twoją przyszłość.
Poprowadził ją śród kolumn i wonnych wodotrysków. Szerokiemi schodami z marmuru zeszli do ogrodu. Księżyc pieścił promieniami już uśpione kwiaty i milczące posągi. W końcu jednej z alei wznosiła się mała kaplica Izydy.
— Dokąd mnie wiedziesz? — spytała.
— Wejdź!
Znaleźli się w półkolu wąskiej sali, przedzielonej czarną zasłoną. Arbaces podniósł ją, a gdy przeszli na drugą stronę, ogarnęła ich ciemność.
— Nie lękaj się. Zaraz ukaże się światło.
Jeszcze mówił, a już łagodny blask napełniać jął przestrzeń. Z mroku wyłaniały się stopniowo obrazy, które olśniewały oczy Jony. Mieniły się szybko na podjum, jakoby czarami, czy mocą niepojętej maszynerji.
Jona widziała izbę ze ścianami z barwnych draperyj — w środku ołtarz, trójnóg z kadzidłem — wysoką kolumnę granitową — głowę z czarnego marmuru, w której poznała rysy wielkiej bogini Egipskiej. Zasłona środkowa za ołtarzem rozchyliła się — wgłębi ukazał się uroczy ogród, którego miniaturowe drzewa, klomby kwiatów, strumienie migotały wszystkiemi kolorami tęczy. Przez wiejski ogród przesunął się cień kobiety. Jona miała wrażenie, że widzi własną postać — tak strój, postawa i rysy przemykającego cienia łudziły podobieństwem.
Krajobraz zamglił się, znikł — natomiast uniosła się boczna draperja — jawiła się oczom pałacowa sala — w pośrodku tron, otoczony strażą niewolników. Cień Jony siedział na tronie. U podnóża klęczał cień mężczyzny i podawał jej koronę.
Serce Neapolitanki biło gwałtownie.
— Czy chcesz, aby cień dał się poznać? — zapytał Arbaces.
— Ach, tak!
Cień mężczyzny odrzucił płaszcz. Jona wydała okrzyk zdumienia i zgrozy. Widmo miało twarz Arbacesa.
Czarna zasłona skryła fantasmagorię. A u stóp Jony klęczał prawdziwy Arbaces:
— Jono! — wołał głosem namiętnym — oto poznałaś własną i moją tajemnicę. Ubóstwiam cię od lat wielu. Wychowywałem ciebie dla miłości naszej. Bądź pokorna losowi, który wyznaczył mi ciebie na małżonkę. Będziesz moją królową. Przepych, potęga, zbytek będą twemi niewolnikami, krańce ziemi dostarczą ci na rozkaz mój wszelkich rozkoszy, o których zamarzysz.
Widział, że pobladła, że cofa się wzruszona i gniewna — pełzał u jej stóp, błagając:
— Jono! Jono! nie odrzucaj mojej miłości! To jest los twój!
Ledwie zdobyła się w oszołomieniu na tyle mocy, aby ze wzburzonej piersi wyrzucić okrzyk:
— Ależ ja nie chcę tego losu. Kocham innego.
Jakby smagnięty tą odpowiedzią, porwał się z posadzki i gwałtownie szarpnął jej tunikę. Wypadły tabliczki — list Glaukusa. Przebiegł go szybko płomiennemu oczyma.
— Tym innym jest Glaukus... tak?
— Tak! — odparła mocno, odzyskując zwykłą dumę. A dlatego odchodzę.
Stanął jej wpoprzek.
— Szanowałam cię dotąd, jako opiekuna. Nie każ mi gardzić tobą, gdy co najwyżej mogłabym cię żałować. Puść mnie — i zapomnijmy o sobie wzajem.
— Idziesz rzucić się jemu w objęcia?
— Choćby tak... to rzecz moja!
— A zatem wiedz — ryknął — że wolę cię ujrzeć w grobie, niż w jego uścisku. Mniemasz, że Arbaces pozwoli, aby nędzny Grek triumfował nad nim. Czyż wypielęgnowałem owoc, aby oddać innemu? Nierozsądna, należysz do mnie! Korzystam z praw moich do ciebie!
Runął na nią, objął ją gwałtownie. Wydarła mu się ogromnym wysiłkiem i znużona upadła u podnóża kolumny, na której wspierała się głowa Izydy. Już ponownie rzucał się na swoją zdobycz, gdy nagle uczuł straszliwą rękę na swojem ramieniu. Odwrócił się — ujrzał krwią nabiegłe oczy Glauka i tuż obok bladą a groźną twarz Apaecidesa. Ten ostatni pośpieszył przedewszystkiem z pomocą omdlałej siostrze — podniósł ją i złożył na sofie.
A Glaukus wstąpił już w zaciekły ręczny bój z Arbacesem, który powitał go straszliwą klątwą: „Jaka furja przywiodła cię tutaj? Giń!”
— Idź do piekła, bezbożniku! — odkrzyknął Glauk.
Szamotali się teraz — obaj obdarzeni niezwyczajną siłą, obaj miotani wściekłością. Ręce ich wzajem szukały gardła przeciwnika. Oczy rzucały płomienie, prężyły się mięśnie, wzdęły muskuły, przez ściśnione zęby biegły mściwe pomruki. Tarzali się po ziemi w uścisku. To jeden, to drugi był górą. Przez chwilę obaj utracili dech w walce. Rozwarła się więź z ramion i pięści. Glaukus odskoczył. Arbaces stanął pod kolumną. Tamten gotował się do nowego skoku Arbaces, osłabły już w walce, zdawało się, na ten raz ulegnie naporowi młodszego zapaśnika. Umknął się i naraz, ściskając kolumnę, zawołał.
— Bogini moja! uderz bronią swoją świętokradzcę, który znieważa sługę twego i kapłana!
I w uścisku Arbacesa kamienne oczy czarnej marmurowej głowy Izydy zdały się ożywiać, zamieniły się w ogniste kule i przenikliwie spojrzały na Glau kusa. Grek, niewyzwolony z zabobonności dziedzicznej, pobladł i padł na kolana. Arbaces triumfował, powalił klęczącego, przycisnął kolanem, wzniósł pięść nad bezsilnym.
— Umieraj niędzniku! Bogini żąda ofiary!
Byłby go zmiażdżył zręcznym ciosem, wymierzonym w skroń. Ale Apaecides — świadomy tajemnicy rzekomego cudu, maszynerji posągu, nie podzielający przeto trwogi przesądnej towarzysza — przyskoczył w porę, oderwał wielkiego kapłana od ofiary i wyciągał miecz, którym zmuszony był się posłużyć w niebezpiecznej walce z przemagającym przeciwnikiem. Nie władał przecie dobrze bronią. Pośliznął się na marmurowej posadzce. Z jego słabowitej ręki Arbaces z łatwością wydarł miecz. Podniósł go z okrzykiem triumfu. Kopnięciem nogi odtrącił Apaecidesa. Stanął nad leżącym jeszcze w niemocy Glaukusem, niby nad pokonanym gladiatorem. Ten bez wzdrygnięcia oczekiwał swego losu. Chwila jeszcze — a miecz wrazi się w serce Ateńczyka ciosem śmiertelnym. Jona krzyknęła. Oczy jej zaszły mgłą. Miecz opadał zimno, mierząc w swój cel.
Nagle...
Ziemia zatrzęsła się z potężnym hukiem. Obudził się duch straszliwszy od zajadłości ludzkiej. Pogrążył w nicości zamiary chytre i pyszne człowieka, ufnego w swoją moc czarnoksięską. Runął posąg bogini, ołtarz, trójnóg, marmurowa kolumna. Ta ostatnia przytłoczyła Arbacesa, któremu w zgrozie, czy w upadku, miecz wyślizgnął się z ręku. Huki podziemne i trzęsienia gruntu powtórzyły się kilka razy. Potem wszystko umilkło. Na posadzce leżał broczący krwią Egipcjanin, nie dając znaku życia.
Glaukus pomógł powstać Apaecidesowi, wzruszony ścisnął dłoń Jony i rzekł:
— Uczcijmy błogie wstrząśnienie i przedziwną opatrzność bogów!
Jona słaniała się na nogach. Giaukus wziął ją na ręce. I we troje opuścili bezecne miejsce, w którem groziło im nieszczęście, odwrócone grozą innego nieszczęścia, jeszcze niewypowiedzianego w pełni, jeszcze niezrozumiałego dla nich. Wychodzili radośni — ocaleni cudem — zajęci sobą po doznanych wzruszeniach.
A dokoła nich w ogrodzie i na ulicach tłoczyli się mieszkańcy, którzy wybiegli z domów. Co się stało?!... Po szesnastu latach zdradliwa ta ziemia odzywała się groźnym głosem ponownie... Szczęściem, huk przeminął; ziemia trwała znowu w swoich posadach.
Na trawniku w cieniu aloesów znaleźli młodą niewidomą, zalaną gorzkiemi łzami.
— Opłakałam już was i całe miasto — rzekła naiwnie.




ROZDZIAŁ XIII.
Pierwsze chwile nowej ery. Forum Pompejanów.

Nazajutrz już o wczesnej godzinie tłumy pracujących i próżniaków zapełniły Forum. Pompejanie, jak mieszkańcy dzisiejszego Paryża, lubili spędzać życie na ulicy, i gmachy publiczne stanowiły ich prawdziwe mieszkanie. Ale dziś panowało ożywienie większe, niż zwykle, gdyż udzielano sobie uwag na temat wczorajszego trzęsienia ziemi i opowiadano przeżyte wrażenia. Wekslarze, kupcy i żeglarze gromadzili się przy sklepach. Urzędnicy sądowi, adwokaci, patroni i klienci w długich togach zbiegali się, cisnęli się pod doryckiemi kolumnadami gmachu sprawiedliwości. U portyków świątyni Jowisza rozstępowały się tłumy, przepuszczając senatorów. Obstępowano posągi Kaliguli i Cycerona i wodotryski, spacerowano pod łukiem triumfalnym, tłoczono się przed Panteonem. Owdzie pracowały młoty rzemieślników przy budowli, która nie doczekała się wykończenia. Gdzieindziej rozlegały się okrzyki przekupniów, lub piski żebrzących.
Jakiś człowiek lat pięćdziesięciu, z głową łysą, w kapturze opuszczonym na kark i w brunatnej odzieży, z kałamarzem, stylem i tabliczkami, wiszącemi u pasa, stał na stopniach świątyni Jowisza. Ręce skrzyżował na piersiach. W jego ustach i oku można było wyczytać wyraz gorzki, chmurny, niemal wzgardliwy i wyzywający wobec procesji pobożnych.
— Co to za cynik? — spytał ktoś baczny.
— To Olint, ponoć Nazarejczyk — odparł sąsiad.
— Straszna to sekta — wmieszał się trzeci. Słychać, że zwolennicy jej gromadzą się na nocne obrzędy, poczynane zwykle od mordowania noworodków.
— Nędznicy! wyznają także wspólność majątków — zatrząsł się z gniewem jubiler.
— Złorzeczą ozdobom, wyobrażającym węża, ulubionym w naszej Pompei — rzekł rzemieślnik.
— Srożą się przeciw posągom naszych bóstw i gotowi byliby je skruszyć! To ateiści! — zauważył rzeźbiarz.
— Jestem pewny, że ten człowiek natrząsa się teraz z nas i miota złorzeczenia — ozwał się pierwszy z grupy, handlarz-fizjonomista. Nie darmo ziemia trzęsła się tej nocy. Chce ona zrzucić ze swego łona tego ateusza.
— Toć że oni spalili za Nerona Rzym! — rzucił ktoś gniewnie.
Olint zauważył wreszcie, że jest przedmiotem uwagi szepcącej grupy, rzucającej nań nieżyczliwe spojrzenia.
— Ślepi bałwochwalcy! — rzekł głośno. Czyż wstrząśnienie nie ostrzegło was o bliskim dniu Sądu ostatecznego? Jakże mi żal waszych dusz!
Owinął się w płaszcz i odszedł. Ścigały go niechętne oczy, jako nieprzyjaciela rodu ludzkiego. „Co on mówił o jakimś Sądzie ostatecznym?“ — wzruszano ramionami.
Olint spotkał nieopodal Apaecidesa. Ze szlachetnej twarzy młodzieńca, na której wyrył się smutek głęboki, czytał jego tragedję. Nie wierzył, aby mógł on iść w ślady rozpustnego Arbacesa. Zbliżył się doń i rzekł łagodnie.
— Niech pokój ci towarzyszył.
— Pokój! Gdzież go szukać?
— W przymierzu Boga Prawdy z czystem sumieniem człowieka.
— Słuchaj! — nagle zdecydował się Apaecides. Chcę pomówić z tobą. Ale... nie tu. Zbyt wiele oczu śledzi tu nas. Zbyt wiele uszu zaciekawia się rozmową kapłana Izydy z... Nazarejczykiem. Przyjdź za godzinę na ścieżkę nad rzeką — tam, gdzie już raz rozmawialiśmy ze sobą...
— Przyjdę.
Rozeszli się. Apaecides zauważył, jak życzliwie przeprowadzali oczyma ludzie ubogiego stanu oddalającego się w zadumaniu Nazarejczyka.




ROZDZIAŁ XIV.
Na morzu Kampanji.

Łódź, wioząca Jonę, Glauka i Nidję, pruła fale zatoki. Używali porannego spaceru. Glaukus sprężystemu ramionami mocno odrzucał wiosła. Poglądał rozkochanym i wesołym wzrokiem na Jonę. Wszystkie chmury nieporozumień między nimi pierzchły bez śladu. Jona czule obejmowała Nidję. Zawdzięczała jej swoje ocalenie. Toć niewidoma w drodze do Arbacesa rozpoznała Glauka i wprowadziła go w porę wraz z Apaecidesem przez tajne drzwi. Jej pamięć zachowała przedziwnie kierunek zawiłych dróg, wiodących przez ogród do kaplicy Izydy, gdzie odbywały się bezecne biesiady.
— Jakże uniknęłaś sama niebezpieczeństwa, piękne dziecię? — spytała po cichu Jona.
Nidja zapłonęła rumieńcem.
— Jestem dzieckiem i niewolnicą. Wzgardzeni są bezpieczni. Grałam i śpiewałam u Arbacesa. Widziałam tam brata pani. Ale on nie pamiętał drogi. Był tam tylko raz... i oszołomiony.
Na wspomnienie brata Jona posmętniała. Wczoraj pożegnał ją tak raptownie. Czuła, że gryzie go tajna zgryzota.
— Patrz, jak spokojnie wiszą te obłoki na niebie — ozwał się Glauk, pragnąc rozpędzić chmurkę na czole Jony. Jaka pogoda panuje w naturze. Trudno uwierzyć, że ziemia trzęsła się nocy dzisiejszej pod naszemi nogami.
— Dziw! Ja tego nie czułam wcale. Byłam poprostu nie przytomna! — rzekła Jona.
— A jednak wstrząs był silniejszy, niż przed szesnastu laty. Tak mówią starzy rybacy, zamieszkujący w dolinie Wezuwjusza. Zdaje się, że w królestwie Plutona odbywają się jakieś przemiany. Srożą się ogniste duchy podziemne. A ty, Nidjo, czy odczułaś trzęsienie ziemi w tem miejscu, gdzieśmy cię znaleźli?
— Tak. Ziemia gwałtownie zafalowała. Sądziłam, że to Arbaces w złości na was czarami wstrząsnął całe miasto. Jest wielkim nekromantą — mógł dać rozkaz umarłym.
— Jesteś przesądna, Nidjo. Wierzysz w czary. Zadrżałaś nawet w tej chwili. Zaniepokoiłaś Jonę. Weź lirę i zaśpiewaj nam coś wesołego.
Nidja uderzyła w struny i zanuciła, lecz pieśń jej była melancholijna. Niewidoma odczuwała, że Glaukus śledzi najlżejszą chmurkę na twarzy ukochanej i serce jej mimowoli ściskało się zazdrością.
— Śpiew twój jest dziś smutny — rzekł Glaukus.
— Śpiewam to, czego mnie nauczono.
— Twój nauczyciel widać byt nieszczęśliwym w miłości. Daj lirę. Jono, weź wiosła. Ja wam zaśpiewam pleśń o radości Erosa.
Popłynęły z wiatrem morskim tony triumfalnej pieśni, potężnie wyrywając się z młodzieńczej piersi.
Jena była oczarowana. Nidja tłumiła łzy. Naraz pleśń się urwała.
— Jono! — rzekł Glaukus — spójrz no tam. Od kilku dni nad Wezuwjuszem stoi ten nieruchomy obłok. Czy nieprawda, że ma kształt olbrzyma Tytana, wyciągającego groźnie rękę ku miastu. Jakie złowrogie kolory przyjmuje ta ręka.
Jona drgnęła:
— Czyżby ta góra miała jaką styczność z trzęsieniem ziemi tej nocy? Powiadają przecie, że w epoce, o której ledwo pomną odległe padania, ta góra wyrzucała ogień, jak teraz Etna. Czyżby w łonie jej kryły się jeszcze niewygasłe płomienie?
— Może! — odrzekł Glauk w zamyśleniu.
— Nie wierzysz w czary, a ja słyszałam, że na tej górze mieszka czarownica — cicho wtrąciła Nidja. Może ten obłok, którego nie widzę, jest czartem, spiskującym z nią na naszą zgubę...
I wszyscy troje zamilkli, opanowani złem przeczuciem i lękiem.




ROZDZIAŁ XV.
Zgromadzenie religijne.

Nazarejczyk Olint i młody kapłan Izydy spotkali się w umówionem miejscu na ścieżce ponad Sarnem, gdzie w porze wieczornej odbywali spacer nie i bawiły się wrzaskliwie dzieci; lecz o skwarnej godzinie południa, w danej chwili, ledwo zrzadka pojawiały się pary filozofujących poetów, lub postaci miłośników samotności. Siedli na ławie.
— Apaecidesie! — rzekł Olint — czyż nie przewidziałem, że bogini Izyda nie da ci szukanego ukojenia?
— Ach! masz słuszność — odparł tamten. Widzisz przed sobą człowieka, którego duszę przegryzł czerw niewiary. Znalazłem się na krańcu rozpaczy. Od dzieciństwa marzyłem o świętości, o cnocie. Uwiedziony przez człowieka, w którego wysoką mądrość i czystość wierzyłem, przybrałem białe kapłańskie szaty. I oto, ubiegając się za prawdą, zostałem sługą fałszu. Zasłona zdarta — ujrzałem twarz oszusta, krzywoprzysięstwo miast cnoty, zbrodniarza na miejscu półboga! Niedawno jeszcze nie chciałem cię słuchać. Teraz proszę — objaw mi swoją wiarę i zatrzymaj nad przepaścią... jeżeli masz władzę po temu!
Wówczas Nazarejczyk cichym głosem, brzmiącym, jak muzyka najsłodsza, jął opowiadać zgnębionemu i rozczarowanemu tajemnice wiary chrześciańskiej. Tłomaczył mu wymownie, że do dni nowej ery tron bóstwa zajmowali bogowie źli, groźni, okrutni, silni, pociągający ludzi dreszczem przestrachu, ale oto stał się cud — nastała prawdziwie nowa era — gdy na tron Boski miłość dźwignęła Dobroć, Łagodność, Cierpienie, samą Miłość, pociągającą ku sobie ludzi miłością! Czyliż nie było to cudem, że ukrzyżowany mógł stać się Bogiem, że Bóg pozwolił się ukrzyżować, że poświęcenie za ludzkość stało się berłem boskości, że odtąd wszystkie berła bogów strachu upadły, a miejsce tych złudnych wizyj chorej wyobraźni, korzącej się tylko przed Siłą, zajął jedyny Bóg Prawdziwy — Ideał Miłości. A ten Bóg, zmartwychwstający po mękach krzyża, zniósł również najokrutniejszą trwogę, jaka ciąży nad człowiekiem — trwogę śmierci zapowiedzią wiecznego życia i szczęśliwości w niebie. A ci, co weń uwierzyli głęboko, zbrzydzili sobie płaskość dóbr żywota i zwierzęcy egoizm, tkwiący w przywiązaniu do złud ziemi, przełożywszy doskonalenie ducha, dla przyjęcia udziału w nieśmiertelności niebieskiej swego Boga — Zbawiciela! Jest on łaskaw i na grześników, bo skruszonych szczerze darzy nadzieją i przebaczeniem, wylawszy krew swoją za nich...
Apaecides słuchał, jak oczarowany. Rozwarły się przed jego oczyma nowe widoki. Łzy ciche rosiły jego twarz, gdy Nazarejczyk opowiadał mu o mękach Pana na Golgocie. Potem przed zachwyconym rozwiązała się zagadka grobu — ustąpił mrok śmierci — zaświeciło niebo nadziei — jakoby rozwarło się przed oczyma duszy: ujrzał i usłyszał chóry aniołów...
Gdy wreszcie Olint zaproponował mu, aby udał się z nim na tajemniczą schadzkę wiernych, ściskając mu dłoń serdecznie ze słowami: „Ty nie wiesz, jaki jest triumf u nas, jaka radość, gdy do owczarni wraca zbłąkana owieczka!” — Apaecides porwał się z miejsca, owinął się płaszczem i rzekł:
— Idziemy!
Wsiedli do łodzi, którą okrywał namiot z płótna. Przez szpary jego ujrzał Apaecides łódź drugą, która mijała ich, a na niej szczęśliwe twarze kochanków — siostry swojej i Glauka. Grek śpiewał pieśń miłosną. Apaecides westchnął. Towarzysz ścisnął mu dłoń i rzekł:
— Oni znają miłość, która przekwita, my tę, która się nie kończy nawet ze śmiercią. Oni żeglują ku burzom namiętności, my niebawem będziemy w przystani wiecznego pokoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wylądowali gdzieś na przedmieściu. Przeszli labirynt wąskich uliczek, gdzie znajdowały się pospolite domki ubóstwa. Przewodnik Apaecidesa zapukał trzykroć do drzwi jednego ze schludnych domków. Wpuścił ich milczący starzec. Znaleźli się w pustem atrium, Olint zapukał znów potrzykroć w drzwi boczne i rzekł:
— Pokój z wami!
— Z kim? — spytał głos odwewnątrz.
— Z wiernymi! — odparł Olint.
Było to oczywiście hasło. Zostali wpuszczeni do obszernej izby, gdzie za stołem siedziało kilkanaście osób. Ich usta poruszały się modlitewnie. Apaecides przystąpił do stołu, ucałował krucyfiks i rzekł:
— Bracia! nie dziwcie się, że między nami jest kapłan Izydy. Przebywał wpośród ślepych. Ale wstąpił weń duch, iż zapragnął widzieć, słyszeć i rozumieć.
— Niech to uczyni! — rzekł człowiek siwobrody, jak można było sądzić, starszy zgromadzenia.
— Niech to uczyni! — powtórzył człowiek w sile wieku, o ciemnej cerze i rysach Syryjczyka, zamłodu zbrodniarz, dziś pełen smętnej powagi w głosie i schylonej postaci.
— Niech to uczyni! — powtórzył blady młodzieniec, a z kolei sąsiad jego, starzec, w którym Apaecides ze zdumieniem poznał niewolnika bogacza Djomeda. Przywtórzyli mu inni, należący widocznie do warstw niższych, prócz dwóch, których znał również — oficera straży i kupca z Aleksandrji.
Poczem powstał starzec, przewodniczący zgromadzeniu, i wskazując Apaceidesowi miejsce przy stole, rzeki doń uroczyście:
— Nie nakazujemy ci tajemnicy. Nie wymagamy przysięgi, że nas nie zdradzisz. Poznasz nas i osądzisz, czy masz wydać tym, którzy łakną krwi naszej, acz niema przeciw nam wyraźnego prawa. Zresztą poznawszy nas, uczyń, co zechcesz: zdradź, oskarż, poniżaj, spotwarzaj, wydaj na tortury i śmierć. Co dla innych jest męką i zgonem, dla Chrześcianina jest rozkoszą i wiecznością.
Rozległ się szmer pochwalny. Starzec mówił dalej:
— Przybywasz, jako postrzegacz. Obyś opuścił nas, jako współwyznawca, powrócił, jako brat. Medonie! — zwrócił się do niewolnika — rozwiń rękopis i wykładaj Ewangelję.
Niepodobna opisać wrażeń Apaecidasa — zdziwienia i podziwu z powodu wszystkich rzeczy, które usłyszał i zobaczył w tem zgromadzeniu, łączącem harmonijnie różne żywioły. Był zwłaszcza wzruszony do łez, kiedy do izby weszło dwoje dzieci — syn, i córka Syryjczyka — i przytuliwszy główki do piersi ojca-pokutnika, zasłuchało się w czytanej opowieści o Zbawicielu, powołującym dziatki, aby zbliżyły się doń. Zdawało mu się, że w tej izdebce wszystkie wieki i stany poglądały na siebie z promiennym uśmiechem miłości. Rozrzewniała go prostota i szczerość zbratania wszystkich tu obecnych, Mimowoli zgięły się jego kolana przed starcem.
— Błogosławię ciebie! — rzekł ten, kładąc dłoń na jego głowie. Otoczyli go wszyscy kołem, radośnie mówiąc doń: bracie! Dzieci przypadły doń, aby go ucałować.
Łzy szczęścia zalały jego twarz.




ROZDZIAŁ XVI.
Zdrój miłości płynie — dokąd zmierza? Nidja spotyka się Julją, Jona z bratem. Opowieść Glauka o nazarejczykach.

Dreszcz trwożnego przeczucia był momentem. Oboje młodych nie miało wyobrażenia o troskach zmianach losowych, o możliwości śmierci. Miłość rozsłoneczniła im życie, obiecywała raj wieczny. Upłynął Sierpień. Za miesiąc miał odbyć się ślub. Jona słała niewolnice, by próg Glauka zdobiły girlandami kwiecia. On co noc rozlewał przed jej drzwiami obfite libacje na cześć Kupida i Wenery. Spędzali ranki w domu na muzyce, wieczory na spacerach. Wystarczając sobie we dwoje, odsunęli się od znajomych. O Arbacesie wiedzieli tylko, że wylizał się z ran i żył. Czy knuje zemstę — nie zaprzątali sobie tem głowy. Ziemia się nie trzęsła. Trwali na stałym gruncie wiary w miłość wzajemną i swoje szczęście.
Nidja bywała jedyną towarzyszką przy schadzkach kochanków. Pomni jej usług, przywiązali się do niej serdecznie, pobłażali nawet wybuchom jej porywczości, jako dziwactwom charakteru, tłomaczącym się ułomnością zasługującej na litość niewidomej. Nie odgadywali, jakie ją skrycie pożerały płomienie, gdy słuchała ich rozmów miłosnych, jak cierpiała, odgadując chwile długich pocałowań.
Chociaż nie przyjęła daru wolności, była zupełnie wolną. Aby zagłuszyć ból zazdrosnego serca, przebiegała o kiju gwarne ulice Pompei. Odrzuciła pomoc niewolnika, orjentując się doskonale w labiryncie miasta. Pielęgnowała zawsze ogródek Glauka. Czasem próbowała zawiązać z nim rozmowę, lecz doznawała stąd męki, gdyż imię uwielbianej Jony bezustannie powracało na jego usta. Ratując dla niego w zapędzie szlachetnym Jonę, nie odgadywała, że ta stanie się dla niej źródłem takiej tortury.
Czasami nawiedzały ją myśli mściwe, jakkolwiek do pięknej i dobrej Jony w gruncie rzeczy była przywiązaną. Dziwactwa i sprzeczności jej charakteru były wynikiem naturalnym kalectwa, niedoli dzieciństwa, wychowawczych wpływów jej sfery. Samotne dzieciństwo dało hart duszy pięknej z urodzenia. Brud domu Burba nie tknął jej. Uczty Egipcjanina przeraziły ją. Zasiały przecie zarody zepsucia, budząc przedwcześnie wyobraźnię i niszcząc wiarę w wartość ludzi.
Głos Glauka, który zaopiekował się nią, rozwinął w jej sercu na razie wrodzoną słodycz. Pieścił ją i całował, jak dziecko — nie zauważył, że dziecko wyrosło i w jego uściskach, poza jego wiedzą, doznawało mimowoli objawień pierwszej niewinnej miłości, uczuć dojrzewającej kobiety. Spotykając go rzadko i przelotnie, żyła marzeniem. Teraz, w atmosferze wygód i zbytku, wytrącona z równowagi nagłą zmianą losu, będąc wciąż przy nim, a zawsze zdaleka, i odczuwając stale przy nim cień, lub obecność szczęśliwej Jony — poznała dręczące żądło zazdrości. To drżała, żeby Glauk nie odkrył tajemnicy jej serca, to oburzała się jego niedomyślnością, jako dowodem pogardy. Miłowała Jonę, ponieważ on ją kochał, i nienawidziła zarazem z tego samego powodu.
Glauk zawsze traktówł ją, jak dziecko. I niepodobna było brać inaczej szybkich rozdrażnień i szybszych jeszcze przeproszeń tej milutkiej istoty. Oto wybierając u jubilera klejnoty dla narzeczonej, darowywał naszyjnik z pereł również niewidomej, ale zarazem mówił; „Szkoda, że nie możesz zobaczyć, jak te zausznice ozdobią Jonę!“ — i Nidja odrzucała dar. Śmiał się, potem myślał, że może uraził ją przypomnieniem jej kalectwa, ale ona już przybiegała doń, przepraszała ze łzami w oczach, że obraziła go po raz pierwszy i błagała, aby pozwolił jej splatać na swoje czoło girlandy.
Mimo ślepoty, pełniła tę robotę sprawnie i ze smakierm, a on gładził pracującą przy nim po główce i mówił:
— Masz piękne złote włosy. Matka musiała je pieścić z rozkoszą.
Westchnęła. Urodziła się z pewnością nie w niewoli, ale unikała mówienia o rodzinie. Nikt nie dowiedział się nigdy o pochodzeniu tego dziecka boleści i tajemnicy.
— Gdybym mogła — rzekła, zdobiąc go girlandą — wydrzeć z rąk Parki pasmo twego życia, przetkałabym je samami różami.
— Poetycznie mówisz, śliczne dziecię. Bodajby i tobie los usłał drogę różami.
Rozpłakała się i uciekła. Glauk dziwił się, że draźliwość jej rosła właśnie teraz, gdy oderwał ją od bruku nędzy i niewoli i dał jej swobodę i dobrobyt. Ale nie zastanawiał się nad tem długo — zajęty Joną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Szczęśliwa Jona!” — mówiła do siebie niewidoma, idąc do mieszkania swojej przyszłej pani, dokąd ją Glaukus wysłał z kwiatami i zapowiedzią prędkiego przybycia.
— Ciemna kwiaciarko, jakżem dawno nie widziała ciebie! — ozwał się głos znajomy za nią.
— A pani Julja! — poznała z radością dawną swoją klientkę, córkę bogacza Djomeda — Nie sprzedaję już kwiatów. Te niosę dla mojej pani.
— Wiem, wiem. Ale mogłabyś przyjść do mnie bez kwiatów.
— Jestem niewolnicą.
— O, czyżby szlachetna Jona pogniewała się na ciebie, że odwiedzisz starą przyjaciółkę?
— Nie! — odparła zapłoniona.
— A więc przyrzeknij mi, że jutro przyjdziesz do mnie. Chcę dawno pomówić z tobą o pewnej... ważnej rzeczy — dodała tajemniczo.
Nidja zdziwiła się: czego może chcieć od niej ta wielka dama? — ale przyrzekła...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

U Jony zasała niezwykłego gościa. Był nim brat jej. Oddany surowym obowiązkom kapłaństwa Apaecides zaniedbał utrzymywania poufałych stosunków z kimkolwiek, nawet z siostrą. Potem znajdując się w duchowej rozterce, zgoryczony, nie miał odwagi pokazywać siostrze swojej bladej, zoranej troską twarzy. Jona bolała nad pozorną oziębłością brata i myślała nieraz z goryczą o tem, że służba bogów rzuca czarny cień na tych, którzy się jej poświęcają. Była rada, widząc na ten raz niezwykłą pogodę w jego rysach i jakiś promień wesela w oczach od kilku lat zapadłych. Ucałowała go, mówiąc:
— Niechaj błogosławią ci bogowie, bracie, za to, żeś przyszedł.
— Bogowie? to za wiele — odparł z uśmiechem. Wystarczy jeden Bóg!
— Bracie! czy nie bluźnisz?...
— Jeżeli prawdziwą jest wiara Nazarejczyków, to jedno dobre Bóstwo starczy, aby pokryć ziemię ołtarzami wiernych i obronić ludzkość przed mocą wszystkich złych duchów.
— Jakież to dziwne zdania głosisz bracie! Czyliż to olbrzymie bogactwo przyrody, które jest taką piękną igraszką i walką tylu możnych i równych sobie sił, da się wytłomaczyć jedną wolą? Czyż nie mówi ono o wielu bogach? Jakże pogodzisz słabego boga Nazarejczyków z potęgą tylu złych mocy, które, jako demony, nie mogą być sługami Dobroci, a gdyby ten ich bóg był jedyny, nie działałyby tak widomie i swobodnie? Czyż unicestwisz rozkosz Wenery dla czystości ukrzyżowanego niewolnika, dziecinnego mytu żydowskiej wyobraźni? A pono dają mu oni za ojca złośliwszego, niż nasz Zeus-Jowisz, Demiurga — dawniejszy okrutny wytwór chorej fantazji tego wyklętego ludu, którego niesforność i pychę pokonał Rzym! Zlituj się, Apaecidesie, czyż chcesz razem z Nazarejczykami ogołocić góry, doliny, gaje, lasy, rzeki, od pięknych faunów i nimf, od lekkich bogów, przyjaciół człowieka — uczynić ziemię kupą kurzu i błota? Nie, bracie! — nawet gdyby to było czczem urojeniem, to poetyczną wiarę naszych przodków, naszą świętą tradycję, naszą uszczęśliwiającą łatwowierność zaludniającą każdy kąt świata bożkami i płodzącą arcydzieła sztuki — powinniśmy pielęgnować wbrew ponurym przesądom Nazarejczyków!
Apaecides doznawał męki w skrytości ducha. Nie był jeszcze na tyle utwierdzony w wierze, aby potrafił dogmatycznie zaprzeczyć sofizmom siostry. Ale już tak pragnął wiary, że uporczywy poganizm siostry drażnił go mimowolnie. Zarazem przerażał się myślą, że ta piękna i mądra, tak poetycznie mówiąca poganka skazana być może na męki piekła, jeżeli nie pozna łaski.
— Czyżby to czułe serce przeznaczone było na wieczne męczarnie? — zapytał w głos.
Zaśmiała się nienaturalnie. Zdjął ją lęk, że brat jej popadł w moc obłędu. Uczyniła znak pogański, odżegnywujący złe uroki. Rozdrażniła go tem bardziej jeszcze. Zerwał się do odejścia. Lecz ona tak serdecznie spojrzała mu w oczy z siostrzanym wyrzutem: Już odchodzisz? Dopiero-ś przyszedł! — że ucałował ją czule ze łzami. Wszakże zostać dłużej nie chciał — nie mógł.
— Żegnam cię siostro! — rzekł na progu. Gdy zobaczymy się znowu, może już niczem będziesz dla mnie. Wybacz mi zgóry. Weź to pocałowanie, jako wspomnienie dzieciństwa teraz, gdy... węzeł połączenia ma się między nami rozerwać na wieki.
Odszedł smutny. Bolał zwykłem a okrutnem udręczeniem pierwotnych chrześcian — tem, że nawrócenie rozłączało ich z najbliższemi osobami. Ale zysk był w tem, że w swojem oderwaniu od reszty świata tem mocniej spajali się członkowie gminy, kującej Słowo Boże.
Nidja milczała. Zasłyszała ledwo koniec rozmowy, która była zbyt mądrą dla jej dziecinnego pojęcia. Natomiast Jona była wstrząśnięta i przerażona. Glaukus zastał ją we łzach.
— Powiedz mi, coś słyszał o tej nowej sekcie Nazarejczyków, o której brat mi opowiadał. Lękam się, że ci ludzie chcą go usidlać dla jakichś złych celów. A on tak łatwo ulega oszustom... potem cierpi.
Glaukus zamyślił się, potarł czoło, jakby wspominał rzeczy odległe. Potem jął mówić:
— Słyszałem o nich. Ale nie znam ich dogmatów. Wiem, że są smutne i mroczne. Żyją oni odłączeni od świata. Ich oczy obraża nasze wesele. Gniewają ich nawet nasze girlandy na czołach podczas uczt. Odwracają się od naszych posągów z obrzydzeniem. Grożą bezustannie bliskim końcem świata. Mowa ich jest obłąkana. Ale posiadali także ludzi genialnych, nawet między areopagitami ateńskimi...
„Mój ojciec opowiadał mi o dziwnym mężu z ich sekty. Jeśli nie mylę się, nazywał się Paweł. Przemawiał na jednej z naszych gór nieśmiertelnych. Ojciec mój znalazł się wpośród niezliczonych tłumów, które przyszły słuchać tajemniczego mędrca ze Wschodu. Nie było szmeru, ni zgiełku, jakimi przyjmuje się zwykle naszych mówców. Cudzoziemiec przejął wszystkich czcią, od pierwszej chwili — ledwo się ukazał. Ojciec mówił mi, że nie widział ani przedtem, ani potem, podobnej powagi i wspaniałości w obliczu i postawie — a ubrany był skromnie, w szaty barwy ciemnej. Lecz twarz mu rozjaśniała się dziwnie, kiedy mówił. A rysy jej świadczyły, że cierpiał wiele od umartwień życia i zmienności klimatów.
— Cóż mówił? — spytała Jona niecierpliwie, porwana opowiadaniem.
— Pozwól... przypomnę... Ze słów ojca zapamiętałem ledwo zdań parę. „Ateńczykowie! — rozpoczął — widzę u was ołtarz z napisem: Bogu nieznanemu. Tedy w niewiadomości waszej służycie nie innemu Bogu, niżeli ja. Alem ja tu przyszedł objawić wam, kim jest ów Nieznany. Bom go poznał. Bo wiem, że nie mieszka w drzewie, w kamieniu, w ciasnych murach świątyń, wzniesionych ręką bałwochwalczą, ani w cegle, posągu i obrazie. Niepotrzebne są wasze ofiary — wasze złoto i krew bydląt waszych — Temu, co stworzył Niebo i ziemię“...
„Tyle pamiętam. Lud słuchał go wzruszony i drżący. Ale gdy mówił potem o potrzebie postów dla odpuszczenia grzechów, o zmartwychwstaniu kości, o mękach piekła, filozofowie, stojący zbrzega, czynili złośliwe uwagi, cynicy śmieli się szyderczo, epikurejczycy oburzali się. Szemrali mocno złotnicy i snycerze, wyrabiający święte posążki. Ale lud słuchał z uwagą — taki był majestat tego dziwnego człowieka...
Umilkł.
— To wszystko jest tak dziwne, — rzekła w zamyśleniu Jona. Może jest lepiej nie słyszeć o tem. To... pociąga, a przecież jest... fałszem wyraźnym! Przecież ta religja pragnie zburzyć piękne posągi naszych bogów!




ROZDZIAŁ XVII.
Młoda dziewczyna i gladjator. Ważną rozmowę pomiędzy Julją I Hidją.

Drogą, wijącą się między winnicami ku cmentarzowi, na którym palono umarłych, i dalej do Herkulanum, postępowała młoda dziewczyna. Przy bramie Pompejańskiej przystanęła, chcąc pogadać z nieruchomo stojącym żołnierzem w lśniącym od słońca kaszkiecie, ale ten, przejęty obowiązkami warty, wskazał jej włócznią, aby poszła sobie precz. Obruszyła się:
— Fuj! ponury jesteś, jak dzisiaj ten Wezuwiusz.
Odwróciła niechętnie oczy i szła dalej, zmierzając do gospody. Po drodze zatrzymała się przed drzwiami domu Djomeda. Na progu stał odźwierny Djomeda, niewolnik Medon. Miała potrzebę wygadać się z pewną nowiną, którą pochwyciła przed innymi.
— Dowiedz się, stary niedołęgo, że, kiedyś spał jeszcze, widziałam dziś rano wjeżdżającego do miasta wspaniałego gościa... tygrysa, przeznaczonego na igrzyska w amfiteatrze. O, jakiż ma cudowny ryk!
— Czy szwędasz się cały dzień po drogach, dziewczyno, aby roznosić głupie plotki? — rzekł obojętnie.
— A właśnie że nie plotki, stary mruku! Jest już lew, jest i tygrys. Brak tylko zbrodniarza dla nich. I trzeba będzie, niestety, patrzeć, jak jedno szlachetne zwierzę pożre drugie. Słuchaj, twój syn Lidon jest pysznym chłopcem. Namów go, aby stanął do walki z tygrysem. Zrobisz tem przysługę mnie i całemu miastu.
— Odejdź! — krzyknął gniewnie. Mało ci było ostrzegającego głosu trzęsącej się ziemi, wołającego: „Gotujcie się na śmierć za grzechy wasze! Koniec wszechrzeczy zbliża się!“
— Bzdurzysz, stary kruku — roześmiała się, szczerząc zęby. Napewnoś zaraził się od Nazarejczyków.
I odeszła, podnosząc wysoko tunikę i śpiewając piosenkę cyniczną. Stary wzniósł oczy do nieba i szepnął:
— Wiaro Chrystusa! jakże uwielbiam ciebie za to, że potępiasz te bezmyślne i krwawe zbrodnie. Mój syn ma-ż paść dla tych niecnych rozkoszy gapiów!...
Ktoś dotknął z szacunkiem jego kolan.
— Lidonie drogi, to ty? Myślałem o tobie.
— I ja myślałem o tobie, ojcze. Pewien Ateńczyk drwił ze mnie niedawno, że dla pieniędzy pragnę wystąpić na arenie. Nie wie on o tem, że chcę wykupić ciebie, drogi ojcze, z niewoli. I wygram — i wykupię. Wiesz, że cena zwycięztwa wynosi podwójny okup. Nabędę sklepik, będę sprzedawał wino i oliwę... a ty, ojcze, będziesz sobie odpoczywał po trudach na słońcu.
— Kochany mój chłopcze, jakkolwiek szlachetne są twe pobudki, nie chcę tego. Gotujesz się do występnego czynu. Czyż mogę się zgodzić na to, abym zyskał wolność za cenę życia innego człowieka? Przekładam niewolę.
— Dziwaczysz, ojcze! Toć ci ludzie, z którymi walczę, to są zwierzęta, łaknące krwi. I jeżelim wszedł w ich kompanję, to z musu, aby zyskawszy wolność dla siebie, wybawić ciebie z kolei! Jeżeli twoje bóstwo jest naprawdę dobre, to winno czyn mój pochwalić. Ale nie jest ono tak dobre, biedny ojcze, skoro splątało tak twoje myśli, że już nie chcesz wolności, acz wyznajesz, że cierpisz w niewoli, zmuszony przez pana kłaść placki przed bożkami domowymi, Lares. Twoja wiara uczyniła ci tylko bardziej gorzkim twój trud, który dawniej pełniłeś cierpliwie, a dziś poddajesz mu się z ciągłą trwogą, że grozi ci jakieś piekło, gorsze stokroć od naszego Tartaru...
— O gdybyś mógł słyszeć Olinta!... Jego wymowa pouczyłaby cię, jak błądzisz — westchnął stary.
— Nie chcę nikogo słuchać, prócz tego głosu, który krzyczy w mojej piersi, że wolność jest dobrem najwyższem i każę mi ciebie wyzwolić. Pobłogosław mi, ojcze, na walkę, bo już muszę odejść.
Rozczulony starzec, jakkolwiek nie podzielał poglądów syna, wyciągnął nad jego głową drżącą rękę.
— Niechaj niebo widzi twoją zacność i wybaczy ci twoją pomyłkę.
Gladjator odszedł.
Za chwilę do progu zbliżyła się trzecia osoba.
— Którędy wejść mam do pani Julji?
— Tędy — wskazał ręką.
— Ależ ja nie widzę.
Podniósł zdziwiony oczy i poznał ślepą kwiaciarkę.
— A! tak?... Zawołam niewolnicę, to zaprowadzi ciebie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nidja znalazła Julję w gotowalni, jednocześnie służącej czasowo za sypialnię (stało tu łóżko przenośne) — czyli w cubiculum, maleńkim gabinecie, nieomal ciemnym, bowiem światło przedostawało się tutaj tylko przez szklane drzwi. Ówcześni Włosi, mogąc znaleźć dość słońca w ogrodach i portykach, miłowali ten półmrok i chłód w swoich izdebkach. Wszelako ściany tych pokoików dla ich oczu, nazwyczajonych do cienia, jaśniały całą żywością malowideł al fresco.
Przed zwierciadełkiem z polerowanej stali w otoczeniu ułożonych w ścisłym porządku kosmetyków, szkatułek z wonnościami, pięknidłami, klejnotów, grzebieni, wstążek, szpilek złotych i t. d. modna piękność z przed 19 wieków, robiła właśnie tualetę. Raczej siedziała niedbale, dając niecierpliwie, z gniewnem tupaniem pantofelków, wskazówki starej, doświadczonej niewolnicy — fryzjerce (ornatrix), która układała pukle jej włosów, obsypywała twarz ciemnym pudrem, przyklejała muszki, różowała usta, podrysowaniem nadawała oczom wyraz mdlejący. Tuż kręciło się koło pani kilka młodych niewolnic, strojąc ją modnemi szatami, spinając złote przepaski, zdobiąc klejnotami. Przy tych manipulacjach jedna z niewolnic obowiązana była czytać głosem tęsknym miłosne wiersze Tybulla dla uciechy swej pani.
Nidja musiała przeczekać, aż pani będzie gotowa, jakkolwiek ślepa nie mogła ocenić efektu ukończonego stroju próżnej modnisi. Usiadła na przystawionym jej stołku, poczem na znak pani niewolnice oddaliły się. Julja po chwili wahania rzuciła pytanie:
— Służysz u Neapolitanki, Jony?
— Jestem przy niej często.
— Czy ona... jest bardzo piękna?
— Nie wiem.
— Ale masz uszy. Co mówią niewolnice?
— Sławią jej piękność.
Nidja zniewolona była opisać Jonę szczegółowo według opisu niewolnic, choć zdziwiona była ciekawością Julii.
— A Glaukusowi... podoba się Jona?
— Tak sądzę, ponieważ chce się z nią ożenić.
Niewidoma nie widziała, jak zamigotały gniewnie oczy Julji i zafalowała pierś. Była w tem jakoby obrażona duma.
— Jesteś z Tessalji, krainy uroków, czarów i talizmanów — ozwała się po chwili. Czy nie znasz jakiego napoju miłości? Dałabym ci tyle złota, że okupiłabyś niem wolność.
Nidja wstała. Rzekła głosem drżącym:
— Młoda, bogata i piękna Julja szydzi ze swojej sługi. Czyż nie posiada w sobie samej wystarczających czarów?
— Dla wszystkich, prócz dla... jednego.
— A tym jest...?
— Nie Glaukus! — odpowiedziała Julja z takiem mistrzostwem udania, że zwiedziona Nidja odetchnęła lżej. Wezwałem cię, bo zdawało mi się, że... Jona nie jest tak piękną, jak mówią, i że... opętała Glaukusa z pomocą lubczyku. Szkoda, że nie znasz żadnego czarownika z Tessalji, który zna talizmany miłości.
— Jest w Pompei czarnoksiężnik, potężniejszy od moich ziomków. Arbaces z Egiptu. Myślę że on wszystko może... że zna czary miłości. Ale jest teraz chory i dom jego jest niebezpieczny.
Ciekawość Julji została podrażnioną.
— Niebezpieczny? To jeden więcej powód, żebym zaraz dziś poszła do niego. Julia, córka Djomeda, jest wyższą nad wszelkie strachy. Przyjm ten naramiennik za dobrą radę.
— Daru nie mogę przyjąć. Ale proszę, pozwól mi pani przyjść tu jutro i dowiedzieć się, czy Arbaces dał ci pożyteczną wskazówkę. Jakkolwiek jestem młoda, potrafię podzielać udrękę cudzej miłości... zwłaszcza bezwzajemnej!
— Ach mówisz, jak wolna kobieta... i będziesz nią. Bądź zdrowa i przyjdź jutro!




CZĘŚĆ TRZECIA.

ROZDZIAŁ XVIII.
Julja udaje się do Arbacesa.
.

— Kobieta wysokiego znaczenia, jak widać z jej ubioru, i młoda, jak widać z postaci, bo twarz ma zakrytą zasłoną, pragnie widzieć się z Arbacesem — zameldował niewolnik.
Serce Egipcjanina zabiło gwałtownie. Czyżby Jona?!
Nie. To nie była Jona. Wchodząca, jakkolwiek wykwintna, nie miała tej godności i nieporównanego wdzięku w ruchach.
— Przebacz, że nie podniosłem się naprzeciw tobie, piękna pani. Zaledwo wstaję po chorobie — przywitał ją.
— Nie trudź się, szlachetny Egipcjaninie, i przebacz nieszczęśliwej, że szuka pomocy u twojej mądrości, której sława napełnia świat cały.
— Mogą-ż uszom piękności przynieść pożytek moje zimne tajemnice?
— Czyż boleść nie znajdzie ulgi u mądrości, a kochająca bez wzajemności nie jest-że ofiarą boleści?
— Racz podnieść zasłonę, abym przekonał się, czy twarz odpowiada doskonałości kibici, i mógł dać ci odpowiedź trafną.
Ośmielona pochlebstwem, odrzuciła zasłonę. Rzekł:
— Dam ci radę najlepszą. Ukaż twarz niewdzięcznikowi. — Rada nieskuteczna wobec zaślepionego miłością dla innej.
— Dowiedz się, piękna nieznajoma, że miłosne napoje nie znajdą się w liczbie owoców mej pracy i wiedzy.
— W takim razie przyjmij moje pożegnanie! — cofała się ku drzwiom.
— Wstrzymaj się! — zawołał, ulegając jej powabowi — może potrafię ci pomódz, jeżeli okażesz mi otwartość. Czy jesteś niezamężną, jak wskazuje twój ubiór?
— Tak jest.
— Chcesz uwieść bogatego kochanka?
— Jestem bogatsza od tego, który mną wzgardził.
— I możesz kochać tego, który odrzucił... ciebie?!
— Nie wiem, czy go kocham, czy nienawidzę. Chcę go widzieć u stóp swoich!
— Duma godna kobiety. Zawierz mi jego imię.
— Nie zdradź mnie. Jest to pewien szlachetny Ateńczyk, zamieszkały w Pompei i cieszący się sławą piękności u kobiet.
— Glauk! — wykrzyknął.
— Tak, zgadłeś jego imię, czarnoksiężniku.
Zapadł w milczenie. Coś ważył w myślach.
— Młoda dziewico! — ozwał się do oczekującej z natężeniem — prośba twoja wzruszyła mnie i chcę ci pomódz. Sam nie trudnię się temi fraszkami, lecz znam kogoś... U stop Wezwujusza, mniej niż o milę od miasta, mieszka czarownica, która zbiera na nowiu pod złowieszczą rosą zioła, mogące sokiem więzić miłość na zawsze. Udaj się do niej i rzeknij, że przysyła cię Arbaces.
— Jest to droga zbyt odległa i niebezpieczna dla młodej dziewczyny samej. A dobrej sławy swojej nie chcę powierzyć nieznajomym przewodnikom.
— Poczekaj kilka dni, aż powrócę do zdrowia. Sam ci będę towarzyszył.
Powstał, jakby dla doświadczenia sił swoich; przeszedł małą przestrzeń, chwiejąc się na nogach.
— Ale Glaukus rychło żeni się ze swoją Neapolitanką.
— Żeni się?! Rychło?! Wiesz to napewno.
— W pierwszych dniach przyszłego miesiąca. Wiem to od jego niewolnicy.
— To nie nastąpi — odparł żywo. Glaukus będzie twoim małżonkiem. Ale jak zdołasz mu sama podać napój miłosny?
— Mój ojciec zaprosił go z narzeczoną na wieczerzę do nas pojutrze. Znajdę sposobność.
— Jutro wieczorem przybądź tu w lektyce. Powiedz w domu, że udajesz się do gospody, o dwie mile za miastem, odwiedzanej przez Pompejan dla kąpieli źródlanych. Żywy czy umarły towarzyszyć ci będę. Zaczekasz aż konstelacje Kóz i Pasterza skryją się wraz z gwiazdą wieczorną, ażeby mrok osłonił nasze kroki. Teraz wróć do siebie spokojna. Arbaces — Egipcjanin przysięga na Hadesa, że Jona nigdy nie poślubi Glauka!
— I Glauk będzie moim?
— Tak!
Kiedy został sam, wyprostował się z dumą radosną, wzniósł ręce i jakby wzrokiem przebijał mury, rzekł:
— Świetne gwiazdy, których żaden fałsz nigdy nie splamił!... przepowiedziałyście mi, że czeka mnie triumf w walce z wrogami i zwycięstwo w miłości, jeżeli przeżyję wielką katastrofę. Przeżyłem, ale przed godziną błądziłem w pomroce chory i bezradny. A oto wy zsyłacie mi pomoc. Ta kobieta będzie tajną sprężyną zemsty mojej — strasznego dzieła, w którem ręka wielkiego kapłana Izydy może być niewidzialną!




ROZDZIAŁ XIX.
Burza. Jaskinia Czarownicy.

O dziesięć mil od miasta znajdowały się ruiny świątyni architektury greckiej. Glaukus i Jona, wielbiciele wszystkiego, co miało związek z ich narodową przeszłością, postanowili zwiedzić razem ten zabytek starożytności. Udali się tam w powozie carruca, podobnym do nowożytnych koczów. Po drodze wyrażali co chwila okrzykami swój zachwyt na widok czarownych łąk, na których pasały się kozy, zwoływane fujarką pasterza, gajów, ocienionych liśćmi brzóz i dębów, fantastycznych skał, bluszczu i czerwonych latorośli winnych, osłaniających zbocza zagasłego wulkanu. Jona, zda się wyglądała zjawienia się co chwilę śród zieloności śmiejącej się twarzy Fauna. Glauk wzdychał z żalem, że Nimfy przestały ziemię nawiedzać.
Z pietyzmem oglądali smutne rozwaliny. A kiedy Hesperus zjawieniem się na różanem niebie oznajmił schyłek dnia, przyspieszyli powrót wobec oddalonego huku grzmotów, zwiastującego nagłe zrywanie się w tym klimacie burzy. Niewolnik poganiał muły po kamienistej drodze. Wkrótce powiał gwałtowny wicher, widłowate gzygzaki przecinały niebo i deszcz lunął potopem. Grzmoty odzywały się coraz groźniejszym rykiem.
— Czy lękasz się? — spytał Glaukus.
— Przy tobie niczego!
Jednak przytuliła się doń trwożnie. Nadomiar złego powóz przechylił się, trafiwszy kołami w jamę. Sprężyna, utrzymująca liche pudło, złamała się... Jona nieomal że wypadła z powozu. Deszcz wdzierający się przez szczeliny szarpanego wichurą nakrycia, zmoczył oboje do nitki. Niewolnik utyskiwał, że naprawa kocza zajmie sporo czasu. A piorun, który w pobliżu rozpłatał na dwoje pień drzewa, ostrzegł ich, że winni poszukać bezpiecznego przytułku.
— Jesteśmy w połowie wysokości Wezuwjusza. Musi tu być jakieś schronienie, opuszczone przez nimfy, jakaś grota w skałach — mówił Glauk, rozglądając się z troską dokoła.
Ujrzeli gdzieś zdała przebijające przez ciemność drganie czerwonawego światła. „Trzeba się udać tam“ — zadecydował Glauk. Raczej niosąc Jonę, niż ją prowadząc, skierował się ku światłu. Wypadło iść po stromej pochyłości, utworzonej z zastygłej lawy i stopionego żelaza, zarosłej ówdzie karłowatemi drzewami.
Nie było tu nigdzie mieszkalnego domu. Przebłyskujące czerwone światełko, jak okazało się, wychodziło z jakiejś jaskini, utworzonej z grubych brył kamieni. Weszli do środka. I mimowoli cofnęli się, przejęci przesądną trwogą i zdziwieniem.
W głębi jaskini siedziała odrażająca starucha, pochylona nad kotłem, stojącym na ogniu. Blask ordynarnej lampy, stojącej na żelaznej kolumience, oświetlał mdłą czerwienią gliniany posąg o trzech dziwacznych głowach — boginie Hekatę, przed którą stał w pośrodku jaskini trójnóg z kadzidłem. Głowy były czaszkami psa, konia i dzika. Rysy kobiety były nie tyle szpetne nieregularnością, co zimną martwotą zżółkłej cery, zapadłych policzków, wklęsłych ust, nieruchomych ślepiów, przesłoniętych kosmykami włosów siwych i potarganych.
— To widmo, albo mara — szepnął Glaukus.
— Ach, odejdźmy stąd! — krzyknęła drżąca Jona.
Na ten krzyk od stóp staruchy porwał się lis, najeżył sierść, roziskrzył oczy, wyszczerzył zęby i mruknął groźnie.
— Leż! — wrzasnęła stara. Mrożącem spojrzeniem obejrzała bacznie przychodniów i głosem grobowym, jakby idącym z wybrzeży Styksu, chrapliwym, spytała:
— Czego tu chcecie?
— Zbłąkani śród burzy prosimy o schronienie.
— Nie goszczę nikogo prócz sowy, lisa, ropuchy i żmiji, ale skoro weszliście, zasiądźcie przy ognisku.
Usiedli, nie śmiąc przemówić. Czarownica pierwsza przerwała długie milczenie, rzucając pytanie:
— Brat i siostra?
— Nie! — odparła Jona.
— Małżonkowie?
— Nie! — zaprzeczył Glauk.
— A więc kochankowie, ha! ha! ha!
Jej chichot napełnił złowrogo jaskinię. Rzuciła garść zielsk do dymiącego się kotła.
— To obłąkana! — rzekł cicho Glauk do Jony.
Starucha dosłyszała.
— Łżesz! Mój śmiech jest mądry. Śmieję się, bo, kiedy widzę młodych, pięknych i zakochanych, bawię się, oglądając ich twarze przyszłe, zbrzydłe, pomarszczone starością, zwrócone ku sobie nienawiścią. Tak, będziecie nienawidzieć się... hal ha!
— Bogowie, odwróćcie omen! — zawołała Jona, chwytając zawieszony na szyi talizman, strzegący od złych uroków — dar Tesaljanki.
— Czy sądzicie, że ja nie byłam nigdy młodą i nie miałam kochającego serca, że byłam zawsze czarownicą góry?
— Dawno zajmujesz to smutne mieszkanie? — spytał Glauk.
— O, dawno... dawno! Masz słuszność, jest ono smutne. Znam jego tajemnicę. Tam w głębi wre piekło — wskazała palcem kościstym ziemię. Ciemne istoty podziemne grożą wam, młodym i lekkomyśin ufnym w szczęście.
— Czemu dokuczasz szczęśliwym?
— Bo mojem powołaniem jest obdarzać nieszczęśliwych kochanków napojami miłosnemi, skąpców — wróżbą skarbów, mściwych — doborem trucizn, a szczęśliwych — klątwą, która i mnie spotkała. Nie nudź mnie więcej!
W tej chwili z jamy w kącie wypełzł gad i olbrzymią paszczą zwrócił się z sykiem ku Glaukusowi. Jona krzyknęła. Grek rzekł:
— Czarownico! odwołaj węża, bo mu łeb strzaskam!
— Nie uczyni ci nic złego. Nie jest jadowity.
Gad przysuwał się, sycząc złowrogo. Glauk odskoczył, zręcznie pochwycił głownię z ogniska i cisnął na głowę płaza, który padł u stóp starej. Porwała się w okrutnej pasji. Trzęsła wzniesionemi pięściami, wyjąć:
— Niegodziwy! za gościnny przytułek zapłaciłeś mi, mordując jedyną istotę, która mnie kochała. Przeklinam cię imieniem Orkusa! Bodaj zwiędła rychło twarz twoja, serce twe wyschło, imię shańbiło się, zgasła miłość. W ostatniej godzinie wspomnij głos proroczy czarownicy Wezuwjusza. A ty... — zwróciła się do Jony.
— Zamilcz! Jedno słowo przeciw niej, a ubiję ciebie — poskoczył ku starej Grek.
— Glauku! nie zabijaj jej! Dobra pani, przebacz mu! cofnij klątwę! — błagała Jona, kładąc na kolanach starej worek z pieniędzmi.
— Skończyłam — wybuchnęła śmiechem czarownica Tylko Parki odwołać mogą wyrzeczone zaklęte... Oddalcie się stąd. Burza ustała.
Wyszli. Jona drżała. Glauk objął ją:
— Ukochana! czy możesz wierzyć, że bogowie niebios lub piekieł posłuszni będą wezwaniu obłąkanej starości?
Ale nie dawała się ukoić. Była smutna, wzdrygała się ciągle przestrachem, milczała, idąc przy nim. Odnaleźli przy naprawionym powozie woźnicę, który wzywał Herkulesa, aby zawiadomił go, czy pioruny nie obróciły jego państwa w żużle.
Kiedy przejeżdżali koło bramy miejskiej, ujrzeli lektykę, niesioną przez niewolników.
— Kto wychodzi o tej porze za miasto? — spytał żołnierz, stojący na warcie.
Z lektyki ozwał się głos.
— Arbaces Egipcjanin. Powrócę rychło.
Glaukus zdziwił się.
— Dokąd ten chory starzec wędruje o tej porze?
Serce Jony na dźwięk imienia nikczemnego kapłana i niespodzianego z nim spotkania jeszcze mocniej ścisnęło się złem przeczuciem. Szepnęła:
— Bogowie! zachowajcie mi mojego Glauka!




ROZDZIAŁ XX.
Pan o płomienistym pasie i jego powiernica.

Arbaces, doczekawszy się końca burzy, pod osłoną cieniów nocy udawał się do czarownicy. Niewolnicy szli spiesznym krokiem, niosąc jego lektykę, po znajomej kapłanowi, ukrytej w zaroślach, ścieżynie, prowadzącej wprost do pieczary służki Hekate. W pewnem miejscu nieznającym celu jego podróży niewolnikom polecił się zatrzymać i sam pieszo udał się przez wąwóz do groty, u której wnijścia obserwował nieraz z wieży znikającą czarownicę. Namiętność wywlokła go z łoża boleści i dodała mu sił w pochodzie.
— Gdy miłość i zemsta zbliżają się do celu, mogą Tartar przemienić w Elizejskie ogrody! — rzekł sam do siebie.
Czerwone światło wskazało mu kierunek. Lis pomrukiem dał znać swojej pani o zjawieniu się w grocie nowego gościa. Starucha zajęta była opatrywaniem ran gadu, leżącego na kupie zeschłych ziół. Zwróciła ku gościowi złe oczy.
— Przełożony w twej sztuce wita ciebie! Powstań, aby go przyjąć, sługo Nocy i Erebu! — rzekł z godnością.
— Któż mieni się bieglejszym od Sagi, ostatniej z plemienia Etrusków?
— Słynny od wschodu do zachodu, od Gangesu do Nilu, od dolin Tessalji do brzegów złotego Tybru, mag Arbaces z Egiptu, który niegdyś panował twoim przodkom Etruskom, zanim wyszli do Italji, Sago!
— Jeśli mówisz prawdę, to winienęś wiedzieć, że dla wtajemniczonych posiada on inne jeszcze imię — Hermesa o płomienistym pasie.
— Patrz! — uchylił sukni i ukazał jej pas barwy ognistej z klamrą, na której wyryty był znak tajemniczy.
Padła mu natychmiast do kolan.
— Powstań; siądź i posłuchaj. Jesteś mi potrzebną! — mówił do niej, mieszając ton poufny z rozkazodawczym głosem. Aczkolwiek znam wyższe od twoich tajemnice daktylomancji i nekromancji — i wzniosłe tajemnice odmian Luny, muszę czasem chwytać się ludzkich sposobów dla ludzkich celów. A w danym wypadku zwracam się do twojej wyłącznej biegłości w badaniu traw, które palą wnętrzności i zniewalają duszę, aby opuściła cielesne więzienie. Czy nie przeceniłem twojej umiejętności, odpowiedz szczerze?
— Przemożny Hermesie! Moje trupie lica świadczą, że odbiegła je barwa przy warzeniu w tym kotle ziół jadowitych.
— Dobrze! Zauważ więc sobie. Jutro, gdy gwiazdy zajaśnieją na niebie, przyprowadzę ci tu młodą i próżną dziewicę, która poprosi cię o napój miłosny, mogący odwrócić oczy kochanka od jej współzalotnicy. Dasz jej miast tego napoju inny, który sprawi, że kochanek przejdzie do kraju cieniów — rozumiesz mnie?
Czarownica zatrzęsła się:
— O, nie każ mi tego czynić, straszliwy panie! Surowe prawa tego miasta skażą mnie na śmierć, wyśledziwszy mord z mojej ręki, gdy zawiedziona w żalu po kochanku oskarży siebie i mnie o skutki miłosnego napoju. Zresztą to nie jest zadanie, które wynika z mojej miłości.
Spojrzał na jej twarz ohydną, nie rozumiejąc, skąd wyraz „miłość” zabrzmiał w jej ustach.
— Był czas — rzekła głosem smętnym, odmiennym od zwykłego brzmienia — że byłam młodą, piękną i zakochaną. Kochanek zdradził mnie. Matka, która posiadała tajemnice ziół, dzieląc mój żal i gniew, wręczyła mi jad dla współzalotniczki i lubczyk dla kochanka. Pomyliłam się przy podaniu napojów i... zabiłam ukochanego Odtąd poświęciłam się warzeniu ziół miłosnych, bo przy tej robocie sycę się wspomnieniem zamordowanego przezemnie Aulusa i przeżywam rozkoszne drgania nienawiści dla mej współzalotniczki.
Arbaces przyglądał się z ciekawością i wzgardą istocie, która w poniżeniu i starości doznawała jeszcze żaru, który tlił się także w popiołach jego serca.
— Mam-że odejść z niczem? — wykrzyknął naraz wściekle — gdy sztuka twoja jest mi potrzebną, bowiem przysięgłem sobie na Orkusa i Nemezis, że ta lalka grecka, ten robak, który mnie znieważył, ten... Glaudus umrze!
— Glaukus? — spytała. Słyszałam to imię niedawno. Tak nazwała piękna dziewczyna młodzieńca, który zranił mojego węża.
I zadygotała całem ciałem.
— Hermesie! A jeżeli zamiast trucizny użyję napoju, który, nie zabijając, wysusza myśl, przyprawia o szał, upośledza istotę ludzką — czy zemsta twoja nasyconą będzie?
— To mi wystarczy, bo od poniżonego odtrąci miłość.
— A dla nas obojga — zaśmiała się z triumfem, będzie bezpiecznem. Powodów szaleństwa Pompejanie nie wyczytują w tajemnicy ziół. Przypisują je wyrokom swoich bogów.
— Usługa, którą wyświadczysz Arbacesowi — przyniesie ci więcej, niż służby, który czynisz wieśniakom i mieszczuchom. Przedłużę twój kontrakt z piekłem na 20 lat, a tymczasem... weź to!
Rzucił jej na kolana sakiewkę pełną złota.
Pochyliła mu się do nóg, gdy powstał, aby odejść. Odprowadziła go za próg swojej jaskini. Potem zdjąwszy lampkę, udała się z ciężkim woreczkiem monet do najciemniejszego węgła swego mieszkania, gdzie znajdowało się skryte spadziste zejście między ostremi ścianami skał. I chodziła czas jakiś mroczną drogą, jakoby wiodącą do wnętrza ziemi. Przystanęła. Podniosła kamień. W blasku lampy zaświeciła w wydrążeniu kupa pieniążków różnej wartości — ofiara łatwowierności i wdzięczności odwiedzających czarownicę klientów. Do tego skarbca złożyła złoto i syciła długo wzrok jego blaskiem.
— Jeszcze dwadzieścia lat będę mnożyła zbiory moje! — zawołała w zachwycie. Dzięki ci, wielki Hermesie!
Naraz usłyszała w poblizkiej rozpadlinie głuchy huk — potem podniósł się z niej czarny i gęsty dym, który kłęby roztoczył aż do jaskini.
Zakasłała się. Nachyliła nad rozpadliną swoją siwą głowę.
— Duchy są dziś burzliwsze, niż zazwyczaj! — mruknęła do siebie. Ale to rzecz dziwna!... Czemu w tej szczelinie od dwóch dni ukazuje się to posępne i głębokie światełko?
W istocie przez szparę z głębin ziemi wyglądała jaskrawa bruzda czerwonawego światła.
Wyrzekła słowa, odczyniające według jej zabobonej wyobraźni złe uroki, któremi duch Wezuwjusza gagroził jaskini, mieszczącej jej skarby.




ROZDZIAŁ XXI.
Snuje się pasmo, lecz nić przechodzi w inne ręce.

Jakkolwiek lekkomyślna Julja nie lękała się odwiedzin u czarownicy, ani towarzystwa — jej zdaniem — „ujmująco grzecznego Arbacesa”, przyjęła jednak chętnie nazajutrz propozycję Nidji, która zaofiarowała się wziąć udział w jej wycieczce, w charakterze jako tako opiekuńczym, mimo swego kalectwa. Właściwie Nidja pałała skrycie chęcią wywiedzenia się jaknajwcześniej o tem, czy czarownica Wezuwjusza posiada w istocie sztukę wynajdywania i warzenia ziół, zniewalających oporne serca do miłości względem tych, którzy je podają upatrzonym ofiarom swej żądzy. Ponieważ powrót z wycieczki miał nastąpić bardzo późno, Nidja uprosiła Jonę, u której pozostawała w służbie na życzenie Glauka, o pozwolenie spędzenia nocy u przyjaciółki swojej, córki Djomeda. Glauk, napotkawszy kwiaciarkę, zatrzymał konie, a dowiedziawszy się, że ta idzie do Julji, zawołał:
„Zanieś jej pozdrowienie, a słuchając jej głosu, oceń, o ile słodszym jest głos Jony!“
Obie kobiety udały się razem w przestronnej lektyce do umówionej gospody, w której miały spotkać się z Arbacesem. Ponieważ Julja szybko przemknęła obok zabudowań kąpielowych do ogrodu, gdzie z błogosławieństwa właścicielki gospody, Fulwji, schodziły się w tajemniczych zakątkach pary miłosne — dwaj młodzi ludzie, niezauważeni przez nią, wracający z kąpieli, Klaudjusz i Salustjusz, zamienili złośliwe uwagi na temat celu jej przybycia.
— Czyżby wyleczyła się ze swojej miłości dla Glaukusa i ma już schadzkę z kimś innym? — zdziwił się Klaudjusz.
— Powinienbyś tym innym być, Klaudjuszu. Skoro jest już wolną, mógłbyś ją skusić do małżeństwa, a sestercje jej ojca bardzoby ci się przydały, odkąd Glaukus, zajęty Joną, zaniechał tak korzystnej dla ciebie gry w kości z tobą.
Julja znalazła w ogrodzie Arbacesa. Ten zachmurzył się na widok kwiaciarki: „Trzecia osoba jest tu zupełnie zbyteczną”. „Ależ ona jest niewidomą!” — tłumaczyła Julja. Przypatrzył się jej bacznie; „Zdaje mi się, żem ją widział u siebie! Nie przeszkadza, wszelako jest zbyteczna“. Głos Arbacesa brzmiał tak surowo, że nie mogło być mowy o słówku protestu. Nidja pozostała w pokoiku hotelowym. W samotności oddała się rozpamiętywaniu gorzkich swoich losów od dzieciństwa i obecnej nieszczęśliwej miłości. Ulegała tym tragicznym wzruszeniom, których wzory pozostawiła nam starożytność w osobach Myrrhy i Medei.
Julja powróciła po upływie godziny. Dopiero gdy znalazły się ponownie w lektyce, ochłonąwszy z nadmiaru silnych wrażeń, przemówiła.
— Ach, Nidjo! co za okropna jaskinia! jakie straszliwe zaklęcia! jaką potworną twarz ma stara! Ale dzięki bogom nieśmiertelnym mam miłosny napój! Glauk będzie moim.
— Glauk? — krzyknęła Nidja.
— Tak, dziecko moje. Zaufam ci. Kocham pięknego Ateńczyka.

Nidja musiała użyć całej mocy panowania nad sobą, aby nie wydać swojego wzburzenia i myśli, która nią zawładnęła po tem wyznaniu Julji.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Spały w jednej komnacie. Przed snem Julja bezustannie mówiła o Glauku. Z dziecinną radością podnosiła flakon z miłosnym napojem, wołając:
„Taka odrobina płynu mieści w sobie szczęście — miłość Glauka“.
— Pozwól mi dotknąć tej kosztownej flaszeczki. Chcę ją obejrzeć rękoma — rzekła niewidoma.
— Dotknij! Ale bądź ostrożna. Nie stłucz. Schowam ją pod poduszkę i będę śniła całą noc o Glauku. Nidjo! jestem tak szczęśliwa, że możesz wyprosić odemnie jakikolwiek dar. Niczego ci nie odmówię.
— Daj mi tylko jakiś flakonik z wonnościami. To mi wystarczy.
— Skromną jesteś, Nidjo. Weź oto ten cenny flakonik ze rzniętego kryształu. O jak ci płoną ręce.
— Mam trochę gorączki. Podaj mi wody trochę. Dziękuję.. Teraz chciałabym zasnąć. Muszę jutro czem świt wracać do mej pani.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nocą przysłuchiwała się Nidja oddechowi Julji. Był równy i głośny. Więc spała.
Niewidoma wyskoczyła z łóżka. Zbliżyła się do przyjaciółki. Namacała pod jej poduszką znajomy flakon. Wylała ze swego flakonu wonności, przelała doń tamten płyn. Napełniła flaszkę czarownicy wodą i złożyła pod poduszkę.
Julja spała jeszcze nad ranem, kiedy Nidja z bijącem sercem opuszczała dom Djomeda.
— Fruwasz, mała! — zawołał za nią przyjaźnie odźwierny Medon.
Biegła. Coś w jej sercu wołało triumfalnie:
— Glauku! uśmiechu mojej nadziei! jesteś w mojem ręku!




ROZDZIAŁ XXII.
Gorliwość pierwszych chrześcian. Zamiary nowochrzczeńca. Kuchnia Djomeda. Ostatnia rozmowa brata z Joną.

Tej samej nocy Apaecides został ochrzczony. Wszedł do zbiorowiska tych ludzi, którzy żywili głębokie przekonanie, że cnota i niebo są udziałem tylko małej liczby wybranych, a masy otaczających ich pogan skazane są na wieczne męki w piekle, jako hołdujący bogom, którzy istnieli wprawdzie, ale — zdaniem wyznawców nowej religji — byli złemi duchami, djabłami. Stąd pochodziła gorliwość prozelicka tych ludzi. Nawracali bliźnich, aby ich ocalić od płonięcia w ogniu wiecznym.
Prym śród tych charakterów płomiennych i przedsiębiorczych trzymał Olint. Przekonał on Apaecidesa, ze przyjęcie sakramentu chrztu nakazuje mu odrzucić urząd i szaty kapłana Izydy. Ale szedł dalej jeszcze: nastawał na tem, aby Apaecides pozostał jeszcze na tem stanowisku przez czas krótki, póki nie odsłoni przed zwodzonym ludem tajemnic wyroczni Izydy i oszustwa jej kapłanów. W młodym entuzjaście upatrywał narzędzie do zbawienia całego miasta.
Zeszli się obaj w gaju Cybeli dla omówienia przyszłej kampanji.
— Wystąp, rycerzu Chrystusa — mówił ognisty Nazarejczyk. Wezwij lud, aby wszedł do Świętego Świętych chramu Izydy. Pokaz mu grube mechanizmy i podstępy. Zdemaskuj głośno kapłanów. Nie lękaj się. Pan Nieba osłoni ciebie, jak Daniela w jaskini lwiej. My, chrześcianie, będziemy śród ludu. Ja pierwszy zatknę na ołtarzu kłamliwej bogini gałęź palmową — godło Ewangelji.
Apaecides przytakiwał. Wielka uroczystość Izydy przypaść miała na trzeci dzień. Była to dogodna sposobność do urzeczywistnienia ich planu. Ułożyli spotkać się nazajutrz wieczorem w pobliżu małej kaplicy (Sacellum), aby ostatecznie omówić szczegóły zamierzonego dzieła.
Olint odszedł. W tej chwili zpoza drzewa wychylił się człowiek o szpetnej twarzy i położył rękę na ramieniu Apaecidesa:
— Towarzyszu! — rzekł — Ozyrys naostrzył mój słuch o tyle, że wiem, iż gotujesz się uczynić rzeczy, których mógłbyś potem gorzko żałować. Radzę ci, namyśl się, nim zadrzesz z nami i Arbacesem. Strzeż się!...
Nim Apaecides zdołał otworzyć usta, Kalenus zniknął w gęstwinie drzew.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbliżył się dzień, oznaczony przez Djomeda na ucztę, w której wziąć mieli udział śród osiemnastu wybranych, czyli zdwojonej zwykłej liczby gości na przyjęciach powszednich — powabny Glaukus, piękna Jona, poważny Pansa, świetny Klaudjusz, modny Lepidus, nieśmiertelny Fulwjusz i smakosz Salustjusz. Oczekiwano nadto przybyłego z Rzymu Senatora i wojownika z Herkulanum, wzbogaconego na walkach z Jerozolimą.
Od rana wielki mistrz kuchni Kongrjo komenderował całą zgrają stałych i najętych kuchcików, oprawiających kuropatwy z Frygji i żurawie z Melas, piekących ciasta w różnokształtnych formach i pracujących w małej kuchence z pomocą mnóstwa rusztów, rondli, noży i wymyślnych narzędzi, które wygrzebane z popiołów po wiekach zaświadczyły o geniuszu kucharskim Pompejan.
Pan domu, Djomedes, ciągle zabiegał najniespodzianiej do kuchni, aby krzykiem napędzić leniwych, podnieść wymysłami zapał naczelnego kucharza, spojrzeć na ręce podejrzanym o kradzież jadła i pańskich naczyń, i t. p.
— Przejdź samego siebie, Kongrjo! Nie podaj-no na stół ptaka twardego, jak kamień Etny, niestrawiony przez ognie Flegetonu. Jesteś obrzydliwie rozrzutny! Wydałeś na języki słowicze olbrzymią kwotę! Coś nie coś zapewne przykleiło ci się do łap! Ale mniejsza o to! Spraw, aby Senator rzymski nie gardził ubogim Pompejaninem!..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O tym samym czasie — była wczesna godzina poranna — Apaecides, powstawszy z łoża po nieprzespanej nocy, poraz ostatni wdział portyfikalne szaty i z izdebki swojej wszedł do pięknej białej sali świątyni. Stanął w zamyśleniu śród dymów kadzideł przed posągiem Izydy. Miał tego dnia przekroczyć Rubikon i zerwać z towarzyszami służby bogini.
Kalenus, będący tej nocy na warcie u ołtarzy, zastąpił mu drogę:
„Czyś zastanowił się nad tem, że mądrość wymaga, abyśmy kapłani żyli w zgodzie ze sobą, skoro ta zgoda dopomaga nam utrzymywać przed łatwowierne mi oczyma tłumów zasłonę tajemnic Izydy.?“
— A jeżeli ta zasłona kiedyś spadnie?
— To niepodobieństwo! Utrzymuje ją wiara mas. śmiałek, który zdarłby zasłonę, niechaj lęka się zemsty potężnej Izydy.
— A ty lękaj się godziny, gdy jej niemoc i wasz kłam wyjdą na jaw w obliczu ludu! —
Rzuciwszy to wyzwanie niegodnemu kapłanowi, Apaecides szybko wyszedł. Przechodząc obok schodów wewnętrznych spojrzał na dolną salę, gdzie zgromadzeni wokół długiego stołu jego towarzysze spożywali śniadanie — miał smutek w oczach; obrazu tego nie miał już nigdy oglądać, a przecież spędził tu lata młodej wiary i młodych zawodów.
Zapragnął raz jeszcze — bodaj ostatni przed niebezpieczeństwem, na które miał się wystawić — ujrzeć najczulszą swoją przyjaciółkę z lat dziecinnych, jedyną krewną, siostrę.
Przyjęła go pełna radości i usadowiła na marmurowej ławce w ogrodzie przy fontannie.
— Jono! połóż mi rękę na czole. Niech czuję jej gładkość i ciepło. Mów do mnie, bo głos twój słodki jest muzyką...
„Ale strzeż się błogosławić mnie! Niech nie słyszę z ust twoich żadnego ze słów, które w dzieciństwie uważaliśmy za święte.
— Ależ, bracie! — odrzekła, załamując ręce wówczas mowa nasza stanie się pospolitą i zimną, ogołoconą z tchnienia przyjaznych ludziom bogów!
— Bogów?! Już nie dotrzymujesz słowa.
— Nie dałam ci go, bracie. Nie mogę.
— A więc pomilczmy razem, siostro. Lub... wiesz co?... Zaśpiewaj mi pieśń, którą śpiewałaś mi w dzieciństwie. Ona mnie nie rozdrażni.
Zaśpiewała przy akompaniamencie strun, potrącanych wprawną ręką Nidji.
Słuchał rozrzewniony. Nagle przerwał jej śpiew.
— Jono, gdyby ci o mnie mówili coś złego, wszak nie uwierzysz?
— Twoja szlachetność, bracie, jest dla mnie pewnikiem, wyższym nad wszelkie oskarżenia.
— To dobrze. A powiedz mi. Wychodzisz za Glauka. Czy mogłabyś dla niego poświęcić wszystko?
— Wszystko... nawet życie!
— A jeżeli to można uczynić z miłości dla człowieka, to czy wolno wahać się oddać życie z miłości dla Boga?! — zawołał.
Objęła go.
— Co to ma znaczyć? — pytała zdumiona.
Wyrwał się z jej objęć i pozostawił ją w niepewności i trosce. Czuła, że cięży nad nim coś fatalnego. Tembardziej w tym nastroju ociągała się z pójściem na ucztę. Ale przyrzekła Djomedowi, a zwłaszcza Glaukowi, że tam będzie.
Musiała dotrzymać obietnicy.




ROZDZIAŁ XXIII.
Modny obiad w dobrym tonie w Pompei.

Glaukus szedł na ucztę do Djomeda w towarzystwie Salustjusza.
— Czyż to nie jest dzikie, że obowiązek towarzyski każę przyjmować zaprosiny takiego oszusta? — skarżył się Glauk.
— I jego córy, w której sercu Klaudjusz chciałby być twoim następcą pomimo jej wątpliwych cnót.
— Wiesz, Salustjuszu, że z wszystkich naszych przygodnych przyjaciół ciebie jednego cenię i kocham naprawdę. Masz umysł dowcipny i serce dobre. Wydaje mi się, że ja i ty zrodzeni jesteśmy do Świątyni, a nie do szopy Epikura, któremu hołdujesz, przekręciwszy zresztą jego zasady i uganiając się za rozkoszami wcale nieidealnemi.
Cóż począć, mój drogi. Przędza życia jest wątła. Za grobem czeka nas nuda cieniów, lub nic nie czeka. Prawdziwa mądrość życia woła ustami Horacego: Używajcie!!.. Ale otóż i dom Djomeda.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Spotkał ich Djomed i z pychą dorobkiewicza jął oprowadzać ich po domu i pokazywać swoje malowidła i zbiory, w których przypadkowy dobry smak skupywacza zabytków greckich łączył się z barbarzyństwem hołdownika miejscowych bazgraczy.
— Sądzę, że dom mój nie ustępuje pałacom Aten i Rzymu! — cmoknął językiem samozadowolony gospodarz.
Przy stole wbrew obyczajom greckim, wykluczającym z uczt kobiety uczciwe na rzecz heter, oraz w zgodzie z obyczajem rzymskim, znajdowała się ukwiecona leżnica dla córki pana domu, Julji. Na Jonę czekano jeszcze. Zgodnie z wymogami grzeczności przybyli nie siedli do stołu przed zjawieniem się wszystkich gości.
Julja zbliżyła się do Glauka, przypatrującego się okiem znawcy, posągowi Bachusa zdobiącemu wspaniały taras.
— Naucz mnie, piękny Ateńczyku — rzekła — jest li to cnotą ateńską unikać przyjaciół, których poszukiwało się kiedyś?
— Wolno to czynić, gdy chodzi o przyjaciółki, których nie czujemy się dosyć godni, bo są raczej stworzone dla Cezara.
— Pochlebiasz po dawnemu, ale oczy twoje wydają fałsz, bo zwracają się ku drzwiom, oczekując pięknej Jony. Spójrz! oto i ona.
Nie mógł zaprzeczyć. Tak wyraźnem było wzruszenie na widok wchodzącej.
— Nie gniewaj się, Juljo — rzekł szczerze. — Wiesz, że wkrótce żenię się z Joną. Niechaj to nie będzie powodem nieprzyjaźni między nami.
— Na dowód, że nie zamierzam pozbawić cię swojej przyjaźni, poproszę cię, Glauku, abyś po uczcie zwiedził moje pokoje i wybrał jakiś piękny dar dla twojej narzeczonej.
— Dziękuję ci z całego serca. Jesteś lepszą, Juljo, niż sądziłem w zaślepieniu.
Pozwoliła mu odejść do Jony. A sama poszła na spotkanie wchodzących wdowy Fulwji i żony Pansy.
Poprosiły ją o pośrednictwo w sprawie sporu o gustowność nowej rzymskiej fryzury: niskiego trefienia włosów.
— Nie hołduję tej modzie — rzekła Julja, nosząca włosy nakształt wieży, lub hełmu. Sądzę, że się nie utrzyma.
Obie panie z przekąsem wyraziły się o „śmieszności uczesania greckiego Jony”, napadając na upór cudzoziemki w starych tradycjach. Potem przeskoczyły na cały szereg tematów dnia: spodziewane igrzyska z tygrysem, dla którego, niestety, wciąż brakowało do potyczki szermierza — zbrodniarza skazanego na śmierć, a mogącego kupić sobie wolność zwycięstwem, najnowsza oda Fulwjusza do Wenery, ploteczki o sprośnych rzeźbach i malowidłach, które sprowadził sobie poeta, a które panie oglądać miały tylko w dyskrecji i t. p.
Potem wszystkie trzy damy otoczyły wchodzących z opóźnieniem, bohatera wojny ostatniej Wespiusza i modnego pieśniarza Fulwjusza. Obaj, należący do samochwałów, uskarżali się z pozornym żalem, że nie mogli się przecisnąć przez tłumy zaczepiających ich natrętnie wielbicieli, jakkolwiek spieszyli ujrzeć najpiękniejsze z Pompejanek, znajdujące się zawsze w domu Djomeda.
— W każdym domu mówią to samo zauważył Salustjusz, zwracając się do Jony i Glauka, rozmawiających na uboczu więcej oczyma, niż słowami.
Na znak gospodarza wszyscy zajęli miejsca. Julja, jako gospodyni, siadła przy ojcu. Honorowy środek stołu zajęli edyl i senator, który zjawił się ostatni, powitany został szmerem poczesnym i zasiadł pierwszy, jako dostojny gość z Rzymu.
Uczta rozpoczęła się od libacyj na cześć bogów. Potem wybrano króla uczty. Poważny senator wymówił się od tego zaszczytu, przekazując go młodości  t. j. kwitnącemu zdrowiem i weselem Salustjuszowi.
— Jako arbiter bibendi, namiestnik Bachusa — zawołał młodzian — będę nieubłagany, jak Minos, dla niepokornych, którzy słabnąć będą w piciu, ociągać się będą w jedzeniu i odważą się mieć chmurkę na czole podczas uczty.
Niewolnicy obnosili miednice z wodą pachnącą i goście, umywszy ręce, przystąpili do pożywania smacznych potraw z kosztownych naczyń, pod których ciężarem stół się uginał.
Julja doznawała skrytych mąk zazdrości, widząc naprzeciw siebie Glauka, zajętego jedynie Joną. Ale sztuką kobiecą panowała nad sobą, udając, że z zachwytem słucha komplementów nadskakującego jej Klaudjusza, planującego zdobycie serca a właściwie posagu bogatej jedynaczki.
Salustjusz pilnował, aby czary z winem zmieniały się szybko i bezlitośnie naganiał do picia starego senatora, który prosił próżno o zlitowanie się, powołując się na swoją podagrę.
Nad głowami ucztujących zręczny akrobata wykonywał sztuki pod wiszącym baldachimem, budząc oklaski i zachwyty, gdyż ufano, że nie spadnie na stół i na gości. Wytrysk wonnej rosy rzeźwił powietrze i chłodził rozpalone winem twarze. Ucztującym przygrywali na lirach niewolnicy z towarzyszeniem melodyjnego pienia niewolnic, słodkiego i półgłośnego, jakby dochodzącego z oddali. W końcu uczty hojny gospodarz urządził starym zwyczajem dworu Augusta loterję, w której na losy padały kosztowne zabawki, ale także śmieszne drobiazgi. Przypadki wygranej śmieszyły gości. Rycerz wygrał motek jedwabiu, Klaudjusz —- kości szulerskie, Fulwiusz — własny poemat. Najcenniejszy dar — posążek Fortuny — dostał się w ręce Glauka. Grek przypadkiem go upuścił — posążek rozprysnął się. Jakkolwiek Glauk śmiał się ze swojej niezgrabności, twarz Jony pobladła — skłonna do zabobonów upatrywała w tem zły znak. Pośpieszyła do domu pierwsza, pociągając za sobą innych gości.
Juija zatrzymała Glauka. Uprowadziła go do siebie, przypominając, że przyrzekł wziąć od niej przedślubny dar dla swojej przyszłej żony. Ofiarowała dla Jony cenny naszyjnik z pereł.
— A teraz na pożegnanie wypij ze mną kilka kropel z tej czary za wasze szczęście.
Sama ledwo tknęła ustami brzegu „zatrutego“ naczynia. Glauk wychylił puhar do dna. Pożegnał ją spokojnie. Zdziwiona była, że rzekomy napój miłosny — nie wiedziała bowiem o zamianie, dokonanej przez Nidję — nic nie podziałał. Podała mu w winie zwykłą źródlaną wodę, nie wiedząc o tem.
— To nic! rzekła do siebie po jego odejściu — czarownica mówiła mi, że napój skutkuje czasem dopiero nazajutrz. Jutro biada Jonie!
Jakże myliła się. Jutro miało uderzyć gromem w Glauka!




ROZDZIAŁ XXIV.
Spotkanie z tajemniczym starcem. Skutek napoju czarownicy.

Apaecides błąkał się nad brzegiem Sarnu w miejscu, gdzie umówił się oczekiwać Olinta. Słońce zaszło. O zmroku nachodziło go znowu wahanie. Czy nowa wiara jego jest prawdą zupełną? Czy nie uległ znów wyobraźni, poszukującej wiary z jej zwykłym końcem — rozczarowaniem? Czy ma prawo burzyć spokój innych ludzi, szczęśliwych złudą swojej tradycyjnej wiary?
Nagle usłyszał warczenie, a wnet potem czyjś głos łagodny:
— Nie bój się, piesku. Krok człowieka nie grozi twemu panu żadnem niebezpieczeństwem.
Zbliżył się... p. Poznał patrjarchalnego starca, który taką czcią go przejął na zgromadzeniu Nazarejczyków. Zdziwił się, że starzec siedzi na skale z kijem i torbą podróżną, w towarzystwie psa, jak widać, wiernego towarzysza pielgrzymki.
— Opuszczasz nas, ojcze? zapytał.
— Tak. Idę do Rzymu nawracać pogany.
— Nie boisz się puszczać w drogę tak daleką i niebezpieczną?
— Kto oglądał oblicze Chrystusa, nie boi się niczego.
— Jakże to było, starcze?
— Siądź! Opowiem...
I opowiedział mu, że żył w dalekiej Judzkiej ziemi, w mieście Dawida. A pewnego dnia umarł, słysząc szlochanie matki, której był jedyną podporą. Ostatnia kropla oliwy wyschła w naczyniu nieszczęśliwej. I niesiono go, aby pogrześć śród przodków. A nagle usłyszał nad sobą głos, wołający: „Wstań, młodzieńcze!” I rozwarł oczy — i szedł. A matka przyjęła go w objęcia. I usłyszał dokoła radosne wołanie: „Oto jest ci Syn Boży, który wskrzesza umarłe!“
Dreszcz święty przejął Apaecidesa. Mówił z człowiekiem, który znał tajemnice śmierci.
Potem starzec jął opowiadać mu o owym dniu okrutnym, kiedy był świadkiem męczeństwa na Golgocie, słyszał dokoła bluźnierstwa ludu i szydzenie żołnierzy rzymskich: „Otóż ci Król Żydowski. Umarł. Niechaj-że teraz żywy zejdzie z krzyża!“
Później starzec odmalował straszliwą noc, kiedy ziemia się zatrzęsła — bogobójcy uciekli przerażeni — a oto o poranku grób Chrystusa ukazał się pusty.
„I ujrzałem Pana naszego, jako wchodził na niebo“. — A teraz — ciągnął po chwili — obiegam krańce ziemi. I jako wiatr, oczyszczam ziemię z chwastów. I zasiewam po drogach moich ziarna wiary, nadziei i miłości. I niosę wątpiącym radosną wieść Zmartwychwstania, jako żywy świadek cudu”.
Powstał:
„Oby godzina, którą spędziłeś ze mną, wraziła się nazawsze w pamięć twoją“.
Za chwilę znikł. Rozwiał się, jako cień. Zaś Apa ecides, którego heroiczny fanatyzm Olinta jeszcze chwilami raził, poczuł się teraz pokrzepiony w wierze słodką mową starca. Miał teraz pewność przekonania o świętości nauki Ewangelji i misji Syna Bożego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Glauk, wróciwszy do domu, znalazł Nidję w ogrodzie. Oczekiwała go tutaj, w zamiarze podania mu napoju miłości. Wierzyła, że płyn czarownicy da jej długo oczekiwane szczęście i, pragnąc ziszczenia swoich marzeń, zarazem doznawała trwogi na myśl o ogromie tego szczęścia, którego nadzieja rozsadzała jej piersi.
— Przyszłam polać twoje kwiaty — rzekła, poznawszy jego kroki.
— Ach, jakże mi gorąco! — rzucił się na ławkę. Kochane dziecko, każ podać mi chłodzącego napoju.
— Pozwól, że sama przygotuję ci ulubiony twój napój — miód z lekkiem winem i lodem.
Nadarzyła się sposobność prędzej, niż oczekiwała sama. Kiedy Glauk wychylił podany mu przez nią puchar, doznała tak gwałtownego wrażenia w oczekiwaniu bliskiego szczęścia, że pobladła i zachwiała się na nogach.
— Nidjo! ty cierpisz! — poskoczył ku niej.
Ale w tej chwili sam doznał szarpiącego bólu w sercu i okrutnego zawrotu głowy. Wydało mu się, że ziemia uciekła mu z pod stóp. Oczy zaszły mgłą. Krew zahuczała w żyłach. Potem przed oczyma przeleciał mu obłok tańczących postaci. W uszach zabrzmiała pieśń godowa. Ból przeminął. Ogarnęła go natomiast dzika wesołość. I jął śmiać się długo, długo. Pląsał i klaskał w dłonie.
Nidja nie mogła widzieć konwulsyjnych ruchów pozbawionego zmysłów. Ale jego niesamowity śmiech uderzył w nią gromem przerażenia. Odgadła instynktem, że stała się sprawczynią jakiejś wielkiej krzywdy dla ukochanego. Rzuciła mu się do nóg, objęła jego kolana, wołając:
— Glauku! przebacz mi, przebacz...
Nie rozumiał jej. Już jej nie poznawał.
— Glauku! mów coś, mów do mnie...
Przerażenie jej rosło w miarę, jak Glauk wykrzykiwał zdania coraz to mniej wiążące się ze sobą, świadczące, iż umysł jego podlegał dziwacznym wizjom.
— Do mnie, do mnie, nimfy Afrodyty! Przybywaj na białym koźle, bożku pustoty! Twoje wino jest zbyt mocne dla śmiertelnych. Dokąd pędzisz, blada Djano? Strzeż się! utoniesz w jeziorze! Ha! ha! ha! Akteon cię podpatruje w kąpieli!...
— Glauku! przestań się tak śmiać! — błagała Nidja.
Nowa zmiana zaszła w jego widzeniach.
— Na Jowisza i Plutona! dźwigam świat cały na ramionach, jak ongi mój ziomek Herkules. Zrzucę go w przepaść za jeden uśmiech Jony!... Kto jesteś, podła maszkaro?! — krzyknął nagle przerażony. To ty, Arbacesie?! Znam prawdziwe imię twoje. Ty jesteś Orkus!. Precz odemnie, straszydło, walczące potwarzą! Odebrałeś mi miłość Jony! Alem odgadł ciebie i zgniotę cię, czarnoksiężniku!
„Glauku, Glauku!“ — wołała Nidja zamierającym głosem i padła bez zmysłów u nóg swego pana.
— Kto mnie woła?! Jona!... Spieszę ci na ratunek. Gdzie moje żelazo? A, mam je! Biegnę! biegnę! Jono! Jono! miłości moja!...
Wybiegł z domu — roztrącał przechodniów na oświetlonych blaskami gwiazd i księżyca ulicach. Przeważnie ustępowano mu z drogi, przypuszczając, że był pijany. Podobnych opilców spotykano nieraz na mieście o nocnej porze. Lecz byli tacy, co odgadywali, że nieszczęsny oszalał. Chcieli go zatrzymać. Wydzierał się im z mocą. A w mniemaniu, że śpieszy Jonie na ratunek, biegł na ślepo. I znalazł się w krótce w ustronnem miejscu, gdzie Olint miał się zejść z Apaecidesem. —




ROZDZIAŁ XXV.
Rzeki, płynące odrębnem korytem, spadają w jedną przepaść.

W gaju Cybeli Arbaces, udający się do Julji, aby dowiedzieć się, czy spełniła ona swój zamiar podania trunku czarownicy Glaukusowi — przypadkiem napotkał Apaecidesa, idącego na schadzkę z Olintem. Przystąpił do niego:
— Uczniu mój! — wyrzekł doń uroczyście. Wiem od Kalenusa, że żywisz względem mnie nadal złe zamiary. Ale bacz, jak serce moje jest miękiem. Pojednajmy się. Przebacz mi, żem obraził twoją siostrę. Chcę błąd naprawić. Pomóż mi zyskać rękę Jony, a obsypię cię niezlicznemi bogactwami i wyniosę na szczyty mądrości i chwały.
— Kuglarzu! — odparł młodzieniec. Nie schwytasz mnie więcej w swoje ohydne sidła. Drżyj! nadchodzi godzina porachunku. Zerwę zasłonę, okrywającą wszeteczność twego życia. Upadnie w proch bałwan Izydy. Imię Arbacesa stanie się przedmiotem wzgardy, obrzydzenia i pośmiewiska. Tak niech pomoże mi Bóg prawdziwy, Chrystus Pan z Nazaretu!
Odwrócił się i szedł. Arbaces zrozumiał, że, jeżeli pozwoli mu odejść, jest zgubiony. Aleja gaju była pusta. Wielki kapłan Izydy nosił zawsze przy sobie ostry styl do rycia pisma na tabliczkach z wosku, w potrzebie pełniący doskonale rolę włoskiego sztyletu. Zresztą takim samym stylem Kasjusz przebił w senacie serce Pompejusza.
Arbaces skoczył, jak tygrys, na kark młodego kapłana i, przechyliwszy mu głowę, po dwakroć utopił w jego sercu zdradzieckie żelazo.
Tej samej chwili nieszczęśliwy Glaukus nadbiegł do gaju. Jeden rzut wytrawnego oka dał poznać chytremu Egipcjaninowi stan obłąkania, w którym Grek się znajdował, jako wynik działania trucizny czarownicy. Szatańska myśl błysnęła mu w głowie:
„Odrazu skończę z obu memi wrogami!“ Myśl nadomiar zbawcza, bo już chwytał uchem kroki zbliżających się ludzi.
Grek zatrzymał się przy trupie, wytrzeszczywszy oczy Był odurzony napojem, zmęczony biegiem, przerażony widokiem krwawych zwłok, które legły, jak tama na drodze szaleńca. Egipcjanin gwałtownym ciosem w klatkę piersiową powalił go; wyrywającego się wściekle przytłoczył kolanem; sztylet, który tamten miał również za pasem, zbroczył krwią — i jął krzyczeć z całych sił:
— Hola, obywatele! Mord! mord! Bywajcie tu!
Zbiegli się ludzie — niektórzy nieśli pochodnie, miotające czerwony połysk na liście gaju.
— Podnieście ciało czcigodnego kapłana Izydy i strzeżcie pilnie mordercy! — ozwał się Arbaces.
Rozległy się okrzyki zgrozy:
— Świetny Glauk mordercą! To nie do wiary.
Zjawił się centurjon.
— Kto oskarża tego człowieka o mord?
— Ja, Arbaces. Sądzę, że ten człowiek popełnił zbrodnię w przystępie szału. Utwierdziłem się w tem przekonaniu, ponieważ nie stawił mi niemal oporu, dał się powalić. Spójrzcie! teraz leży omdlały, nieprzytomny.
Grek otworzył oczy. Patrzył ze zgrozą na trupa, słuchał, co mówiono dookoła i jął bełkotać.
— Tak!... ja zabiłem!... Bo Hekate rzuciła mi węża na głowę i śmiechem pobudziła do mordu.
— Aha! przyznaje się — zawołał ktoś. Nie jest więc szalony.
— Widziałem go przed godziną, wracającego z uczty u Djomeda. Był zdrów zupełnie — zauważył ktoś inny.
— Zabójstwo kapłana w pontyfikalnych szatach jest świętokradztwem. Żal mi tego młodzieńca, że popełnił zbrodnię tak ohydną.
— Do więzienia ze świętokradcą! — ozwały się liczne głosy.
Naraz głos radosny przemógł wrzawę:
— To doprawdy szczęśliwie się zdarzyło. Lew na igrzyskach będzie miał swego gladjatora — i to ślicznego!
Był to głos młodej kobiety, której rozmowę z Medonem przytoczyliśmy wyżej.
— Prawda! prawda! — przywtórzyło jej kilka głosów.
Znikała w sercach litość; budził się okrutny instynkt miłośników zapasów cyrkowych: zwierzęcia z człowiekiem.
— Przynieście nosze. Ręce gminu nie powinny dotykać ciała kapłana Izydy! — rozporządzał się Arbaces.
W tem z ciżby ludzkiej wysunął się człowiek, który przez dłuższy czas obserwował Egipjanina i wyczuł instynktem głębokiej duszy fałsz w jego tonie, gestach i oczach, darmo silących się ukryć niepokój.
— Zamordowany jesteś, przyjacielu, gdyż odkryli twój zamiar i uprzedzili twoją śmiercią swoją sromotę — zwrócił się do trupa. Lecz gdzież morderca? Tyś jest nim. klnę się imieniem Boga żywego, Egipcjaninie!
Arbaces drgnął. Ale wnet opanował pomięszanie.
— Znam tego człowieka! To Nazarejczyk, który w złości swej pragnie pohańbić Wielkiego kapłana Izydy!
Mnóstwo głosów zaraz zawyło w tłumie:
— Tak to pies, ateusz, Olint-Chrześcianin. Znamy go!
— Uciszcie się, dobrzy ludzie! — wzywał Olint. Oddajcie mi te zwłoki, gdyż zmarły był wyznawcą Wielkiego Stwórcy, a za to, że chciał odsłonić kuglarstwa i podstępy Arbacesa, padł z ręki tego sługi czarta!
Szmer zgrozy rozchodził się w tłumie, który otaczał martwa ciało Apaecidesa, omdlałego Glauka, Arbacesa, dumnie krzyżującego ręce na piersi i Olinta, wskazującego mordercę palcem w poświacie księżyca.
— Człowieku! — rzekł centurjon — czy zdajesz sobie sprawę z wagi swego oskarżenia, zwróconego przeciw tak dostojnej osobie? Bacz, jaka kara grozi ci oszczerstwo!
— Każcie mu przysiądz, że zmarły był wyznawcą nowej wiary! — podyktował złośliwie Arbaces.
— Tak! tak! niech przysięgnie na ten posąg Cybeli, najstarożytniejszą świętość Pompei! — ozwały się mnogie głosy. I kilkanaście rąk porwało go i parło ku posągowi, stojącemu przed kapliczką Cybeli o parę kroków stąd w świętym gaju.
— Puśćcie mnie, Bałwochwalcy! — wyrwał się im: Jakoż to chcecie, abym przysięgał na przedmiot niemy, stworzony ręką człowieka?! Bóstwo wasze jest nicością, która nawet pomścić się nie może. Patrzcie, jak pada niemocne w proch!
I naporem ramion wywrócił z podstawy posąg Cybeli ze spróchniałego od czasu drzewa.
Ten czyn świętokradzki oburzył nawet najumiarkowańsze umysły.
— Rozedrzeć bluźniercę! — wrzeszczano, odpychając centurjona, który bluźniercę chciał uprowadzić do więzienia trybunału.
Spełnionoby tę groźbę niechybnie, gdyby naraz nie wydarł się nad wrzawę świeży głos kobiecy:
— Nie czyńcie mu krzywdy! Dlaczego chcecie pozbawić tygrysa jego żeru?! Taki silny złoczyńca będzie prawdziwą rozkoszą oczu w walce na arenie.
Momentalnie zmienił się nastrój tłumu.
— Jeden dla lwa, drugi dla tygrysa! — wołał motłoch, klaszcząc w ręce. Szli śladem centurjona, niosąc omdlałego Glauka i popychając pięściami Olinta.
Inna grupa poniosła zwłoki Apaecidesa pod przewodem Arbacesa. Gdy ruszała, zza węgła kaplicy wysunął się Kalenus i rzekł cicho do Arbacesa:
— Izyda nam sprzyjała.
W jego oczach był tak złośliwy błysk, że Arbaces niespokojnie pomyślał:
— Czyżby był świadkiem tego, co zaszło?.




ROZDZIAŁ XXVI.
Wypadki rozwijają się krętą drogą. Miłość i ból niewidomej.

Djomed, który po uczcie wyjechał w interesach do Neapolis, z zaciekawieniem informował się po powrocie u napotkanego na Forum Klaudjusza o zaszłych ostatnio wypadkach.
— Oto jak zmienną koleją toczy się kolo Fortuny! — mówił Klaudjusz. Nasz przyjaciel Glauk ma być stawiony przed Senatem, wobec wagi jego zbrodni — zabójstwa kapłana. Przeznaczą go niewątpliwie na igrzyska.
— Czyż może być, aby taki młody i... bogaty skazany został na pożarcie przez dzikie zwierzęta!? — westchnął kupiec.
— Ba! gdyby był Rzymianinem, szkoda byłaby istotna. Ale ci cudzoziemcy są w gruncie rzeczy niewolnikami, których znosić można, dopóki wydają uczty. — A tamten bluźnierca — chrześcianin, o którym wspominałeś, co to spotwarzył Arbacesa? Czy też pójdzie na arenę?
— A, ten pies! Jeżeli zgodzi się złożyć ofiarę Cybeli lub Izydzie, zyska przebaczenie przy zamknięciu w więzieniu. Ale jak się ma Julja?
— Dobrze!... Spójrz-no! Egipcjanin wchodzi do domu Pretora. Na Bachusa! To nie bez kozery.
— Zapewnie w sprawie mordu Glauka. Jest jedynym świadkiem naocznym. Zeznaje jednak, że Glauk zabił Apaecidesa w podnieceniu, gdyż ten odmawiał mu zezwolenia na związek z jego siostrą.
— Czy Glauk ma dobrego adwokata?
— Najlepszego. Jest nim wymowny Kajus Pollion. Nadto obiega on całą Pompeję, aby nakłonić wszystkich marnotrawców do świadczenia na korzyść Greka. Nie przyda się to na nic, bo lud czci Izydę i burzy się przeciw mordercy jej kapłana.
— I ja muszę wesprzeć Izys. Mam towary w Aleksandrji.
— Rozeszli się. Gracz odszedł, rozmyślając o zwiększonych szansach swoich do ręki Jułji, która nie mogła już chyba-ć kochać zabójcy, zagrożonego hańbą wyroku. Ustalenie swojej pozycji przez to małżeństwo uznawał za tem konieczniejsze, iż Salustjusz wygrażał się zdemaskować jego szulerską grę podrobionemi kostkami, jeżeli nie zaniecha tej swojej specjalności.
Na zakręcie ulicy wpadła Klaudjuszowi w oczy ponura twarz Egipcjanina.
— Racz mi wskazać, szlachetny Klaudjuszu, drogę do mieszkania Salustjusza.
— Niema go o tej porze w domu.
— Ale ja chcę widzieć się z mordercą Glaukiem, który ponoć u niego przebywa.
— Tak. Naiwne serce Epikurejczyka wierzy w niewinność Greka. Dał za niego rękojmię, że dostawi go do trybunału, i ulżył jego losowi, wybawiając go od więzienia w lichej dziurze przy Forum, przez zamianę na wytworne w swoim domu. Ale po co chcesz widzieć Glauka, jeżeli spytać wolno?
— Słyszałem, że odzyskał rozum. Chcę skłonić go do wyznania pobudek zbrodni w nadziei, że to ulży jego karze.
— Jesteś prawdziwie dobroczynnym, Arbacesie.
— Spełniam tylko mój ludzki obowiązek.
— Pozwolisz, że sam cię odprowadzę do domu Salustjusza. Jest tu, o kilka kroków. Czy nie będę zbyt ciekawy — zapytał, idąc obok Egipcjanina — pragnąc dowiedzieć się od ciebie, co mówi o domniemanym wyniku tej sprawy pretor?
— Nie mówiłem z nim o tem. Byłem tam w innym celu. Jako prawny opiekun nieszczęśliwej Jony, która jest napół obłąkana po śmierci jej brata i uwięzieniu mordercy narzeczonego, wystarałem się o rozkaz przyprowadzenia jej do mnie po pogrzebie Apaecidesa. Wymaga czułego nadzoru, aby nie popełniła jakiegoś szaleństwa.
— Otóż i dom Salustjusza. Nim rozstaniemy się, racz mi powiedzieć, Arbacesie, czemu jesteś zawsze tak posępny i unikasz towarzystwa naszej złotej młodzieży. Jakkolwiek jesteś mędrcem, mógłbym cię nauczyć wiele... w sztuce rozkoszy.
— Czym nie za stary?
— O, miałem już uczniów siedemdziesięcioletnich.
— Może ci kiedyś przypomnę twoją uprzejmą propozycję. Na teraz żegnaj mi — vale!
W przedsionku Arbaces natknął się na kłębek ciała, wstrząsanego łkaniem i zawiniętego z twarzą w szaty.
Była to Nidja, która natrętnie domagała się widzenia z Glaukiem i postokroć odpędzona przez straże domowe, powracała i tarzała się, łkając, w progach.
— Powstań! — rzekł, dotykając ją nogą. Tamujesz przejście.
Nidja poznała jego głos. Przypadła do jego stóp. Pamiętała teraz jedno, że jest możnym czarnoksiężnikiem.
— Ocal go, wielki kapłanie! Jest umierający w tym domu. Jedyną wynowajczynią jestem ja. To ja podałam mu napój czarownicy... ja... ja... Ten napój, który Julja dostała z twoją pomocą.
Sądził, że bredzi. Ale zważył, że jej krzykliwe rewelacje mogą wprowadzić sprawę na niepożądane tory. Rzekł więc głosem możliwie słodkim do rozpaczającej:
— Przyjdź dziś do mnie. Wysłucham ciebie. Może mi uda się coś z twoją pomocą zrobić dla Glauka. Żal mi tego mądrego i pięknego młodzieńca. Przez życzliwość właśnie przychodzę go odwiedzić.
Odstąpiła. Zapukał mocno do drzwi. Opadły żelazne zapory. Odźwierny wychylił głowę.
— Jestem Arbaces. Przychodzę do więźnia.
— Bez zezwolenia pana nie mogę nikogo doń wpuszczać. Ale pan właśnie powraca...
Istotnie w portyku ukazał się gospodarz domu.
— Zacny Salustjuszu! — rzekł uroczyście kapłan. Przychodzę pomówić z więźniem z pozwolenia pretora. Słowo Arbacesa wystarczy bez pisma. Wiesz, że jutro jest sprawa. Pragnę z wyjaśnień Glauka wydobyć coś na jego korzyść.
— O, jeżeli potrafisz coś zrozumieć z jego wyrazów bez związku, będziesz godzien swojej sławy wschodniej. Biedny Glauk! dawniej miał tak dobry apetyt, a teraz nic jeść nie chce.
Na rozkaz Salustjusza niewolnicy, stojący na warcie przy małych drzwiach, odstąpili. Egipcjanin wszedł sam do Glauka.
Przy bladem świetle misternego świecznika postrzegł, jak pobladła świetność cery i zapadły policzki Ateńczyka po straszliwej walce między życiem a śmiercią, w której młodość przemogła. Siadłszy przy łożu Glauka, rzekł:
— Byliśmy nieprzyjaciółmi dotąd. Ale wielkie twoje nieszczęście budzi litość w sercu kapłana Arbacesa. Przychodzę do ciebie, jako przyjaciel.
Jak rumak wzdryga się, poczuwszy ślady tygrysa, tak wzdrygnął się Glauk. Zerwał się, przysiadł na łożu, przerażone oczy wlepił w gościa, rękę przesuwał długo po Czole:
— Czy śnię jeszcze?
— Nie, Glauku. Nie śnisz. Masz przed sobą człowieka, który może cię ocalić — przysięgam na tę prawicę — jeżeli posłuchasz jego wskazówek. Ja jeden byłem świadkiem twego świętokradzkiego morderstwa i gotów jestem wyznać na twoją korzyść, żeś działał oszalały w gniewie, jeżeli podpiszesz to pismo. Ono przypomina ci szczegóły zwady twojej z bratem Jony, których bodaj już nie pamiętasz. Wiem, że uniosłeś się, gdy w surowości swojej zarzucił ci lekkość twego życia i odmówił zgody na związek twój z siostrą. Przyznaj to, a skruszonemu pomogę ujść śmierci.
— Barbarzyńco! podaj mi to pismo kłamliwe, abym je podarł. Jako żywo, przejrzałem pamięcią wszystkie wypadki okrutnej tej nocy i wiem, żem nie strącił, strącić nie mógł, nawet włosa z drogiej mi głowy brata Jony! Jażbym miał toczyć zwadę z tym słodkim człowiekiem? Nie! pamiętam jedno — natknąłem się już na krwią broczące zwłoki.
— U pamiętaj się! Dwie drogi tylko są przed tobą: wyznanie i podpis, albo... amfiteatr i lwia paszczęka.
— Dyktujesz mi hańbę wobec świata i Jony w tem dobrowolnem wyznaniu dla ocalenia życia, skazanego potem na niesławę. Podły barbarzyńco ze wschodu! ty nie rozumiesz duszy człowieka, urodzonego na ziemi Harmodjusza i Sokrata!
— Zastanów się, młodzieńcze! Czy nie słyszysz wrzasku radosnego pospólstwa, gdy szarpać cię będą lwie pazury? Nie unikniesz wszakże hańby, ginąc, jako skazany niewolnik na arenie!
— Umrę dumny czystością sumienia, które nie chciało ocalić się fałszem! Nienawidziłem cię zawsze — teraz pogardzam tobą. Idź precz, kusicielu!
— Odchodzę. Ale zobaczymy się jeszcze dwakroć: raz przed trybunałem, drugi raz... przed śmiercią twoją.
Wyszedł. Do oczekującego Salustjusza rzekł:
— Jest jeszcze w obłędzie. Upiera się przy zaprzeczaniu jawnej prawdzie. Niema dla niego nadziei.
— Nie mów tego, Egipcjaninie! Trzeba wszystkie sprężyny poruszyć, aby ocalić człowieka, który wychylał czary z najwykwintniejszem winem w gronie przyjaciół. Jest to sprawa pomiędzy Bachusem i Izydą.
Na ulicy Arbaces napotkał Nidję. Czatowała na jego wyjście.
— Czy będzie ocalony? — wykrzyknęła.
— Zobaczymy. Pójdź za mną.




ROZDZIAŁ XXVII.
Pogrzeb klasyczny. Przygoda Jony. Plany Arbacesa. Nidja gra rolę czarownicy.

Ciało Apaecidesa spoczęto w domu Jony.
Czuwała przy zwłokach dniem i nocą, obmywała łzami łoże umarłego brata, odświeżała żałobne cyprysy u wnijścia przybytku śmierci. Oddana surowym obowiązkim klasycznej żałoby, nie śmiała ubolewać nad tragedją Glauka, którego głos publiczny oskarżał o zamordowanie jej brata, a względniejsi powód upatrywali w nagłem szaleństwie. Była wpółnieprzytomna wobec zawiłych splotów niezrozumiałej tragedji, w której kochanek był mordercą, brat ofiarą. Nie wiedziała, czy ma wierzyć, czy powątpiewać. Zresztą nie myślała o sobie samej. Jedyną sprawą myśli winien był być na razie pogrzeb.

Pięknym zwyczajem starożytnych ceremonja
Porzuć błędy pogaństwa.
A gdy spadł deszcz ognisty.
Cyrk pompejański.
Oczekiwał wykonania wyroku.
Zmagano się dla wprawy.
odbyła się o świtaniu. Młoda jutrzenka — według ich myśli, porywała zmarłego młodzieńca, jako zarumieniona miłośnica jego. U wrót domu Jony zebrał się wielki orszak żałobnych gości z długiemi pochodniami w rękach. Chór płaczek zaintonował hymn żałobny. Podążono na plac za miastem, niosąc śmiertelne szczątki Apaecidesa na łożu, okrytem purpurą, z którem miały być spalone. Na przedzie szła muzyka. Stłumione jej tony przerywał chrapliwy dźwięk trąby pogrzebowej. Najęci płaczkowie zawodzili pieśni żałosne. Szły chóry kobiet i pacholąt. W szatach śnieżnej białości stąpali kapłani Izydy z kłosami zboża w rękach. Niewolnicy nieśli obrazy ateńskich przodków zmarłego. Śród przyjaciółek i niewolnic z rozpuszczonemi w nieładzie włosami — znak żałoby — szła Jona blada, jak marmur. Jej ból głęboki był niemym.

Dopiero, gdy przed spaleniem, pokazano jej rysy zmarłego, krzyknęła jękliwie: „Bracie! ocknij się! powstań i otrzyj łzy moje!“
Rozpaczliwy jej okrzyk pokryły słowa wspaniałego hymnu, towarzyszącego trzaskowi drew płonących na wysokim stosie:

Świętym płomieniom złóż dzięki, o duszo, żeś wolna na wieki!
Łódź twoją niosą łagodnie kojące Letejskie strumienie,
Styks do Elizjum cię niesie... do gajów cienistych słodyczy...
Kiedyż wraz z tobą, kochany, i my zakosztujem spoczynku?!

Zgaszono ostatnie iskry i popioły zebrano starannie. Skropione rządkiem winem i kosztownemi woniami w srebrnej urnie spoczęły w grobie obok pełnej łzawnicy i tradycyjnej monety na przewóz przez rzekę zapomnienia i śmierci. Grób obsypany wieńcamimi kwiatów śród lamp i kadzideł. Nazajutrz kapłan — ofiarnik zauważył, że do symbolów pogańskich nieznana ręka dołączyła godło chrześciaństwa — gałązkę palmową.
Nie ruszył jej.
Mogiłę skropiła oczyszczającą wodą gałęź lauru i zabrzmiało nad nią ostatnie słowo ceremonji pogrzebnej:
Ilicet (skończyło się!).

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy Jona, która w biesiadzie pogrzebowej nie chciała wziąć udziału, powracała w otoczeniu kobiet do siebie, ku jej najwyższemu zdumieniu jakoby wyrósł przed nią z pod ziemi Arbaces i rzekł:
— Piękna Jono! pretor, litując się nad twojem sieroctwem oddał cię pod moją pieczę, jako dawnemu twemu opiekunowi. Oto jest pismo z nakazem, abyś udała się do mego domu.
— Idź precz, Egipcjaninie! Ty... ty... jesteś sprawcą śmierci brata i szaleństwa Glauka, skoro przez moje nieszczęścia sięgasz po mnie! — krzyknęła.
— Boleść obłąkała jej rozum! Zbliżcie się niewolnicy i umieśćcie ją w lektyce.
— Arbacesie! — zaprotestowała jedna z kobiet, osłaniając Jonę osłupiałą — pisane prawo zabrania przez dni dziewięć przeszkadzać samotności tych, którzy opłakują umarłych krewnych.
— Usuń się, głupia kobieto! — zagrzmiał Arbaces — rozkaz pretora uchyla to prawo dla dobra Jony.
Dziki śmiech wyrwał się z piersi Jony. Padła bez zmysłów wobec sięgających po nią rąk czarnych niewolników. Za chwilę uniesiono ją z przed oczu zapłakanych kobiet.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A w domu Arbacesa znajdowała się już jedna uwięziona.
— Moja córko! — rzekł wysłuchawszy jej spowiedzi Arbaces, kiedy przyszła za nim — obrażasz przyzwoitość, tarzając się u progów domu, w którym Glauk przebywa z rozkazu władzy. Żałuje cię, żeś popełniła występek i uczynię sam, co będę mógł, aby zaradzić jego złym skutkom. A dla ciebie będzie lepiej, jeżeli zostaniesz tutaj przez pewien czas. Nie będziesz wygadywała szkodliwych głupstw. Bądź cierpliwa, a za dni parę ujrzysz Glaukusa.
I wyszedłszy, zamknął drzwi na żelazną zasuwę, polecając dozór nad uwięzioną niewolnikowi. Następnie udał się po Jonę i umieścił ją u siebie. Skrępowawszy tym sposobem wolność dwóch kobiet, z których jedna wiedziała o jego pośrednictwie przy wydostaniu trującego napoju, druga wgłos oskarżyła go instynktem serca o mord, odetchnął spokojniej.
Wszelako rozumiał, że powietrze Kampanji staje się dlań ciężkiem, mimo rachuby na pewną zgubę Glauka, przeciw któremu podżegł przez kapłanów gniew pospólstwa, zwykle zagradzający Senatowi drogę do ułaskawienia. Chodząc szerokiemi krokami po mozajkowej posadzce swojej zacisznej komnaty, w której oddawał się czytaniu wyroków gwiazd, rozmyślał o przeniesienia wiary swoich przodków za krańce Oceanu. „Tam wskrzeszę popioły starożytnej monarchji Tebańskiej — marzył. Tam w ukojonem przez czas sercu Jony ozwie się miłość i uwielbienie dla władnej duszy króla — proroka!”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Znalazłszy się w klatce, Nidja jęła krzyczeć i tupać nogami. Strażnik, młody niewolnik Sozja, przyniósł jej strawę i starał się ją uspokoić.
— Czego chce twój możny pan od biednej ślepej dziewczyny? — żaliła się ze łzami, bijąc pięściami w mur.
— Nie wiem. Może chce, abyć służyła tutaj swojej pani, którą także dziś sprowadzono.
— Jona tu?! Zaprowadź mnie do niej.
— Akurat! Wścieka się tak, jak ty. Ładnie by to wyglądało, gdybyście się zeszły! Zresztą pan zapowiedział mi, abym nie miał oczu, ani uszu, ani myśli własnej, tylko posłuszeństwo. To znaczy, że mam stać tu na straży i nic więcej.
— A gdzie jest twój pan?
— Wyszedł. Zapewnie poszedł świadczyć w sprawie tego Ateńczyka, którego pewnie rzucą lwom na pożarcie.
— Nie żartuj tak okropnie! — krzyknęła.
Rozpłakała się znowu. Sozja poczuł litość dla niewidomej. Rozpytywał ją, kim Jest. A dowiedziawszy się, że pochodzi z Tessalji, której kobiety słynęły ze znajomości czarów, nabrał dla niej szacunku.
— Wywróż mi — prosił ją — czy zaoszczędzę kiedyś tyle pieniędzy, żebym sobie mógł wolność kupić, lub czy Egipcjanin obdarzy mnie nią za korne służby.
Ta prośba zwróciła Jej myśli na tor inny. Łzy jej w mig obeschły. Rozumiała, że oskarżyciel Glauka najwidoczniej lęka się pozostawienia jej na wolności i że może mu zaszkodzić. A zarazem pojmowała, że tylko chytrością, właściwą jej płci, potrafi wyzwolić się z pod straży pokornego swemu panu strażnika.
— Wyroki przeznaczania duchy objawiają tylko nocą — rzekła — zwłaszcza w wypadkach, kiedy nie można stosować ani litomancji, ani gastronomancji, bo nie mamy kosztownego kamienia i wnętrzności zwierząt.
Słuchał z wytrzeszczonemi podziwem oczyma i z dreszczem przestrachu tajemniczych słów.
— Będę ci mogła oznajmić przyszłość za pomocą cichego szemrania wód i powiewów powietrze. Ale kiedy wzejdzie gwiazda wieczorna, musisz napół uchylić drzwi ogrodu dla przepuszczenia ducha ciemności, przynieść mi w trzy godziny po zmierzchu najczystszą i najzimniejszą wodę i przy drzwiach ogrodowych umieścić owoce i wino. Rozumiesz?
— Rozumiem! Posiłek dla duchów
— Tak. Odchodził. Zatrzymała go jeszcze.
— A kiedy sprawa Greka się skończy?
— Mówią, że jutro.
— A gdzie mieszka Jona?
— Na wyższem piętrze. Ale dosyć tej próżnej rozmowy z tobą. Bądź zdrowa!
Wyszedł. Rygle szczęknęły.




ROZDZIAŁ XXVIII.
Osa włazi w pajęczynę, niefortunna wieszczbiarka. Tajemnica skarbca.

Przez pozostawioną otworem furtkę ogrodu wszedł nie duch żaden, jeno Kalenus. Uśmiechnął się na widok skromnej daniny z owoców, przygotowanej przez Sozję dla bożka ogrodowego, a w myśl Nidji maskującej przed przesądnym niewolnikiem plany jej ucieczki, i drzwi zatrzasnął:
— Ci niewolnicy sprowadzają miast bogów złodziei! — zauważył ironicznie do siebie. Nie tak jak my, wielcy kapłani — mimowoli roześmiał się na głos.
W cieniu ogrodu ozwał się głos spacerującego Arbacesa:
— Oho! jakiż to duch przyjazny sprowadza o tak późnej godzinie do mnie miłego Kalenusa?
— Potrzeba złożenia powinszowań mędrcowi Arbacesowi z powodu triumfu jego zemsty. Jutrzejsze słońce będzie świadkiem śmierci skazanego dziś przez Senat twego rywala.
— Dziękuję ci, Kalenusie, ale zbytnia miękkość serca nie pozwala mi cieszyć się z powodu okrutnego zgonu, który czeka nieszczęśliwego zabójcę.
Głos mu nie drgnął. Wyćwiczona całożyciowem kłamstwem twarz jaśniała spokojem w świetle księżycowem. Kalenus był oszołomiony taką potęgą sztuki fałszu. Trzeba było zadać cios, który prowadził go do celu jego odwiedzin.
— Zabójcy?!... Tak nie sądzi ten, kto w noc mordu widział zza węgła kaplicy w cieniu świętego gaju prawdziwą rękę, uzbrojoną stylem!
— A! byłeś tam?
Na chwilę nawet Arbaces doznał zmieszania.
— Czy nie był tam nikt więcej? — spytał, opanowawszy się szybko.
— Nikt.
— Czyś nikomu nic nie mówił o tem?
— Tajemnica zagrzebana jest w łonie sługi twego.
— Po cóż przyszedłeś mi dziś o tem powiedzieć, żeś mnie szpiegował i znasz czyn mój?
— Szpiegowałem nie ciebie, ale Apaecidesa, który zmawiał się z Nazarejczykiem na zgubę kapłanów Izydy. I przyszedłem wyrazić ci wdzięczność imieniem bogini naszej, żeś nie dopuścił do pohańbienia jej ołtarzy, kładąc trupem zdrajcę! — uśmiechnął się.
— A to znaczy — rzekł Arbaces, świdrując go oczyma — że przychodzisz po zapłatę za sekret. Dobrze! otrzymasz ją, kiedy Grek zginie. Zasłużyłeś na nią. Bywaj mi zdrów, miły Kalenusie! — powstał chłodno.
— Wierzę w doskonałość twej pamięci, szlachetny Arbacesie. Ale kiedy Grek zginie, przestanę ci być potrzebny, nie mogąc pomieszać szyków w załatwionej sprawie, i pamięć łacno mogłaby ci nie dopisać. Chciałbym otrzymać jakiś skromny zadatek.
— Naprzykład jaki?
— O! Arbaces, który posiada niezliczone skarby, ukryte pod ziemię, jak głosi fama, nie może być skąpym w chwili, gdy lwia paszczęka, otwierająca się dziś dla Glauka, jutro może otworzyć się na arenie dla... Arbacesa!
— Podoba mi się twoja szczerość. A nadewszystko cenię twój spryt. Dla mądrych przyjaciół lubię być wspaniałomyślnym. Pójdź! zaprowadzę cię do mego tajnego skarbca na dowód zaufania do ciebie. Weźmiesz sobie tyle złota, ile podźwigniesz.
Oczy Kalenusa lśniły chciwa radością, kiedy szedł za Arbacesem do skrytych w najgęstszych krzakach ogrodu żelaznych drzwi podziemnego skarbca otwieranych mechanizmem, znanym tylko właścicielowi.
Cofnijmy się o parę chwil wstecz i wejdźmy do celi Nidji, w której Sozja wyczekiwał z dreszczem wróżb Tesaljanki.
— Przygotowałem wszystko. Drzwi ogrodu otwarte. Stół dla ducha zastawiony. Woda w misce stoi.
— Podaj mi lampę.
— Masz ją. A nie zgaś. Boję się ujrzeć w ciemności czarta.
— Gdybyś go ujrzał, zginąłbyś. Daj chustę, przewiążę ci oczy. Nie waż się zdjęć jej, póki nie usłyszysz szmeru wody. Jej głos wyśpiewa ci wieszczbę. Gdy umilknie, zdejmiesz chustę. Ale czy drzwi celi są otwarte?
— Tak.
Przewiązała mu oczy, mrucząc po grecku zaklęcia.
— Teraz milczmy oboje. Nasłuchuj szmeru wody.
Nastała cisza. Niewolnik czuł, że włosy jeżę mu się na głowie. Żaden głos się nie odzywał. Zaniepokoił się, gdyż zdawało mu się, że usłyszał szczęk zasuwy. Poruszył się. Szukał Nidji po omacku. Namacał drzwi. Były zamknięte. Zerwał chustę. Ciemność — nikogo! Zrozumiał podstęp. Nidja odeszła, zgasiwszy lampę. Nie ważył się krzyczeć. Przyjął z musu wyznaczoną mu rolę zamiany osoby uwięzionej, rozmyślając o karze, która oczekiwać go będzie nazajutrz po wykryciu jego błędu.
Tymczasem niewidoma znaną jej drogą dobiegła do furtki ogrodu. Niestety! znalazła ją zamkniętą. Drzwi zatrzasnął Kalenus. Przypomniała sobie, że jest inne wyjście z ogrodu; może tamto jest otwarte. Ale zbłądziła po jakiejś ścieżce, wiodącej w dół. Ogarnął ją powiew wilgotny. Namacała zimne mury z obu stron i niskie sklepienie nad sobą. Była więc w jakimś korytarzu podziemnym. Nagle usłyszała jakieś głosy. Wtuliła się w głuchy kąt i czekała.
— Dokąd prowadzi ta ponura galerja? — spytał głos jeden.
— Do najrozkoszniejszego miejsca, w którem olśnią cię widoki moich skarbów! — odparł głos drugi, w którym Nidja poznała Arbacesa.
— Jaka tu wilgoć i mrok! — westchnął tamten.
— Bądź pewny. Kalenusie, że Glaukus znajdzie się jutro w wilgotniejszem i mroczniejszem więzieniu w podziemiach amfiteatru. Ach! jakże to jest dziwnem, że mógłbyś jednem słowem wybawić z tej przepaści Glauka, a wtrącić w nią Arbacesa.
— Słowo to nigdy nie będzie wyrzeczone, Arbacesie! — mocno podkreślił Kalenus.
— Wiem, przyjacielu. A oto drzwi.
Nidja usłyszała brzęk kluczy, które zdjął z pasa, ukrytego pod szatą, Arbaces, mówiąc:
— Wejdź. Jesto tu sztuczna lampa. Zaświecę ją dotknięciem guzika, a ujrzysz skarby.
Chciwe serce Kalenusa drżało. Stąpnął naprzód. Nagle krzyknął. Potężnem pchnięciem strącił go Arbaces do lochu. Rozległ się śmiech szatański.
— Słowo to nigdy nie będzie wyrzeczonem, Kalenusie! Rzekłeś słusznie. Nasyć się teraz złotem Arbacesa!
— O litości, miłosierdzia! — błagał rozpaczliwy głos z wnętrza. Nic nie chcę! Wypuść mnie tylko!
— Za całe złoto Dalmacji nie dostaniesz teraz kęsa chleba. Umrzesz na niem, nędzniku. Żadne echo nie powtórzy jęków twego zgonu. W ostatniej godzinie pamiętać będziesz, co znaczy zuchwale grozić Arbacesowi. Bywaj zdrów!
Zgrzytnęły klucze w podwójnym zamku. Arbaces odszedł. Był wyczerpany. Udał się do sypialni w górnym pałacu i rozkazał niewolnikowi, aby mu przyniósł czarę najlepszego Falerna, zaprawnego korzeniami wschodu.
A z lochu dobywał się głuchy jęk, który ginął pod ziemią bez echa...




ROZDZIAŁ XXIX.
Jęk znajduje echo. Decyzja Jony. Przegrana Midji.

Jęk Kalenusa znalazł jednak odzew. Jakże ścisnęło się trwogą i nadzieją serce Nidji, gdy stała się przypadkiem uczestniczką tajemnicy. Przeczekawszy, aż oddaliły się kroki Arbacesa, omackiem znalazła drzwi, ale jej trzykrotne zawołanie nie przedarło grubej zasłony muru. Namacała wreszcie otwór od klucza i krzyknęła:
— Kalenusie!
— Kto mówi? — spytał głos drżący z wewnątrz, Jestem tu w grobie.
— Mówi ktoś, co może cię wyrwie z tego grobu, jeżeli sam zdoła się wymknąć z uwięzi tych murów. Ale zbliż usta do muru i wprzód mi odpowiedz: jest li to prawdą, że możesz oczyścić Glauka z zarzutu, grożącego śmiercią.
— Jest to taką samą prawdą, jak to, żem widział własnemi oczyma sztylet Arbacesa, pogrążający się w piersi Apaecidesa.
— Ach! tak?!... A jeżeli cię uwolnię, czy przysięgasz mi, że złożysz to zeznanie przed pretorem.
— Moja zemsta jest dostateczną rękojmią, trwalszą od wszelkich przysiąg! Pośpieszaj, abym tu nie zgnił wraz z moją zemstą.
Prześlizgnęła się cichym krokiem po korytarzu. Znalazła wreszcie wyjście z labiryntu dróg podziemnych. Owionął ją znów świeży powiew powietrza. Położyła się w trawie i nasłuchiwała czujnie ustania w domu wszelkiego zgiełku. Czekała aż dom pogrąży się we śnie. Musiała być ostrożną. Zycie Glauka zależało od przezorności jej działań.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wino rozweseliło Arbacesa. Powodzenie czyniło go dumnym i spokojnym. Glauk i Olint zginą jutro na arenie. Usta Kalenusa zamkną się rychło głodem na wieki. Kto zwróci uwagę na spóźnione paplanie ślepej dziewczyny, gdy on będzie już daleko. Jona!.. jej upór przełamać należy.
Ułożywszy powabnie fałdy tuniki, skropionej wonnościami, udał się do wychowanicy, przebywającej w zamknięciu pod strażą niewolnicy. Odesłał ją i od progu długo wpatrywał się w pobladłą, ale zawsze piękną twarz Jony. Po próżnych wybuchach gniewu popadła w stan apatji. Nie poruszyła się nawet, gdy siadł kornie naprzeciw niej w pewnej odległości.
— Jono! Kiedy milczysz, wydaje mi się, że świat zatrzymał się w biegu. Czyż nigdy i niczem nie przełamię twej nienawiści?
— Oddaj mi brata i małżonka! — odparła przez łzy.
— Ach, Jono! wierzaj mi, że tak mocno potrafię kochać ciebie, iż w tej chwili podzielam boleść twoją z powodu wyroku, oczekującego... tego szaleńca, który z niezrozumiałych dla mnie powodów zgładził twego brata. Gdybym go mógł ocalić, uczyniłbym to. Ale surowość praw Rzymu jest niezachwianą.
— Czy niewinnego skazano? — krzyknęła rozpaczliwie.
— Nie... jeszcze nie! — skłamał, przerażony jej wybuchem. Lecz jutro wyrok śmierci prawdopodobnie zapadnie, Jono! — dodał, próbując — gdybym jednak zdołał ocalić Ateńczyka, czy... zostałabyś moją małżonką?
— Ach, ocal go, Arbacesie! — łkała. A przysięgam ci, że nigdy go nie zobaczę... zrzeknę się go na zawsze... nie zaznasz nigdy z jego powodu żądła zazdrości.
— I zostaniesz moją małżonką! — zawołał radośnie. Potrząsnęła głową przecząco.
— Nie! tego nigdy nie uczynię, bo niezdołałabym przemódz wstrętu do ciebie. Posłuchaj mnie uważnie, Arbacesie. Jeżeli nie wyrwiesz śmierci Glauka, nic z tego mieć nie będziesz. Zgubisz mnie, którąś wychował w zastępstwie przyjaciela — ojca, którą... jak twierdzisz... kochasz! Na wszystkich bogów Nieba, Oceanu i Ziemi, ślubuję, że poświęcę się dobrowolnie śmierci, skoro Glauk zginie. Nie dopilnuje mnie niczyja czujność!...
— O, jakże piękną jesteś, Jono, kiedy to mówisz! — zawołał zachwycony uroczystym wyrazem jej twarzy i gestu. Nie uwierzę w to, abyś naprzekór woli bogów zabiła wzniosłą duszę, której sojusz z inną stworzy królestwo i szczęście za oceanem. Przepłyniemy morza i w dalekiej ziemi założymy mocarstwo, którego poddani przez długie wieki podlegać będą władzy potomków Arbacesa i Jony.
— Obłąkały cię marzenia! Nie widzisz, że Orkus przyjął moją przysięgę, a Pluton zapisał ją w księdze przeznaczeń.
— Jono! uczynię wszystko dla ocalenia Glauka, ale nie wiń mnie, jeżeli los nie będzie przyjazny moim wysiłkom. Noc nadchodzi. Zostawiam ciebie i będę modlił się do bogów, aby zesłali na ciebie sny przychylniejsze dla miłości Arbacesa.
Wyszedł. Nie zamierzał ocalić Glauka. Zresztą po wyroku nie mógł już tego uczynić. Liczył na to, że bogobojność Jony zniewoli ją do posłuszeństwa woli przeznaczeń i że z czasem ból jej po stracie Glauka się ukoi, a śród nowych wrażeń zdobędzie ją swoją miłością.
Gdy go na noc rozbierali niewolnicy, przypomniał sobie Nidję. Uznał za rzecz ważną, aby nie zobaczyła się ona przypadkiem, dzięki usłużności niewolnic, z Joną i nie powiadomiła jej o zamąceniu umysłu Glauka płynem czarownicy, co usprawiedliwiałoby czyn brata, zaprzeczany przez nią instynktem, ale w który — jak sądził — będzie musiała uwierzyć wobec skazującego wyroku senatu. Opowieść niewidomej o jego udziale przy zaopatrzeniu Julji w jadowity trunek dla Glauka zdradziłaby jego rękę w zaszłem nieszczęściu.
— Kaljaszu! — rzekł do wyzwoleńca — idź i powiedz Sozji, aby nie wypuszczał uwięzionej na krok z celi i nie dopuszczał do niej nikogo. Odpowiada mi za to głową!
Kaljasz zdziwiony nie znalazł Sozji na posterunku. Zawołał; usłyszał z celi krzyk wartownika: „Otwórz!“ Odsunął zasuwkę.
— Co się stało?
— Ach, Kaljaszu! Tesaljanka zbiegła.
— W takim razie powieś się. Pan przysyła mnie z rozkazem, ażebyś jej strzegł czujnie. Ale jak uciec mogła?
— Oszukała mnie przebiegła dziewka. Zostawiłem furtkę ogrodu dla niej otworem.
— Mylisz się. Przechodziłem tamtędy kilkakroć. Była zamknięta.
— Ach, Kaljaszu! Ocalasz mnie! W takim razie ślepa musi być gdzieś w ogrodzie.
— Nie traćmy chwili! Odszukamy ją!
Obaj krążyli długo po ogrodzie. Przebiegali nisze peristylu, zwiedzali wszystkie kryjówki. Nie było śladu zbiegłej. Już utracili nadzieję, gdy nagle z trawy podniósł się jakiś cień. Niewidoma śród panującej ciszy uznała, że przyszła pora wyjść z ukrycia. Tłumiąc oddech szli za nią, pewni, że ją zatrzymają, i złośliwie dając jej możność czynienia niefortunnych prób. Była to mała zemsta.
Ręka niewidomej obmacywała mur ogrodu, wskazujący jej kierunek. Westchnęła, natrafiwszy na drugą furtkę — zamkniętą, jak poprzednia. Ale jeszcze nie traciła nadziei wyjścia. Potknęła się o kamień pod murem. Była tu kupka podobnych. Gorączkowo dźwigała je i układała w stos. Zaczajeni, niewidzialni dla niej, pozwalali jej na tę pracę, mimowoli przepełnieni podziwem dla mądrości i energji ślepej. Weszła na tę podporę i sięgnęła szczytu muru. Serce zabiło jej radośnie. Zwinna, jak kot, zamierzyła się do skoku.
W tej chwili uczuła czworo rąk, które szarpnęły ją gwałtownie objęły, jak obręcz żelazna. Krzyknęła. Ostatnia nadzieje ocalenia Glauka prysnęła. Śmierć zwyciężyła życie.
— Zawiąż jej usta, Sozjo, bo krzykiem poruszy dom cały.
— O, już jest niemą!
Zrozpaczoną zanieśli do jej celi.




ROZDZIAŁ XXX.
Litość ludzi światowych. Więźniowie, skazany na śmierć.

Trzeci i ostatni dzień procesu przyniósł Glaukowi wyrok śmierci. Ze zdaniem Senatu wypadało się pogodzić. Tak sądziła światowa młodzież, złożona z przyjaciół Glauka, zgromadzona na uczcie u Lepida.
— Oczywiście jest winien, choć najpewniej popełnił zabójstwo, będąc w stanie upojenia winem! Miał słabą głowę! — rozumował głośno Klaudjusz. Dziwię się tylko, że tak był zatwardziały w zaprzeczaniu zbrodni, co do której po zeznaniu Arbacesa nie mogło być wątpliwości. Gdyby przyznał się. Senat miałby wzgląd na okoliczności łagodzące i nie wymierzyłby tak surowej kary. Sam zgotował sobie los okrutny!
Lepidus wyjaśnił:
— Senat był w trudnem położeniu wobec nastawania pospólstwa, rozjątrzonego przez kapłanów Izydy. Nie mógł odmówić pozbawienia oskarżonego praw obywatelstwa i wydania na śmierć, chociaż ustaliła winę świadomą tylko większość trzech głosów. Hola, podać tu wino Chios!
— Łaskawość Senatu jest nadzwyczajna — wtrącił ktoś z gości. Udziela Glaukusowi środka ratunku — pozwala mu walczyć z lwem tym samym stylem, którym spełnił mord.
— Nasze prawa są wogóle ludzkie! — zauważył ktoś inny. Przyrzeczono przebaczenie Olintowi, jeżeli zgodzi się rzucić garstkę kadzidła na ołtarz Cybeli. Wątpię, aby Nazarejczycy mogli być tak łaskawi, gdybyśmy wywracali ich ołtarze. Ale ten pies, zatwardziały w grzechu bluźnierstwa, odmówił i będzie musiał walczyć z tygrysem bez broni.
— Szkoda, że o podobne walki zakładać się nie można! — zauważył Klaudjusz. A może ktoś ma ochotę założyć się. Stawiam na lwa i tygrysa.
Zgromadzeni przyjęli dowcip śmiechem.
— Wynik obu procesów przejął lud radością — rzekł z powagą edyl Pansa. Nieba zesłały nam niespodzianie aż dwóch wielkich zbrodniarzy na czas igrzysk. Słuszna, aby zabawili się nieco ludzie, którzy zawsze pracują.
— Klaudjuszu! czy możemy się spodziewać, że ujrzymy cię na igrzyskach w towarzystwie narzeczonej, pięknej Julji?
— Przyjaciele! jeszcze dzień zapalenia pochodni hymenu nie został oznaczony — odparł dyskretnie. Ale jeżeli stary Djomed nie pożałuje sesterców, nie zamknę Julji w atrium... i zapraszam was zgóry na szereg uczt!
— Wychylmy czary za szczęście Julji i Klaudjusza! — zaproponował gospodarz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O tej samej porze, kiedy dźwięczały kielichy w świetnem triclinium Lepidusa, upajając przyjaciół Ateńczyka, on sam, jako skazaniec, przyprowadzony został z domu Salustjusza do małych drzwi obok świątyni Jowisza, gdzie było więzienie z podziemną drogą na arenę cyrku. Okręcające się na zawiasach drzwi tego ciemnego i mrocznego więzienia — widocznego do dzisiaj — otwierające skazańcowi tylko raz jeden pół progu, miały wąski otwór, przez który wsuwano kęs chleba i dzban wody dla podtrzymania sił więźnia przed oczekującą go walką.
Glauk powrócił do przytomności. Ślepa Nidja — na szczęście — rozlała część płynu, mieszając go drżącemi rękoma z winem i to osłabiło skutek jadowitego napoju. Na szczęście! — ale czyż można było mówić o szczęściu odzyskania zmysłów wobec okropnej rzeczywistości, której zajrzał w oczy oprzytomniały. Co za zmiana losu dla wychowanego w zbytkach świetnego młodzieńca, mającego pewność swojej niewinności! Był skazany za ohydną zbrodnię, której nie dokonał, wymierzoną przeciw bratu istoty najukochańszej, oderwany od niej, może potępiony przez nią — gdyż nie dała mu znaku życia od chwili, gdy go uwięziono — przeznaczony na pastwę kłów i pazurów dzikiego zwierzaj znajdował się sam jeden ze swoją rozpaczą w pomroce i wilgoci klatki podziemnej.
Zgrzytnął zębami — zajęczał.
Z głębi ciemności odpowiedział na jęk ten pytaniem głos niespodziany:
— Kto w godzinie przedzgonnej jest mym towarzyszem niedoli? Ty-żeś to, Glauku Ateńczyku?
— Tąk zwano mnie w dniach szczęścia. A twoje imię?
— Olint!
— Ateusz?! — wzdrygnął się mimowoli Glauk.
Ale zaraz, dodał z goryczą: „Ach rozumiem żeś zwątpił o bogach wobec niesprawiedliwości ludzi!“
— Nie! tem mocniej uwierzyłem w Boga Prawdy. Jak można zwąpić o tym, który jest, cokolwiek złego ludzie uczynią?! Zwątpić mogą tylko czciciele bogów fałszywych.
— I gdzież jest ten twój Bóg prawdziwy i cóż ci dać może, skoro jesteś tu w mroku, skąd wyjście jest tylko na arenę śmierci? — roześmiał się gorzko Glauk.
— Jest tu zemną i krzepi mnie uśmiechem, przedzierającym się przez pomrok. I otworzy mi niebo łaski swojej u wrót skończonej męki.
— Umrzesz jednak shańbiony, jak ja, potępiony przez wszystkich, jak ja. Jesteś bluźniercą dla oczu ludzkich, jak ja dla wszystkich mordercą.
— Nie dla wszystkich. Bóg udziela czystym sercom mocy widzenia prawdy. Wiem, że jesteś niewinien. Mordercą Apaecidesa jest Arbaces, wróg nazarejczyków.
Serce Glauka zabiło mocno. Te słowa były dla niego, jak balsam. Był więc człowiek, który wierzył w czystość jego rąk, który nadto odkrywał mu zagadkę zbrodni, a mówił z pewnością jasnowidza.
— Czy twoje niebo przyrzeka nieśmiertelność i spotkanie z istotą ukochaną w innym świecie?
— Tak jest! przyrzeka z mocą niezawodną. Ja sam idę na śmierć spokojnie, bo za jej wrotami ujrzę w szczęśliwości niebieskiej zmarłą małżonkę, ukochaną moję Cyllanę. A dlatego nie lękam się śmierci...
— I ja się jej nie lękam. Ale jakże różną jest nasza odwaga! O ile szczęśliwszą jest twoja... pozwala umrzeć z uśmiechem nadziei, nie z klątwą na ustach. Naucz-że mnie wiary twojej, skoro ona słodzi męczarnie życia, rozdziera ciemności rozpaczy i podnosi z dna ziemi do nieba marzeń!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Olint jął opowiadać Glaukowi dzieje żywota i pouczeń i śmierci na krzyżu i zmartwychwstania Jezusa Pana. A w mroku więzienia lśnił tym dwóm nieszczęśliwym jasny promyk. Było to światło obietnic Ewangelji.




ROZDZIAŁ XXXI.
Hadzieja ocalenia Glauka powraca. Sozja jest obrażony. Vivarium. — Ból Medona.

Nidja nie poddała się rozpaczy. Jej uparta główka śród bezsennej nocy nie przestawała snuć planów wydostania się z więzów. Niewolnik Sozja nie pojawiał się. Należało go zwabić. Nad ranem jęła głośno lamentować. Wszedł z gniewem:
— Obudzisz cały dom wrzaskiem. Zawiążemy ci usta!
— Poczciwy Sozjo, daruj mi. Boję się być sama.
Ulitował się nad nią i siadł na stołku przy niej.
— Pogadajmy! Chociaż mam złość do ciebie, mała. Gdyby nie kazano mi strzedz ciebie, wydostałbym bilet na jutrzejsze widowisko w Amfiteatrze i pozwolonoby mi zobaczyć walkę Glauka ze lwem. Skazali go wczoraj!
Powstrzymała okrzyk. Zresztą spodziewała się tego.
— Sozjo! — zapytała — ile brakuje ci do okupu wolności?
— Dwa tysiące sestercyj.
— Widzisz te moje naramienniki i łańcuch. Są to dary od moich państwa. Warte są cztery tysięce. Dam ci je, Sozjo, jeżeli mnie wypuścisz stąd.
— A mój srogi pan odszuka mnie wszędzie i ciało moje stanie się żerem ryb Sarnu.
— Dam ci je za kilka godzin wolności. Wyjdę o północy a wrócę o świcie. Możesz mi nawet towarzyszyć.
— Mój pan przewącha, żeś wyszła, i ukarze mnie śmiercią.
— Prawo nie pozwala dzisiaj zabijać niewolników.
— Mój pan potrafi stanąć nad prawem.
Załamała ręce. Nie było-ż więc iskry nadziei?
— Słuchaj! — rzekła — dostaniesz te klejnoty za drobnostkę. Zaniesiesz list.
— To mogę... Posiedzisz pod kluczem, a ja pobiegnę żywo. Ale do kogo?
— Do pretora.
— Oj, nie! Tam badają niewolników na torturach.
— Żartowałam! List będzie do przyjaciela mego pana, do Salustjusza.
— Na to zgoda. Przyniosę ci papyrus. Napiszesz.
Ze względów ostrożności napisała list po grecku. Język ten był dostępny całej klasie ukształconej u rzymian.
— Nie mogę tego przeczytać — pokręcił głową niewolnik.
— Cóż cię obchodzą sekrety serca Nidji? Ale... nim odejdziesz, podaj mi prawą rękę. Tak... powtarzaj za mną: „Jeżeli nie oddam listu tego do rąk Salustjusza i tylko do jego rąk, niechaj Orkus ześle na mnie wszystkie niszczące żywioły i niechaj głowa moja poświęcona będzie zemście Erynnij piekielnych!“
— Jesteś nadzwyczajna dziewczyna! — rzekł, odchodząc. Skrępowałaś mnie śmiertelnie. Nie jestem wolny od małych grzechów — okradałem nieraz moich panów. Ale od krzywoprzysięstwa wobec bogów jestem daleki.

Odźwierny długo opierał się domaganiom Sozji, pragnącego list osobiście doręczyć Salustjuszowi. Zapewniał go, że pan, zbolały z powodu skazania jego przyjaciela na śmierć, pije na zabój w towarzystwie filozofa — wyzwoleńca i zgoła nikogo przed oblicze swoje nie dopuszcza. Ale stary Cerber wobec datku — kilku sestercyj, zmiękł. Sozja stanął w kornej postawie przed Salustjuszem.
Młodzieniec skrupiał łzami koźlę, które jadł w tej chwili i coraz to dolewał sobie wina. Dręczyła go czkawka. Całą noc pił bezustannie.
— O, przyjacielu! — wzdychał, zwracając się do wyzwoleńca. Co znaczy marny styl w rękach tego biedaka Glauka?! Jakże okrutną jest paszczęka lwa!... Jakże twarde jest to koźlę!...
— Wychyl jeszcze czarę wina.
— Pamiętaj, żeby mi jutro wszystkie drzwi były zamknięte. Nie pozwalam wyjść żadnemu niewolnikowi na te przeklęte igrzyska.
— Boleść obłąkała twój rozum.
W tej chwili niepocieszony pijanica dostrzegł kłaniającego się Sozji.
— Kto jesteś! — spytał.
— Przynoszę list boskiemu Salustjuszowi od pewnej młodej damy. Na odpowiedź nie kazano mi czekać.
Złożył list na stole przed panem, okrywając twarz płaszczem aby nie był poznany.
— Na bogi! — porwał się od stołu Salustjusz — to prokseneta! Przychodzi tu z wezwaniem na schadzkę miłosną, kiedy ja... szaleję z bólu. Precz stąd, nędzniku!
Sozja nie dał sobie dwa razy powtórzyć rozkazu.
— Czy zechcesz przeczytać ten list? — spytał wyzwoleniec.
— Ależ nie... dwoi mi się w oczach.
— Mam ci go sam przeczytać?

— Nie! nie!... Na nic mi teraz te przeklęte kobiety. Mogęż myśleć o rozkoszach, gdy Glauk... ma być pożartym? Zanieś mnie na łóżko... Oj, głowa moja!... Spać chcę!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Prokseneta” — było to przezwisko ubliżające. Oznaczało ułatwiaczy schadzek miłosnych. Sozja czuł się obrażonym nie na żarty. „Wołałbym, aby mnie nazwał ojcobójcą!“ Zresztą pocieszył się rychło, nie tylko nadzieją pozyskania bogatej nagrody za sumiennie wypełnione zlecenie, ale przyjemnemi widokami powrotnej drogi.
Albowiem, nie mając możności udać się nazajutrz na igrzyska, skorzystał z czasu, aby zajrzeć przynajmniej do vivarium, gdzie ciżba mężczyzn, kobiet i dzieci za biletami, dzięki zezwoleniu szlachetnego Pansy, oglądać mogła przez kraty żelaznych klatek wspaniałe okazy świata zwierzęcego — bohaterów jutrzejszego widowiska. Umyślnie głodzone przed wystąpieniem na arenie gniewnym rykiem i wściekłem błyskaniem ślepiów przyjmowały natręctwo widzów. Lew odwrócił się od ciekawskich i bił zaciekle ogonem w podłogę klatki. Tygrys to poziewaj z pogardą, to obiegał niecierpliwie swoje więzienie i wysuwał groźnie pazury, rozjątrzony przeciw drażniącym go ostrożnie gapiom.
Miał jeszcze inną rozkosz. Otarł się w wiwarjum blisko o znakomitych gladjatorów, mających wystąpić jutro, którzy przyszli także obejrzeć zwierzęta i otoczeni zostali natychmiast niemniejszem uwielbieniem widzów, niż zwierzęta pustyni. Lidon nawet przez pomyłkę uścisnął mu rękę, sądząc, że towarzyszy mu nadal Niger, którego tłum z nim rozdzielił.
— Ktoś ty?! Nalazłeś na mnie, kiedym chciał uścisnąć dłoń towarzysza przed jutrzejszą śmiertelną walką.
— Wybacz, gladjatorze! Szedłem za tobą, zachwycony pięknem i siłą twojej postaci. Nie wątpię, że jutro umrzesz odważnie!
— Bodajby słowa twe padły na twą głowę! — krzyknął młody gladjator w takiem rozdrażnieniu, że niewolnik cofnął się do ucieczki.
Obejrzał się wystraszony i zdziwił się. Zdawało mu się, że Lidon także ucieka. W samej rzeczy jutrzejszy zapaśnik starał się uniknąć spotkania z idącym mu naprzeciw, schylonym starcem, podpierającym się na kiju. Był to Medon, pożerany troską o syna, mającego wbrew jego woli jutro stanąć w szrankach do niebezpiecznego boju.
Stary niewolnik szedł na zgromadzenie Nazarejczyków w tajnem miejscu, w piwnicach zburzonej ongi przez trzęsienie ziemi świątyni pogańskiej. Z wielu stron kierowały się tam ostrożnie przemykające się cienie ludzkie. Przystawały one w drodze przed portykiem wytwornego domu, z którego oświetlonych okien wyrywały się wesołe okrzyki, huczny śmiech i pijane głosy, powtarzające chórem końcową zwrotkę modnej epikurejskiej piosenki:

Strachów tłumu noc ponura
Nam gwiazd życia nie zaciemna
Dla wyznawców Epikura
Bóstwem — rozkosz, niebem — ziemia!

Cienie żegnały się znakiem krzyża i ze zgrozą szeptały:
„Wyrzekł nierozumny w sercu swojem: Niema Boga!“
Kiedy zeszły się w podziemiu, wybuchnęły żalem z powodu skazania na śmierć Olinta. Padały pytania: Kiedy Bóg wystąpi w obronie swoich świętych i kres położy mękom sług swoich? Kiedy grom Synai padnie na tych, którzy drwią z mocy Nieba bezbożnemi pieśniami ziemi?!”...
Wszystkich tych ludzi na myśl o swej krzywdzie ogarnął ten nastrój, który wiązał ich pokrewieństwem historycznych tradycyj z groźnym duchem Starego Zakonu — Mściwego Pana Zabaoth, miażdżącego deszczem siarki niewiernych. Ten nastrój naszeptywłl im słowa hiperbolicznych klątw proroków Izraela, Ezechielów, Jeremjaszów i Jezajaszów i gniewne wezwania psalmisty do Jehowy. Zwykle nastrój ten łagodził pielgrzym, mocniej przyjęty słodką nauką miłości Zbawiciela. Ale teraz nie było go pomiędzy nimi. I oto intonowali posępny hymn, wzywający miecza Archanioła na grzeszne miasto:

Biada wam mędrce zuchwale,
Coście praw Boga nie znali!
Biada rozpustnym, fałszywym!
Biada bezbożnym, złośliwym!

Los chciał, że to była... ostatnia noc Pompei!...




ROZDZIAŁ XXXII.
Sen Arbacesa. Ostrzeżenie czarownicy.

Zajaśniał pogodny poranek. Nikt w mieście nie zgadywał, że jest to ostatni dzień Pompei. Ukazujący się od kilku dni nad Wezuwjuszem obłok znikł nagle i dumne czoło wspaniałej góry rysowało się jasno, panując nad kwiecistemi dolinami Kampanji.
Powietrze było spokojne i parne. Rybaków, którzy o świcie wyjechali na morze, zadziwił jednak pomruk niezwykle wzburzonych fal Sarnu, którego śladów dziś próżno szukałby podróżny.
Wcześniej otworzono bramy miasta, ponieważ tłumnie zjeżdżali się i schodzili goście z okolic na dzisiejsze igrzyska w Amfiteatrze, ustępującym rozmiarami olbrzymiemu rzymskiemu Kolizeum, ale mogącym pomieścić przeszło 18000 widzów t. j. całą ludność Pompei.
Czytający w gwiazdach przeznaczenia Arbaces nie odgadywał również katastrofy. Tej nocy upajały go sny rozkoszne o królowaniu nad światem i miłości Jony. Ale nagle zmieniła się scena jego widzeń. Był na piaskach pustyni. Olbrzymi sfinks zaglądał mu w oczy...
— Co mnie czeka? — spytał. Czy znajdę szczęśliwość.
— Zbierzesz, coś posiał! — odparł głuchy głos.
Naraz ziemia zapadła się pod nim. Znalazł się śród mnóstwa kości ludzkich. Ujrzał czaszkę, z której wypełzał wąż. I w czaszce tej poznał swoje rysy.
Krzyknął przez sen. Obudził się. Uśmiechnął się na widok wesołych promieni słońca, spływających przez wysokie okno. Ale odwróciwszy głowę, spostrzegł nad sobie twarz bladą, zgasłe oczy i zsiniałe usta... czarownicy Wezuwjusza.
— Czy to jeszcze mara? — pytał, przecierając oczy.
— Nie, wielki Hermesie! Przyszłam jako niewolnica i przyjaciółka twoja, aby cię ostrzedz. Zajrzałem dziś rankiem w głąb jaskini mojej, gdzie od kilku dni postrzegam czerwone światełko, i widziałam, że urosło. Ognie Flegetonu, o których mówią podania, są żywe jeszcze. W godzinę potem czerwony potok stał się szerszy i bystrzejszy, niósł odłamy skał czarnych i śmiertelne wyziewy. Lis mój zadusił się. Zabrałam złoto — idę do Herkulanum. Ale wdzięczna tobie, żeś mi przyrzekł jeszcze dwadzieścia lat życia, przyszłam powiedzieć ci tajemną wróżbę etruską: „Kiedy otworzy się góra i uwieńczą ją dymy, zamkną się oczy dzieci morza“. Mury Pompei wznoszą się nad błoniami śmierci i zdrojami piekieł... Uciekaj dziś jeszcze!
Porwał się z posłania:
— Odejdź, złowieszczy kruku. Ta wróżba nie dotyczy Syna Nieba, którym jestem. Dzisiejszy dzień jest dniem igrzysk i mojego triumfu!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszelako, gdy ubierał go Kaljusz w najkosztowniejszą szatę, w jakiej miał się ukazać w loży amfiteatru, rzekł napozór niedbale:
— Znudziła mi się Pompeja. Za trzy dni wyjedziemy stąd. Będziesz mi towarzyszył... Przygotuj do podróży Jonę.
A kiedy wyszedł na miasto i znalazł się śród gwaru tłumów, śpieszących na igrzyska, i chwytających radośnie z dali ryk lwa i tygrysa, rzucił okiem na górę Wezuwjusza. Czoło jej jaśniało w bieli nieruchomych obłoków. Zadowolony mruknął do siebie:
— Jeżeli węch nie omylił starej czarownicy, to moja nauka wróży mi trzy dni spokojne. Mam czas!




ROZDZIAŁ XXXIII.
W amfiteatrze.

Nidja z przerażeniem usłyszała przez okno swojej celi wesołą trąbkę, oznajmiającą, że Arbaces wyruszył otoczony orszakiem niewolników na igrzyska. Dlaczego Salustjusz nie pośpieszył uwolnić jej i Kalenusa, skoro Sozja spełnił zlecenie? Czemu się spóźnia? Tonęła w trwodze i łzach...
Arbaces, odesławszy niewolników na górne miejsca, wszedł do amfiteatru przez wnijście, przeznaczone dla osób znakomitych, przybywających w lektykach i powozach. Ogarnął wzrokiem olbrzymi teatr, zalany powodzią głów. Ławy najwyższe, przeznaczone dla kobiet, sprawiały barwnością szat wrażenie kwietnika i ściągały spojrzenia mężczyzn. Senatorowie, urzędnicy, rycerze zajmowali niższe siedzenia, bezpośrednio otaczające szranki. Palisada chroniła publiczność od napadu dzikich zwierząt. Z ukrytych kanałów tryskała wonna woda, rzeźwiąca widzów znużonych upałem. Nad amfiteatrem rozciągnięte były zdobne karmazynowemi szlakami olbrzymie opony velaria. Dziś końce ich, mima braku wiatru, nie były dociągnięte szczelnie przez niezręcznych posługaczy, których przełożonemu edyl z tego powodu zagroził surową karą.
Trąby zapowiedziały poprzedzającą walki procesję gladjatorów. I zaraz gwar rozmów na temat ich zalet, sporów o przewadze piękności i siły tych, lub owych, okrzyków zachwytu kobiecego i propozycyj zakładów męskich napełnił trybuny. Urwała się muzyka wojskowa i rozpoczęły się pierwsze zapasy straszliwych igrzysk, których końcem miała być najkrwawsza apoteoza, najmocniej pobudzające nerwy — walka Glauka z lwem i Nazarejczyka z tygrysem.
Wstępne potyczki z okresem bezkrwawym, trwające godzinę, zajęły tylko miłośników sztuki szermierstwa, podziwiających równość sił i zręczności w walce nieroztrzygniętej na czas oznaczony. Walkę na ostre, zagrzewającą tłumy, rozpoczęli dwaj gladjatorzy z Galji. Nobilior, natarłszy z konia na drugiego jeźdźca, Berbiksa, zwalił go włócznią. Zapasy te podobne były do turniejów naszego średniowiecza.
— Habet! — zawołał zimno Pausa, co było znakiem dobicia zwyciężonego. Ale publiczność, jeszcze nie podniecona zapachem krwi, skorzystała ze swego przywileju, podając znak miłosierdzia. Litość była niewczesna. Oczy Galla zagasły. Wywleczono hakiem trupa i zasypano czarną krew świeżym piaskiem.
Entuzjazm obudziła druga walka „na rękawice”, opatrzone rzemieniami i blachami zwiększającemi siłę pięści — rodzaj starożytnego boksu. Powabny Lidon, powaliwszy ciężkiego atletę Tetraidesa, uchodzącego dotąd za niezwyciężonego, pozyskał serca widzów. Wściekali się tylko ci, co przegrali wielkie sumy zakładu, a śród nich najbardziej klął Klaudjusz. Pobity został wyniesiony dla ocucenia, ale niebawem powrócili posługacze z oznajmieniem, iż nie daje znaków życia.
Triumfator Lidon winien był jeszcze raz wystąpić do walki — tym razem na miecze — z jednym ze zwycięzców w następnych walkach, do których stawało po kilka par naraz. Walczący siecią i włócznią Niger pokonał olbrzyma Sporusa, zbrojnego mieczem i puklerzem, budząc wściekłe oklaski tłumu. Zwyciężony, zaplątany w sieć, daremnie wyglądał znaku miłosierdzia z ław widzów. Lud nie lubił Sporusa. Do klęczącego gladjatora przystąpił wykonawca wyroków cyrku w spuszczonej przyłbicy z krótkim mieczem. Klęczący gladjator bez szemrania, przyjął cios ostatni. Trupa wyniesiono do spoliarium. Ale Niger uległ niebawem w walce ze znakomitością, przybyłym z Rzymu Eumolpusem. Kontuzjonowany zyskał miłosierdzie ludu, którego był ulubieńcem.
Lidonowi los przeznaczył na przeciwnika Eumolpusa. Wobec uderzającej różnicy sił, edytor według praw amfiteatru ogłosił, że Lidon ma prawo zrzec się walki. Śród tłumu widzów biło naprzód, na widok zwycięstwa Lidona, rytmem radosnym, teraz trwogą okrutną, jedno serce — Medona. Błagało z ław niewolników syna spojrzeniem, znaczącem: „Ustąp”! Ale Lidon nie zarobił tamtą walką tyle, ile trzeba było na wykup ojca, a za walkę z Eumolpusem wyznaczoną była nagroda podwójna. Przytem wstyd było mu cofać się.
— Walczę! — rzekł.
Eumolpus z politowaniem spojrzał na pięknego młodzieńca: był silny, ale wobec niego był dzieckiem! Zmierzyli się. Podczas walki Lidon, ugodzony w kaszkiet, przypadł na jedno kolano.
— Habet! — zawołał głos młodej kobiety, która okazywała taką dbałość o to, aby zwierzętom nie zbywało na zbrodniarzach.
— Milcz! — rzekła dumnie żona Pansy. Nawet nie jest raniony.
Lidon porwał się i potężnie natarł na Eumolpesa, który jął się cofać ku zdziwieniu widzów.
— Stawiam za Lidonem 10 wielkich sesterców! — zawołał Lepidus.
— Czy nie widzisz, że mi żal ciebie! — szepnął Eumolpus do Lidona? Pozwól, że cię lekko ranię. Lud da znak miłosierdzia i będziesz ocalony.\
— Nie chcę. Walcz ze mną na serjo!
Ale Eumolpus, pewny swojej przewagi, ciągle tylko się bronił. Aż pewnej chwili znużony młodzieniec, któremu oczy zachodziły już mgłą, sam naskoczył na ostrze przeciwnika i przebił się na wylot. Rozległy się oklaski i krzyki pochwalne pod adresem obu zapaśników. Lud dał znak miłosierdzia. Ale przebity zatoczył gasnącemi oczyma po widzach, odnalazł tam w górze jednę parę oczu, wniesionych w niebo, jedne usta, drżące szeptem modlitwy, jęknął — i zamilkł na wieki. Krzyk boleści wzbił się z ławy niewolników — brzmiał: „Synu mój!”
Edyl rzekł głośno:
— Lidon wypełnił swoją powinność. Mieć o nim staranie!
To znaczyło: wywleczcie trupa.
Kiedy arenę usypywano piaskiem dla zatarcia krwi, ktoś podał Edylowi list.
— Przeczytaj, panie. Dobijam się dawno, aby oddać go. Ale służba zmusiła mnie czekać aż do przerwy. Lękam się, że pan mój Salustjusz przypisze mi winę opóźnienia.
Edyl rzucił okiem na tabliczki.
— Oszalał! Chyba pijany był. Czy podobna teraz przerywać igrzyska?!
I rozkazał wypuścić lwa i wyprowadzić na arenę Glauka Ateńczyka.




ROZDZIAŁ XXXIV.
List Nidji. Król pustyni. Maska spada. Wezuwjusz przemawia.

Salustjusz obudził się po ciężkim, pijanym śnie. Grały trąby. Rozumiał, że ludzie idą na igrzyska. Zatykał uszy, aby odpędzić od siebie okrutne przypomnienie.
— Co to za list na stole?
— Przyniesiono go wczoraj. Mam przeczytać?
— Przeczytaj sam i powiedz mi. Może to nada inny bieg moim myślom. Biedny Glaukus.
— Pismo greckie. Widać jakaś uczona kobieta! — rzekł wyzwoleniec, odwiązawszy wstążkę.
Nagle, podskoczył.
— Wielcy bogowie! Co za błąd, Salustjuszu, żeś wczoraj zlekceważył ten list! Posłuchaj, co zawiera:
„Nidja, niewolnica, błaga przyjaciela Glauka, Salustjusza, aby pośpieszył do Pretora i postarał się o uwolnienie jej, oraz uwięzionego w murach domu Arbacesa jeszcze jednego więźnia, który zaświadczyć może, iż mordercą Apaecidesa był kapłan Arbaces.
Przyprowadźcie zbrojnych ludzi i biegłych ślusarzy i nie traćcie ani chwili czasu, aby wyrwać niewinnego Glauka z lwich szponów. Zaklinam was na popioły mego ojca!“
— Bogowie! — chwycił się za głowę Salustjusz. On może umiera w tej chwili. Co począć? Co począć?
— Pretor jest na igrzyskach. Jest hołdownikiem pospólstwa i nie zajmie się sprawą, która odbiera mu nadzieję krwawego widowiska! — zauważył wyzwoleniec. Ale napisz do edyla o odłożenie egzekucji, zapewniając go, że za godzinę dowiedziesz niewinności Glauka. Na nieszczęście niewolnicy twoi są w domu.
— Masz słuszność! Sami wydrzemy ofiary domowi zbrodniarza, choćby stawiano nam nie wiem jaki opór. Bogowie! sprzyjajcie naszym zamiarom, a wyznam, że przeczący waszej Opatrzności Epikur był kłamcą bezczelnym!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A w celi blisko szramek szeptali więźniowie.
— Słyszysz? Oklaskują przelew krwi! — mówił Olint.
— Truchleję, ale bogowie utrzymują rytm mego serca — odpowiedział Glauk.
— Niebaczny! W ostatniej godzinie uznaj jedynego Boga.
— Przyjacielu! gdybym żył dłużej, nawróciłaby mnie twoja gorliwość i przekonała opowieść o Jezusie, której słuchałem z poszanowaniem. Ale podłością byłoby przez strach ostatniej godziny czynić to, co winno być owocem długiego zastanowienia. Nie, Olincie! nie zdradzę wiary przodków moich, a jeżeli błądzę, to twój miłosierny Ojciec w Niebie uczciwy błąd mój przebaczy... Nie mówmy już o tem. Będziemy wkrótce, jak te ciała, ciągnione po ziemi, których szelest słychać przez mury.
— O, Jezu! już cię oglądam! Otwierają się drzwi mego ziemskiego więzienia! — wołał Olint, wznosząc ręce.
Drzwi skrzypnęły głucho. Na progu w świetle pochodni błysnął rząd włóczni. Głos mocny zabrzmiał:
— Glauku Ateńczyku! lew czeka na ciebie.
— Bracie, daj mi ostatnie pocałowanie! — zwrócił się Glauk do Olinta.
— O, czemuż nie mogę rzec ci, niewierny: dziś jeszcze razem wieczerzać będziem w raju? — westchnął Olint.
— Któż zna tajemnice zaziemskie? — rzekł Glauk wydzierając się z objęć Olinta... Jestem gotów! — zwrócił się do Naczelnika straży.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy znalazł się niebawem na arenie, doznał zawrotu głowy od powiewu świeżego powietrza i oślepienia od jaskrawości światła. Był nagi, namaszczony, li z pasem na biodrach. Centurjon, który go przywiódł na środek areny, wcisnąwszy mu sztylet w ręce, szepnął współczująco:
— Jesteś młody i zręczny. Mierz w oko lwa — żelazo przeniknie do mózgu. Ocalejesz.
Wchodzącego na arenę „zbrodniarza” powitał szmer nienawiści i oburzenia, ale ustąpił rychło szerzącemu się szeptowi podziwu i litości na widok dumnych rysów twarzy i wspaniałych kształtów Greka, wcielającego w sobie obraz męstwa i piękna swojej ojczyzny — reminiscencję półbogów zamierzchłej przeszłości. Lecz już uwaga zwróciła się na ogromną klatkę, której wrzeciądze otwierał posługacz, a wypuściwszy lwa, zręcznie uskoczył na bok i skrył się.
— Jak gorąco! — rzekła żona Edyla, wachlując się i pokrywając wzruszenie, którego wstydziła się, udając obojętną wobec rozlewu krwi na arenie, zapowiedzianego rykiem lwa.
Ale w istocie powietrze stawało się coraz duszniejszem.
Glauk już się opanował. Czekał śmiało natarcia dzikiego zwierza. Dech zamarł w sercach widzów. Milczenie i poryk głuchy króla pustyni...
Wtem szmer zdziwienia przebiegł po amfiteatrze. Lew zatrzymał się wprost Glauka — nie szedł ku niemu — nie skoczył na żer — instynkt drapieżności, podniecony umyślnie głodem nie przemówił wbrew oczekiwaniu. Zwierzę podniosło łeb — poruszało nozdrzami, chwytając powietrze — rzekłbyś, doznało niepojętego przestrachu — i nagle jęło się cofać ku klatce Przed chwilą ryknęło radośnie, zwolnione z klatki. Teraz wróciło dobrowolnie do swego więzienia, ziewnęło szeroko i legło, bijąc niespokojnie ogonem.
Lud niecierpliwił się. Twarz Edytora pokryła się bladością, jakby to on był winien kompromitacji. Drżącemi ustami krzyknął na stróża, kryjącego się za areną:
— Weź szpikulec i zmuś go, aby wyszedł... A potem zamknij klatkę.
Nim stróż wypełnił rozkaz, zaszła nowa niespodzianka w teatrze. Wokół pretora stłoczyła się gromadka ludzi. Słychać było zwadę wielu głosów. Ktoś przedzierał się przez tłum — ktoś groził mącicielowi porządku. Wreszcie na ławie senatorów ukazał się zadyszany biegiem, wycieńczony znużeniem, z włosami w nieładzie, z kroplami potu na czole Salustjusz. Jego oczy miotały iskry — palcem wskazywał kogoś śród znakomitych widzów — gestem drugiej, wzniesionej ręki, skutym powagą chwili widzom nakazał milczenie. I rzucił wreszcie gromowym głosem teatrowi oświadczenie:
— Przytrzymajcie Arbacesa z Egiptu! On to zamordował Apaecidesa! Oddalcie Glauka z areny. Jest niewinny!
Na to pretor powstał i krzyknął strażnikom:
— Ten człowiek oszalał! Usuńcie go!
— Oddal Ateńćzyka! — wołał Salustjusz. Albo krew niewinnego spadnie na twoją głowę. Przed cesarzem odpowiesz za jego głowę! Arbacesie, za wcześnie śmiejesz się! Przyprowadzam naocznego świadka twej zbrodni! Ludu Pompei, rozstąp się... zrób miejsce!... Oto Kalenus.
Wydarty cudem głodowi i śmierci, wychudły, niby kościotrup, ukazał się przy nim kapłan Izydy — osłabły, ale podniecony nadzieją zemsty.
— To człowiek umarły! — szeptano dokoła
— Co masz powiedzieć, kapłanie Kalenusie?! — zwrócił się pretor doń uroczyście.
— Moje oczy widziały, jak Arbaces z Egiptu nadał cios morderczy Apaecidesowi! Bogowie, wydarli mnie z głębi lochu, do którego na śmierć głodową mnie wtrącił, abym dał świadectwo prawdzie, którą on chciał zadusić. Ręce Ateńczyka nie są zbrukane krwią — przysięgam!
I zaraz podniosła się wrzawa głosów:
— Dlatego lew go nie ruszył. Cud!... cud!
I śladem rozległ się z ław chóralny okrzyk:
Arbaces dla lwa! Arbaces dla lwa!
A był tak potężny ten krzyk, że biegł z amfiteatru na doliny, góry i bliskie wybrzeża i głuszył szum morza.
— Oddalić Glauka z areny! — rozkazał pretor.
Czyjś krzyk radosny wzbił się w powietrze.
— Ludu, to głos niewidomej Nidji, która cudem dobyła Kalena z grobu i ocaliła Greka z lwich szponów!
Wzruszony tłum radośnie zaklaskał.
Pretor kończył:
— Greka nie wypuszczać aż do wyjaśnienia sprawy. Arbacesie, słyszałeś oskarżenie — czy chcesz na nie teraz odpowiedzieć w obliczu ludu Pompei?
— Tak, chcę!... Lud Pompei jest mądry i zrozumie, że można kupić świadectwo człowieka chciwego bogactw, jakim jest Kalenus. Pretorze, jestem niewinny.
— Egipcjaninie! — rzekł pretor, marszcząc brwi — wszelako nie tłomaczysz, czemuś uwięził współtowarzysza, kapłana Izydy?
— Ponieważ przyszedł do mnie i chciał wymusić połowę majątku, grożąc fałszywem oskarżeniem! — odparł z niejakiem pomieszaniem Arbaces. Uląkłem się potwarzy...
— Jest to jednak nieco dziwne. Lęk przed fałszem nie tłomaczy samowoli.
— Poddam się wyrokom trybunału, który oceni, czy można wierzyć świadkowi, który milczał, kiedy oskarżałem Glauka. Takich spraw nie rozstrzyga się w obliczu pospólstwa, w amfiteatrze. Wiesz o tem sam, dostojny pretorze!
— Masz słuszność! Salustjuszu, czynię cię odpowiedzialnym za oskarżenie. Arbacesie, pozostaniesz do sprawy w areszcie domowym. Kalenusa niechaj straż uwięzi! Przerywam igrzyska.
— Ludu! — zerwał się Kalenus, wymachując pięściami. Pozwolisz-że tak deptać sprawiedliwość w rzeczach jawnych, jak słońce?! — Odkładać karę, gdy krew Apaecidesa woła o pomstę?! — pozbawiać lwa należnego mu łupu!
Upadł — usta jego pokryły się pianą...
— On ma słuszność! — podniosły się głosy. Cud wskazał niewinność Glauka. Więc Arbaces jest mordercą.
I znowu huk tysięcy głosów napełnił amfiteatr:
Arbaces dla lwa! Arbaces dla lwa!
Gmin przerwał zapory straży. Zagłuszył rozkoszy pretora i edyla. Dorwał się do ław senatorskich, Zajadłe ręce wyciągały się — chwytały pobladłego, rozpaczonego Egipcjanina — za chwilę rozwścieczona tłuszcza wykona groźbę, rzuci go na arenę pod kły lwa...
Ale naraz, zaszło coś — zjawisko niespodziewane i straszne — z którego skorzystał jego przebiegły i władny umysł. Twarz Arbacesa nabrała niewysłowionej godności, podczas gdy wzniesiona dłoń wskazywała poprzez wielki otwór velarium dziwy na niebie. Głos jego przegrzmiewał wycie pospólstwa i pomruk lwa na arenie i ryk tygrysa, dochodzący z głębin amfiteatru.
— Ludu! spójrz — ognie boga mściciela powstały na świadectwo mojej niewinności.
Zwrócone za kierunkiem jego ręki oczy tysięcy spostrzegły na szczycie Wezuwjusza fantastyczny obłok — niby czarny pień gigantycznej sosny o rozstrzelonych setnych gałęziach z płomieni, których rażącego blasku wzrok nie mógł długo wytrzymać.
Chwila niemego podziwu — potem wrzask kobiet — głuche klątwy mężczyzn — wreszcie jeden krzyk przerażonej masy ludzkiej. Bowiem ziemia zadrżała, i zachwiały się mury amfiteatru i uszu widzów doszedł łoskot walących się domów. Wzruszył się ów obłok nad górą — i ciemno-czerwoną chmurą toczył się ku widzom — z łona jego buchnął deszcz popiołów — sprawiał ciemnię nocną — a z ciemni spadały na głowę rozpalone odłamy skał.
Tłum zapomniał o wszystkiem — oszalały wydarł się z amfiteatru — tłoczono się, rozpychano, zadeptywano, śród jęków, przekleństw, modłów. Uwdzie spotykano inną ciżbę, gnaną panicznym przestrachem — ówdzie ludzi pojedyńczych, biegnących jeszcze ocalić kosztowne skarby, unieść je z miasta przed nowym wstrząsem ziemi. Ulice pustoszały, smagane deszczem gorącego popiołu i kamieni, który w mig zniszczył kwitnące winne zarośla i z sykiem spadał w nurty wzburzonego morza. Przechodnie szukali przytułku pod dachami najbliższych domów, w przysionkach świątyń — wszędzie, gdzie była osłona przed grozą otwartego powietrza.
A coraz gęstszy obłok spowijał niebo — stawał się nieprzeniknionym. Całą okolicę opanowała ciemność, gorsza od nocy!...




ROZDZIAŁ XXXV.
Potop zniszczenia rośnie. Co czynią pewni ludzie.

Byli ludzie, co i w takiej chwili, gdy rozpętania ulega egoistyczna przyroda człowieka, potrafią myśleć o innych, wyżsi nad instynkt samozachowawczy.
Salustjusz zaprowadził Nidję do Glauka i otulił go swoim płaszczem, co prawda, rzekłszy zaraz:
— A teraz uciekajmy, gdzie kto może! Zaczyna być źle...
Nidja całowała nogi swego pana, przejęta radością jego ocalenia, nieświadoma ogromu żywiołowej katastrofy, grożącej zgubą ocalonemu, jej i wszystkim. Glauk nie myślał o sobie. Przedewszystkiem przypomniał Olinta — rozbił żelazem wrota jego więziennej celi — nikt mu nie bronił; straże uciekły — i wyprowadził modlącego się:
— Ręka natury wyprowadza cię, bracie!
— Nie! ręka Boga — odparł tamten.
Nie biegł, jak inni. Szedł wolno, wołając: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“
W ciemnem spoliarium śród trupów natknął się na człowieka, który gorzkim głosem zapytał:
— Kto w tem miejscu wzywa imienia Boga?
— Medoniel to ja... Olint. Pójdź ze mną! Ziemia wstrząsła się i powraca umarły.
— Odejdź! Ja tu pozostanę z umarłym synem.
W istocie, położył głowę trupa na kolanach swoich i pieścił ją.
— Pójdź! Śmierć nie jest tak okrutna, aby rozłączyła ojca z synem.
— Masz słuszność! Nie rozłączy.
I pochylił się nawznak. Serce jego bić przestało.
A Glauk, porywając za sobą Nidję, mknął, jak wicher, do domu Arbacesa, aby uwolnić Jonę. Niewolnicy rozbiegli się, zapomniawszy o uwięzionej. Grek usłyszał z zamknięcia krzyk ukochanej, w mgnieniu oka wywalił drzwi, wyniósł wpółomdlałą z rozkoszy spotkania, powiązanej z grozą otaczającego niebezpieczeństwa, ocucił ją z pomocą Nidji i wszystko troje, trzymając się za ręce, jęli uciekać.
Szczęśliwie zdążył na ratunek Jony; czas był największy. Albowiem, kiedy wychodzili z pałacu, Glauk usłyszał liczne głosy i poznał głos Arbacesa. Egipcjanin na czele orszaku powracał, aby zabrać swoje skarby i Jonę i uciec nazawsze z Pompei. Dwaj nieprzyjaciele otarli się o siebie, lecz Arbaces nie rozpoznał Greka, a ten odgadł go tylko po migającej w ciemności bieli szat, znikłej na krańcu pałacowego korytarza, w którego okna u sufitu zajrzała błyskawica.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W mroku grasowały hyjeny ludzkie.
Burbo spotkał swego krewniaka Kalenusa.
— Świątynia twoja — rzekł doń — jest pełna złota i kosztowności. Zagarnąć je i uciec za morze — nie jest-że najodpowiedniejszem w takiej chwili. Kto nas za to sądzić będzie?!
— Masz słuszność! Idźmy. Podzielimy się.
Ołtarz bogini otaczały tarzające się na ziemi i we łzach modlące się postaci kilku kapłanów. Minęli je, skradając się do skarbu. Kalenus przypadł po drodze do ofiarnego stołu i począł pożerać ostatki strawy.
— Jak możesz jeść teraz? — fuknął Burbo.
— Ma się apetyt po wygłodzeniu się przez dwie doby — odparł tamten.
— Pośpiesz się!,.. Na Jowisza! Góra wyrzuca już wrzącą wodę i gorące błoto...
W istocie czarny, żarzący się potok tryskał przez okna i otwory dachów świątyni, zalał, zagrzebał klęczące postaci kapłanów, którzy napróżno chwilę przedtem silili się zapalić bogom kadzidła.
Dwaj nędznicy zajrzeli do sali, kiedy już wracali ze skarbca, obarczeni łupami. „Pomarli wszyscy!” — szepnęli ze zgrozą. Szli, depcąc po trupach, parząc stopy o rozpaloną posadzkę, skowycząc z bólu, Kalenus wyskoczył za próg świątyni. Przed Burbem zaś spadła, taka straszliwa masa popiołu, że musiał się cofnąć. Szukał schronienia w jakiejś izdebce, do której nie przymknęły jeszcze duszące wyziewy. Usiadł i szczękał zębami. Wokół niego rosła noc. Zjadliwa para wnikała przez szczeliny. Próbował wyjść. Nie mógł. Drzwi zatarasowała góra popiołu. Z obłąkaniem w oczach chwycił topór ofiarny, pozostawiony tu przez któregoś kapłanów, i jął rozwalać mur... aż tchu mu nie stało. Padł. Oczy wyszły mu z orbit.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na ulicy ktoś krzyczał żałośnie:
— Hola! na pomoc! Zgasła mi pochodnia. Odbiegli mnie niewolnicy. Jestem Djomed — bogaty Djomed. Dwa tysiące sesterców temu, kto mi poda rękę.
Nikt się nie zatrzymał. Krzyczący uczepił się czyjejś nogi.
— Puść mnie! — wołał tamten w przerażeniu.
— Klaudjuszu! podaj mi rękę... A dam ci schronienie w mojej piwnicy. Mam bogate zapasy żywności i oliwy do lamp i wina. Przetrzymamy ten potop popiołu, choćby noc trwała tygodnie.
— Masz rękę... Idziemy.
— Weźcie i mnie. Mam dziecko na ręku. Ukrywałam się z tem. Lecz teraz wyniosłam z potopu! — błagał głos młodej kobiety.
— Precz, niegodna! — krzyknął Klaudjusz.
— Nie! niech pójdzie z nami. Będzie dość miejsca. Może mi Venus to policzy.
Kazawszy znieść obfite zapasy jadła i napoju, Djomed zamknął się w piwnicach z Julją, Klaudjuszem, młodą matką, wielką liczbą niewolników i kilku sąsiadami z pobliskich domów.




ROZDZIAŁ XXXVI.
Jakby w przededniu końca świata.
.

Ten świat konający — jak mówią notatki obserwatora z okrętu Plinjusza, który zginął, podsunąwszy się zbyt blisko do trujących wyziewów wulkanu — sprawiał wrażenie czarnej, zewsząd zamkniętej izby. Ale kolumny dymu przerzynały świetlne gzygzaki błyskawic i opasywały chwilami najwidniejsze tęcze. Szły od ognistej góry przez okręgi nieba, niby węże o łuskach jasno-zielonych, lub jaskrawo-purpurowych, a kiedy chwilami gasły, powlekała widnokrąg śmiertelna bladość i było miasto jakoby widmem własnego istnienia. Z rykiem wzruszonych wnętrz, z hukiem rozkołysanych fai oceanu mieszał się świst gazu przedzierającego się z rozpadlin okrutnej góry, niby szyderstwo demonów. Wrący deszcz żużli i kamieni zasypywał powozy i pieszych. Uginała się ziemia pod stopami uciekających. Ginęli ukryci pod gruzami walących się gmachów. Spotykające się w rzucie odłamy skał krzesały iskry. Wichura gasiła pochodnie, zatykane przez pobożnych u bram świątyń. Tylko pożary winnic i domów oświetlały zbiegom drogę.
Znikły elementarne uczucia i obyczaje kultury. Ludzie rozbiegli się, pędząc naoślep, w dzikim strachu, z jedyną myślą ocalenia siebie, a nie znajdując nigdzie ratunku. Mężowie rozłączali z żonami, rodzice z dziećmi, a pogubieni przestawali się szukać.
— Nie możesz iść, starcze. Muszę cię opuścić. Inaczej zginiemy obaj — wołał głos młody.
— Idź, ratuj się synu — odpowiedział głos drżący.
— Ale oddaj mi ten wór ze złotem.
— Nędzniku! chcesz ograbić ojca?
— Umieraj, stary skąpcze.
A kędyś przy kolumnie leżał bezradny olbrzym Niger z głową, strzaskaną kamieniem, i bezmyślnie wpatrywał się w lwa, który wystraszony legł u jego stóp i łasił się, liżąc mu ręce.
Przez mroki przedzierała się gromada Nazarejczyków, osłaniając rękoma gasnące łuczywa smolne i miotając ostrzeżenia i groźby pobożne:
— Biada! biada! Part przyszedł sądzić możnych świata, okrytych purpurą, napawających się widokiem skonu sług Bożych! Biada bałwochwalcom i bogaczom złym i nielitościwym! Pan spuścił z wysokości ogień niebieski! Nadszedł kres splugawionej ziemi!

A w bramach miejskich stało w szyszakach pancerzach kilku żołnierzy, którzy nie śmieli opuścić warty, trwali pod gradem kamieni i zginęli na posterunku. O ich wierności obowiązkowi zaświadczyły odnalezione po wiekach w tem miejscu kościotrupy — w zbroi.




ROZDZIAŁ XXXVII.
Arbaces spotyka Glauka i Jonę. Śmierć maga Rozpacz kochanków. Los Nidji.

Nidja prowadziła Glauka i Jonę śród tej nocy okrutnej. Przywykła do wiecznej ciemności ona jedna nie potrzebowała światła. Nieomylną drogą wiodła ich ku morzu. Naraz tłum ich rozdzielił. Napróżno Grek wzywał ją po imieniu. Postradali najpewniejszą przyjaciółkę.
— Niestety, iść nie mogę dalej! — jęknęła Jona. Nogi moje grzęzną w gorących popiołach. Ratuj się sam, luby; pozostaw mnie swemu losowi.
— Zamilcz, droga małżonko! Śmierć przy tobie jest szczęściem. Życie bez ciebie niedolą!...
Uniósł ją na rękach. Ale nie wiedział, dokąd się zwrócić. Miał wrażenie, że krążyli godzinę i wrócili na to samo miejsce. Deszcz kamieni lunął ponownie. Niepodobna było zostawać na ulicy. Błyskawica rozświetliła portyk świątyni Fortuny.
— Błoga posłanniczko nieba! Ukazujesz na przytułek — zawołał i poniósł ją pod dachy zbawczego portyku.
Ilekroć błyskawice rozjaśniały plac, widzieli drgające ciała na ziemi, okrytej białą kurzawą i zgniecione trupy śród stosów kamieni. Umierający czołgali się z jękiem po schodach świątyni, drgali w konwulsjach i cichli snem śmierci. Dusił ich kurz rozpalony.
— O, Glauku! daj mi ostatnie pocałowanie. Dłużej nie wytrzymam.
— Jono! Jono! nie umieraj! Patrz — gromada ludzi wychodzi z pochodniami z wnętrza świątyni. Połączmy się z nimi!
— Idźmy śmiało, moi ludzie! — krzyczał głos człowieka, idącego na czele orszaku z obnażonym mieczem. Wolnością i bogactwem obdarzę każdego, kto dzień dzisiejszy przeżyje. Morze blisko! Bogowie przyrzekli mi ocalenie! Idźmy śmiało.
Gromada niewolników, niosąc kufry, ciężko naładowane, szła za tym człowiekiem, jakby za gwiazdą przewodnią. Glauk poznał po głosie — Arbacesa!
Łysnęło — Arbaces poznał Glauka i Jonę.
— Na popioły ojców! — zawołał z szatańskim śmiechem — Fortuna nie łamie danych mi obietnic. Nawet śród zniszczenia toruje mi drogę do miłości. Ustąp, Greku! — ta kobieta należy do mnie.
— Zdrajco! Nemezis tu cię przywiodła, abym nasycił moją zemstę. Dotknij Jony, a skruszę broń twą i ciebie.
W tej samej chwili cała przestrzeń zajaśniała kolorem krwi. Z wierzchołka góry, która zdawała się rozplataną na dwoje, błysnęły trzy ogniste strumienie lawy i potoczyły się ciemno-czerwonemi bałwanami ku potępionemu miastu. Niewolnicy z krzykiem zakryli połami szat przerażone twarze. Egipcjanin groźnie szedł z wzniesionym mieczem ku Glaukowi, który zasłonił Jonę, oczekując napastnika ze sztyletem w ręku.
— Ateńczyku! — zawołał kapłan — cóż pomoże twoja nędzna broń przeciw memu mieczowi i wyrokom gwiazd, które wywróżyły mi zwycięstwo?
Postąpił krok naprzód... Ale to był ostatni jego krok. Ziemia wstrząsła się gwałtownie. Kolumna, na której stał spiżowy posąg Augusta, runęła, rozprysła się na tysiące kawałków marmuru, które pogrzebały hardego nikczemnika. Spełniło się proroctwo gwiazd. Glauk widział śród gruzów przekrzywione konwulsyjnym uśmiechem rozpaczy i zaszłe bielmem oczy konającego. Jona odwróciła się od tej ohydnej twarzy i padła bez pomysłów.
Tak zginął wielki Mag — Hermes o płomienistym pasie — ostatnia odrośl królów Egiptu!

Jeszcze jeden z dwóch szczytów gorejącej góry oderwał się od ciemnej podstawy, zawahał w powietrzu i runął z niewypowiedzianym łoskotem. Jeszcze lunął kilkakroć mroczący wszystko deszcz popiołu. Jeszcze olbrzymie kłęby dymu zasłały miasto. Ale gdy Glaukus, cisnący Jonę do serca, zrezygnowany był już na wspólną śmierć — śród ciszy, która nagle nastała, w przerwie gradu kamieni i śnieżycy popiołu, dobiegł doń głos:
— Glauku, gdzie jesteś?!
Zgłuszyły go na chwilę posępne śpiewy Chrześcian, głoszących pod wodzą Olinta:
„Nadeszła godzina! nadeszła godzina!” i odległy ryk tygrysa, który wyrwał się nareszcie z klatki i biegł poprzez tłumy naoślep. Ale wezwanie powtarzało się wielokrotnie i było coraz bliższe. Nidja z przedziwną przezornością kryła się pod arkadami gmachów, prześlizgiwała śród kolumn pod sklepieniami świątyń, a z uporem miłującego serca i nadziei poszukiwała dwojga zgubionych towarzyszy.
— Nidjo! czy to ty wołasz mnie z krainy cieniów? Żyjesz? Bogowie błogosławili tobie!
— Pójdźcie za mną! I wy żyć będziecie!
I tym samym cudownym kierowana instynktem, znanemi sobie dawno ścieżkami, doprowadziła ich do brzegu morza. Wsiedli na statek, który przytulił garstkę szczęśliwych zbiegów, i popłynęli szybko w dal. Wyczerpana z sił Jona usnęła na łonie Glauką, a Nidja siadła u jego stóp.
W miarę, jak oddalali się, bezustannie spadający w morze deszcz popiołu, który pokrywał pokład rodzajem śniegu, stawał się coraz rzadszy. Wiatry poniosły go do najodleglejszych krain — zadziwił czarnego Afrykanina i obsypał starożytne grunty Syrji i Egiptu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz rozciągała się nad kochankami różowa mgła pogodnego ranka, pod nimi — modrość igrających łagodnie fal morza. Światło odzyskiwało władzę. Odsuwała się martwa i ponura okolica, niegdyś witająca i żegnająca oczy podróżnych białemi murami i kolumnami świątyń. Herkulanum i Pompeja — ukochane córy morza — wydarte z jego objęć stały się grobami. Majtkowie na okrętach, które uniosły szczątki życia ze zburzonych miast, nie wydawali na ten raz okrzyków radosnych na cześć Jutrzenki, rozmyślając o tylu istnieniach, które nie podzieliły z nimi szczęścia ocalenia.
Tej nocy Nidja nie spała. Myślała o tem, że raz jeden o mało nie zgubiła Glauka i Jony, że potem ocaliła ich dwukrotnie, że spełniła swoje zadanie do końca — i że przy szczęśliwych, Glauku i Jonie, dla jej bolejącego serca miejsca niema. Gdy kochankowie obudzili się, pierwszą ich myślą była Nidja. Ale nie było jej nigdzie na okręcie. Tajemnicza od początku do końca, niewidoma Tessaljanka znikła na zawsze.
Tylko majtek, śpiący na pokładzie, opowiadał, że słyszał nocą lekki szelest, jakby jakieś ciało osunęło się do wody...




ROZDZIAŁ OSTATNI.
W dziesięć lat po zniszczeniu Pompei! — List Glauka do Salustjusza.

„Glaukus miłemu Salustjuszowi śle pozdrowienie. „Prosisz mnie, abym odwiedził cię w Rzymie. Przybądź ty raczej do Aten. Rozstałem się na zawsze z próżnym zgiełkiem i czczemi rozkoszami stolicy Cezarów. Resztę życia spędzić pragnę w mojej ojczyźnie. Cień zgasłej wielkości, urok wspomnień, wiejący z ruin, głos poezji w oliwnych gajach Illisu —jest mi droższy nad przepych i wspaniałość waszego Rzymu.
„Zmieniłem się. Choć odzyskałem zdrowie i siły — o ile wiek starszy pozwolił — mój umysł nie otrząsnął się i nie otrząśnie się nigdy ź wrażeń dnia ostatniego Pompei.
„Dla nieodżałowanej Nidji wzniosłem godny pomnik, widzialny z okien mej pracowni. Jona zbiera dla jej cienia co dnia świeże kwiaty, a moja ręka splata z nich girlandy i wieńczy jej popiersie.
„Dziwisz się, że tajna sekta Chrześćian stale rozkrzewia się w Rzymie. Zaufam ci tajemnicę. Zastanawiałem się długo nad tą dziwną wiarą i... nawróciłem się. Dziwić się mogą temu tylko ci, którym odmówione jest szczęście jej rozumienia.
„Po zburzeniu Pompei raz tylko widziałem Olinta. Ocalał, aby paść męczeńską ofiarą swojej gorliwości. Jego zgon męczeński nawrócił mnie bardziej może, niż jego nauki. Jona także przyjęła nową wiarę. W jego radosnem śród mąk skonu obliczu ujrzeliśmy uśmiech boskiej nadziei — zapowiedź dla nas nieśmiertelnych ślubów miłości, szczęścia za grobem. Możesz przywieźć ze sobą dzieła Epikura, Pitagorasa i Djogenesa i dyskutować ze mną w gajach Akademu. Nie zachwiejesz mnie. Raczej sam przygotuj się do przegranej.
„Jona jest przy mnie, gdy to piszę, kładzie mi dłoń na ramieniu, wzywa mnie na przechadzkę przez ulice, na których znać rękę Fidjasza i geniusz Peryklesa, w góry Hymetu, gdzie pod jasnem niebem, śród srebrnych potoków, brzęczą roje złotych pszczół. Nie sądź, że gardzę pięknem naszych mytów. Wiem, że ja i Jona wcielamy uroczą bajkę o miłości Erosa i Psyche. Ale miłość naszą prześwietlił duchem melancholijnie — słodki blask religji Jezusa.
„Nie sądź jednak, Salustjuszu, że podzielam fanatyczny żar moich nowych współwyznawców, którzy mają inaczej myślących, niż oni, za potępionych na wieki. Jest to przesąd gminu. Ja nie przeklinam niczyjej szczerej wiary, błagam tylko niebo, aby nawróciło swoją łaską innych. Moja pozorna objętność gorszy moich braci w Chrystusie, ale znoszę to z wyrozumiałym uśmiechem. Umiarkowanie moje jest owocem mądrości i łagodności greckiej. I jeśli przybędziesz do nas, luby i wesoły uczniu Epikura, przyjmiemy cię oboje całem sercem i — jeżeli nie zechcesz — nie będziemy cię nawracali gwałtem! Bywaj zdrów, druhu!...”

PRZYPISEK — EPILOG.

Upłynęło siedemnaście wieków od roku zniszczenia, roku 79-go naszej ery, kiedy Pompeja w świetności pierwotnych kolorów życia powstawać jęła ze swego milczącego grobu, wygrzebywana zpod skamieniałej lawy od roku 1750. Na jej obiciach promieniała świeżość dnia wczorajszego, jej mozajkowe bruki nie nosiły ani jednej skazy czasu i zużycia. Na forum stały niedokończone ręką pracownika kolumny. W ogrodach — ofiarne trójnogi, w salonach sprzęty, lampy, kufry, w teatrach — bilety wejścia, w jadalniach, szczątki ostatniej biesiady, w sypialniach — wonności i piękni — dla niewieście. Ale śród tego wszystkiego — kości i kościotrupy tych, co byli sprężynami życia tego miniaturowego teatru cywilizacji rzymskiej.
Opowieść nasza[1] próbowała wskrzesić wyobraźnią dusze i losy ludzi, znalezionych w tej pozycji, jaką podały nasze końcowe obrazy. W sklepionych podziemiach domu Djomeda znaleziono dwadzieścia skupionych u drzwi szkieletów — śród nich dziecko u piersi — okrytych drobnym pyłem; widocznie przenikał on zwolna przez szczeliny, póki nie ogarnął całej przestrzeni, i pogrzebał nadzieje przedłużenia życia, położone w nagromadzonych tu zapasach. Śród klejnotów, pieniędzy, świeczników, znaleziono stwardniałe w amforach wino. W skamieniałym od wilgoci piasku, jakby w formie odcisnęło się popiersie młodej i hożej kobiety, której nadaliśmy imię Julji. Snycerska ręka natury zostawiła zarys ciała, rozwianego w prochy. Nikt nie wyszedł przez zawalone odłamami skał drzwi z zapełniającego się siarczystą parą więzienia. Lub może wcześniej wymknął się jakiś ryzykant, ufający, że oszczędzi go grad kamienny i zginął od ciosu nieba — bo w ogrodzie leżał kościotrup z rozbitym czerepem.
W świątyni Izydy znaleziono ukryte mechanizmy, które zdradziły sekrety kapłanów, udzielających wyroczni, a w jednej z izb ogromny szkielet, przy nim topór. Dwie ściany przebite; — dalej nie przedarła się ofiara śmierci, której nadaliśmy imię Burba. Znaleziony za świątynią na ulicy kościotrup, obarczony mnóstwem monet i tajemniczych ozdób bogini egipskiej, podyktował nam losy chciwego Kalenusa.
A wygrzebany kędyś śród złomków marmurowej kolumny szkielet człowieka, przecięty nadwoje, z czaszką tak dziwnej budowy, że znawcy frenologji nie mogli się dość nacieszyć widokiem tylu wyniosłości kostnych — zdaniem ich — świadczących o genjalnych przymiotach mózgu, który miał tu siedlisko, natchnął nas wizją rozumującej i marzącej duszy zbrodniczego maga, Arbacesa z Egiptu. Po osiemnastu wiekach oglądana w muzeum przez podróżnych ta czaszka przemawia smętnie o zawodnej pysze i znikomości człowieka!

KONIEC.




  1. Nasza“ — jest tu zwykłem „pluralis majestatis“ na rzecz autora. Ale ten, kto zada sobie trud porównania tekstu oryginału czterotomowej powieści Bulwera z naszem zwartem przestylizowaniem, nie ujmującem nic z istotnych walorów wysoce zajmującej fabuły, a krytycznie usuwającem rozwlekłości i usterki naiwnej psychologji i uzupełniającem twórczo stronę ideową tego dzieła, w duchu głębszym i bliższym epoce dzisiejszej — ten gwoli sprawiedliwości słowem „nasza” ogarnie w myśli współpracę dwóch osób, wymienionych na tytułowej karcie.
    (L. B.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.