Pękły okowy/Część druga/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

— Cóż ojciec sądzi o „Oświadczeniu“ górnośląskiego wielkiego przemysłu? — spytał z uśmiechem Wiktor dyrektora, wchodząc w przeddzień plebiscytu do jego gabinetu.
— Nic nie sądzę, nic nie chcę wiedzieć o tem! Telefonował mi coś z biura Heine... Nic nie chcę wiedzieć. Róbcie co chcecie! — mruczał chory pod nosem, udając, że go to nic nie obchodzi. Lecz w gruncie rzeczy obchodziło go to zbyt żywo, aby nie miał zapytać:
— Robotnicy i urzędnicy kopalni Dobrej Nadziei przyłączyli się do tego Oświadczenia? Kto oświadczenie to w ich imieniu podpisał?
— Weinhold i Przywara.
— Kto? Weinhold?... On stanął po polskiej stronie?... Wszystko to jest twoją robotą. Ty przeciągnąłeś Weinholda, ty skłoniłeś mych robotników i urzędników do podpisania tej deklaracji.
Na to Wiktor uśmiechnął się do siebie. Sięgnął do kieszeni po gazetę, aby pokazać ojcu to „Oświadczenie“ robotników kopalnianych i urzędników, gotowych do głosowania za Polską. Lecz dyrektor odpychał to od siebie, niby truciznę, odrzekał się od wszelakich takich proklamacji plebiscytowych, niby od złego ducha. Mimo to spytał:
— A co ich skłania do głosowania za Polską?
Syn przytoczył wyszczególnione w „Oświadczeniu“ tem argumenty, poparł je wymownie i wreszcie zagadnął:
— A cóż ojciec mówi na to, że robotnicy mianują się w tej odezwie jedynymi prawowitymi przedstawicielami wielkiego przemysłu u nas i przeciwstawiają się manifestacyjnie tym dyrektorom, którzy przybyli do nas z Niemiec dla wyzysku tych skarbów i Górnoślązaków?
— Nic mnie to wszystko nie obchodzi, nie chcę słyszeć o plebiscycie! — mruczał znów chory dyrektor, lecz półgębkiem solidaryzował się ze swymi ziomkami.
— Górnośląska ziemia i węgiel górnośląski... My Górnoślązacy... — przyznawał.
Aż raptem ozwał się:
— Dr. Schneider opowiadał mi dzisiaj, że w Warszawie zamknięto giełdę...
— Kolportuje ordynarne niemieckie „kaczki“ przedplebiscytowe!
— Więc to nieprawda?
— Ani słowa!
— A co mówi Korfanty o tem, że magnaccy obszarnicy oddają 200 tysięcy morgów ziemi na parcelację?
— Nic nie mówi — roześmiał się Wiktor — bo to przecież tandetna plotka. Magnaci sami nie pisnęli o tem ani słowa. Gdyby nawet byli złożyli publicznie takie oświadczenie, nie uwierzyłbym w to. Proszę ojca, teraz jedno kłamstwo goni drugie.
— Nie nudź mnie już tem. Gdzie Jadwinia?
— Na wielkim wiecu kobiet w Katowicach.
— Naturalnie! — syknął ironicznie dyrektor. — Teraz obiady gotują się same, bo kobiety uprawiają politykę gremjalnie. Obłęd... Jutro powarjujecie wszyscy do reszty. Zamykam ten pokój na cztery spusty i nie dopuszczam do siebie nikogo.
Wiktor przeszedł przez pokój w milczeniu, zawahał się, a potem, żegnając ojca, ozwał się z cicha:
— Ojciec nie będzie mógł pojechać do biura plebiscytowego...?
— Nie, nie! Nie chcę o tem nic wiedzieć. Zachowuję się całkiem neutralnie. Chory jestem, ale nie warjat.
Wyszedłszy, Wiktor kazał przywołać Froncka, aby wydać mu ważne polecenia. A karlus przyjął to z wielką pochopnością, gdyż, całkiem był odmiennego zdania od dyrektora, uważał okres plebiscytowy za epokę wymarzoną dla osobników, swobodę miłujących. Wesoło było, jak nigdy. Piło się wódki i wina przednie z Komisarjatu niemieckiego, agitowało, o pracy nie myśląc, płatało szwabom najróżniejsze figle, rekwirowało broń bojownikom, handlowało zdobyczą a nawet bawiło się w żołnierzyka wcale nie na żarty. Pyszne czasy!
Jakoż niewiele widywano go w willi: dyrektor, zawojowany magicznem słowem: „plebiscyt“ patrzał na to przez palce. A bywało, że Froncek oddawał sprawie polskiej większe usługi, aniżeli sam sobie to uświadamiał.
Siadłszy z porucznikiem w przedsionku willi, opowiadał mu, jak udało mu się w Pszczynie wpaść na trop znacznej organizacji wojskowej, ukrywającej się tam pod płaszczem dyrekcji dóbr księcia Pszczyńskiego i gotującej się do akcji zbrojnej w przeddzień plebiscytu. Wyszpiegował, gdzie zakwaterowali się ci stosstrupplerzy, gdzie odbywały się ich zbiórki i jakiej podlegali komendzie, a potem doniósł o tem władzy koalicyjnej, która przyaresztowała całą tę bojówkę wraz z ich dowódcami.
— Łostydy kupa bydzie z onymi orcholami, bo ich skóra swendzi a gwerów i wszyćkiego majom moc! — zafrasował się Froncek. Jednakże porucznik uspokajał go, chociaż nie był pewien, czy po plebiscycie Niemcy nie chwycą za broń, gdyby wynik głosowania wróżył im źle i akcje ich spadły w oczach Rady Ambasadorów.
Bystry i ciekawy karlus słuchał jego wywodów z zajęciem, gdy ozwał się dzwonek z zewnątrz willi.
Zanim nadeszła służąca, otworzył drzwi Froncek i raptem porucznik, jakby prądem galwanicznym tknięty, zerwał się na równe nogi.
Bo światło z przedsionka padło na stojącego za progiem sędziego Kuhnę.
Porucznik patrzał nań niby na upiora przez chwilę, potem skoczył do drzwi sprężyście ze skurczem wściekłości na czole i cisnął bratu w twarz:
— Jak ty śmiesz?! Jak śmiesz zbliżać się do tego domu?
Pan sędzia, widocznie skonfundowany niespodziewanym widokiem Wiktora, poprawił binokle, odchrząknął i odparł:
— Nie przybywam do ciebie! A wstęp do tego domu mam otwarty tak dobrze, jak ty.
— Miałeś! — poprawił go wybuchowo Wiktor, odsapnął i ciągnął: — Miałeś, ale pozbawiłeś się prawa wstępu i nie pojmuję bezmiaru bezczelności, co pozwala ci dzwonić do tego domu po owym bezecnym, haniebnym liście do ojca.
— Nie twoja to sprawa, renegacie!
— Precz stąd! — huknął imperatywnie Wiktor, prężąc się jak struna. — Obcym tu jesteś, intruzem, przybłędą i wrogiem. Precz!
— Hola, mój panie. Opanowałeś wprawdzie umysły tutaj, lecz nie ty jesteś gospodarzem tego domu.
— Milcz! — palnął Wiktor, kamienując go spojrzeniem. — Tyś listem swym łajdackim powalił ojca na brzeg śmierci a teraz chcesz zamordować sparaliżowanego?!
Na to sędzia, jakby w pierś kułakiem ugodzony, wzdrygnął się i wymamrotał:
— Nikt mi nie donosił, nie wiedziałem...
— Co sprowadziło cię do Mysłowic?
— Przyjechałem na głosowanie.
Wiktor zauważył, że obok Froncka stanęła cicho służąca i zwrócił się do niej:
— Idź, a nie mów ani słowa! Rozumiesz? Ani słowa.
Zaczem zwrócił się znów do brata.
— Przyjechałeś na głosowanie, chociaż podpisałeś cyrograf, że noga twoja nie stanie na Górnym Śląsku do końca plebiscytu...
— Ty nie możesz pozbawiać mnie prawa głosowania!
— Ale ty sam pozbawiłeś się tego prawa, podpisując ten skrypt. Nie rozumiesz wcale, co to zobowiązanie! Cóż znaczy dla ciebie słowo?... Dla zbójeckiego intryganta, co z tą niesamowitą kochanicą uknuł spisek na brata?
— Ja?!
— Milcz! Zgłębiliśmy bezdeń twej podłości, rozsnuli nici twej haniebnej intrygi, przez którą zadałeś ojcu pierwszy cios... Wtedy poznał cię on na wylot. A listem swym przypieczętowałeś na siebie wyrok... Lada silne wzruszenie może ojca zabić. Więc idź i, radzę ci, uciekaj co tchu z Mysłowic!... A gdybyś usiłował dostać się przed oblicze ojca, zastrzelę cię, jak wściekłego psa!
Przez moment sędzia stał jakby w słup zamieniony na duchu zgromiony — zdeptany gad, pełen morbidnej zawiści teutońskiej. Wreszcie trupio blady spojrzał w źrenice brata, wargi jego zadrżały, lecz nie wyszedł z nich ani ton nieartykularny. Odwrócił się, zeszedł po schodach i ruszył ku furcie.
Wiktor szedł za nim wzrokiem a potem posłał za nim Froncka, by przekonać się, czy sędzia opuścił Mysłowice.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.