<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Podtytuł Powieść z czasów plebiscytu śląskiego
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MACIEJ WIERZBIŃSKI

PĘKŁY OKOWY
POWIEŚĆ
Z CZASÓW PLEBISCYTU ŚLĄSKIEGO
KATOWICE 1929

NAKŁADEM i DRUKIEM ŚLĄSKICH ZAKŁADÓW GRAFICZNYCH
I WYDAWNICZYCH „POLONIA“ SP. AKC. w KATOWICACH





I.

Wśród gromady sosen masztowych pod Szczakową rojno i gwarno było, jak w mrowisku.
Słońce przeciekało przez wysoko rozpięte wachlarze drzew, opromieniało głowy poświatą złotą, spływało ku zachodowi, kładło się na ziemię śląską i oświecało ją blaskami otuchy i nadziei.
Ale w zbiorowej duszy tego zebrania błąkały się cienie. Były to drużyny z za Przemszy, wykolejone, zbłąkane, rozgoryczone. Nie przywykli do włóczęgi ludziska byli w swem własnem pojęciu podobni do hałastry cyganów koczowniczych. Gnieżdząc się, jak się dało, w barakach, domkach lub poprostu na murawie leśnej, sarkali na los macoszy i biadali. A żałoba po tem, co było wczoraj, łączyła się z troską o to, co przyniesie jutro im, ich najbliższym w domu i rodzinnym stronom.
Bolączka ta trwała w stanie zapalnym. Przecież raz wraz przybywał ze Śląska nowy zbieg i rozsiewał wieści, jak to Grenzschutz „oczyszcza“ ziemię śląską z chwastów polskich, jak pieniąc się w pijanym szale, plwając śliną nienawiści plemiennej, spędza mężczyzn, starców i chłopców w grupy, kopie ich, tratuje, katuje, jak pędzi ich z podniesionemi rękoma do więzień i koszar, jak znęca się nad niewinnymi i morduje. Więc błąkając się po gościnnej ziemi, uchodźcy biegli myślami tam, skąd wygnała ich rozpasana furja teutońska lancknechtów, biesiadujących krwawo, wzorem Hunów, na ciele ludu staropolskiego.
Nadchodziła wieczorowa godzina. Po dniu upalnym miły chłód rozlewał się w powietrzu. Tu i ówdzie łyskały pod lasem ognie; pieczono tam ziemniaki. Na skrawku karczowiska dymiła duża kuchnia polowa, niedawno w powstaniu zdobyta na Niemcach. Przy niej ciżbiła się zgiełkliwa czereda, czerwieniły się chustki na głowach wieśniaczek, opodal tarzały się niefrasobliwe dzieciaki i ktoś grał na harmonijce, wesołą nutę wnosząc w rozstrojone obozowisko.
Przez mrowie to szedł młody oficer w rogatej czapce, w niebieskawym uniformie Hallerczyków. Należał do szóstego pułku strzelców polskich. Twarz miał szczupłą, wygolona, smagłą a w pięknych oczach brylantowe blaski.
Porucznik Wiktor Kuna dzień miał znojny. Zabiegał bowiem około doraźnie tworzonego obozu dla uchodźców śląskich. A stokroć więcej nękały go wyrzuty, wymówki, przytyki i żale, jakie odbijały się o jego uszy ciągle pod adresem wojska polskiego. Bo bezdomni przybysze nie mogli wybaczyć żołnierzowi polskiemu, że z założonemi rękami słuchał kanonady powstańców z poza słupów granicznych a nawet niekiedy patrzał na ich zmaganie się z przemocą. Nie chwycił za karabin, gdy zuchwały samolot obrzucał pociskami straże graniczne, a wysunięte posterunki Grenzschutzu wręcz wyzywały je do walki. Trwał w bierności — przygwożdżony bezwzględnym rozkazem z Warszawy.
A szarpały się wtedy nerwy żołnierza polskiego, zwłaszcza tego młodego Ślązaka, z którego szczęśliwy zbieg okoliczności stworzył we Francji oficera wojsk polskich.
W piersi Wiktora Kuny grzmot strzałów, nadchodzący z ojczystej ziemi, odbijał się gromkiem echem; wyraźnie słyszał wołanie Śląska o pomoc i ratunek, widział oczyma duszy potyczki braci z długoletnim oprawcą i odczuwał dramat, rozgrywający się w kilku dniach sierpniowych między Odrą a Przemszą. Teraz zaś wił się pod zarzutami, jakich nie skąpił żołnierzowi polskiemu zawiedziony w nadziejach, zbiegły z pieleszy ziomek. A wypadało mu z natury rzeczy iść między swoich i nieść im słowo otuchy i moralnego pokrzepienia.
Na swe usprawiedliwienie mógł był im powiedzieć, że chociaż nie poszedł śladem wielu szeregowców, na Śląsku urodzonych, którzy poprostu zbiegli z pod chorągwi Hallerowskiej i czmychnęli albo do powstańców albo do domu, zdziałał może więcej od niejednego, odważniejszego z nich, lubo nie wyłamując się z karbów dyscypliny. Otrzymał krótki urlop i wtedy, w przebraniu, pokusił się cichaczem ze seciną powstańców o atak na rodzinne swe miasteczko: Mysłowice, od strony śląskiej i to tam, gdzie Prusak najmniej się tego spodziewał. Nie udała się jednak wyprawa, gdyż wnet partja ta natknęła się na nadciągające od Katowic nowe zastępy piechoty. Niemniej, położywszy trupem pięciu i raniwszy kilku innych, powstańcy ci wprowadzili w szyki niemieckie dezorientację, z której w innych okolicznościach liczniejsze zastępy powstańców byłyby mogły wybić poważny kapitał, może nawet sprowadzić rejteradę całej załogi Grenzschutzu z Mysłowic.
We dwa dni potem, dnia 22 sierpnia, Wiktor Kuna, już znowu w mundurze stał na czele posterunku granicznego w pobliżu Milowic. Z wieczora jakby był zaawanturował się przez granicę: zaatakowały rozłożonych wzdłuż miedzy i haszczów żołnierzy polskich, silne patrole niemieckie. Natychmiast na rozkaz jego, sypnięto Niemcom w oczy gradem kul. Siedmiu knechtów zaryło się twarzami w ziemię.
Wtedy dopiero, ku ubolewaniu Kuny, który pragnął przyjąć potyczkę, oficer niemiecki pośpieszył z ubolewaniem z powodu rzekomej „omyłki“. Tłumaczył się przed Kuną, że źle poinformowany poczytał ich za powstańców górnośląskich.
— Gdyby nawet tak było — odparł mu ostro Kuna — jest krzyczącem bezprawiem, jeśli strzelacie na polską ziemię... Powinienem was wystrzelać jak kaczki. Prawda, że nie jest to jedyne ani największe bezprawie pruskie...
Zachichotał z cicha, a lajtnant pobladł, przez chwilę żuł gniew i wreszcie przybierając minę dygnitarza, niby to wyższego nad takie docinki, odparł ze sztuczną godnością:
— Będziemy chyba trzymali się w granicach, służbowym naszym charakterem wyznaczonych.
— Szkoda, że pan nie trzymał się w granicach Niemiec!
— Omyłka, wypadek, powtarzam. Bardzo żałuję. Straciłem przez to kilku ludzi. Sadzę, że uważa pan ten ubolewania godny incydent za zamknięty.
— Niestety, nie pozostaje mi nic innego. Mam bowiem instrukcje unikania wszelakiej z wami strzelaniny. Obawiam się wszakże, by nie zaszła teraz nowa „omyłka“ innego rodzaju, to jest, by niemieckie władze wojskowe nie przewróciły kota w miechu i nie głosiły, że to my zaatakowaliśmy wasze patrole i sprowokowaliśmy was, jak zawsze niewinnych i zawsze pokrzywdzonych...
Gniew zawrzał znów w żyłach Prusaka. Żądłem ironji dotknięty, ścisnął rękojeść pałasza. Przez chwilę sapał, a gdy promienie ich źrenic spotkały się i zwarły jak kleszcze, z warg jego padło:
— Pan nas nienawidzi...
— Tak jest, nienawidzę was! — odparł Kuna dobitnie, jakby składając raport, i po pauzie dodał: — Nienawidzę was tak samo, jak wy nienawidzicie Polaków...
Zapanowało milczenie. Zdało się, że mają sobie jeszcze coś do powiedzenia, albo raczej, że skoczą na siebie, gdyż stali oko w oko, wyciągnięci jak struny.
— Pan pofolgował swej nienawiści, atakując nas... — rzekł Kuna ze stalowemi dźwiękami w głosie. — Ja, niestety, muszę panować nad sobą, lecz mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze kiedy...
Oficer zmieszał się.
— Jeśli pan sądzi, że to nie było z mej strony omyłką...
— Nie, nie sądzę tego wcale! — wtrącił Kuna cierpko.
— ... to ja nawet osobiście będę gotów dać panu sposobność...
— Doskonale. Jaka pańska godność?
— Oberleutnant Hans Gronosky aus Oppeln.
Z kolei Kuna wymienił swe nazwisko, zaczem zasalutowali sobie i rozeszli się.
Podczas tej wymiany zdań, tuż przy granicy polsko-niemieckiej, Grenzschutzlerzy wynieśli rannych i zabitych poza pobliskie haszcze i wkrótce cała ta partja przepadła w oddali.
Rozpamiętując później to zajście, Wiktor, który nie wierzył ani chwili, aby można było wziąć błękitnych żołnierzy za powstańców, miał przekonanie, iż ów Gronosky puścił wodze swej nienawiści do wojska polskiego i nie byłby wahał się wyciąć jego straży w pień, gdyby nie był odrazu spotkał się ze stanowczą odpowiedzią z kulomiotów.
W tych dniach powstania odegrał on na uboczu rolę bardzo nikłą — przyznawał to w obrachunku z sobą. Wszelako czyliż na terenie śląskim byłby mógł dokazać większych rzeczy? Czyż nieprzygotowane, można powiedzieć przypadkowe to powstanie, z góry skazane na szybką likwidację, dawało pole do akcji na większą skalę?
Wywołali ten odruch nie Górnoślązacy, lecz Niemcy. Oni je systematycznie prowokowali w swoim interesie, już nietylko dlatego, by spławić się w krwi, lecz by jeszcze większy terror rzucić na kraj, zdławić, zabić w nim polskość. Zachodziła nawet kwestja, czy, znając w tej grze wszystkie karty przeciwnika, oni sami nie wydali chytrze hasła do wybuchu tej tak nierównej rozprawy orężnej.
To był ich pierwszy, wielki krok na drodze akcji plebiscytowej — krok uświęcony przez cel oraz przez niemiecki kler, który udzielał Hoersingom najwyższej absolucji na krwawą martyrologję ludu śląskiego, będącą epilogiem tego aktu iście teutońskiej polityki.
Zachmurzył się widnokrąg górnośląski i Wiktor Kuna, z obrazem niedoli swych ziomków przed oczyma, miał wrażenie, jakoby nastał dla jego ziemi długi okres cierpienia.
Idąc przez las do swej kwatery, jaką dzielił z francuskim kapitanem Chodźką, zatrzymał się nagle, bo ujrzał zmierzającego ku sobie przez koniczynisko wyrostka w kraciastej, nisko na nos nasuniętej czapce, który witał go zdala poufałym, szerokim uśmiechem hultaja.
— Froncek! Jakeś się tu dostał o tak wczesnej godzinie? — rzucił porucznik i rozpogodziło się jego oblicze na widok miłego „hytraka“, który nieraz nocą przekradał się przez rzeczkę graniczną i przynosił mu listy z rodzicielskiego domu, urządzając przytem na tym brzegu lukratywne wyprawy po słoninę.
— Stracha mi dognali, te pierońskie szwaby — rzekł Froncek, nazwiskiem Psota (w księgach urzędowych Psotta) i jął długo opowiadać, jak chcąc za dnia już przeprawić się na polską stronę, rozebrał się nad rzeczką w oczach Grenzschutzlerów i, odzienie w węzełek zwinąwszy, wlazł do wody. Niby to chciał się wykąpać. Pluskał się w brudnej wodzie, aż, moment poczytując za stosowny, pochwycił węzełek, przebrnął szybko rzeczkę i pędem puścił się w stronę niedalekiego cmentarza żydowskiego w Modrzejowie. Zoczyły go jednak straże i dwie czy trzy kule bzyknęły za nagusem, który z duszą na ramieniu przykucnął między nagrobkami i dygotał niby w febrze, nim ośmielił się wychylić nos. Z Modrzejowa przywiozła go do Szczakowy żydowska szkapina.
Głuchy na szczegóły tej wyprawy Wiktor rozdarł żywo list, jaki wręczył mu ogrodowczyk jego rodziców. Przysyłała mu to pismo niemieckie jego przyrodnia, trzy lata odeń starsza siostra, Fräulein Mathilde Kuhna.
„Liebster Victor! — pisała Niemka. — Ach, co tutaj się dzieje dookoła nas, tego nie mogę Ci opisać. To nad moje siły. Nie mam na to nerwów. To poprostu straszne, horrendalne. Śni mi się to w nocy, co wypadkiem widziałam.
„Piszę tylko dwa słowa. Nie widzieliśmy Cię całą wieczność, mimo to muszę błagać Cię, abyś nie myślał jeszcze w tej chwili o powrocie, nie ryzykował skóry. Tyś taki nieostrożny!
„Ojciec twierdzi, że ty zawsze nieobliczalny, robisz to, czego nikt nie oczekuje. (Jak z tym twoim polskim mundurem!) Mimo to w tym wypadku przecież okażesz się rozsądnym i poczekasz aż dam ci znać, kiedy będziesz mógł wrócić tu bezpiecznie. Nastąpi to wkrótce. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie wszyscy uchodźcy górnośląscy będą mieli drogę otwartą do swych domów. Mówią tu bowiem o amnestji. Podobno Korfanty wyjechał do Berlina w tej sprawie. Ach, aby nastały znów dawne, pokojowe czasy!
„Od Waltera nie mamy wiadomości. Dawno nie był u nas. Ale ojciec zobaczy się z nim lada dzień, gdyż wypada mu pojechać do Wrocławia, gdzie zamierza ubić sprawę z wystraszonym panem Zimmermannem i nabyć odeń jego udział w tartaku.
„Onegdaj wpadła do nas jak bomba Emma Schlichting. Zawsze „chic“, automobil paradny a ona jeszcze paradniejsza i ładniejsza niż kiedykolwiek. Zazdrościć jej można takiego usposobienia. Jej nic humoru nie psuje. Widuje się ona niekiedy w Wrocławiu (i może flirtuje) z Walterem. Rozweseliła nas przy bowli z brzoskwiniami.
„Dopytywała się o Ciebie ze szczególniejszem zainteresowaniem. Ma ona wyjść za mąż za pewnego artylerzystę z Wrocławia, lecz odzywa się o nim niechętnie, półgębkiem. Natomiast o Tobie z emfazą. Nie dała mi spokoju, póki nie wygadałam się przed nią (to było nierozsądnie), że służysz w polskiej armji gen. Hallera. Zdziwiłam się, gdy na to zawołała: „Der ist aber ein Schlauberger!“ (Jaki to z niego cwaniak!) „Wiedział, jak wydostać się z niewoli!“ Ucieszyła się, że jesteś na wolności i pytała gdzie się znajdujesz. Mam wrażenie, że pragnie Cię zobaczyć.
„Walter pozazdrościłby Ci tego. Bo Emma podoba mu się ogromnie, imponując mu zarówno szykiem, jak swemi stosunkami z arystokracją. Ona jest z tych, co się podobają.
„Po jej wyjeździe (ona wyjątkowo bawi u ojca w Gross-Waldau) przyszło mi na myśl, czy ona nie zjawiła się u nas li tylko w tym celu, aby dowiedzieć się, co dzieje się z Tobą. Jak długo będzie ona interesować się Twoją osobą, to pytanie. Niemiecka wierność nie należy do jej cnót.
„Matka Twoja ściska Cię gorąco i zaleca Ci, abyś na miłość Boską nie odważał się przekradać do Mysłowic. Uzbroiła się ona w cierpliwość. Bądź i Ty rozsądny i nie przejmuj od Polaków ich lekkomyślności. A przyjdź z pomocą Fronckowi w poszukiwaniu słoniny, masła i dobrych, o ile możności domowych wędlin.“
Mnogiemi całusami kończyła Fräulein Matylda swe „dwa słowa“ do przyrodniego brata.
Przestrogi jej i zaklęcia nie wywarły nań wrażenia. Wiedział zresztą, że przyjazd koalicji na Górny Ślask zniewolił Grenzschutz do zaprzestania gwałtów w biały dzień i podziałał uspakajająco.
Natomiast to, co pisała siostra o pannie Emmie wznieciło w zapalnym, młodym oficerze falę wspomnień z tych czasów, gdy ranny dwukrotnie ale lekko przebywał w lazarecie dortmundzkim. Wzorem panien wysoko urodzonych córka majętnego dzierżawcy z pod Tarnowskich Gór zajmowała się pielęgnowaniem rannych „bohaterów“, co naonczas było niemal jedyną przyjemnością. W istocie pielęgnowała młodego i przystojnego ziomka z Mysłowic z czułością, przekraczająca poświęcenie przeciętnej samarytanki. I tak dzięki jej, okres wojny, jaki Wiktor, wtenczas jeszcze, Kuhna, spędził w tym lazarecie, nie należał wcale do przykrości, składanych na ołtarzu Vaterlandu.
Poczytując Emmę za niewierną, panna Matylda wyrządzała jej w pojęciu Wiktora krzywdę, gdyż ładna ta brunetka musiała żywić dla niego snać głębsze uczucia, jeśli długie trzy lata nie wymazały go z pamięci panny, która zaprawdę nie mogła skarżyć się na brak powodzenia u mężczyzn.
Wychowana w Berlinie, panna Schlichting, wyróżniała się z pośród kobiet prowincjonalnego pokroju wielkomiejskiem wzięciem i zacięciem, oraz wszystkiem tem, co daje atmosfera stolicy. Jakoż na Górnym Śląsku wydawała się niemal egzotycznem zjawiskiem. Zawsze plątali się wkoło niej mężczyźni i żyła w chronicznym stanie narzeczeństwa, które wszakże nie pociągnęło za sobą małżeństwa Wizyta ta, której on był niewątpliwie istotną sprężyną, schlebiała mu. Przemawiało to doń rozczulająco i podniecająco i pod wrażeniem rozbudzonych wspomnień zamyślił się głęboko. Tymczasem jednak trzeba było myśleć raczej o słoninie. Siadłszy przeto pod drzewem z Fronckiem, wpierw wypytywał go o życie Mysłowic, a potem zalecił mu, by nazajutrz wybrał się koleją w okolice Trzebini na połów żywności, o którą skutkiem napływu tysiącznych uchodźców nie było łatwo w Szczakowie. Wreszcie zaś, tajemniczą przybierając minę, upomniał Froncka:
— A żebyś mi się stawił tu jutro wieczorem!
— Po pismo?
— Nie!
— A co oni chcom odemnie — spytał nieśmiało chłopak, któremu wogóle dziwnem się wydawało, że przychodzi mu gadać po polsku z oficerem, z człowiekiem edukowanym i to z synem samego pana dyrektora kopalni.
— Dowiesz się tego jutro! — odrzucił Wiktor i dał mu garść papierosów.





II.

Nazajutrz z wieczora, oczekując na Froncka, Wiktor wyciągnął się na trawie w cieniu rozsochatych drzew. Ubrany był po cywilnemu tak, jak wówczas, gdy z powstańcami ustępował na ziemię śląską. Byłby zapewne zdrzemnął się, lecz przykuwały jego uwagę głosy coraz wyraźniej dolatujące go z pobliża.
Zebrała się tam pod drzewami przygodnie garść uchodźców i, butelczyną odpędzając frasunek, jedni leżąc, drudzy stojąc, słuchali o tem, co działo się w Pszczyńskiem.
A jeśli gdzie, to tam powstanie błysnęło śmiałym ogniem, choć zrazu spiskowcy zawahali się, co począć w obliczu rozkazu, który nie nosił żadnego podpisu. Komendant powiatowy kiwał nad tem głową. Czyliż inne powiaty otrzymały takie same anonimowe rozkazy? Kwestja ta zaalarmowała ich szczególnie, gdy napróżno czekali sygnału z pod Gołkowa, który miał być hasłem do powstania powiatów południowych i nasunęło się podejrzenie, azali odebrany w komendzie skrypt nie wyłonił się z kancelarji niemieckiej. Wszelako na sprawdzanie autentyczności dokumentu nie było czasu. Jeszcze noc leżała nad światem, lecz już zbliżała się druga, a o brzasku dnia tegoż 17 sierpnia r. 1919 miały zagrzmieć karabiny.
Słońce dnia tego miało poruszyć ducha, drzemiącego od stuleci w posadach, ukrytego na wzór czarnych djamentów w przepastnych głębinach i ozłocić swym blaskiem orężną manifestację niezłomnej i nieśmiertelnej polskości na staropolskiej tej ziemi.
Przyleciał tedy kurjer od komendanta Fizi Alojzego pod Urbanowice i Szczygieł Wiktor — pod osłoną nocy uderzył na silną, lecz uśpioną kompanję piechoty. Powstańcy, coś z górą 150 chłopa, uzbrojeni byli, Panie zlituj się!, aż w czternaście karabinów i trzydziestką rewolwerów. Lecz wnet spiętrzyła się przed nimi kupa broni, bo chociaż Grenzschutz, z baraków wypłoszony stawił im czoło, pokonali go w walce oko w oko i setkę lancknechtów wraz z dowódcą wzięli do niewoli.
Niegorzej spisał się Wróbel Jan, z 70-ciu chwatami, runąwszy w Paprocanach na baterję artylerji, bo wojackim zapałem uskrzydlona ta garść zdobyła kilka armat, ciężkich kulomiotów, moc karabinów, koni i wozów. Przeważnie gołemi łapami!
O bojach tych mówił uchodźcom z kolei Ryszard Bąk i inni nowe dorzucali szczegóły, aż zabrał głos jakiś biegły w języku, pampuchowaty asan. Czupurną, kogucią miną pragnął widocznie zatuszować niski swój niepozorny wzrost i wynieść się ponad głowy innych. Jego oczy żywe, niespokojnie latające tu i owdzie, mówiły o rozbudzonej inteligencji a z ubioru sądząc, należał do klasy posiadającej. Był to piekarz z Bytkowa, co sam chleb jadał z niejednego pieca i nabrał pewnej ogłady. Obok niego sterczał również dostatnio odziany mężczyzna, Niemiec, który odzywał się rzadko, półgłosem, jakby w roli satelity, przywtarzając wszystkiemu, co głosił sędkowaty „racja“, i częstując słuchaczów papierosami.
Obydwaj przybyli dnia tego z Sosnowca.
— Ja, ja... — kiwał głową piekarz. — Biliście se i poco? Hallerczyki w piwie was łostawili i Polska całka... Mało to nasi kurjerów do Sosnowca słali? Mało o broń i amunicją prosili? A oni co? Ani sami na pomoc nie przyśli, ani prawie nic nie dali. Byłech wtedy w Mysłowicach. Miemcy w szkole i szlafhauzie byli zabarykadowani. Możno było ich wyforować. Ale czem? Ani minenwerferów, ani handgranatów, ani maszynówki nie było. Więc po broń do Hallerczyków poszedłem, i proszę, proszę, betluję. Darmo! Taky to Polacy, taka Polska! My do niej jakoby dzieci do matki, a ona jakoby najgorsza macocha! Niech sobie te głupie pierony krwi odpuszczom, kiedy chcom! Co to Polaków boli? Jak powstanie wybuchło, w kawiarni Warszawskiej w Sosnowcu muzyka wesoło rżnęła, że aż...
— A oni przy niej tańcowali... — wtrącił jeden z słuchaczów ironicznie, podejrzliwie spozierając na chełpliwego krytyka Polaków, który tą uwagą dotknięty, podniósł pod niebiosa swe rzekome zasługi, swe poświęcenie dla niewdzięcznej Polski.
— Tak nas Polska miłuje, jak miłowała przez te sześć set roków! — dorzucił w końcu.
— A Miemcy przez te wieki, jak nam robili? — zagadnął go stary kmieć z pod Gołkowa, Jan Kotis.
Stropił się nieco mówca gdyż dla Niemców nie miał złego słowa i unikał o nich wzmianki. Nic na to nie odrzekłszy, wyjął z sakwy swej butelkę i podał ją chłopu.
— Gorzka! — rzucił z wysokiem dla gorzałki swej uznaniem, łyknął sam z butelki i począł z innej beczki:
— Polska! Polska! mówiom. A do czego to my Górnoślązaki mamy ręce wyciągać?! Jakie to tu drogi? W biały dzień koń na nich nogę złamać może. Chłopstwo bose, brudne. Szlapitkorze, chachary, szmodroki nie chłopy. To tyż chłop Polskę dziś tak przeklino, jak jego łojce przeklinali pańszczyzne.
— A cy to gdzieindziej pańszczyzny nie było? — zagadnął Kotis ku zdumieniu dookoła stojących ludzi, którym zdawało się że wygadanemu pampuchowi nikt nie stawi czoła.
— Nojcięższa pańszczyzna była w Polsce, bo tam ślachcice... — począł głosić mówca z Bytkowa, lecz stary kmieć zniecierpliwiony fuknął na niego.
— Co oni mi szwandrzom, jakoby klipie?! Jo mom więcy filipa i łoleju w głowie. Niech oni idom między kocyndrów, innych gamłoniów i tam prawiom takowe głupstwa!... Przed dzisiencioma rokami był u mnie jeden profesór z Krakowa i o wielu rzeczach mnie naucoł i na książkach pokazywoł. „Gdzieindziej (peda) pańszczyzna była wiele cienżsa niż w Polsce a nikaj tak zło jak u Germanów.“ Jakech nato, rzecy nieświadom, głowom kiwoł, profesór ten rzek: A czemu to nikaj jeno w jedno Państwo Miemieckie wybuchły Bauerkriege? Cy dlatego, że tam chłop mioł najlepi? Co?... A cemu to chłopy miemieckie uciekali chmarami z Vaterlandu, kiej tam tak dobrze mieli? A cemu uciekali nie gdzieindziej jeno rychtyk do Polski? Co?... Jak nie mieli uciekać (peda ten profesór), kiej margrafy przedawali chłopów Englikom niby barany, jak na buksowanie pieniędzy im nie stało. Jeich ludziska byli, kieby bydło. Nikaj tego nie było, jeno u Miemcow.
— Unsinn! — huknał fundator gorzałki, zły, że niby kosa natrafił na kamień, lecz chłop światły i mądry nie dał się zbić z toru.
— To nie Unsinn! To prowda. Niech oni wpierwy naucom sie, dowiedzom, co było a potem dopiero ludziom prawiom. Cy to oni słyszeli o nędzy ludu górnośląskiego w dawne czasy? Jak to we wielu wsiach nie było ni kunia, ni wołu, jak to tyfus tysiące ludzi zabieroł, jak to po Górnym Śląsku włóczyły się tłumy nędzarzy, żebraków, głodnych, starców, niewiast i dzieciów, i wszelkich obdachów i betlowali o kawałek chleba. Pomerło ich kilkanaście tysięcy. Kole Pszczyny i Rybnika było najgorzy i tam co dziesiąty człek umierał...
— Kiedy to było? — spytał jeden ze słuchaczów.
— Kiedy? Było to za króla pruskiego, co lubił się zwać „ojcem ludu“, w roku 1847. A czemu taka nędza, taki tyfus przyszły na Górny Śląsk? A-no, bo rząd pruski chciwym panom pruskim ziemię dawał a chłopom wydzierał. Musieli oni, nic jeść nie mając, pańszczyznę odrabiać na ziemi tych ryterów, za co nie zapłatę, ale często baty dostawali, w nędzy pracować dla prusaków, którzy przed sądem i w amtach zawdy mieli recht. A cemu tak było? Bo lud był polski. A lud polski (myślom Miemcy) na to jeno jest na ziemi, aby Prusakowi służył i łapy mu lizoł...
Słuchając tego, piekarz z Bytkowa czerwieniał na twarzy jak burak, jakby krew zalać go miała. Nie wiedział, co na obronę Prusaków powiedzieć. Coś jednak w głowie gotował i wreszcie, niby z kolubryną, co miała położyć trupem mądrego chłopa, zawołał butnie:
— Kiedy oni tak mondrujom, to niech powiedzom, gdzie wienksza kultura u Miemców czy u Polaków?
To rzekłszy przybrał kogucią minę, jakby już sprawę wygrał i przeciwnikowi gębę zamknął.
Rozciekawieni tym pojedynkiem dwóch polityków uchodźcy powstawali z ziemi i spozierali na nich oczekująco, co nie przeszkadzało im sięgać po kursującą butelkę, jaką podsuwał im milczący towarzysz agitatora z Bytkowa.
Na to pytanie Kotis podrapał się po obielonej czuprynie, skupił się i rzekł:
— O onej kulturze szwaby gadać nie przestajom i oni tak za nimi powtarzajom. A co to ona kultura, tego dokumentnie nie wiemy, bo tego Miemiec też nie mówi. Jeno brzuch wypina i powtarza: „Kultur, ja, ja, deutsche Kultur!“ O onej kultur onaczy on głupim ludziom, jakoby o żelaznym wilku.
— Co? Oni nie wiedzom, co to kultura?! — zachichotał urągliwie gorliwy rzecznik Niemców.
— To aby wiem, — odparł chłop — że Miemcy ludowi górnośląskiemu urągali i mówili, że on do żadnej wyższej kultury nie zdolny, że do tego za głupi i za tępy...
— O! Te germańskie gizdy! — syknął ktoś z zebrania, a stary kmieć zauważył:
— Tak te Miemce onaczyli, by lud w poniżeniu trzymać.
— A czy to szkół nima?! — krzyknął zgoła przyparty do muru agitator.
— A jakie? Szwabskie!
— Jo ich pouczę co to niemiecka kultura! — zawołał z obleśnym uśmiechem zmiażdżony wielbiciel niemczyzny i, chcąc zdobyć sobie konceptem ucho słuchaczów, sięgnął w milczeniu w zanadrze, wydobył cygaro i podał je chłopu w dwóch palcach.
— Niech se zapalom, a potem powiedzom, czy taki cygar dostanie w Polsce, co?
Kotis przyjął cygaro, popatrzył na nie nie bez uznania, lecz zauważył:
— Cygar zmajstrować i drogę rychtyk zrobić potrafi niejeden i taki, co ze swoją „Kultur“ do piekła zajedzie i z niego nie wyńdzie...
— Rychtyk! — przywtórzył mu jeden ze słuchaczów, podbitych przez niego, a ktoś ozwał się:
— Może w Polsce takiego dużego cygara nima, ale jest szperka.
— Rychtyk, he, he!
— Drogi liche a brzuchy pełne!
— U Miemca marmelada a w Polsce szperka i mięso.
Zerwały się śmiechy, a stary chłop zwrócił się jeszcze do pognębionego agitatora:
— Oni na te Polske szkalujom a do Polski, nie do Miemców przyszli po szperke.
To dobiło w pojęciu słuchaczów rzecznika Germanji i wywiązała się ogólna gawęda o kwestji na dobie: żywności.
Z całej tej rozprawy nie uronił nic spoczywający na murawie oficer. A przyjaciel Prusaków zaintrygował go niemało. Zbliżył się przeto do tej grupy uchodźców.
Tymczasem Krzyżowski z Tychów zagadnął piekarza, który zapalił ogromne cygaro i nadrabiał miną.
— Czy oni byli w powstaniu?
Na proste to pytanie odpowiedział on zawiłą historią.
Był w powstaniu. Oczywiście. Można było nawet przypuszczać, że był w kilku miejscach jednocześnie. Czy bił się? Nie było można tego wymiarkować, ale dość, że chciał się bić. I to jak? Byłby nawet o mały włos dokonał wielkich, nieśmiertelnych czynów, gdyby nie ta niewdzięczna Polska. Bo praktyczny ten „patrjota“ oczekiwał i żądał nagrody za swe poświęcenie z góry. Żądał tego tem bezczelniej, że przecież nagrodę tę wygadał sobie już w swem przekonaniu. A że nikt nie chciał mu jej wypłacić, więc głosił, że za Polskę bić się nie warto. Bo, według jego zdania, Górnoślązacy bili się nie za siebie, lecz za Polskę, która winna była wszystkiemu złemu, nawet temu, że w Bytkowie nie przyznano jego żonie mąki z zapasów amerykańskich. I temu, że niecni ludzie rzucili nań potwarz, okrzyczeli go zdrajcą.
Porucznik Kuna rozpoznał w nim jednego z tych, co pragnęli łowić ryby w mętnej wodzie.
— Jak będą głosowali w plebiscycie? — zainterpelował go.
Sprawa ta, jeszcze w dalekiem polu, nie zaprzątała w tej chwili uwagi oderwanych od zagrody rozbitków. Mimo to wszyscy byli ciekawi, co odrzeknie na to polityk. Nie lubił on jasno postawionych kwestyj. Zbył sprawę cierpkim uśmiechem:
— My już za Polską głosowali, za broń chwytając! — odparł i nuże znów odmawiać swoją litanję żalów.
— Głosowali za Polską, — przerwał mu oficer — gdy nie było głosowania. A gdy wybije godzina plebiscytu, za kim głos oddadzom? Za Niemcami?
— Nie! Nie głosuję za obcymi, bo wszyscy łapę w naszą ziemię zapuszczajom po skarby a nas kromką chleba zbywajom. Nie głosuję za obcymi, jeno za Górnym Śląskiem.
— Ale za jakim Górnym Śląskiem? Czy takim, co pozostanie pod Niemcami?
— Po francusku nie umiem, ale spamiętałem sobie jedno, co stajało w niemieckiej gazycie, bo to moje hasło: „Silesia fara da se“, To niby, że my Górnoślonzoki dla siebie a wszyscy inni, takie czy owakie, furt ze dwora.
— Wielki z pana polityk! — bąknął Kuna z uśmiechem. — Autonomista! To jest taki, który, nie chcąc przyznać się do tego głośno i uczciwie, oświadcza się za Niemcami!
— Ja za Polską głosować nie będę! — wybuchł wreszcie szczerze autonomista — bo już na wojnę iść nie chcę. A rychło patrzeć, jak na Polskę Moskal napadnie. Wtedy ty pieronie co?
Tu odmalował on trudne położenie nowopowstałego tworu pañstwowego i przypiął łatkę Polakom. Płynęło mu to łatwo i porucznik nie wątpił, iż ma przed sobą oszlifowanego w wielu dyskusjach politykiera, czyli zawodowego agitatora.
— Jak pan się nazywa? — zaskoczył go.
— A jak pon sie nazywa? — odparł hardo agitator.
— Jako oficer nad obozem czuwający mam prawo spytać, co pan za jeden!
— Jak się nazywam? Niech zapytajom sie w Sosnowcu u pana dowódcy Zgrzebnioka Alfonsa.
— A jeżeli zapytam się także wywiadowcy pana Plebanka?
Na to krew uderzyła do twarzy agitatora. Miał bowiem powód wzdrygać się na wzmiankę o b. urzędniku policji, pełniącym służbę wywiadowczą przy Głównem Dowództwie Powstania.
— Jo sie jego buksów i darmozjadów nie boje! — huknął hardo, napadł na komendę powstania i począł wyliczać swe rzekome ofiary dla Polski.
Nierozczulony tem Kuna wpadł tonem rozkazującym:
— Opowiedzą to p. pułkownikowi Żukowskiemu!
— Doskonale! Pójdą i do pułkownika Żymirskiego i pojadą do samego generała Hallera. Czemu nie? — stawiał się kogucio trybun ludu i pomaszerował z oficerem do dowódcy pułku.
— Ten na pysk nie upadł! — zauważył ktoś z zebrania i zwrócił się do milczącego towarzysza agitatora: — Jak on sie zwie?
— Pronobis Aloisius aus Bytkow — odparł Niemiec.
Wkrótce dwaj żołnierze wyprowadzili Pronobisa poza obręb obozu.





III.

Gdy porucznik Kuna powrócił na miejsce spotkania z Fronckiem, zastał tam już chłopaka z wyładowanym plecakiem pod drzewem. Pożywiwszy się zacnie na polskiej ziemi i przetrąciwszy wódeczką, Froncek pełen animuszu kurzył papierosa. Nie miał wszakże ochoty wracać tej nocy do domu, raz dlatego, że w rojnym obozie mogła się nastręczyć okazja do „pokocendrowania“, jakie mu się uśmiechało tego wieczora, a powtóre z powodu odstraszających trudności, które czekały go przy przeprawie przez kordon Grenzschutzu.
Zauważył on w ostatnich dniach, że Niemcy na tak zwanej suchej granicy od Miłowic do Czeladzi ku Pszczelnikowi a nadto na południe od Mysłowic ku Brzezince rozpinali ploty druciane z przewodnikami elektrycznemi, jak słyszał, o napięciu 3000 wolt. Przed owemi śmiercionośnemi drutami miał on należyty respekt i chociaż przypuszczał, że tam, gdzie są druty nie natrafi na Grenzschutzlerów, postanowił puścić się w drodze powrotnej na południe, w okolicę Jelenia i tam, na linji, wolnej od tych zarządzeń, przeprawić się nocą na stronę śląską.
Odkładał to jednak na następny wieczór, bo do Jelenia było daleko a do gospody blisko. Pod samemi Mysłowicami zaś nie chciał drugi raz skóry swej wystawiać na kule straży szwabskich.
Wszelako porucznik pokierował nim inaczej.
— Na, Froncek, dziś razem do domu pójdziemy — rzekł. A chłopak zalęknioną przybrał minę.
— To oni chcom ze mną bez rzyke do dom? — wyjąkał i odmalował porucznikowi cały stan rzeczy na linji granicznej.
Zrazu Kuna zafrasował się, lecz nie dawał się łatwo odwieść od postanowienia, a, że znał takie druciane zapory z czasów wojny, więc wiedział, jak sobie radzić.
Wnet przeto zabrał Froncka na podwodę wojskową, która miała zawieźć go pod Modrzejów.
Trzęsąc się na wózku, chłopak myślał sobie, że pan Wiktor Kuna to chwat nielada, jeśli nie boi się ani onych drutów ani straży, i sądził, że i jemu nie wypada zachowywać się przynim, jak jakiemu tchórzliwemu „klipie“. Udawał zatem zucha i pytlował językiem dzielnie. Gdy jednak wysiedli z wózka na skraju Modrzejowa i w pomroku bezksiężycowej nocy zamajaczyły przed nimi czarne, zgrupowane mury Mysłowic, piórka mu ogorzały, umilkł i począł w duszy odmawiać Zdrowaśkę, drepcząc krok w krok za porucznikiem, który w milczeniu szedł lekkim krokiem ku północy miasta.
Na drugim brzegu rzeczki granicznej czerniła się tam ogromna hałda, do czteropiętrowego, długiego gmachu podobna. Dzieliły ich od niej błonia, tu i ówdzie porosłe haszczami, w których Kuna przyczaił się raptem i spoczął. Wytężył wzrok i słuch w ciemności. Gdzieś w mieście wybiła dwunasta, dźwięk dalekiego zegara nie zakłócił ciszy panującej dookoła.
Froncek przysunął się do ucha porucznika z szeptem:
— Przed hałdom są one przeklęte druty... Zabiły, jakby szlag, jednom żydówkę, co chciała szwarcować...
Kuna pokiwał głową i długo jeszcze obserwował kilka plamek świetlanych, jakie znaczyły się z lewej strony hałdy na kirach nocy. Iskry te zgasły i po chwili porucznik począł posuwać się na czworakach ku rzeczce. Fronckowi ciążył na grzbiecie wyładowany rzetelnie plecak. Mimo to pełzał na kolanach opodal Kuny, gdy raptem zerwał się, jakby z pod jego głowy zwieszonej, gwałtowny szum i szelest. Chłopak, nieprzytomny ze strachu, stoczył się w zagłębienie ziemi po trawie, niby kukła.
— O! Pierona!! — wyjęczał i zdawało mu się, że już umarł skutkiem niewiadomego wypadku. Więc leżał i nie zamierzał zrywać się do życia.
Tymczasem zbudzona przezeń znienacka kuropatwa odfrunęła hałaśliwie a rozśmieszony porucznik rzucił mu:
— Ty trombo!
Chłopak przyszedł do przytomności. Zawstydzony zmilczał i, lubo objuczony szperką i wędliną, żwawo poczołgał się za porucznikiem.
Jednakże rozstroiło go to nieco, i, gdy przemknęły się przed nimi w oddaleniu jakich trzydziestu kroków dwa cienie, posuwające się tuż nad polskim brzegiem Przemszy, znów się przestraszył. A był to zapewne jakiś chachar, czy to obdach, czy też szmugler.
Skoro dwa te widziadła znikły a ciszy nocnej nie mącił najmniejszy szmer, porucznik począł szybko zbliżać się do rzeki. Wyjął z tylnej kieszeni browning, włożył go w zanadrze i z zupełną pogardą dla swych butów i spodni wlazł powoli i cicho do wody. Froncek za nim. Brodząc nie głębiej jak powyżej kolan, dotarli do śląskiego brzegu, podczołgali się na brzuchach wzwyż, na porosły murawą nasyp i teraz porucznik ujrzał o dwa czy trzy kroki przed sobą siatkę drucianą, przypominającą sieci rybackie, rozwieszone nad morzem.
Przez chwilę obaj patrolowali wzrokiem osypiska hałdy, sterczącej po za wualem drucianym, oraz linję pobrzeża, zaczem porucznik szepnął:
— Dawaj rugsak!
Froncek, już nietylko przytomny, ale przeprawą tą niby psotą sowizdrzalską rozbawiony, był ogromnie ciekaw, co porucznik zamierza przedsiewziąć. A zgoła nie wiedział, po jakiego djabła sięga on po plecak. Bo przecież w tym momencie nie pragnął chyba zabrać się do wędliny.
Kuna zaś wydobył jedną i drugą dużą połeć słoniny suchej, położył sobie jedną na karku, zaleciwszy Fronckowi, by naśladował go we wszystkiem. Zaczem położył się plackiem na ziemię, i z głową jaknajniżej zwieszoną podpełzał pod sznur drutów tak, że brzeg ich opierał się o słoninę, będącą doskonałym izolatorem prądu. Tafle szperki zabezpieczyły ich przed groźnemi przewodnikami. Podryli się pod nie tułowiem, podsadzali je nieco i wygramolili się poza płot druciany. Froncek uważał, że był to figiel kapitalny i gęba mu się śmiała serdecznie. Zwinny jak kot w mgnieniu oka wtłoczył cenną szperkę z powrotem do plecaka i był gotów do dalszej drogi.
A zdało mu się, jakby już był w domu. Bo Mysłowice miał tuż poza hałdą a nie przypuszczał, by ktokolwiek miał im zagrodzić przystęp do miasta.
Mimo to stąpali cicho, niby złodzieje, brnęli w miale u stóp hałdy, i tak doszli do jej narożnika, gdzie zboczyli na prawo. Nagle spostrzegli na skłonie hałdy jakiś podejrzany, czarny słup. Tam do djabła! Nie byłże to Grenzschutz?...
Obydwaj zatrzymali się. Idąc za głosem instynktu Froncek byłby natychmiast drapnął za węgieł hałdy. Aliści podlegał całkiem dominującemu wpływowi porucznika, więc, jak on, stał bez ruchu, bez tchu, bez szelestu, z wlepionemi oczyma w ową tajemniczą figurę, która wyrosła przed nimi tak nieoczekiwana a groźna jak mara.
Grenzschutzler! Kask i gwer nie pozwalały o tem wątpić. Zresztą o kilkanaście kroków poza nim tuliła się pod ścianą hałdy budka, dość obszerna, w której okienku tliła się lampka. Można było domyślić się w niej dwóch innych, czy nawet więcej żołnierzy.
Co począć? Uciekać? To znaczyło dostać się pod kule karabinowe wartownika, który niewątpliwie już zauważył dwa zbliżające się doń cienie, oraz zaalarmować cały posterunek. zapewne smacznie śpiący, i wywołać go do akcji przeciwko przybłędom z Polski.
Wiktor Kuna rozumiał, że uciekając ściągnie na siebie najgorsze podejrzenia i wywoła wilka z lasu.
Zimny dreszcz przeszył go do szpiku kości. Świadom całej grozy położenia, ale przytomny, pozornie spokojny i gotów na wszystko, czekał aż żołnierz zbliży się do niego. Froncek drżał jak listek i dzwonił zębami, lecz trwał przy boku swego pana.
Dał się słyszeć stłumiony chrzest bucisków żołnierskich. Grenzschutzler nadchodził.
— Parole? (Hasło) — zawołał.
— ... Breslau! — odrzucił po chwili wahania porucznik, snać mniemając, że lepiej palnąć, co ślina przyniesie na usta, aniżeli milczeć.
Nie omylił się. Zrazu żołnierz poczytał ich za chacharów złodziejskich czy trzęsimiechów, ale podane przez Kunę hasło, lubo oczywiście niewłaściwe, ogłupiło go docna tak, że zgoła nie wiedział, co sądzić o tych łazikach. Przybliżywszy się do Wiktora, przyglądał się w głębokie cienie nocy otulonej postaci i sondował jego twarz.
— Schwernot, — począł z niemądrą miną i klątwami szafując, indagował ich, skąd się przybłąkali i w jakim celu.
Kuna chciał go, niby mysz, wziąć na szperkę, i tłumaczył, że urządzili wyprawę na polski brzeg i od żydów w Modrzejowie zakupili rarytnej żywności, przyczem pokazał mu spory kawał kiełbasy.
— Niech to sobie zabiorom — rzekł po niemiecku, sądząc, że za tę cenę okupi wolność.
W istocie lancknecht wrażliwy był na taki mięsny argument bardzo. Oczy zaśmiały mu się do kiełbasy. Schował ją w kieszeń swego mantla, lecz, gdy Kuna, życząc mu grzecznie dobrej nocy, chciał ruszyć z Fronckiem w stronę miasta, zatrzymał go, gdyż fizjognomja jego budziła w nim mętne podejrzenia. Ów przybłęda nie wyglądał na łazika, trudniącego się przemycaniem słoniny. A jakim fortelem przedostał się on przez sieć drucianą, jeżeli nie trzymał z djabłami?
— Musicie pójść ze mną na odwach! — ozwał się stanowczo.
Na to Kuna jął tłumaczyć mu ujmującym tonem, że pragnąłby tego uniknąć, gdyż mógł spodziewać się, że na odwachu odbiorą mu jego zapas wędlin. Zaofiarował żołnierzowi kawał słoniny, lecz i to nie poskutkowało.
— Wer sind Sie denn? (Co pan za jeden?) — spytał podejrzliwie wartownik.
Wiktor przedstawił mu się jako hutmistrz Schmidt. Jednak żołnierz potrząsnął głową i powtórzył:
— Musicie pójść ze mną na odwach!
Tego Wiktor miał wielki powód bać się ogromnie. Czekał go bowiem niechybnie areszt oraz połączone z tem w tych czasach obelgi, szturchańce i plagi. A, gdyby miało wyjść na jaw, że należy do wojska polskiego, z pewnością nie minęłyby go tortury i kula, zanim ojciec mógłby wystąpić w jego obronie. Z jaką lubością pastwiła by się nad nim ta dzicz!
— Meinethalben! (Niech i tak będzie) — rzucił swobodnie.
Skoro jednak posunęli się dwa kroki, raptem karabin wypadł z rąk lancknechta i coś zacisnęło mu usta brutalnie. Jednocześnie, uderzywszy go z całą siłą kolanem w pośladek, Kuna zwalił go z nóg.
Drab runął na wznak i jął natychmiast szukać ramionami w powietrzu, niby śmigami, napastnika i szarpać się rozpaczliwie, by uwolnić usta od żelaznej pieczęci.
Pochwycił wprawdzie ramię porucznika, lecz zwinny Froncek, ze sprężystością w strachu poczętą, legł w mgnieniu oka na brzuchu powalonego i zatkał mu usta szalikiem ze szyi swej zdartym, pojmując, że głównie o to chodzi, by nie obudzić śpiących Grenzschutzlerów.
Tymczasem Kuna ubezwładnił ramiona knechta w kleszczach swych rak, zaczem zabrał się do krępowania barana. Zagroził mu uduszeniem, jeżeli krzyknie, jeśli piśnie lub zipnie. Wprawdzie, gdy wiązano mu ręce na plecach rzemykiem od portek, knecht szamotał się i wierzgał nogami jak wściekły, lecz nie trwało to długo, gdyż Froncek poskromił go łatwo, nacisnąwszy go kolanem poniżej klatki piersiowej.
Niebawem lancknecht spoczywał, niby wieprz, na rzeź przeznaczony. Usta przewiązano mu szalikiem, nogi skrępowano w pętlicy szelkami. Cała ta manipulacja zaś odbyła się bez hałasu. Jednakże Kuna nie chciał pozostawić w bliskości odwachu ubezwładnionego żołnierza, którego mógłby zauważyć na ścieżynie do budki rozciągniętego lada przechodzień. Więc z pomocą Froncka przewiesił go niby wór przez plecy i poniósł w stronę czarnych, śpiących zabudowań miejskich. A chłopak drepcił za nim z plecakiem i ze „zdobytym“ karabinem.
Wnet zboczyli w uliczkę, wiodącą do rzeki, pustą i martwą. Na krańcu jej nie było siatki drucianej. Snać chciano udostępnić jej mieszkańcom pobrzeże. Nie można było zresztą zamykać uliczki niebezpiecznemi przyrządami.
Stanąwszy nad rzeką, porucznik zawołał do chłopaka:
— Froncek, bierz go za nogi!
Grenzschutzler bełkotał, mamrotał, parskał przez chustkę, prężył się w niemiłosiernych łykach, bronił, lecz cztery ręce pochwyciły go niby kłodę drzewa i ciśnięto go z rozmachem o dwa czy trzy kroki.
Rozległ się głośny plusk woda bryzgnęła strugą i cielsko zanurzyło się po szyję w rzece.
Dwa cienie przepadły w ciemnej uliczce.





IV.

Na wracającą z rannej mszy panią Agatę Kulma czekał u furty ogrodu, żywopłotem otoczonego, Froncek Psota. zmęczony, ale rad z siebie i z obrotu rzeczy. Jedno tylko martwiło go trochę, a mianowicie, że zapomniał wyjąć z kieszeni ukaranego żołnierza ów fajny kawał kiełbasy, który dostał się niewdzięcznemu Szwabowi. O zajściu nocnem Psota, nie w ciemię bity, postanowił milczeć, nie wiedząc, jak przyjęłaby to stara pani. Tem więcej pragnął się pochwalić przed nią tem, że przywiózł jej spory zapasik szperki a nadto niespodziankę w postaci syna.
Tą niespodzianką zelektryzował ją niemało. Na bladej, zwykle zgaszonej jej twarzy, zagrały radość i lęk.
— Was? — zawołała — to wy wbród przechodziliście przez rzeczkę? Ach, um Gottes Willen, to Wiktor się zmoczył i obziębił! Bogu dzięki, że was nikt nie złapał!...
Nie widziała syna od trzech lat, a w ostatnich miesiącach przechodziła katusze oczekiwania, czując nerwami matczynego serca, że ma go tak blisko, za ową rzeczką, dzielącą dwa światy, a jednak nie może ujrzeć i uściskać jedynaka.
Niewątpliwie Wiktor mógł był przekraść się w ciągu lata do domu, i to daleko łatwiej aniżeli ubiegłej nocy, lecz ociągał się i zwlekał. Wprawdzie wołało go coś w te progi, ale jednocześnie także odpychało. Czuł bowiem podświadomie, że wróci w te mury zgoła innym, nowym człowiekiem i dom rodzicielski wyda mu się zimnym, obcym.

W tej chwili spał jak zarznięty na łóżku ogrodowczyka w suterynach ojcowskiej willi. Skoro jednak poczuł na czole dłoń matki, ocknął się i otworzył oczy. Matka i syn długo trzymali się w objęciach.
A Froncek skoczył do pokoju panny Matyldy, by zwiastować jej radosną nowinę.
Dawniej odnosiła się ona do przyrodniego brata jakby do osobnika ze zgoła odmiennego pnia. Chociaż, zbliżona doń wiekiem, mogłaby była zżyć się z nim więcej, niż z bratem swym Walterem, nie rozumiała się z nim. Głęboki rozdźwięk istniał między gorącą patrjotką niemiecką a Niemcem, wyemancypowanym z pod wpływów lokalnych, zarówno jak berlińskich a spozierającym na zjawiska i zagadnienia narodowościowe ze stanowiska zbyt dla niej wysokiego, — Niemcem, jakim był Wiktor przed wojną.
Dlatego pytał się, czemu przypisać długie, serdeczną nutą dźwięczące listy, jakie odbierał w ostatnich czasach od Matyldy. Przypomniał sobie, jak owa patentowana Niemka skakała mu do oczu, ile razy ośmielił się rzucić cień na obyczaje „Majestatu“ i Hohenzollernów. Bo patriotyzm jej streszczał się i przeważnie objawiał w bezmyślnym, czułostkowym kulcie dla osoby kaizera. W jej pojęciu cesarz był niebotyczną wieżą wszechmądrości i wonnem naczyniem wszechdoskonałości. Posiadał wszystkie zalety i jeszcze kilka innych. Polacy powinni byli współzawodniczyć z Niemcami w miłości dla tego półboga.
Snać przewrotowe czasy wojenne sprowadziły w niej jakąś zmianę, bo Wiktor odgadywał, że ustosunkowywała się ona do niego zgoła inaczej. I tego rana, w długiej rozmowie z nią, starając się zajrzeć w zakamarki jej duszy, zrozumiał, że głównie sromotna ucieczka Wilhelma Drugiego z kraju podziałała na nią tak otrzeźwiająco, niby strumień wody a martyrologja bliskiej jej serca rodziny Widerów skierowała jej uczucia w inne koryto. Poczęła myśleć samoistnie i czuć z tymi, co cierpieli.
Panna Matylda, dobrze zbudowana szatynka, dość miła w rozmowie, lecz bez wdzięku, mając lat dwadzieścia jeden miała wyjść za mąż za pewnego kapitana, który wszakże znalazł sobie jeszcze posażniejszą od niej pannę i w dodatku z rodziny szlacheckiej, i zostawił ją na koszu. Wzięła to sobie tak do serca, że nie chciała już słyszeć o tranzakcjach matrymonialnych, ani o małżeństwie wogóle. Zdała egzamin na nauczycielkę i zajmowała się wychowaniem dziewcząt. Jednakże Wiktor zauważył przed trzema laty jej sympatię dla młodego Augustyna Widery, syna dość znacznego obszarnika z Rybnickiego. Przyjaźń jej dla tej rodziny nie uległa zmianie, jeśli odczuwała tak głęboko nieszczęście, prześladujące to ciche gniazdo.
— Nie masz wyobrażenia, co wojna zrobiła z Augustyna. Fizycznie i duchowo, to nie ten sam człowiek — mówiła zbyt na swój wiek poważna, uczuciowa panna. — Latem roku 17-go, gdy był na froncie zachodnim, zachorowała ciężko jego matka. Jedynem jej życzeniem było ujrzeć przed śmiercią ukochanego syna. Ojciec zatelegrafował po niego. Lecz feldwebel nie udzielił mu urlopu, mówiąc: „Matka chora, ale nie umarła...“ Niełaskę tego wielemożnego pana feldwebla ściągnęła nań polska książka do nabożeństwa... Dopiero gdy pani Marta zamknęła oczy na zawsze, Augustyn otrzymał urlop. W domu żałoby ojciec zakomunikował mu, że nie mogąc pożegnać się z nim przed zgonem, matka tak była rozgoryczona, że żądała od niego kategorycznie, by pod żadnym warunkiem nie szedł już na wojnę. Miał poprzysiądz to ojcu.
— Minęło kilka dni. Rozpoczęły się żniwa. W ostatni dzień swego urlopu Augustyn wracał do zagrody na wysoko żytem naładowanej furze i... spadł z niej. Koło zmiażdżyło mu nogę poniżej kolana tak, że odtąd chodzi z protezą. Prócz tej książki do nabożeństwa znajdziesz u niego mnóstwo polskich druków. Spolszczył się całkiem... — dodała panna Matylda z badawczem spojrzeniem w twarz brata i po chwili ciągnęła:
— Gdy w sierpniu wybuchły te rozruchy, spotkał Widerów jeszcze straszniejszy cios. (Muszę przyznać, że ów Grenzschutz przynosi nam tylko wstyd i hańbę.) Zdarzyło się, że młodszy brat Augustyna, taki miły i wiele obiecujący chłopiec piętnastoletni powracał na rowerze z Katowic... Och, ja nie mogę opowiedzieć ci, co go spotkało! To zbyt okropne... Spytaj się Augustyna. Pojedziesz do niego. Musisz go zobaczyć! On taki opuszczony. Ojciec jego, taki dawniej zdrów, jest teraz ruiną człowieka. Złamała go, zabiła całkiem na duchu rozdzierająca tragedja tego dobrego chłopca. Opuścił ręce, popadł w stan czarnej martwoty, błąka się z kąta w kąt. Straszne! Przykro pomyśleć, że nasi niemieccy żołnierze... i oficerowie patrzą na to wszystko przez palce! Muszę ci wyznać, że miło mi, iż ty nie służysz już w niemieckiem wojsku...
Wiktor przyglądał się siostrze z zajęciem. Jak daleko odsunęła się ona od Germanji! Zdało się, jakby zawisła miedzy dwoma różnemi planetami.
— Ale niemiło ci, że służę w polskiem wojsku? — wycedził.
Warum nicht? My przecież jesteśmy przez pół Polakami. Nie?
— Przez pół? To znaczy wcale nie! A płynie w nas krew li tylko polska...
Eigentlich... — bąknęła panna Matylda do siebie i zastanowiła się nad tem, biorąc pod uwagę, że matka jej, rodzona Grzonkówna, pochodziła, tak jak druga żona dyrektora i jak on sam z pnia śląskiego.
— Nawet na rozkaz cesarza nie możnaby tego zmienić... — zauważył Wiktor, pijąc do jej wygasłego kultu dla „Majestatu“.
W tej chwili wszedł do pokoju dyrektor kopalni Dobrej Nadziei p. Wilhelm Kuhna, dobrze odżywiony i zbudowany mężczyzna z resztkami siwych włosów na świecącej łysinie. Zwykle wiał odeń chłód sztywnego urzędnika, teraz na mięsistej jego twarzy migotał uśmieszek.
Wróciwszy przed chwilą samochodem z Wrocławia, dowiedział się od żony o niespodzianem przybyciu syna.
— Da bist du ja... (Otóż jesteś) — wyrzekł i pocałował go w czoło, zaczem począł się przyglądać ciekawie spolszczonemu synowi jakby miał przed sobą dziwaczne zjawisko.
Zauważył, że Wiktor wychudł i cerę twarzy miał niemal jak cygan czarną, lecz jeszcze więcej wyprzystojniał.
Matylda, siadłszy na uboczu, pod oknem, pytała się, „co ojciec powie na Wiktora“, chociaż do zdania jego nie przywiązywała wagi. Pan Wilhelm Kuhna nie wywierał żadnego wpływu na dzieci. Wyrósł on dzięki swej pracowitości na stanowisko dyrektora i, w pracy zawodowej zaszyty, nie widział świata poza sprawami gospodarczemi i ekonomicznemi. Ciasny był jego horyzont i ciasna sfera zainteresowań. Oprócz kopalni zajmował się żywo chyba tylko tulipanami, które hodował z zamiłowaniem.
— Was bist du für ein Kerl! (Co z ciebie za facet) — ozwał się, siadając w głęboki fotel. — Trzy miesiące temu mogłeś był dostać się do nas dość bezpiecznie a nie pojawiłeś się. Teraz zaś, gdy policja chwyta za kołnierz podejrzanych ludzi, bawi cię taka wyprawa na brzeg śląski. Może jeszcze wyjdziesz na drugiego Rinalda Rinaldiniego?
— Pragnąłem przywieść ojcu osobiście nieco słoniny! — uśmiechnął się Wiktor, a dyrektor rozśmieszony odrzucił:
— Pięknie, byleś mi za fatygę nie policzył za drogo.
— Ja nie żądam niczego; wiem, że ojciec sam najlepiej oceni te specjały, jak i moje poświęcenie.
Na to p. Kuhna parsknął śmiechem.
— Dalibóg, posiadasz delikatny zmysł kupiecki! Filut z ciebie!... Ale słuchaj-no! Gdyby dowiedzieli się ludzie tutaj, że służysz w polskiem wojsku, była by z tego sprawa. Nie mam ochoty wcale wplatać się w takie historje. Musisz trzymać język za zębami, rozumiesz?... Jak to się stało, że dostałeś się do korpusu generała Hallera?
— Dzięki hrabinie Marji Zamoyskiej z Kórnika pod Poznaniem, którą władze francuskie upoważniły w Paryżu do egzaminowania jeńców niemieckich, podających się za synów narodu polskiego. Nie brakło między nimi wielu Ślązaków.
— I ty zdałeś egzamin na Polaka? — spytał dyrektor, biorąc określenie „egzamin“ dosłownie.
— Zdałem.
— Czy mówisz tak dobrze po polsku?
— Wtenczas mówiłem słabo, dziś, jak zapewniają mnie koledzy, mówię doskonale.
— Tak? To dobrze. Może to przydać się w dzisiejszych czasach! — zauważył dyrektor, zapalając cygaro.
Syn opowiedział mu, jak dobrze mu było w obozie jeńców, wyłącznie Alzatczyków i Polaków w Lourdes. Gdy poczęto formować korpus polski, zgłosił się on bezzwłocznie pod chorągiew generała Hallera pospołu z wielu ziomkami.
P. Kuhna nie miał w tej materji nic do nadmienienia.
— Skoro przyjdzie amnestja, musisz zaraz objąć ster w moim tartaku. Nie wiesz zapewne, że w pierwszym dniu tej nieszczęsnej ruchawki pan Zimmermann zwiał z Mysłowic i nie chce tu już wrócić wcale. Lęka się Polaków. Widziałem się z nim wczoraj we Wrocławiu i nabyłem odeń jego udział w tym tartaku... Jestem teraz jedynym jego właścicielem. To pole działalności dla ciebie. Głowę masz.
— Nie mogę się tego podjąć.
— Czemu? Czy zamierzasz wrócić na uniwersytet? Na medycynę? Nie jesteś stworzony na lekarza.
— Istotnie nie. Pozostanę w wojsku.
— To nie ma sensu. Cóżbyś tam zarobił jako porucznik?
— Wkrótce zostanę kapitanem.
— A jeżeli nie wyznaczę ci pensji miesięcznej, co poczniesz?
— To będę musiał istnieć bez tego! — odrzekł z chłodnym spokojem porucznik.
— Zawziąłeś się?
— Służyłem wrogom z konieczności, teraz pragnę służyć Ojczyźnie z miłego obowiązku.
— Wrogom?! Czyż Niemcy wyrządzili ci chociażby najmniejszą krzywdę? Czyż nie korzystałeś z ich szkół, z błogosławieństwa ich kultury?
— Przeciwko mnie samemu nie ukuli prawa wyjątkowego, to prawda. Dali mi to, co byłby mi dał każdy inny organizm państwowy. Nie dlatego wszakże, aby zrobić ze mnie inteligentnego człowieka (jak byłaby ta zrobiła Polska), lecz w tym celu, by ulepić sobie ze mnie jednego z miljonów użytecznych jak wół roboczy, a pokornych, służalczych pachołków Berlina. Tu niema najmniejszego szacunku dla indywidualności. Prusy wychodziły zawsze z tej przesłanki, że ludzie — to trzoda bydła.
Dyrektor spozierał na syna wielkiemi oczyma. To co on mu mówił, było dlań czemś tak nowem, że zgoła nie wiedział, co odrzec.
— Skąd ty wziąłeś te pojęcia?... — bąknął.
— Nauczyłem się myśleć, myśleć samoistnie, zastanawiać... Miałem czas, nie tyle w lazarecie, ale potem, gdy wyszedłszy z lazaretu, pełniłem lekką służbę łącznikową poza frontem, we Flandrji.
— A gdzież to przerobiłeś się na takiego Polaka?
— Tam, we Flandrji! — odrzekł Wiktor, zapalił papierosa i ozwał się z uśmiechem: — Nie zgadnie ojciec, kto przefasonował mnie tak gruntownie, kto zamienił mnie w Polaka?... Nie Polak, lecz... Niemiec, rodowity Niemiec, Berlińczyk. Szczęśliwy traf chciał, że spotkałem w życiu takiego człowieka, taką piękną duszę... Niestety umarł, skutkiem rany w płuca... Z nim to przeżyłem długie, niezapomniane godziny na stacji węzłowej. Nazywał się Kaufmann, jeśli ojciec ciekaw jego nazwiska. Był krewnym ministra kolonji Solfa i skoligaconym wysoko.
— A cóż on miał wspólnego z Polską?
— Zgoła nic!
— A więc jakże to być mogło? Zagadka!
— Spiritus flat ubi vult. Duch lata niekiedy dziwnemi szlakami. Kaufmann był historykiem. Miał wkrótce zostać docentem. Wczytując się w dzieje Prus i Niemiec, zrobił straszne, druzgocące odkrycie. Ale to długa historja.
— Mów! Mów! — ozwał się z pod okna głos panny Matyldy.
— Zrozumiał on, ze historja Prus jest jednym, nieprzerwanym łańcuchem kłamstwa, wiarołomstwa, bandytyzmu, grabieży i mordów, że duch dziejów pruskich jest rdzennie podły a Prusacy są najpaskudniejszym narodem, zakałą ludzkości... Kaufmann cierpiał nad tem, jak tylko cierpieć potrafi szlachetna dusza i dramatem było dlań to, że... jest Prusakiem. „Umrę wkrótce — mówił mi kiedyś — i może dobrze, bo pragnąłbym odlecieć tysiące mil od wszystkiego co pruskie i zrzucić z siebie stygmat prusaczyzny... Ty możesz mienić się szczęśliwym, że pochodzisz z czystego pnia polskiego...“ Bo przeciwieństwo wszystkiego, co pruskie, widział on w duchu dziejów Polski. Pod płaszczem Krzyżaków z wielkim czarnym krzyżem, krył się miecz, krwią zbroczony, ich kościół był bastjonem a hasłem ich „ausrotten!“ Wytępić wszystkich! Oni nie dawali żyć nikomu, a Polacy byli wcieleniem szeroko pojętego liberalizmu, chrześcijanizmu, miłości bliźniego...
— W oświetleniu tego historyka ujrzałem historję Prus taką, jaką w istocie swej jest, i zrozumiałem przedewszystkiem, w jak szalbierski sposób wykładano ją w szkole, wpajając w młode umysły nikczemny kult dla powodzenia za każdą cenę, dla opłacającego się rabunku, dla koronowanego łajdactwa... Dalej zrozumiałem, że idea niemiecka, stosowana do Polaków, to proletaryzacja i germanizacja. Wyrwać z duszy Polaka przywiązanie do Macierzy, a więc wyrwać z niej szlachetne pierwiastki, zdeprawować, zmienić go w niewolnika, w bydełko pracujące dla dobra Prusaka, które ciężko zapracowany grosz poczytywałoby za łaskę, to znaczyło obsypywać Polaków dobrodziejstwami kultury niemieckiej... Te praktyki, przez Herrenmoral podyktowane a z posad duszy pruskiej wyjęte, pragnęli Niemcy przenieść na całą Europę, tłumacząc obłudnie a bezczelnie, iż niemiecki Pan Bóg powierzył im misję „uzdrawiania“ świata za pomocą jedynie do zbawienia wiodącej niemieckości... Niemcy załgali się wyżej uszu i wściekają się na tych, co tych łajdackich ewangelij nie biorą za dobrą monetę.
— Ten historyk — ciągnął jeszcze z ferworem Wiktor — zdarł przedemną zasłonę fałszu z Prusaka, obnażył go i ukazał mi go w słońcu chrześcijanizmu, humanitaryzmu i prawdy. Dzięki jemu zobaczyłem Prusy i Polskę i zaprawdę odwróciłem się, jak on, od Prusaka, od tego bandyty wśród narodów... Począł się we mnie proces przetwórczy, odrodzieniowy, który w Lourdes, w tem miejscu cudów, wszedł w drugie stadjum. Tam jąłem wchłaniać w siebie polskość...
W czasie tej spowiedzi Ślązaka wsunęła się do pokoju jego matka i przysiadła cicho w fotelu. Zasłuchała się w jego słowa, które odbijały się w niej wdzięcznem echem. Nie odezwała się wszakże, przygniatał ją bowiem zawsze mężowski autorytet i spychał ją do kuchni.
Pan Wilhelm zaś nie miał należytego zrozumienia dla tak wysoko nastrojonej muzyki i zawsze jeszcze nie rozumiał, jak można przefabrykować Niemca w Polaka bez pomocy środków chemicznych. Po chwili milczenia zabrał głos:
Na, my wszyscy będziemy tutaj wkrótce Polakami. Bo sądzę, że co jak co, ale Mysłowice dostaną się jednak Polsce. Trzeba będzie otrzeć jej łzy za cały ten okrąg przemysłowy, którego Niemcy nie oddadzą. Ale, chociaż przyłączą nas do Polski, z tego nie wynika, byś potrzebował przerabiać się w narodowca, w National-Pole!
— Nie potrzebuję, lecz dziś już jestem Polakiem w każdym calu! — odparł Wiktor z dumą tak, iż ojciec jego nie wiedział, co rzec.
Milczenie przerwała panna Matylda, która wyznania i uwagi brata brała w siebie chciwie.
— Ja rozumiem Wiktora bardzo dobrze.
Ojciec obrzucił ją niemal przerażonem spojrzeniem i zawołał:
— Auch du! Auch du, Mathilde!? (Nawet ty, Matyldo?) I ciebie dotknął ten bakcyl polski, jaki bodaj zaszczepiają teraz tutaj ludziom!?... Na, róbcie co chcecie. Jesteście młodzi. Ja pozostanę już do śmierci tem, czem byłem i jestem: Górnoślązakiem! — skończył z widocznem zadowoleniem z siebie.
— To nie narodowość!... — mruknął jakby do siebie syn, a pan Wilhelm uniósł się:
— Oszczędź mi takich kwestyj! Nie chcę o tem słyszeć. Nie mam ochoty brać się z nikim za łeb z tego powodu, że mieni się... Chińczykiem. Dalibóg powinno to już raz skończyć się z tem różniczkowaniem ludzi według narodowości...
— To... — ozwał się półtonem Wiktor — możnaby najpierw powiedzieć Niemcom... Ale, bądź jak bądź, to się nie skończy, póki istnieć będzie życie gromadne, a zatem jedność interesów, spólnota rasowa i wszelaka inna.
— Mnie starczy całkiem spólnota z Górnym Śląskiem! — zawołał głośno pan Kuhna bezradny, bo niezdolny do podjęcia dyskusji i kwaśny, niekontent, że syn zmuszał go niejako do wyznania przekonań narodowych. Powstał, na znak, że dyskusja skończona. Jednakże Wiktor ozwał się jeszcze:
— Górnoślązak to taki Niemiec, który odrzekajac się od Prus, poniekąd jak Bawarczyk, podlega jednak pokornie dominującym wpływom Berlina.
— Nie możemy przecież zrzucić z siebie niby koszuli tych wszystkich wpływów kultury, w jakiej od dziecka żyjemy! Czy ty przybrałeś całkiem inną skórę?
— Nie, wcale nie. Tego odemnie nikt nie oczekuje i nie wymaga. Jestem tak dobrze Ślązakiem, jak i ojciec. Skórę mam tą samą, lecz inne wnętrzności. W głowie i w sercu mem zaszedł zupełny przewrót pojęć i uczuć.
Nagle nasunęła się dyrektorowi refleksja, że ów patrjotyzm polski Wiktora może okazać się w przyszłości bardzo potrzebny, a nawet korzystny. Jeżeli, jak przypuszczał, skrawek ziemi pogranicznej wraz z Mysłowicami dostanie się Polsce. Polacy — tak jakby to uczynili na ich miejscu Niemcy — przystąpią do rugowania Niemców z posad dyrektorskich i innych w przemyśle w urzędach. Chociaż wówczas pan dyrektor Kuhna zmieni się na Kunę, przed kataklizmem tym potrafi zastawić go jedynie pan kapitan Wiktor Kuna.
Wobec tego pan Kuhna pogodził się snadnie ze swym „egzaltowanym, fanatycznym“ synem. Popatrzył na niego łaskawem okiem i ozwał się.
— Chodź! Wypijemy szklankę porteru. Potem, jeszcze przed obiadem, muszę zajrzeć do biura





V.

Przez cały dzień ani porucznik, ani Froncek nie wychylili nosa poza obejście willi dyrektorskiej. Jedynie w progach ponad wszelkie podejrzenia wyższych czuli się bezpieczni. Spodziewali się bowiem, że żołnierz z Grenzschutzu, który nie syt kiełbasy, pozwolił sobie robić im wstręty i za karę za to spoczął w brudnej kąpieli, wygramolił się z więzów tak czy owak i wszczął poszukiwania, wściekły, że odebrano mu karabin i wystawiono go na pośmiewisko kameradów.
Tak było istotnie.
Policja otrzymała wezwanie do wyśledzenia dwóch zuchwalców, co targnęli się na majestat pruskiego munduru, i wiadomość o całem zajściu, upstrzona przez fantazję opowiadających, zelektryzowała miasteczko. W handelku, będącym zbiornikiem kroniki miejscowej, posłyszała tę historję pokojówka pani Agaty i w te pędy przyniósła ją do willi.
Nie trudno było tam domyślić się sprawców tego awanturniczego figla. Więc Wiktor dostał się pod rózgi krytyki swych rodziców. Matka, za głowę się biorąc, robiła mu wymówki, że wystawia się na poważne niebezpieczeństwo. Przez ten czas dyrektor gładził dłonią resztki włosów na łysinie.
— Sowizdrzał z ciebie niesamowity! — wymamrotał, nie bez podziwu dla brawury syna, i zawołał, jakby był zrobił odkrycie: — Oni mogli cię tam zastrzelić!
— O to nie trudno w tych czasach! — odparł Wiktor i dodał z nieznacznym uśmiechem: — Ale byłbym zginął za wielką sprawę: za szperkę dla ojca...
— Dalibóg, ty miewasz dowcipy!...
Wiktor, jedyny z rodziny, posiadał dar rozśmieszania sztywnego biurokraty, który swoją „niemiecką powagę“ nosił niby order i przygniatał nią, ocieniał swe otoczenie.
Stary pan poskromił uśmiech, zamroczył się i rzekł:
— Sprowadzisz mi na kark Grenzschutz i policję! Ładna historja!... Wobec tego musisz zniknąć stąd na kilka dni.
— Jutro mnie tu nie będzie...
— Boże, już chcesz nas opuścić? — strapiła się wielce pani Agata, w której szarem bytowaniu syn był promieniem ożywczym.
— Ojciec mnie wypędza...
— Nie wypędzam cię, ale sam chyba widzisz... — odparł dyrektor. — Mógłbyś pojechać jutro na wieś do wujostwa.
— Tam przyjętoby teraz Wiktora jako oficera polskiego bardzo źle! — zauważyła pani Agata i zwróciła się do męża: — Wiesz, jakim Johann Gorka jest szowinistą.
— W rzeczy samej twój szwagier i mój Walter mogliby podać sobie ręce. Ci ludzie poczytują sobie nienawidzenie Polaków za swój najwyższy obowiązek. Obłęd!...
— A przytem uważają się za chrześcijan — dorzuciła pani Agata.
— Ja i tak jutro musiałbym wyjechać, bo mam to i owo do załatwienia. A dostałem urlop tylko na tydzień — rzekł porucznik.
— Byleś tu jeszcze czego nie zbroił! — mruknął jego ojciec, a pani Agata poczęła targować się z synem o każdy dzień jego urlopu.
Wyszedłszy z nią do ogrodu, przyrzekł on wrócić do niej za dwa lub trzy dni. Oglądali, obok cieplarni urządzoną, sztuczną hodowlę pieczarek. Gdy nawinął się tam Froncek, porucznik ozwał się do niego:
— Schowaj ten gwer tak dobrze, żebyś go sam nie znalazł.
— Schowię go rychtyk, ale un znojdzie się, kiej bydzie trzeba.
— Ach, żeby tylko nie było już przelewu krwi! — westchnęła pani Agata. — Okropne, że dwa chrześcijańskie narody tak się zwalczają. Masz rację, że wina leży po stronie wojowniczych Prusaków. Nie powiedziałabym tego nikomu tutaj, boby mnie zakrakano, ukamienowano. I tak sędzina Kleinschmidt mruczy na mnie w oczy a piorunuje na mnie za plecami. Raz podobno powiedziała o mnie z pogardą: „to polska krew!...“ Czasu wojny te kobiety niemieckie rozwydrzyły się niby jędze. Zastępowały walkirje. A ja uważam, że wojny są hańbą ludzkości i grzechem, spadającym na sumienie sprawców. Dlatego wielbię Wilsona. Szczęśliwą myślą natchnął go Pan Bóg, że powołał do życia Ligę Narodów, która przecież położy kres temu barbarzyństwu.
— To się okaże! — bąknął Wiktor, a gdy matka obiecywała sobie z plebiscytu istotną pacyfikację Górnego Śląska a nawet zapoczątkowanie ery przyjaznego współżycia między Niemcami a żywiołem polskim, milczał, nie chcąc odbierać matce jej pięknych złudzeń.
Pacyfistka ta, idealizująca świat, widziała już Niemcy rozbrojone, idące do Kanosy i wstępujące na drogę radykalnego odrodzenia duchowego. Czytała ona, wraz z panną Matyldą, kazanie, jakie odważył się powiedzieć narodowi niemieckiemu monachijski prof. Foerster. Obie kobiety — pani Agata odrazu, panna Matylda po pewnem zmaganiu się z sobą — zgodziły się z nim w potępieniu ducha bismarkowskiego, władającego Niemcami. Odtąd panna Matylda zbliżyła się do swej drugiej matki serdecznie i zastępowała jej przyjaciółki, jakich pani Kuhna nie posiadała w światku Mysłowic.
Nie umiała bowiem wymodelować się na obowiązujący wzór mieszczki niemieckiej ani, wszedłszy miedzy wrony, krakać jak one.
Skoro to pojawiła się w tem zbiorowisku jako młoda kobieta, nie podobało się kanapowym piastunkom opinji publicznej, że nie pijała tyle kawy, co one, a gdy one „sztrykowały“ pończochy, zajmowała się haftowaniem. To znaczyło, że uważała się ona za „coś lepszego“ od nich! Powtóre potrafiła zamyślić się nad książką i — marzyć. Dalej ubierała pasierbicę i swego synka za drogo i za ładnie i nie robiła głośnej sprawy domowej z tego, gdy... wykipiało mleko. Skandalem zaś było, gdy gorliwa katoliczka zaopiekowała się wypędzoną od doktorostwa służącą i jej nieprawem dzieckiem. Dalej krytykowano, że wyjeżdżała, zdaniem opinji publicznej bez potrzeby na kurację do Lądka, i nie pilnowała dosyć Waltera, wymykającego się do Katowic na pijatyki. W ostatnich czasach zaś, gdy pan Kuhna wyrósł na dyrektora kopalni, pani Agata nie potrafiła zaakcentować swem „wzięciem“ tego awansu w hierchji społecznej, nie napęczniała godnością pawią, nie była dosyć panią dy-rek-to-rową. Słowem, długa była litanja jej niedostatków i wad, rażących mały świat Mysłowicki.
W istocie nikt nie byłby spisał ich wszystkich na byczej skórze, gdyż pospolita zazdrość szła za panią Agatą krok w krok i dostrzegała na niej coraz to nowe cienie. Nie można było przecież darować jej, że mąż jej wspiął się na szczebel dyrektora kopalni i szybko obrastał w pierze, tak jak dawniej tego, że mężczyźni nazywali ją „ładną“ i odnosili się do niej ze szczególniejszemi względami. Na dnie zaś tej zasadniczej animozji, nurtującej w umysłach kumoszek, przeważnie napływowych z głębi Niemiec spoczywało podświadomie odczucie, że ta Ślązaczka jest inną istotą o swoistych pojęciach i upodobaniach, dzieckiem o szlachetniejszej krwi.
Z synem łączyła panią Agatę rdzenna sympatja dusz. Chodząc z nim po ogrodzie, usłanym na podmiejskiem wzgórzu, zatrzymała się w miejscu, skąd widać było, poza kobiercem pól, t. zw. „Trójkąt Cesarzy“, znaczący się w oddali grupą drzew. Tak niedawno jeszcze stykały się tam, na zrabowanej polskiej ziemi trzy potężne mocarstwa, długo związane wspólną zbrodnią.
— Pan Bóg nie rychliwy ale sprawiedliwy, sprawił że trzy te państwa wielkie, niby skały piorunem ugodzone, runęły w gruzy... — wyrzekła pani Agata, spozierając w zieloną oddał, gdzie już teraz na gruzach przeszłości rozpościerała się, uśmiechała wiośnianie... Polska.
Wiktor nic na to nie odrzekł matce, bo nie umiał oblec w słowa szczytnej radości z tego, że ona bratała się z nim w uczuciach żywiołowej miłości dla wyzwolonego z kajdanów narodu. Pochwycił jej rękę i przycisnął do ust gorąco, a ona, rozczulona, przytuliła jego głowę do wzruszonej piersi matczynej.
Rozumieli się bez słów.
Zastała ich w ogrodzie wracająca z miasta panna Matylda. Wielce podniecona poczęła im opowiadać o scenie, jaką miała z przełożoną szkoły, z tego powodu, że tak zupełnie odwróciła się od hakatyzmu.
Cale grono nauczycielskie zionęło iście histeryczną nienawiścią do „czarnej owcy“ i tym spienionym uczuciom dała wyraz przełożona. W takiej atmosferze praca w szkole stała się dla panny Kuhna nad wyraz nieznośną. Postanowiła przeto rzucić szkołę bezzwłocznie, tem skwapliwiej, że strona materjalna nie grała w tem prawie żadnej roli.
— Dobrze się tak stało! — zauważył Wiktor. — Siadaj teraz i ucz się po polsku! Maluczko a będziesz sama przełożoną tej szkoły. Tymczasem zaś ty, tak rozmiłowana w książkach, będziesz święciła biesiady duchowe, gdy zanurzysz się w piękną literaturę polską...
Na progu nowego świata Matylda stała zalękniona. Tkwiła jeszcze po pas w niemieckości, lecz odgadnąć było można, że wybrnie na nowy ląd i pójdzie tam, gdzie każe jej utajony głęboko zew krwi.
— Co powie na to wszystko Walter?... wyszeptała wielce zafrasowana, gdyż brat jej, sędzia wrocławski, przeszywał ją zawsze dreszczem lęku.
— Przedewszystkiem trzeba być sobie wiernym. O ludzkie języki mniejsza — odrzekł Wiktor z mocą i zapytał: — Co mówi Walter na te praktyki Grenzschutzu?
Nic. Dawno u nas nie był i pisuje rzadko.
— A co robi?
— Urzęduje, lecz między wierszami listów jego do ojca wyczytałam, że zajmuje się także czemś, co ma związek z Górnym Śląskiem.
— Zapewne gra wielką rolę w kierującej tutejszą akcją niemiecką centrali, jaka znajduje się we Wrocławiu.
— Być może.
Wiktor kiwnął głową, a uduchowiona jego siostra poczęła niejako dowodzić, że jest wierną sobie, spowiadając mu się ze swych przeżyć duchowych. Odstręczyła ją od Niemców ich prowokacyjna polityka i straszna gospodarka Grenzschutzu na Górnym Śląsku. Nadto, traf zrządził, że w dniu 21go sierpnia była świadkiem, jak tuż przy rynku Mysłowickim Grenzschutz rozstrzelał dwóch pochwyconych z bronią górników: Wiktora Czaję i Franciszka Bednorza. Taką samą śmiercią zginęli w kopalni Magdziorz i Graca i przed Matyldą stanęło zagadnienie, czemu to lud roboczy, niekomunistyczny, samorzutnie rwał się do karabinów przeciwko Niemcom, rzekomym swym dobrodziejom.
Zmierzch zastał jeszcze brata i siostrę w ogrodzie, choć było już czuć w powietrzu jesień. Gdy wchodzili do willi, pojawił się w furcie ogrodowej Froncek z gębą strasznie umorusaną do niepoznania.
— Gdzieś ty był?? — zwrócił się do niego zdziwiony porucznik, który nie oczekiwał, by hytrak ten odważył się wyruszyć na miasto i podchodzić pod oczy wałęsających się i pijących w gospodach lub patrolujących Grenzschutzlerów, nieczyste mając sumienie.
— U naszych — odrzekł znacząco, z naciskiem i dumą chłopak. — Radowali się, że oni tu som.
— Z kim gadałeś?
— Z Maksem Wolfem i Mańką Ryszardem. Jak my se dobrze pogadali, przyszedł Siekacz i Skrobaczyk i mówili, że Poponia aresztowali...
Byli to partyzanci z kopalni Mysłowickich, którzy pod wodzą Wiktora Kuny pokusili się o rozpędzenie oddziału straży niemieckich. Froncek nietylko znał ich wszystkich, lecz zbliżył z nimi Kunę, którego nikt nie byłby posądzał o sympatje polskie, do tych pieronów, przygotowujących pokątnie powstanie. Pomagał on im w fabrykacji granatów ręcznych z puszek od mleka amerykańskiego i od konserw mięsnych. Zwycięskie walki Poznaniaków z Grenzschutzem budziły w tych Ślązakach duszę polską, wojacką oraz ambicję. Wyprać, wygonić za ostatnią granicę ową dzicz szwabską, na kraj nasłaną, to uśmiechało się górnikom. Więc wynosili tajemnie z kopalni zakupywany tam do rozsadzania węgla piowit, pakowali go w puszki wraz z gwoździami, kamykami, żelastwem i przechowywali w swych altankach podmiejskich na „wielką godzinę“.
Froncek odgadł, że porucznik byłby pragnął dowiedzieć się, co dzieje się z tymi jego towarzyszami, którzy nie zbiegli do Polski, a że lubił robić to, co było „verboten“ i pachniało figlem, więc, ucharakteryzowany na halunkę pobiegł do nich z wieczora.
— Co mówili? — pytał go porucznik.
— Chcieliby z nimi poonaczyć, ale bojom sie. Verscharfter Belagerungszustand (zaostrzony stan oblężenia) i wszędy łażą one hersingi[1]. Ale Skrobaczyk pado, że w niedziele do Piekar pojadom i żeby oni też tam przyjechali.
Doskonała myśl. W swem przebraniu porucznik Kuna mógł wmieszać się w zastępy pątników i pogawędzić w Piekarach bezpiecznie z miłymi towarzyszami broni powstańczej o tem, co ich spólnie bolało. Rad z tego dał usłużnemu chłopakowi hojny napiwek. Lecz Froncek przybrał minę wyczekującą i ozwał się:
— Chciołbym kupić se trombe...
— Co? Trombe? Poco?
— A-no, do grania. Oni często mówiom na mnie „tromba“ więc mi sie tromby zachciało.
Porucznik uśmiechnął się; rozumiał, że należy wynagrodzić rozliczne usługi temu, istotnie oddanemu chłopakowi. Chociaż w monetę nie opływał, dał mu na łapę, ile potrzeba było, mówiąc:
— A naucz się grać pobudkę polską, tak, byś cały Górny Śląsk obudził.
Ogromne zaciekawienie odmalowało się na brudnej gębie Froncka.
— Bydzie co?... — spytał bez tchu, jakby wietrząc zapach prochu.
— Będzie głosowanie za Polską!





VI.

Nazajutrz z rana dudnił na gościńcu do Katowic motocykl. Siedział na nim Wiktor Kuna w skórzanym kubraku i czapce, z browningiem w tylnej kieszeni i swemi dawnymi papierami wojskowemi w zanadrzu, które teraz miały mu służyć za plaster bezpieczeństwa.
Zresztą nic mu nie groziło gdyż po za domem ojcowskim nikt, oprócz panny Emmy Schlichting, nie wiedział i nie podejrzewał, że był polskim oficerem i Polakiem. Wszyscy poczytywać go musieli za Niemca, jakim go znali trzy lata temu. Postanowił z tego teraz skorzystać i zasięgnąć języka o interesujących jego i wojsko polskie sprawach.
Najpierw zajechał do domu wysokiego urzędnika huty cynkowej, z którego synem przyjaźnił się w szkołach. Nie zastał kolegi, lecz przyjęto go uprzejmie przez wzgląd na dawną znajomość z Kuhnami oraz na panny na wydaniu. W masce Niemca Wiktor opowiedział im fikcyjną a ładną historję, jak to wydostał się z niewoli francuskiej, zaczem począł pytać i słuchać.
Chodziło mu głównie o wieści, przeciekające ze sfer wojskowych do notablów niemieckich, a więc przedewszystkiem o to, czy istniały jakie podstawy do obiegających pogranicze pogłosek, że wojsko niemieckie zamierza zaatakować kordon polski za Przemszą. Z tego co posłyszał, okazało się, że wśród dowództwa Grenzschutzu i gdzieindziej istniały takie wojownicze zapędy, lecz poskromił je Berlin, wśród panującego tam zamętu i komunistycznych rozruchów nieskłonny i niezdolny do takiego kroku, jak wojna z Polską.
Gdy Wiktor wywiadywał się o siły zbrojne w Opolskiem i w prowincji Śląskiej, urzędnik huty zauważył:
— Lepiej od nas poinformuje pana o tem jego brat we Wrocławiu, który pracuje tam tak gorliwie dla naszej sprawy niemieckiej.
— Istotnie!... — bąknął Wiktor, który już teraz nie mógł wątpić, że brat jego Walter przykładał rękę do steroryzowania polskości na swej ziemi rodzinnej, i dodał dla zamaskowania się: — Pojadę do niego. Zapewne wciągnie on mnie w tę zbożną robotę.
Zastanowił się, czy nie zalecałoby się tak postąpić rzeczywiście i grać komedję szowinisty pruskiego, wszelako obliczywszy się z sobą, czuł, że nie potrafiłby żyć w roli Wallenroda. Zresztą brat musiał dowiedzieć się w najbliższym czasie o jego metamorfozie.
Pożegnawszy ten dom, Wiktor pojechał do Katowic, gdzie miał aż nadto znajomych i kolegów szkolnych. Hulał z nimi do późna po knajpach, a przytem mógł poznać doskonale nastroje niemieckie, przekonać się, jaki wulkan nienawiści i determinacji gorzał w tym żywiole. Przygotowania do akcji plebiscytowej rozpoczynano od tworzenia bojówek, terror uważając za najlepszy środek, wiodący do zwycięstwa.
Niemniej i o żywiole polskim dowiedział się wiele, gdyż o nim głównie mówiono.
Słuchając uwag swych koleżków, Wiktor doznawał najwyższego niesmaku i goryczy, lecz zebrał wiązkę cennych wiadomości i obserwacji. Dowiedział się między innemi, jak tworzono sławetny Freiwiligenverband i jak wyobrażano sobie akcję plebiscytową. Pod względem psychologicznym tak upośledzeni Niemcy nie liczyli się ani z reakcją, jaką musieli wywołać swemi barbarzyńskiemi praktykami, ani z uporem śląskim.
Tego buksowania i udawania Germana Wiktor miał dosyć. Nawiedziły go romansowe myśli i nazajutrz zatelefonował do Gross-Waldau, mówiąc, że ma od swej siostry Matyldy polecenie do panny Emmy Schlichting. Pragnął zobaczyć się ze swą Dulcyneą z przed trzech lat, unikając jednocześnie wizyty w domu jej ojca, by nie poczytano go tam za ubiegającego się o rękę panny Emmy. Uradował się przeto, gdy posłyszał, że niema jej u ojca.
Bawiła na zamku w Pszczynie u księżnej von Pless i tam dnia tego przywołano ją do telefonu z polecenia pana Kuny.
— Halo, kto przy telefonie? Pan sędzia Walter Kuhna? — spytała młoda Niemka.
— Nie Walter lecz Wiktor.
— Co? To ty,? Wiktor? — zadźwięczało radośnie. — To ładnie, że sobie o mnie przypomniałeś.
— Nigdy nie zapomniałem — skłamał bez zachłyśnienia kawaler, na którego już dźwięk jej głosu podziałał podniecająco.
— To tem ładniej! — zaśmiała się z cicha panna Emma. — Ale nie pragniesz mnie zobaczyć.
— Sądzisz, że nie...?
— Skąd telefonujesz? Jesteś ubrany?
— Nie; jestem w skórze motocyklisty. Mówię z Katowic.
Po chwili namysłu panna ozwała się:
— Dobrze się składa, że księżny pani niema w zamku. Wyjechała do Wiednia na kilka dni. Przyjedź tutaj do zamku około piątej na herbatę. Ja twoją wizytę i strój twój wytłumaczę.
Wiktor gotów był stawić się na każdą oznaczoną godzinę wszędzie, chociażby na przypieklu.
Dzieliło go od chwili upragnionego spotkania jeszcze kilka godzin. Dla zabicia czasu postanowił wstąpić w drodze do Pszczyny do dawnego szofera swego ojca, który zaskarbił sobie w domu Kuhnów szczególniejsze względy. Wyprysnął na swym motorowym Pegazie z pośród dymiących kominów, stróżujących nad krajobrazami w okręgu przemysłowym, odetchnął pełną piersią powietrzem szczerej wsi śląskiej, skąpał się w sielskości. Niekiedy napotykał jeszcze zespół kominów, snać niezbędnych na tej ziemi, lecz nie narzucały się one nahalnie oczom, nie deptały wsi, nie omraczały jej kłębami ciemnych dymów.
Z szoferem tym łączyło Wiktora niezatarte wspomnienie. Gdy podczas wakacji Wiktor, dziesięcioletni urwis, sam jeden „uczył się pływać“ w jeziorze a wodorosty oplotły malca, byłby niechybnie poszedł na dno, gdyby nie był rzucił się do wody na ratunek jego o kilka lat starszy a niezwykle silny syn rybaka. W nagrodę za to pan Kuhna posłał wyrostka do szkoły szoferów i potem Maks Lis, o ile nie był pijany, służył mu wiernie, dopóki nie wzięto go do wojska. Wyszedłszy z marynarki, Maks szoferował tu i ówdzie, ożenił się i, otrzymawszy nieco schedy po ojcu, nabył pod Tychami gospodę, czując największe powołanie do szynkowania, a zwłaszcza do picia wonnych a mocnych trunków. Jako że był to „ożerak“ straszny.
Nazwisko Lis — z którego Niemcy, wierni swej barbarzyńskiej a bezsensownej manji deprawowania nazwisk śląskich, nie omieszkali zrobić Liss — dostało mu się bodaj z tej przyczyny, że nie miał z lisem nic wspólnego. Płaskogłowy ten „basok“ dalekim był od chytrości lisiej. Natomiast mógł uchodzić za człowieka-buhaja lub jaskiniowca, bo kształty miał potworne, godne Goliata czy Samsona. Z nieporównaną łatwością wylewał ze swej przydrożnej gospody, niby pomyje, hałaśliwych wałkoniów i wszelakich zanadto pijanych „buksów“. A gdy raz w sprzeczce z hardym „kocyndrem“ „piznął“ go w kark, drab zwinął się i „przeonaczył“ w oka mgnieniu, zaczem przeleżał kilka tygodni w szpitalu, co kosztowało Lisa niemałe grzywny.
Niekiedy stawał on do walk bokserskich i jedyną jego ambicją było zasłynąć jako zapaśnik. Wszelako nad wszystko przenosił stan wypoczynkowy i trudno było mu ruszyć się z wyświechtanego krzesła przy szynkfasie. Gdyby do niego przyszedł i wyzwał go do walki zapaśnik, to owszem, spróbowałby się z nim chętnie, lecz szukać po świecie siłaczów nie miał ochoty, wyznając zasadę: wszędzie dobrze, ale we własnej knajpie — najlepiej.
Dla Wiktora Kuny żywił taki afekt jak mamka dla wykarmionego swą piersią niemowlęcia z pańskiego domu, które wyrosło na człowieka. Gdy przeto Wiktor pojawił się niespodzianie w piaskiem wysypanej izbie karczemnej, na księżycowej, jak burak czerwonej, wygolonej i lśniącej twarzy siłacza wykwitł uśmiech, rzadki gość u flegmatycznego osobnika.
Wyciągnąwszy do gościa tłustą łapę, spytał zaraz, bez wstępu:
— Czy oni już obiadowali?
I przetłumaczył to na niemieckie, uważając, że nie wypada odzywać się w języku ludu do takiego inteligenta. A pytanie to oznaczało w gruncie rzeczy tyle, co: wypijemy? bo, lubo strawą nie gardząc, uważał jedzenie za dobrą sposobność lub pozór do wypitku.
Słów nie marnując, zwrócił się do swej za szynkfasem królującej połowicy po niemiecku w ten deseń:
— Fryda, spróbuj uwarzyć coś rzetelnego w tych pierońskich czasach i pokaż, co umiesz!
Dobrą tworzyli parę; Fryda była jego bratnią duszą, jeżeli o duszy mówić można u stworzeń, których rdzeń istoty kryje się w mięśniach. Z zawodu kelnerka, Niemka ta lubiła, jak on, szynkfas, potrafiła wypić zdrowo i gawędzić z gośćmi. Bo gdzież było przyjemniej, aniżeli w traktjerni? Można było posłyszeć tam mnóstwo zajmujących rzeczy. N. p. dnia tego pani Fryda dowiedziała się, że stary Ośliśniok z browaru nie brał ślubu jeszcze z tą chaszorą z Szopienic, co szwendała się po Tychach w kapeluszu, na męża polując. Nadto opowiadano jej, jakie szkody wyrządziła sąsiadom świnia w przystępie szału, co niemałą sprawiło pani Frydzie przyjemność z tego względu, że nie przysełali oni do niej po piwo.
Bogate kształty pani Frydy osłaniała nieco zatłuszczona suknia biała, w gęste czarne prążki. Na wezwanie męża wycofała się do kuchni. A Lis w oczekiwaniu jej dzieła kulinarnego postawił na stole butelkę.
Teraz dopiero nastąpiło istotne powitanie. Trąciwszy się z Wiktorem kieliszkiem, wypił jego zawartość z pewnem nabożnem namaszczeniem. I nalał. Porucznik, w porównaniu z nim niemowlę, nie naśladował go, więc Lis sam wychylił drugi kieliszek niejako z obowiązku codziennego i w toku gawędy poprawił trzecim. Znów nalał i szybko, machinalnie wlał w gardło wódkę, spłukał ją piwem, i znów nalał.
Pociągnięty za język rozgadał się i okazało się, że cichaczem, dorywczo puknął kilka razy do Prusaków z powstańcami.
— Jakże to? — zagadnął go Wiktor. — Oni bili szwabów z powstańcami, a nie powstańców ze szwabami?
W istocie był to problemat, nad którym Lis nie zastanawiał się dotąd. A stało się to poprostu tak.
Było już po północy, a więc po licznych poczęstunkach w rojnej izbie gospody, gdy weszło do niej dwóch znajomych chłopów. Wypili coś z Lisem i jeden z nich szepnął mu na ucho: „bydziem bić szwabów...“ Bić. Mniejsza o to, kogo i czemu. Słowo to działało nań magicznie, bo rozumiał, że pić i bić stanowiło jego rację bytu na świecie. Więc nastawił uszy i niebawem wymknął się z flintą w noc sierpniową. Uśmiercił w Mikołowie dwóch „boszów“, w tem oficera i o świcie wrócił do domu, żałując, że powstanie omdlało w zarodku.
Dla Niemców postradał wszelki szacunek od dawna. Nie darmo żona jego powtarzała: „Deutschland, Deutschland über alles, próżno miska, próżny talerz“. I wielką wojnę przegrali.
Przypomniał się Lisowi przedświt rewolucji niemieckiej dnia 9 listopada i twierdził, że pierwszy strzał rewolucyjny na statku wojennym w Kilonji padł z inicjatywy marynarzy Polaków.
Pierony były to straszne, jak Maks Lis, który oczywiście trzymał się ich jak pies. Oni to pierwsi podszepnęli nieco bolszewizmem zarażonym kamratom słowo: rewolucja! Podobało się to widać szwabom, bo padło na odpowiedni grunt. A zatem rewolucja. Dobrze. Ale jak to zrobić?
Nie wiedzieli. Trzeba było o to spytać się Polaków. Zalecono im aresztować kapitana okrętu i przełożonych. Uskutecznili to, Lis pospołu z nimi, zaczem stanęli znów jak wół przed malowanemi wrotami. Poszli przeto raz jeszcze do kolegów, Polaków z zapytaniem, co dalej? Ci kazali im zawiadomić o tem załogi najbliższych statków wojennych i zachęcić do rewolty. I tak pierwszą iskrę tej rewolucji, która w oka mgnieniu wybuchła płomieniem i ogarnęła Niemcy, rozniecili Polacy.
Lis, który sam brał w tem udział, przysięgał Wiktorowi, że tak rzeczy się miały, jak opowiadał. Wymieniał nazwiska swych polskich kamratów, sławił bosmana, rodem z pod Poznania, wywierającego dominujący wpływ na marynarzy, i porucznik, zrazu sceptycznie usposobiony, radował się w duchu, że wśród tych niemieckich wilków morskich Polacy okazali się głową a Nemezis dziejowa tak pokierowała tymi synami polskiej ziemi.
Gdy Lis mówił o tem ze wszystkimi szczegółami, podnosiła się w nim tęsknota za takiemi wspaniałemi momentami, gdy można było pierońsko bić, bić na mord, krzesać „krzepę“ ze swych dębowych mięśni.
Zrozumiał go Wiktor. Wykładał mu, że jeśli Niemcy zamierzali terrorem rozstrzygnąć plebiscyt, Ślązacy musieli zawczasu pomyśleć o sparaliżowaniu ich bandyckich praktyk.
— Wtedy, Maks, będzie też dla ciebie robota!... — rzekł Wiktor. — Znajdziesz sobie godnych siebie pieronów. Bo nastaje czas, gdy Ślązacy będą panami tej ziemi, jeśli okażą się tego warci... Nie damy ziemi, skąd nasz ród! Dość służby, dość niewoli!
W oczkach Lisa łysnęło coś złowrogo i miał ochotę grzmotnąć pięścią w stół. Lecz w tym razie szkło na blacie byłoby wyprysło jak z procy i potłukło się. A to nie wypadało w towarzystwie kawalera z dobrego domu. Więc odsapnąwszy, Maks nalał wódki w kieliszki. Wiktor nie mógł już uchylić się od kieliszka, gdyż należało mu, jako prawemu Ślązakowi, wypić na pohybel długoletnich tyranów ich ojcowizny.
— Zobaczom, djabli Miemce! — mruknął Lis i prosił Wiktora, by dał mu znać, co, gdzie i kiedy, i niejako wziął go pod swoją komendę.
Nareszcie pani Fryda, odziana odświętnie, zaprosiła ich na obiad do izby mieszkalnej. Wypiła na cześć gościa duży kieliszek wódki i pochwaliła się przed nim, że, pozbywszy się tej gospody, obejmie w październiku bardzo okazały, przy głównym trakcie położony dom zajezdny w Szopienicach, jaki udało się Lisom nabyć korzystnie od jej krewnego. Mąż jej połykał kiełbasę, pomrukiem objawiając swe zadowolenie z tej strawy i czuwał nad tem, by szklanice od piwa nie stały puste, Wiktor zaś spozierał na zegarek i ulatywał myślami do panny Emmy.
W godzinę potem pożegnał przyjaciela serdecznie, nie przypuszczając, że ujrzy go znów bardzo prędko.





VII.

Gdy Wiktor stanął przed omszałą bramą zamku książęcego, tuż do rynku pszczyńskiego przylegającego, furtjan, uprzedzony o jego przybyciu, wpuścił go zaraz na niewielki, kociemi głowami wybrukowany dziedziniec. Z prawej strony oskrzydlała go wysoka i ogromna oficyna. Mury tego starego, w półkole wyginającego się domostwa pokrywały szczelnie bluszcze, posępny wyraz nadając uwięzionemu w mroki zaciszu. Okna oficyny tej spozierały na dużą, nowoczesną przybudówkę pałacową, przez którą służący przeprowadził gościa do sklepieniem osłoniętego przejazdu, będącego niejako przełęczą między sferą służby a wielkopańską siedzibą. Wyszedł tam na spotkanie Wiktora stary, brodaty strzelec i wskazał mu dostojny, safianowy fotel w pobliżu szklanych drzwi zamku, za któremi znikł służący.
Nie trwało długo a lokaj wprowadził gościa panny Schlichtling (którą służba nazywała zwykle von Schlichtling) do wnętrza pałacu, gdzie zabieliła się przed nim o kilka kroków marmurowa klatka schodowa. U stóp jej przykuła wzrok Wiktora wysoka waza z porcelany chińskiej.
Wszedłszy na piętro, ujrzał po lewej ręce, za rampą galeryjki, portret Wilhelma drugiego naturalnej wielkości, w stroju myśliwskim. Na widok tej, z tysiącznych reprodukcji znanej mu podobizny, Wiktor uśmiechnął się z tego, że u dołu witał go jeden strzelec a u drzwi salonów drugi, odróżniający się od pierwszego głównie kogucią, impertynencką pewnością siebie.
Wiele więcej zaciekawiła Wiktora rozwieszona przed nim na ścianie, ogromna skóra żubra, zabitego ongi „gdzieś w zachodniej Rosji“, czyli w Puszczy Białowieskiej. Wieść niosła, że ostatnie okazy tego wspaniałego zwierzęcia, niestety bez byka, gnieździły się w lasach Pszczyńskich księcia von Pless, aby zejść ze świata bezpotomnie.
Otworzyły się drzwi i Wiktor wszedł do podłużnego, wielkiego salonu balkonowego, przybranego bukietem mebli, gdzie w pierwszej chwili nie dostrzegł nikogo. Lecz od okrągłego stołu podniosła się z poduszek głębokiego fotelu i z pod wachlarza palmy smukła sylwetka młodej brunetki, w turecki szal otulonej. Na tle tego salonu, obfitującego w cenne etażerki, gablotki, kozetki, który zdał się wydzielać subtelną woń paryskich perfumów, panna Emma Schlichtling rysowała się bardzo ładnie. Z krótkiej, ondulowanej czupryny spadał umiejętnie, figlarnie zwinięty kędziorek między linje brwi, z pod których wyzierały ciemne, uśmiechnięte oczy. Nos miała wydłużony, wargi wąskie, lica matowe. Ubrana skromnie a wytwornie w kostjum, przez krawca skrojony, przedstawiała wyjątkowy typ Niemki skosmopolityzowanej, niesłychanie dalekiej od chleb dzieciom krającej Dorotei lub Grety z długiemi warkoczami. Dostosowana była w każdym calu do atmosfery i środowiska pałacowego.
W oka mgnieniu zauważywszy, że dawny jej, uprzywilejowany wielbiciel przedstawiał się w swem sportowem ubraniu nietylko „możliwie“ ale wcale ładnie, wyciągnęła do niego rękę gestem, w którym była zarówno grandezza cieplarnianej damy, jak poufałość i sympatja dobrej znajomej.
— Wiktorze, skąd ty się tu wziąłeś? Ty nie masz prawa wstępować na tą ziemię! — uśmiechnęła się, wcale tem bezprawiem niezgorszona. A Wiktor, nastrojony już na nutę łobuzowską, odrzekł, całując ją w rękę.
— Gdybym zawsze pytał się o prawo, nie zaszedłbym z kobietami daleko. Prawda??
— Łobuz z ciebie niepomierny! — zaśmiała się panna Emma, snać ogromnie rada, że był takim, jakim był. — Nic się nie zmieniłeś.
Na to Wiktor uśmiechnął się w duszy ironicznie i pocałował ją w rękę raz jeszcze.
— Ty zaś zmieniłaś się... Jesteś jeszcze ponętniejszą niż dawniej.
Panna Emma zaśmiała się w głos.
— Jesteś niemożliwy! Zaledwie przywitałeś się ze mną... Zachowuj się przykładnie! Przedewszystkiem siadaj! Siadaj tu w fotelu! Będziesz miał ładny widok na park. Możesz zapalić papierosa. Chciałbyś kawy? Będziesz musiał pić herbatę, bo tu panuje angielski obyczaj, i gadać (niedługo!) z bardzo nudną kuzynką księżnej, która zje ci wszystkie grzanki do herbaty, t. zw. toast, i opowie ci wszystko o psiarni księcia i o biegunach księcia Westminsteru. Ja już słyszałam to sto razy. Nie dziwię się, że nie znalazła męża, bo jej podobają się tylko psy. No, i konie. Nie obawiaj się, ja wyzwolę cię wkrótce od jej towarzystwa. Oprócz niej niema w tej chwili nikogo w zamku. Ludzie gdzieś się pochowali i siedzą, jak myszy pod miotłą. Okropne czasy. Sam książę bywa tu rzadko. Mieszka w swem Fuerstensteinie. Notabene rozwodzi się z żoną. Zakochał się... Te dobra dostaną się zapewne już wkrótce jego najstarszemu synowi. A księżna, (którą, jak może wiesz, wypędziła stąd ta okoliczność, że cesarz uważał za stosowne akurat w tym zamku, którego panią jest Angielka, urządzić sobie główną kwaterę), zamierza wyprowadzić się po ślubie syna do Bawarji czy do Anglji. Szkoda! Czarująca osoba.

— Podobno fenomenalnie piękna. Musi tu być jej portret — wtrącił Wiktor, spozierając na długą ścianę, na której jednak ujrzał tylko kilka malatur dość banalnych.
— Nie! — odparła panna Emma. — Wyobraź sobie, że w całym zamku niema ani jednej jej podobizny. Jest tylko dawna miniatura, przedstawiająca ją z synem. Pokażę ci.
Wzięła z pobliskiego stolika i podała mu dużą miniaturę w kształcie serca, perłami otoczoną, na której widniała bardzo wysoka blondyna, okazała a szczupła w pasie, o niebieskich oczach i twarzy ujmującej niewieścią łagodnością. Jako panna tworzyła ona wraz z siostrą i bratem grupę osób za najpiękniejsze w Londynie uznanych. A nad Tamizą nie brakło piękności.
Jednocześnie Emma pokazała gościowi w części salonu, jakby osobny pokój tworzącej, portret jej ojca, pułkownika Cornwall Wells, w czerwonej tunice, oraz dwa popiersia w złoconych ramach: Wilhelma Pierwszego i Fryderyka Trzeciego.
W tej chwili empirowy zegar na gzymsie kominka wydzwonił piątą i panna Schlichtling, nacisnęła guzik elektryczny. Kazała podać do salonu herbatę i poprosić pannę Harrison.
Najpierw pojawił się rasowy fox-terrier, dzwoniący łańcuszkową obrożą. Za nim weszła szybko koścista, w bronzową, krótką amazonkę odziana osoba, figurą przypominająca kobietę a twarzą mężczyznę. Zerknęła ciekawie na Wiktora Kunę i wyciągnęła do niego rękę.
— How do you do? (Jak pan się miewa!) — bąknęła zdawkowo i spojrzała uważnie w twarz panny Schlichtling.
Gdy Wiktor wysumitował się, że nie umie po angielsku, panna Harrison poczęła z nim banalną rozmowę, łamaną komicznie brzmiącą niemczyzną. A skoro pojawiła się herbata, rzuciła się na grzanki i konfitury.
Zauważywszy, że Wiktor pogłaskał jej pieska, opowiedziała mu wiele o mądrości swego faworyta, poczem zapaliła papierosa i ozwała się do panny Emmy po angielsku, o wierzchowcu, jakiego miała dosiąść, i o niepewnej pogodzie.
Wkrótce zamknęły się za nią drzwi.
— No, nie było to tak okropne — zaśmiała się panna Emma. — I nie trwało długo..
— Zresztą wynagrodzisz mi to łaskawie... — wycedził Wiktor.
— Wynagrodzę? — parsknęła śmiechem panna. — Pokażę ci apartamenty, jakie w czasie wojny zajmował tu cesarz Wilhelm. Ale zjedz wpierw grzanki, jakie panna Harrison pozostawiła ci wspaniałomyślnie. Są doskonałe. Anglicy umieją żyć.
Wkrótce zeszli po schodach w kurytarz, ze lśniącą jak lustro posadzką. Ponad szeregiem drzwi sterczała tam galerja rogów jelenich z datami uwieczniającemi strzał.
Panna Emma zdradziła Wiktorowi tajemnicę, że niektóre z tych rogów, a mianowicie te rogi, których właścicieli raczył położyć trupem sam „Majestat“ (czy też jego przyboczny strzelec), były tylko wiernem naśladownictwem z drzewa oryginalnych rogów, jakie zabrał dla siebie niesyty takich trofeów myśliwskich Kaiser.
Wprowadziła gościa do tonącego w pomroku pokoju, gdzie oprócz kilku starożytnych szaf znajdowało się pośrodku duże łoże, kapą z brokatu ciemno-purpurowego przykryte, z którego narożników wyrastały wężowate, złocone drzewce, nakryte baldachimem, frendzlami lamowanym. Sypialnia ta Kaisera dość niesympatyczne zrobiła wrażenie na poruczniku, który przez kilka miesięcy pracując w sztabie gen. Hallera w Paryżu, oglądał bez porównania świetniejsze apartamenty w Fontainebleau, Wersalu i Remboullet. Nie zachwycił się też wcale przylegającym do sypialni pokojem, „historycznym“, jak go nazywała panna Emma, gdzie cesarz wielokrotnie odbywał narady wojenne z Ludendorffem. Powinno było unosić się tam jeszcze w powietrzu coś z genialności pomazańca Bożego. Ale pozostał jedynie długi, zielonem suknem pokryty stół, nad którym zwieszał się nisko żyrandol z wążowiska rogów złożony, tudzież zespół starych, najcenniejszych w zamku mebli. Z planów, jakie w tych „historycznych“ ścianach wyłoniły się z głowy Kaisera pozostało tyle, co z wielkości tego Hohenzollerna...
Obok mieścił się historycznemi pamiątkami przeładowany gabinet „pracy“ cesarza. A dalej ogromną część zamku zajmowała aż niemal pod dach budowli sięgająca sala jadalna, bogato złotem przyozdobiona. Olbrzymie lustra wznosiły się nad gzymsami kominków, na krańcach sali, by pochwycić i spotęgować blask tysiącznych świateł, ozłacających biesiadników, co w dniach wielkości i buty cesarskiej zasiadali do stołów. Zdawało się, jakby to było już dawno, gdyż obecnie w sali tej mieszkały pustka i zaniedbanie. Spozierał na to z gzymsu kominka biały biust Kaisera, równie niepotrzebny, zapomniany...
Tu uzmysłowić sobie można jak przeszłość zapada się w grób niepamięci! — zauważył Wiktor. — Nastał nowy dzień w życiu Europy.
Panna Emma nie zrealizowała dotąd tego faktu, bo wpośród wielu drzew nie widziała lasu.
— Cesarz może tutaj dumać nad znikomościami tego świata. Nikt mu w tem nieprzeszkadza, chyba strzały powstańców górnośląskich! — rzekł jeszcze Wiktor, jakby do siebie.
— O! te bandy; Że oni się odważyli!...[2] Bawiłam wtedy w Neudeck u księżnej Donnersmarck. Wyżyłyśmy wtedy strachu. Księżna pojechała sama do Starych Tarnowic i prosiła powstańców, by nie napadali na jej zamek. Poczytywała ich za prawie-komunistów i sądziła, że nadchodzą czasy bolszewickie. Ale oni uspokoili ją i, wystaw sobie, eskortowali ją nawet w drodze powrotnej. Mam nadzieję, że takie rozruchy nie powtórzą się już więcej. A ty co o tem sądzisz?
— Zapewne nic już nie zakłóci pokoju! — bąknął zbywająco porucznik.
A ona poczęła mu winszować sprytu, dzięki któremu wydostał się z niewoli. W jej mniemaniu Wiktor udawał Polaka, by w danym momencie zdradzić Niemcom tajniki polskiej organizacji wojskowej, co uważała za rzecz całkiem naturalną i zbożną.
Wiktor nie wyprowadzał jej z błędu; nie miał wogóle ochoty toczyć z nią poważnej rozmowy na ten temat, czując, że jego słowa padłyby na grunt niewłaściwy. Natomiast ulegał powabowi jej osoby, podziwiał jej wytworne, swobodne wzięcie i odbierał za to w ciągu całej ich przechadzki po zamku spojrzenia, w których płonęła żywa sympatja.
Gdy zasiedli znów w salonie na piętrze, panna Emma, częstując go brzoskwiniami, spytała:
— Jakeś ty się dostał z Polski na naszą ziemię? I, powiedz mi, co cię tutaj sprowadziło?
— Ty mnie tu sprowadziłaś! — zawołał, chociaż było to tylko w części prawdą.
— Tak? Naprawdę? Pragnęłabym, aby tak było. Dziękuję ci.
Widocznie uradowana podała mu rękę, której on nie wypuszczał już z dłoni.
— A jednak, Wiktorze, nie boli cię nic, że będę musiała wyjść za mąż...
Przeszył go jakiś dreszcz lęku, więc zawołał:
— Nie mów o takich nieprzyjemnych rzeczach!
Przyciągnął ją ku sobie, spojrzeniem dopominając się o całusa.
Ona przyjęła to zalotnym uśmiechem, lecz trzymała go w pewnej od siebie odległości.
— Gdybyś mnie kochał...
— Dałem ci tego dowód.
— Ja tobie, ale ty...?
— Czyż nie ryzykowałem karku, przeprawiając się przez granicę do ciebie? Kocham cię szalenie! — wabił ją, ciągnąc ku sobie.
— Łobuz z ciebie! Być może, kochasz się we mnie szalenie, lecz... nie kochasz mnie! — zauważyła subtelnie i istotnie trafiła w sedno rzeczy.
— Jakto?
— Gdybyś mnie kochał, wydarłbyś mnie kapitanowi, uwolnił mnie od niego i... uszczęśliwił! — cedziła panna przymilnie, a on przeląkł się.
— Ależ, Emmo droga! Pamiętaj, że jestem biedny jak mysz kościelna. Nie mogę o tem myśleć! — bronił się.
— Tak źle wcale nie jest... Siadaj! Bądź grzeczny! Tu masz brzoskwinię.
— Tylko brzoskwinię... — spuścił nos na kwintę.
Emma roześmiała się i odsunęła od niego.
— Nie widziałeś jeszcze parku! — zawołała, jakby przypominając sobie o ważnej sprawie. — Trochę chłodno, nie pójdziemy, lecz możesz rzucić okiem na ogród z sąsiedniego pokoju, Chodź!
Przeszła do narożnego pokoju, zamykającego amfiladę komnat księżnej, na którego przeznaczenie wskazywało biureczko w stylu francuskim oraz kilka półek książek, głównie powieści angielskich, zawieszonych nad bladoróżową otomaną, barwnemi poduszkami wymoszczoną. Wdzięczyło się tam kilka misternych sprzętów, między innemi wspaniały parawanik, za którym nikt nie byłby przeczuwał wąskiego wejścia do łazienki z wanną marmurową, poznaczoną różowemi smugami — wanną, jaka była kategorycznie potrzebną do bytowania cesarza Wilhelma.
Z okna tego ustronnego pokoju widniał w oddali, poza tarasowem zejściem, owalny staw, na którego krańcu wznosiła się krzewami umajona glorjetka. Zresztą olbrzymi park odznaczał się tylko wielkiemi płaszczyznami murawy, zrzadka drzewami poznaczonej, oraz niewidzialnym z okien prastarym kościółkiem drewnianym.
Przez chwilę, stojąc obok siebie przy oknie, Wiktor i Emma przyglądali się zieleni, już przeczuciem zbliżającej się jesieni zczesłej.
— Czy ojciec twój kupił od p. Zimmermanna jego udział w tartaku? — spytała Emma jakby mimochodem.
— Kupił.
— A zatem winszuję ci! Zostaniesz dyrektorem i z czasem właścicielem tego tartaku. Jeśli ojciec kupi ci lub wybuduje w Mysłowicach willę, nie będzie ci potrzeba niczego więcej prócz... żony.
Wiktor zaniemówił, przyparty do muru przez pannę, nadspodziewanie dobrze poinformowaną o jego sytuacji majątkowej. A ona dodała:
— Twemu bratu Walterowi dał ojciec już więcej, niż wszystko, czego mógł się on spodziewać, a tobie dotąd nic.
— Stracił tak wiele na Kriegsanleihe.
— Mimo to będziesz zamożnym a nawet bogatym po śmierci wuja Gorki, który, po stracie swych dwóch synów na wojnie bezdzietny, z pewnością tobie zapisze swój majątek. Może to jeszcze w dalszem polu, lecz... pamiętaj, że mój ojciec wyposaży mnie daleko hojniej, aniżeli ludzie przypuszczają...
— Ty, ty miałabyś mieszkać w My-sło-wi-cach!? — wybuchł z emfazą Wiktor, patrząc gdzieś w ogród.
— We własnej willi, z garażem, samochodem... Gdybym corocznie mogła spędzać dwa miesiące w Berlinie lub zagranicą... Przy mych świetnych stosunkach towarzyskich na Śląsku... Zresztą ja kocham cię!... — wyszeptała wreszcie gorąco i uwodnie, twarz do jego piersi tuląc.
Przygarnął ją do siebie mocno.
Wogóle, od pierwszej chwili, nie czując się sobą w obecności tej kobiety, co promieniowała i pachniała mu płomiennemi wspomnieniami, teraz, pod słodką jej pieszczotą, popadł w upojenie i oszołomienie i począł ją całować bez pamięci. Jakąś bezsilną cząstką duszy czuł, że zapada w sieci syreny, lecz usta jej były tak gorące, ramiona tak czułe!
Gdy usiedli na otomanie, niemal nieprzytomny mówił:
— Powrócę na Śląsk około Nowego Roku dopiero. Przez ten czas ułożą się moje sprawy, pomówię z ojcem... Zobaczymy... Ja tak cię kocham!
— Dosyć! — broniła się słabo przed całusami. — Mój kapitan nagli do ołtarza. Ale ja mu odpiszę. Zerwę z nim. Nie znoszę go... A wiesz, że mogłabym wypłatać ci figla i wyjść za Waltera?! Przepada za mną i, gdy widziałam go ostatnio we Wrocławiu, tracił głowę, oświadczał mi się ze swą miłością...
To wyznanie nie podobało się Wiktorowi, wydało mu się niesmaczne i na chwilę podziałało otrzeźwiająco.
— Jeżeli Walter podoba ci się istotnie...
Ona zawisła na jego szyi.
— Tylko ty! Tylko ty jeden! Dlatego nie wyszłam dotąd za mąż. Dla ciebie jednego byłam... tak słabą. Jeżeli mnie tak kochasz, jak ja ciebie...
— Kocham cię szalenie!... Pielgrzymowałem do ciebie, jak do raju...
— Więc mam czekać do końca roku...?
— Tak. Kocham cię ogromnie!...



VIII.

Wieczór już zapadł, gdy panna Emma, pod pozorem, że chce odwiedzić kogoś w mieście, wyszła z prowadzącym motocykl porucznikiem na rynek pszczyński, by odprowadzić swego lubego na gościniec, ucałować go jeszcze i, posłyszeć raz jeszcze, że jest narzeczoną.
Miasteczko, pogrążone było w zwykłej swej ciszy i po rynku przechadzała się pustka, słabo oświetlona kilku latarniami i złotemi plamkami, padającemi z okien na stare bruki.
Gdy minęli fasadę kościoła i obaliskowy pomniczek w pośrodku rynku, ujrzeli dwie ciemne figury na ganku niskiego hoteliku. Nie zwracając na nie najmniejszej uwagi, weszli na chodnik i posuwali się ku tej oberży. U wejścia do niej podnieśli wzrok na owe sylwetki i Wiktor poczuł, że twarz jego pokrywa się śmiertelną bladością, jakby na widok widma.
Obok jakiegoś mieszczanina stał w progu oficer, który wyprostował się i salutował pannę Emmę Schlichtling, a zerknąwszy na jej towarzysza, cofnął się raptem pół kroku i zamienił się w słup.
Panna Schlichtling skłoniła lekko głowę, niekontentna z tego spotkania. Nie odwróciła głowy do swego towarzysza, który automatycznie postępował obok niej w milczeniu, zbierając myśli, co rozbiegły się niby gołębie na widok jastrzębia.
— Znasz tego faceta? — mruknął wreszcie.
— Znam. Z Opola. Syn Regierungsrata, Hans Gronosky. Zarozumiała sztuka.
— Co on tu robi?
— Nie wiem. Nie widziałam go dotąd w Pszczynie. Ty go znasz?
On zawahał się z odpowiedzią. Młoda, przytulna ta kobieta bliższą była mu teraz i droższą niż kiedykolwiek, była jego narzeczoną, jak mówiło mu serce, więc opisał jej scenę u słupów granicznych, jaką miał z tym zuchwalcem, co poważył się atakować wojsko polskie na polskiej ziemi. Akcenty wściekłości brzmiały w jego głosie.
— Nie wiedziałam, że z ciebie taki zażarty Polak... — wyszeptała panna Emma i przeraziła się. — Musisz stąd uciekać co tchu! Jeśli cię poznał, każe cię aresztować. Siadaj na motocykl i pędź!
Nie zrywał się do ucieczki, aczkolwiek już w pierwszej chwili instynkt mu powiedział, w jakiem niebezpieczeństwie był w Pszczynie.
Stali w nieprzeniknionych ciemnościach, padających od konarów ogromnych drzew.
— Czy on wie, że rodzice twoi mieszkają w Mysłowicach? — pytała nerwowo zalękniona panna.
— Nie!
— Ale dowie się. Kuhnów zna tu wiele osób. A gdyby mnie mieli indagować o ciebie, cóż odpowiem?... Musiałabym wyznać, że pochodzisz z Mysłowic. Więc musisz uciekać wprost za granicę. Niema chwili do stracenia. I ja muszę wracać. Nie mogę zapuszczać się dalej i potem sama wracać szosą. Wstąpię na moment do pani pastorowej. A ty uciekaj!
Wiktor trwał w niemem skupieniu.
[3]skręciłbym kark temu... Jestem mu to winien... — wycedził z cicha przez zęby.
To w pierwszej chwili zaimponowało kobiecie. Przysunęła się do niego w odruchu miłosnym. Lecz trwoga wzięła górę.
— Tu nie możesz wszczynać żadnych awantur ze względu na mnie... Gdyby wyszło na jaw, że przyjmowałam w zamku Polaka... Uciekaj! Do widzenia!
Podała mu usta szybko, w roztargnieniu, a gdy przycisnął ją do siebie czule, wyzwoliła się z jego objęć, nawołując go do ucieczki.
Jakby ociągając się, Wiktor wsiadł na motocykl, rzucił swej lubej krótkie: do widzenia! i ruszył, czując, że w to pożegnanie ich wkradł się dreszcz lodowaty.
Panna Schlichtling puściła się niemal biegiem w cichą, krótką uliczkę w kierunku siedziby pastora. Targała nią ciekawość, więc przechodząc bokiem rynku, zatrzymała się i cisnęła spojrzenie w stronę oberży.
U wyjścia z niej czerniła się grupa mężczyzn a w niej kilka umundurowanych figur. Odbywały się tam jakieś konszachty, motor zadudnił na chwilę i umilkł. Parma Emma wywnioskowała, że przygotowywano pościg.
W istocie nie upłynęło dziesięciu minut a motory poczęły warczeć i ruszył motocykl jeden, potem drugi i trzeci w ślad za polskim porucznikiem.
Był on już daleko. Pędził, jakby chcąc dogonić zmarnowane minuty, aż wreszcie zatrzymał się przed przydrożną gospodą Lisa, której oświetlone okna, ciekawie wyzierające w ciemnicę, zapraszały gościnnie podróżnych do wnętrza.
Snać z planem gotowym w głowie Wiktor odprowadził motocykl po za gospodę i umieścił go w szopie, przez różne wehikuły zajętej. Następnie kazał dziewczynie kuchennej wywołać pana Lisa z izby karczemnej, pociągnął go na podwórze ciemne i martwe i jął mu szeptać na ucho.
Jeśli Wiktor poznał Gronosky’ego, trzeba było przypuszczać, że i Gronosky go poznał a, poznawszy, zapłonął żądzą pochwycenia ptaszka, z którego strony, mając za sobą policję a nawet żołnierzy Pszczyńskiego Grenzschutzu, nie potrzebował obawiać się niczego.
Nastręczyła się dla Niemca świetna okazja do ukarania dumnego Polaka, który cisnął mu w twarz pęk impertynencji, ukarania grasującego na ziemi śląskiej oficera polskiego obelgą, pięścią i długiem więzieniem. Zaskarbiłby sobie tem Gronosky uznanie przełożonych, dostarczył czołowym czynnikom materjału do sfabrykowania zarzutów przeciwko wojsku gen. Hallera oraz zdobył markę brawurowego wojaka. A przy tem pozbyłby się przeciwnika, któremu śniło się zapewne o pojedynkowej z nim rozprawie. To szczególną musiało być ostrogą do rozegrania z porucznikiem Kuną partji, w której miał wszystkie atuty w ręku.
Ale czy ów Polak nie drapnął przez bory i lasy, nie przepadł w kniei?
Prysnęły przed gospodą trzy motocykle w krótkich odstępach czasu, potem śmignął w szalonym rozpędzie samochód, długi i szybki, gdy czterech ludzi, w czerń szopy zaszytych, rozmawiało poufnie przy mdłem świetle latarni podwórzowej.
Jeden z nich wszedł wkrótce do dość rojnej traktjerni i usiadł przy stoliku, przy którym, rzucając ze skórzanego kubka kości, pili piwo i wódkę dwaj sklepikarze podmiejscy i policjant z Tychów. Wkupiwszy się w kółko znajomych kolejką, przybysz szepnął na ucho policjanta po niemiecku:
— Muszę panu coś powiedzieć...
Niebawem zbliżyli się obadwaj do szynkfasu a potem wyszli przed dom, gdzie stojąc przy trakcie, wszczęli długą rozmowę, przyczem znajomy Lisa wskazywał policjantowi w oddal, na pola.
Nazywał się on Anton Nawoj i mógł był uchodzić za tajemniczą figurę. Opowiadano, że był swego czasu sztygarem, że piastował godność pisarka przy magistracie jakiegoś miasteczka śląskiego, że był pomocnikiem handlowym i spędził pewien czas w Ameryce. Jedno Lis wiedział o nim z pewnością, a mianowicie, że brał udział w powstaniu i w Paprocanach zdobywał bohatersko armaty pruskie.
Fizjognomja jego zaciekawiła Wiktora niezmiernie; miał on bowiem bardzo regularne rysy twarzy, lica pociągłe, brwi czarne, krzaczaste, pod któremi paliły się inteligentne, kasztanowe oczy. Na ciemnym, rozczochranym [...][4] znaczyły się srebrne nici. Aczkolwiek odziany porządnie, niezłe robił wrażenie, był to w gruncie rzeczy „chachar“ a na razie pracownik krawiecki w Tychach.
W czasie, gdy wykładał coś policjantowi, Maks Lis wygniatał swe krzesło dębowe przy szynkfasie a Wiktor Kuna z młodym powstańcem, Gniwką, gawędził pocichu w czeluściach szopy.
Ciszę nocną przerwał tętent motocyklu, zmierzającego w wolnem tempie ku Pszczynie. Zatrzymali go na drodze Nawoj i policjant i okazało się, że siedział na nim żandarm z Pszczyny.
On pierwszy powracał z bezowocnego pościgu za oficerem polskim i przed gospodą posłyszał, że przed mniej więcej godziną Nawoj zauważył pędzącego jakby na złamanie karku cyklistę, który nagle zeskoczył na ziemię u pobliskiego zbiegu rozstajnych dróg i po chwili wahania puścił się szybko ścieżyną, biegnącą po przez pagórek nagi do niedalekiego jaru, utajonego w lasku liściastym.
Ucieszyło to widocznie żandarma. Postanowił poczekać na powrót dwóch innych w pogoń wysłanych żandarmów, oraz na porucznika Gronosky’ego, aby zaraportować mu, co posłyszał o motocykliście, w którym każdy musiał podejrzewać ściganego oficera polskiego.
Noc chłodna, skąpo w gwiazdy przystrojona leżała dookoła. Gospoda pustoszała, wytoczyło się z niej na chwiejnych nogach dwóch robotników, których Lis, tego wieczora zajęty sprawą Kuny, a więc bezwzględny, wyprosił delikatnie za drzwi łokciem. Potem wyniósł żandarmowi na dwór kieliszek gorzałki i zluzował przy jego boku Nawoja, który chyłkiem wślizną się do szopy, rad z tego, że pierwsza ryba pochwyciła przynętę.
Chodziło o to, by całą tę partję, z Gronosky’m na czele nakłonić do wyprawy w jar, gdzie miały ich powitać strzały i granaty ręczne zasadzki. Uplanowano, że po uprzątnięciu pachołków Gronosky’ego Kuna rozprawi się z nim, jak tego zapragnie. Co się tyczy Lisa, lubo za strzelaniną nie przepadał, bolał on, iż skrępowany względami na swoją posesję i przytwierdzony do miejsca, będzie musiał poprzestać na roli widza.
Wszystko szło po myśli Wiktora. Wkrótce dwaj inni żandarmi przyłączyli się do kolegi i, popijając gorzałkę, jaką szafował Lis, czekali na samochód Gronosky’ego, obawiając się, czy nie powrócił do Pszczyny inną drogą.
Obawiał się tego także Nawoj. Lecz pocieszał się.
— Jest między nimi ten wściekły pies, sierżant Krall. Ten jancykryst, co to walił ludzi łańcuchami w skórze, siekał ich po gębie brudnemi miotłami i kopał okutemi butami. On przyniósł dla Grenzschutzu w Radzionkowie grube kable elektryczne do bicia ludzi w więzieniach i kazał im na podwórzu więziennem robić kniebeuge a przytem trzymać nad głową wemborki z wodą i wołać: Nieder mit Polen! Ten Krall walił ludzi w więzieniu co dwie godziny przez całą noc i raz mówił: Den unrasierten Christus kennt ihr schon, wir werden euch aber den rasierten zeigen! (Znacie już niegolonego Chrystusa, my pokażemy wam teraz golonego)... Na, teraz jego ten Chrystus tu przysłał. On stąd nie wyjdzie żyw... Ni jeden nie wyjdzie żyw...
Zatarł kościste łapy. Wiktor, który przyglądał się mu z wzrastającem zaciekawieniem, zauważył, że zdradza pewne wykształcenie a nawet coś jakby wytworniejszy ton w swem wzięciu.
O ile Gniwka był przeciętnym młokosem o rumianej gębie, o tyle Nawoj intrygował go w najwyższym stopniu oryginalnością swej twarzy i osobowości.
— Co pan za jeden? — spytał.
Na to dziwny, cierpki, bolesny uśmiech sfałdował nerwowe jego oblicze. Po chwili milczenia machnął ręką, odetchnął głęboko i rzekł z naciskiem:
— Nazywam się Nawoj... I basta!
Zerknął pytająco w twarz Kuny, któremu wszakże nazwisko to nic nie mówiło.
— Na, może poznamy się bliżej... — dorzucił Nawoj po chwili i podniósł się z ziemi, słomą zasłanej, na której siedzieli.
Miał on i Gniwka pobiedz do miasta po broń i granaty, jakie sam zdobył w Paprocanach, aby uzbroiwszy siebie i towarzysza, udać się z nim wprost do jaru, Kuna zaś miał przekraść się tam okrężną drogą według wskazówek Lisa i połączyć się w lasku z nimi w trójkę, gotową do wielkiej gry. Jeden duch ożywił tych urodzonych powstańców, co nie myśleli o sowitej nagrodzie za „służbę dla Ojczyzny“.
— A niech zgaszom laterne! — rzucił porucznikowi Gniwka i cicho jak mara wysunął się z wozowni w ciemność za Nawojem.
Kuna zgasił stojącą na ziemi latarkę i wyciągnął się jak długi na słomie. Z tego zaszycia miał wyprowadzić go Lis w stosownej chwili.
Pies podwórzowy zaszczekał, zadzwonił łańcuchem na pożegnanie wykradających się zabijaków i zapanowała cisza.
Nastrój wypoczynkowy, senny ogarnął znużonego porucznika. Leżąc z rękoma pod głową, myślał, że ojciec jego nie mylił się, sądząc, iż lubi on robić to, czego nikt nie oczekuje. Ale, jakżeż mogło być inaczej, jeżeli djabelnej doznawał przyjemności na samą myśl, że zgotuje bezczelnemu oficerowi szwabskiemu niespodziankę, już nietylko pierońską, ale szatańską. Pokaże mu, że wygrał z nim grę, nie mając w ręku atutu, i przekona go, że dla chwackiego wojaka polskiego niema niebezpieczeństwa. Za obelgę świętej ziemi polskiej wyrodny ten Ślązak będzie gryzł trawę jak ostatni halunka.[5]
„Zarozumiała sztuka“, orzekła o nim Emma.
Zaledwie myśl dotknęła skrzydłem tej uwodnej kobiety, wizja jej spłynęła nań jak kaskada kwiatowa. Ozwały się we krwi echa, omotała go miłość. Popadając w senne marzenie, idealizował ją, stroił w wonne kwiaty złudzeń i niósł na słonecznych smugach pragnień w przyszłość, przez życie jako swoją jedyną kobietę, skojarzoną z nim duchowo, spolszczoną, kochającą i kochaną.
Stapiało się to wszystko w popielaty obłok snu.
Lis nie przychodził po niego!
Porucznik żachnął się, lecz zmęczony, senny i błogo ukołysany rad był, że nikt nie spędza go ze słomy, nie wyrywa z topieli niepamięci. Usnął.





IX.

Zbliżyła się północ. Deszcz począł mżyć i chłód był przejmujący. Więc dokuczały żandarmom czaty przy gościńcu. Doczekali się wszakże samochodu, zajętego przez oficera Grentzschutzu i dwóch zbrojnych szeregowców.
Uwiadomiony o tem, co ich przykuło do tego miejsca, porucznik Hans Gronosky ruszył zaraz do izby w gospodzie, gdzie nie było już nikogo prócz jej właściciela.
— Czy jest tam co do jedzenia? — spytał najpierw Gronosky, który wprawdzie zdążył w czasie pościgu wypić gdzieś coś mocnego, lecz głodny był bardzo. Z zadowoleniem przeto przyjął do wiadomości, że karczmarz może służyć mu jajami twardemi, serem, chlebem. Kazał podać piwa sobie i żandarmom i zagadnął Lisa o tajemniczego cyklistę.
— Ja go nie widziałem! — brzmiała krótka odpowiedź.
— A kto go widział?
— Jeden z mych gości i policjant z Tychów.
— Gdzie oni są?
— Poszli spać.
Oficer zwrócił się do żandarma, który już przedtem raportował mu wszystko; kazał sobie to powtórzyć i pytał o wygląd cyklisty. Przytem odpiął pas, odłożył rewolwer na stół, zdjął płaszcz, przystawił sobie do stołu poręczowe krzesło i rozsiadł się w niem na dobre, przybierając minę prezydującego dygnitarza.
Istotnie przedstawiał się dość okazale; barczysty mężczyzna w zielonkawo-szarej litewce, z kulistą, jasną głową i przystrzyżonemi wąsikami. Zgryźliwy grymas fałdował często jego pospolitą twarz, niemiłym cechując ją wyrazem.
Gdy skończył przesłuchy, jego pięciogłowa armia, w pośrodku izby stercząca, czekała nabożnie oficerskiego słowa.
— Noc czarna. Niepodobna nic przedsięwziąć... — rzekł półtonem Gronosky i po namyśle ciągnął ze zwykłem generalsko-kategorycznem zacięciem pruskiego lajtnanta: Żołnierze zostaną tutaj przy mym boku. I sierżant Krall pozostanie. Może się przespać w samochodzie z szoferem. A wy dwaj... zawahał się, spoglądając na żandarmów — jesteście zbędni. Możecie jechać do domu.
Żandarmi wyszli a dwaj trabanci oficera, odstawiwszy karabiny w kąt izby, usiedli w pobliżu drzwi. Porucznik, pałaszując, co miał przed nosem, kazał im wspaniałomyślnie podać piwa i chleba z serem. Żywił odcień szacunku dla tych szczególnie sprawnych żołnierzy.
Niesłychaną niespodziankę zgotował mu Lis, gdy z dolnej kondygnacji kredensu wydobył i postawił przed nim butelkę francuskiego koniaku.
— Was?! Donnerwetter, Mensch, woher haben Sie das?! (Tam do diabła, skąd pan to ma?!) — zawołał.
Rozpromieniał, jakby na widok drogiego a dawno niewidzianego koleżki.
— Zostawił mi kilka butelek mój poprzednik, który paskował wódkami w czasie wojny.
Z uroczystem namaszczeniem podniósł Gronosky do ust kieliszek tego nektaru i zmiatał dalej obfitą strawę.
— Jestem już niepotrzebny...? — spytał pokornie Lis, sądząc, że będzie mógł wymknąć się do szopy. Lecz Gronosky ozwał się:
— Niech pan wypije ze mną kieliszek tego zacnego płynu. To się panu, dalibóg, należy. Ile pan za to liczy? — zagadnął nie bez obawy oficer.
— Na, ja doprawdy sam nie wiem ile to teraz warte. Pan Oberleutnant sam oznaczy cenę.
— Niechaj pan siada! Postaram się, aby nasze kasyno nabyło od pana ten jego zapasik. Będzie pan mógł wziąć za to... dobrą cenę. Czy pan służył w wojsku?
— W marynarce.
Lis nie dał się prosić. Wypić zawsze miło, więc wypił i odpowiadał na pytania, dotyczące czasów wojennych. A że koniak rozwiązał Gronosky’emu język docna, więc wnet sam począł czerpać ze swych wspomnień wojennych, jakby chcąc uzasadnić opinję panny Schlichtling i przedstawić się istotnie jako „zarozumiała sztuka“. W toku jego opowieści, samochwalstwem cuchnącej, Lis, niewłaściwy wybierając moment do rejterady, ozwał się:
— Pan Oberleutnant zdrzemnie się... I ja pójdę spać.
— Nein! — huknął Gronosky, niekontent, że przerwano mu dytyramby na cześć własną. — Pan musi tu zostać.
— To pójdę na chwilę zawiadomić żonę, że jestem w towarzystwie pana porucznika, aby nie niepokoiła się o mnie.
— Nein! Nie wolno panu wydalać się z pokoju. Chyba pod strażą.
Czerwona, księżycowa maska Lisa nie wyrażała żadnego uczucia. Z przyzwyczajenia nalał wódki w kieliszki. A oficer, który zatrzymał go głównie z braku innego kompana, ciągnął dalej przerwaną historję z swych dziejów wojennych. Było jasne, jak dwa a dwa, cztery, że, będąc na miejscu Ludendorffa, byłby wygrał wojnę z łatwością.
Żołnierze zwiesili czoła nad rozesłanemi ramionami i zdrzemnęli się. Porucznik ziewnął wreszcie, wyciągnął nogi na stołek i głowa opadła mu na piersi.
Po dłuższej chwili Lis poszedł na palcach do szynkfasu, by wysunąć się z izby bocznemi drzwiczkami. Lecz posłyszał to jeden z żołnierzy, zerwał się na nogi i Gronosky ocknął się raptownie. Przeraził się czegoś ogromnie, jakby wyrwano go z okropnego koszmaru.
— Co jest?! — wrzasnął. Obiegł wylęknionem okiem izbę i, przyszedłszy do przytomności, huknął na gospodarza:
— Powiedziałem, że nie wolno panu wychodzić stąd ani na krok!
— Chce mi się spać.
— Ach was! Unsinn! Był pan żołnierzem, więc potrafi pan spać nawet... pod stołem. Nie wolno stąd ruszyć się krokiem! Kto was zna?... Kto wie, czy nie uprzedziłby pan tego polskiego włóczęgę o naszej obławie...
Uświadomił sobie, jaką nienawiścią do Grenzschutzu pałała ludność dookoła i zapowiedział żołnierzom, by pilnowali każdego ruchu gospodarza z gwerem w garści. Nalał sobie kieliszek wódki i jął mruczeć, skarżyć się na „głupi“ lud śląski, co nie umiał ocenić łask Berlina, aż znów sen go zmorzył.
Z dwoma karabinami za plecami Lis poniechał swego zamiaru, siadł, sięgnął po butelkę jako po środek dobry na wszelkie dolegliwości, a potem opuścił ramiona i zasnął.
Sen, kochanek nocy, zapanował teraz ogólnie.
Jeszcze brzask nie wytrysł z poza krawędzi widnokręgu a ptactwo już odczuło narodziny nowego dnia. Kur gdzieś zapiał i chmara wróbli zebrała się na swój zwykły sejmik poranny za szopą, oblepiła sterczącą tam gruszę. Zebranie było burzliwe; jak skłócone przekupki ptaki świegotały tak zawzięcie, że spędziły sen z oczu Wiktora, przed którym stanął cały szereg kwestyj: Czemu nie pojawił się Lis? Co się z nim stało? Czy Gronosky’ego nie przydybano? I cały plan rozwiał się w nicość?
Dzień dźwigał się szary, ospały. Łysnął siwem okiem na zadeszczone łąki, na rozmiękłe pola, spatrolował wszystko wzrokiem starego, znużonego stróża, którego nic nie dziwi, nic nie obchodzi. Cisnął na ziemię garść promieni, jakby z obowiązku, zasłonił oblicze gazą wilgoci i, jeszcze senliwością trapion, zastygł w bezmiarch znieczulenia.
Po głębokim namyśle Wiktor oderwał się od legowiska i upewniwszy się, że ma w kieszeni browning, wyjrzał na podwórze i wysunął się z wozowni cichuteńko. Nie zbudziwszy psa, dotarł na palcach do ściany gospody, z której wyzierały trzy okna izby karczemnej, mocno zasłonięte okiennicami. Mimo to przez boczne szpary i wycięte górą otwory w kształcie serca sączyło się światło.
Wiktor przycisnął ucho do okiennicy. Nic. Milczenie. Myślał przeto, jakby bez szelestu wspiąć się i przez owe serca zajrzeć w głąb oświetlonego pokoju, gdy pies warknął w budzie, zajazgotał raz i drugi. Dreszcz lęku przeszył porucznika. Strzeliło mu do głowy, by wskoczyć na motocykl i prysnąć jak najprędzej do lasku ścieżką, widzialną w części z przed gospody. Jeśli na zajeździe nie było nikogo, droga ta była bezpieczna. Chciał zatem pośpieszyć do wozowni, jednakże w tym momencie wyszedł z poza frontowego węgła domu żandarm: tęgi, siwawy sierżant Krall, wściekłym psem zwany.
Upiorowe spojrzenie ugodziło w Wiktora. Aby steroryzować cyklistę, którego zdradzał skórzany kubrak, żandarm sięgnął po rewolwer. Aliści nie minęły dwie sekundy a świsnęła kula i sierżant padł jak kłoda, zarył się twarzą w krew swoją własną.
Wiktor skoczył do szopy, lecz skoczyli za nim także dwaj żołnierze a w ślad za nimi Gronosky z rewolwerem. Zanim mógł wyprowadzić motor z ciżby wehikułów, spostrzeżono go i zamknięto mu wyjście. Strzelił raz i drugi bezmyślnie i z poza pudła wózka byłby wszczął kanonadę, gdyby młody żołnierz nie był zgrabnie zaskoczył go z tyłu i nie pochwycił za ramię.
Zaszamotali się wściekle, lecz w kilka minut potem ubezwładniony przemocą Kuna siedział ze skrępowanemi na plecach rękoma, bez broni, bez nadziei naprzeciw triumfującego Gronosky’ego. Między nimi śmiała się mu w oczy urągliwie butelka koniaku, a o dwa kroki odeń sterczeli dwaj żołnierze z karabinami u nogi. Pod szynkfasem stał martwy, poprostu skamieniały Lis.
— Na, da haben wir Sie doch! Che, che!... — chichotał w głos oberleutnant, kładąc przed siebie na stół parabellum. Nie posiadał się z radości i szyderczem spojrzeniem prażył, sztyletował chmurną, lecz spokojną twarz porucznika.
— Teraz — ciągnął Gronosky — poprowadzimy dalej tą rozmowę, jaką wszczęliśmy na granicy, che, che... Teraz, mein lieber Polake, będziemy z sobą rzeczywiście mówić, che, che... Ale pan jeszcze nie pił swej rannej kawy? Zamiast tego może wolno panu nalać kieliszek tego szlachetnego płynu, co?
— Owszem! — spadło z warg Wiktora.
— Tak? To panu chwalę, che, che... No to zgoła wyjątkowy koniak.
W słońcu radości oberleutnant nalał kieliszek wódki i kazał żołnierzowi przyłożyć go do ust skrępowanego jeńca. I bawił się tym widokiem doskonale.
— Tak pan jeszcze nie pił wódki, co? — naigrawał się Prusak z jeńca. — Komicznie, co?
Ale Wiktor zamknął usta; nie dał sobie wlać wódki.
— Na, jak pan się nazywa? Nie przypominam sobie dokładnie — począł Gronosky z odcieniem piołunowej nienawiści.
— Wiktor Kuna.
— Skąd pan pochodzi?
— Z Polski.
— Kuhna? Są tu na G. Śląsku Kuhnowie. Nie krewni?... Pan mówi tak dobrze po niemiecku?
— Nauczyłem się.
— A co pana sprowadziło na G. Śląsk??
— Chciałem odwiedzić znajomych.
— W zamku pszczyńskim? — pochwycił oficer. — Cóż miał pan do roboty w zamku księcia von Pless?
— To moja prywatna sprawa.
Niesłychaną trawiony ciekawością Gronosky, umilkł i próbował coś wykombinować.
— Nie chce pan tego wyznać?... To źle. Zapytam pana o to raz jeszcze... w więzieniu — wycedził przez zęby, widocznie wściekły, i dorzucił znacząco groźnie: — Wtedy mi pan odpowie na to pytanie, wtedy wyśpiewa mi pan wszystko... Che, che! Mógłbym zrobić zakład...
Odsapnął i zastanowił się, czy jednak człowieka mającego stosunki z zamkiem księcia, może nawet z księciem samym, będzie można poddawać w więzieniu torturom. Mogłaby z tego później wyniknąć jaka niemiła sprawa. Ale Gronosky przypomniał sobie, że miał przed sobą Polaka i oficera polskiego. A więc można było, zwłaszcza w tych Hoersingowskich czasach, pozwolić sobie na wszystko. Na skórze Polaka można było używać śmiało.
Uśmiechnął się w nadziei czekającej go sadystycznej rozkoszy. Wsparłszy twarz na dłoni i patrząc w skupione oblicze jeńca, wyobraził sobie, jak to on kopać go będzie butami, pluć mu w oczy, biczować go obnażonego pospołu z żołnierzami.
— Na, ja... — mruknął do siebie z zadowoleniem i bąknął: Pan zna pannę Schlichtling?
— Znam.
— Elegancka osoba. Hochfein, nieprawda?
Wiktor milczał, a Gronosky świdrował ciekawem spojrzeniem w nieruchomej, zamkniętej jego twarzy.
— Hochfein! — ciągnął z uśmiechem. — Das heisst wohl auf Wasserpolnisch „śwarna frelka“. Nieprawda?
— Nie znam gwary „Wasserpolnisch“, bo ta nie istnieje wcale.
— Nie?
— Niemcy wynaleźli jakieś „Wasserpolnisch“, by wmówić w Ślązaków, że mówią zgoła nikczemną polszczyzną i obrzydzić im ich mowę.
— A czy tak nie jest?
— Bynajmniej. Gwara górnośląska jest tak dobra jak każda inna gwara polska, jeśli nie lepsza. Z pewnością stokroć lepsza aniżeli Platt w stosunku do języka niemieckiego.
— A skąd pan to wie? — zawołał lajtnant z chytrym wyrazem twarzy. — Jeśli pan nie pochodzi z tych stron...
— Wie to niejeden Polak.
Przez chwilę Gronosky znów próbował w wyczytać coś w twarzy Wiktora, aż zaśmiał się w głos:
— To zabawne. Czy pan wie, że panna Schlichtling jest zaręczona z p. kapitanem v. Goetzendorffem z Wrocławia?
— Nie widzę w tem nic śmiesznego.
— To pana nie interesuje?
— Nieszczególnie.
— Niech pan nie gra komedji! Czemu to panna Schlichtling odprowadzała pana?
— To ja raczej odprowadzałem ją do pani pastorowej.
Kiedyś Gronosky z nieporównanym swym tupetem ubiegał się o względy eleganckiej i majętnej tej panny, której powodzenie imponowało mu tak jak wielu innym. Lecz odstręczył ją odrazu swą zarozumiałością, niemal obraził przez to pannę, którą stosunki z arystokracją wynosiły ponad jego sferę. Odtąd zazdrościł on każdemu, mającemu do niej swobodny przystęp. Zazdrościł przeto Wiktorowi, tem więcej, że podejrzewał w nim faworyta, czy nowego narzeczonego ponętnej panny. Więc pragnął wzmianką o jej zaręczynach ukłuć go niby szpilką pod serce.
— Sagen Sie mal... — począł jeszcze — co panna Schlichtling, i to narzeczona, może mieć wspólnego z polskim oficerem?
— To jej sprawa prywatna.
Lajnant patrzał w niego z podełba.
— Donnerwetter, — huknął wreszcie, — jakim tytułem i po co dostał się pan do tego zamku?!
Odpowiedziało mu milczenie.
— Och, ja pana jutro rano wezmę na przepytki, to mi pan wyśpiewa i to...! Dowiemy się od niego interesujących rzeczy...
Przez cały czas tej indagacji Lis poprostu nie istniał. Zawsze robił wrażenie osobnika bez nerwów, bez czucia, bez duszy. Zdawał się potworną, groźną machiną, w której cielsko, szprychy i śruby trzeba było tchnąć iskrę życia z zewnątrz. A w tej chwili przypominał wór naładowany żelastwem czy też kłęby zgalareciałej, idiotycznej plazmy. Kłody jego ramion obwisły, jakby napoły odcięte od tułowia i poczucie niemocy wisiało nad siłaczem stucentnarowym ciężarem. Atoli powieki drobnych, prosięcych jego oczu strzygły powietrze niby skrzydełka motyla i w kończyny grubych paluchów wkradały się drgawki, przenikając nieznacznie cały organizm Samsona. Bo w zwojach mięśni budziły się nerwy i działo się w nim coś tajemniczego.
Wiktor, jego Wiktor był w mocy oprawców...
Gronosky, osiadłszy na mieliźnie, irytował się i siedział.
— Mniejsza o pannę Schlichtling — mówił. — Pan mógłby jeszcze wyobrażać sobie, że ja... Wogóle, niech pan nie wyobraża sobie zawiele. Nie sądzi, że weźmiemy jakikolwiek wzgląd na to, iż pan jest tam gdzieś, in der Polakei oficerem... Dla nas jest pan li tylko łajdakiem, zuchwałym szpiegiem! A jeśli pan wyobraża! sobie, że ja, pruski oficer, zrobię polskiemu oficerowi aus Halbasien zaszczyt i honor taki, by się z nim pojedynkować, to...
— Co prawda, ja sobie tego nie wyobrażałem.
— Nie? Nie przypuszczał pan, że stanę z nim do pojedynku?
— Może chwilami oddawałem się temu złudzeniu, lecz w gruncie rzeczy...
— Co?
— Odgadywałem przez skórę, że pan Oberlautnant należy nie do takich, z którymi się strzela, lecz do takich, do których się strzela.
— Was?! — krzyknął Gronosky jak oparzony, w sinej furji pochwycił rewolwer, lecz wypuścił go z ręki, rozbrojony stalowem, przenikającem spojrzeniem dużych, pięknych oczu przeciwnika, który trzymał go na uwięzi swym wspaniałym spokojem i mocą swego ducha.
Dorósł on do tragiki tego momentu i napięty jak łuk, na strunę bohaterską spozierał w maskę nieuniknionej śmierci, dążąc już tylko do tego, by oszczędzić sobie tortur moralnych i fizycznych. Krystalizowało się w nim postanowienie wywołania sceny, w której poległby zaraz od kuli. Więc sądząc, że niema już nic do stracenia, wyzywał przeciwnika każdem spojrzeniem, każdem słowem.
Gronosky żuł przez długą chwilę gniew, wreszcie rzekł:
— Pan nie jest bandytą, do którego się strzela niby do wściekłego psa, lecz szczególnym opryszkiem, zasługującym na szczególniejsze... względy, che, che! Mamy z panem różne porachunki... Zastrzelił pan naszego dzielnego sierżanta Kralla. Czy pan wie, co go czeka za to?
— Wiem.
— A co czeka go za szpiegoską, intrygancką wycieczkę na G. Śląsk?
— I to wiem.
— Co takiego?
— Najbezczelniejsze obelgi, najpodlejsze tortury i okrutna śmierć...
— Das wissen Sie, Sie Halunke! — syknął Oberleutnant, nieprzytomny z furji. Palce rąk, na stole ułożonych, dygotały, jak w febrze, i niekiedy czepiały się rękojeści rewolweru.
— Skąd pan to wie? — wybełkotał.
— Wiem, bo wpadłem w szpony skończonych barbarzyńców...
Krew zalała mózg oficera, sina wściekłość napiętnowała skurczem jego twarz. Zerwał się na nogi i waląc pięściami w blat, wrzeszczał:
— Za to, za to wszystko... ty nam zapłacisz... ty przeklęty Polaku!!!
Ale nie strzelił, bo pragnął poddać tego Polaka wpierw wyrafinowanym mękom i katuszom, takim, jakich dotąd nie widziało jeszcze żadne więzienie śląskie. Wpierw chciał się nacieszyć, nakarmić widokiem męczarni.
Siląc się na spokój, obiegł obłędnym wzrokiem izbę, jakby szukając narzędzi tortur, i zwrócił się do całkiem zapomnianego Lisa.
— Gdzie jest szofer?... Herr Wirt, niech pan wyjdzie i poszuka go! Zaraz wyjeżdżamy.
— Czy wynieść mu szopkę piwa? — szeptał Lis nie chciał w tej chwili wydalać się z izby.
— Można mu dać piwa.
Jak zwykle powolny Lis długo bawił się za szynkfasem nalewaniem piwa. A Gronosky zbierał skłębione, zwichrzone myśli w płonącej, mętnej głowie. Musnął dłonią czoło i znów wrzasnął:
— Was haben Sie gesact?! (Co pan takiego powiedział?!) Barbarzyńcy?! Za to, ty polska świnio, należy ci się doraźna zapłata!
Zerwał się, by uderzyć pięścią w twarz skrępowanego jeńca. A Wiktor odskoczył od stołu, cofnął się w tył, w stronę okna, by bronić się nogami. Gronosky z gotowemi kułakami sadził za nim.
Atoli, minąwszy skokiem stół, uderzył niespodzianie o granitowe ramię i ciało oberżysty, który, zmierzając z kuflem piwa ku drzwiom, zaparł mu drogę do jeńca, jakby wypadkowo.
Szklanica padła na podłogę, rozlało się piwo, a Gronosky zatoczył się na miejscu. Drobny ten incydent był sygnałem wybuchu niesamowitych mocy. Raptem wtargnął do izby huraganowy zamęt, zapanował szał i straszne poczęły się dziać rzeczy.
W mgnieniu oka, piorunem rzucił się Lis na najbliższego sołdata i pięścią huknął go między oczy granitowym kułakiem tak, iż chłop, jakby bardyszkiem cięty, grzmotnął się na podłogę ze zmiażdżonem czołem, złamanym nosem, z rozkrwawioną ohydnie maską.
Jeszcze nie legł on przed nim, gdy oszalały siłacz niby zraniony niedźwiedź czy byk rozjuszony, załatwił się z drugim żołnierzem. Pochwycił z błyskawiczną szybkością jego karabin a kantem drugiej ręki, jakby mieczem, śmignął go pod brodę na odlew z taką nadzwyczajną siłą, że złamał mu kręgi, skręcił mu kark i drugi trup z łoskotem rozpostarł się przed drzwiami.
Przed oczyma Samsona nie było już nikogo, którego mógłby skosić. Długo karbach trzymany wulkan jego sił tytanicznych, raz wytrysnąwszy z posad, domagał się ujścia. W czułą strunę dotknięty atleta chciał hulać, szaleć, zabijać. Ach, zabijać!...
A Gronosky?
Niby grom, śmiertelne przerażenie ubezwładniło porucznika Grentzschutzu. Zamąciło się w jego głowie wszystko, zachybotało dookoła. Trupioblady obwisł, jakby złamana gałąź, na stół w tem miejscu, gdzie przed chwilą siedział Wiktor. Pił on tego wieczora wiele i to zemściło się na nim teraz.
Ten moment zamroczenia umysłu wykorzystał bezwiednie Lis. Przyskoczył do jeńca i, nie sięgając na szynkfas po ostry nóż od wędlin, rozerwał rękoma, co łamały klucze, krępujące go rzemienie.
Gronosky chciał wyciągnąć rękę po rewolwer, leżący za jego plecami, lecz było już zapóźno, gdyż wyzwolony Polak, jednym odruchem zrzuciwszy z siebie skórzany kubrak, jakby z procy skoczył na niego.
Runęli w kleszcze swych objęć, zwarli się mocą żelaza. A Lis, o krok od nich, znów zamieniając się w słup spokoju, patrzał na nich jakby na zajmującą walkę kogutów. Byłby w momencie uporał się i skończył z lajtnantem, nie przystąpił wszakże do rozprawy z nim, gdyż coś mu mówiło, że ten „hersing“ jest wyłączną własnością Wiktora. I tak młody porucznik — niby pacholę przed ojcem, wojakiem, — miał pokazać, co umie, miał popisać się przed wytrawnym sędzią i zapaśnikiem.
Ale synek nie łatwe miał zadanie. Bowiem lajtnant, wyższy i cięższy, zdawał się przygniatać go swą postacią, górować nad nim potęgą muskulatury. Powtóre Wiktor nie miał żadnej metody ni rutyny: w szermierce i strzelaniu dobrze wyszkolony, nie próbował nigdy sił w zapasach. A o rewolwerze przeciwnika zgoła zapomniał. Spoliczkowany urąganiem triumfującego Prusaka rzucił się na niego huraganowym odruchem. Miały nim kierować teraz jedynie instynkt i intuicja, zdradzająca mu słabe strony przeciwnika i momenty prostracji.
Nienawiść rozpasana skowała dwóch Ślązaków w jedną, rozdrganą bryłę, w jedną jakby nierozerwalną całość, jak wrogie dwa żywioły, jakich byli przedstawicielami.
W pierwszej nieuchwytnej cząsteczce czasu, atakując z impetem rogatego zwierza, Wiktor odszarpnął wroga od stołu i dźwignął, porwał go w górę o jakiś milimetr ponad podłogę. Więc zdało mu się, że grzmotnie go o ziemię. Jednakże natychmiast przeciwstawiła się mu zbudzona moc bicepsów, wystąpiła do walki muskulatura zwalistego chłopa i w chwycie jego ramion zadrżała furja teutońska. Przejawiło się to także bolesnym skurczem na jego obliczu, napiętnowało je wyrazem wściekłej, upiorowej jędzy. Doppingowany sztuczną, zwodną mocą alkoholu zagroził Wiktorowi dotkliwie przewaleniem. Zaciekła burza napaści, w mięśniach utajona, waliła się lawiną na lekkiego zapaśnika.
Wiktor zebrał się w sobie, dobył siły, o jakiej sam nie wiedział, otrząsnął się z pierwotnego oszołomienia, i z ciałem w głębi jak machina drżącem, tętniącem, z wzrastającą świadomością akcji jął odprężać żelazny uścisk.
Obadwaj włożyli w obręcze ramiona, w zwoje muskułów napięty, jak im się zdawało, maksymalny wysiłek. Gnietli się, borykali, szarpali. Wiktor normował przytem oddech, prężył się stalowo i tak sobą operował, jakby chciał skulić się i zgiąć się kabłąk. O tę pozycję mocował się z nozdrzami jak chrapy rozdętemi, z marsem tragicznym na czole. Lawina determinacji rozbijała się o skałę odporności.
Na ofensywę począł odpowiadać atakami, więc kołysali się gwałtownie. Bywało, że ciała ich rozszczepiały się nieco i to dawało im cenną chwilkę wytchnienia. Odpływające, dławione brutalnie życie wracało do nich wtedy falami.
Natychmiast znów wlewali w chwyt ramion piekielną moc odświeżonej prężności. I znów szamotali się. Lecz te zakusy powalenia następowały w większych odstępach czasu.
Walka, jaka odrazu zdawała się toczyć przy najwyższem napięciu sił, wchodziła teraz w drugie stadjum spokojniejsze, lecz straszniejsze. Zapaliła się w nich świadomość, że walczą o życie. Jakoż występowały nieprzeczuwane dotąd, jakby ze szpiku kości płynące moce.
Lis zaś przyglądał się tej grze ciał z cichem a ogromnem zadowoleniem, niby imperator śmiertelnym igrzyskom cyrkowym, nie mogąc sobie wystawić piękniejszego widowiska. Niekiedy błysk pogardliwego politowania przemykał po skupionej jego twarzy. Pojmował instynktownie, o jaką to stawkę toczył się ten turniej i bezwiednie czuwał nad Wiktorem.
Gronosky rozporządzał większą, brutalną silą bicepsów. Jakoż Lis nie był wcale pewnym, czy Wiktor wyjdzie z zapasów zwycięzcą. Przeciwnie obawiał się, że skonsumuje on swą siłę o wiele wcześniej, aniżeli jego przeciwnik i wtedy Gronosky uniesie go i niby wiechą zamiecie podłogę lekkiem jego ciałem. Nie brał bowiem w rachubę, że Wiktor był trzeźwy, wypoczęty i dominował siłą nerwową, która stanowiła doskonałą przeciwwagę namacalnej mocy mięśni, a w tym razie, gdy nie istniała zbyt wielka dysproporcja w muskulaturze, mogła wyrzec ostatnie słowo w walce.
Największe walory Wiktora, a więc jego elastyczność i zwinność, nie przyszły wcale do percepcji, wszelako trzymał się on dzielnie niezłomnym hartem ducha. Napróżno, sapiąc niby miech kowalski, lajtnant rzucał się i usiłował cisnąć go o ziemię. Źrenice jego miotały pioruny i klątwy drżały na zaślinionych wargach. Wiktor nie dał się oderwać od podłogi. A siły swe oszczędzał, jakby chcąc zgotować widzowi niespodziankę.
Trwało to kilka chwil, które wydawały się kwadransami, aż zgasła sztuczna podnieta w mięśniach Gronosky’ego, nastąpiła reakcja i siły jego cofały się z ramion. Polak odczuł pewien [...][6] na barometrze napięcia i coś szepnęło mu w duszy: teraz!!!
Z brawurowem: hurra! wszystkich swych sił szturmujących zsunął raptem obręcz ramion niżej, wywarł maksymalny nacisk na nerki przeciwnika, jakby chcąc powalić go na kolana, zaczem, błyskawicznie podstawiwszy mu prawą stopę od tyłu, podważył głową jego zadartą głowę, podważył jego całego. Przyczajony, niejako zazębiony w przeciwnika porwał go i —
Lis odskoczył w bok. Jak potężny pień drzewa Gronosky runął wznak jak długi, grzmotnął głową w podłogę.
Łoskot odbił się o ściany, lecz nie zbudził, nie przywołał w pomoc dwóch rozciągniętych opodal żołnierzy. Na pyzatych licach Lisa przemknął odblask zadowolenia.
Wprawdzie Gronosky nie wypuścił zrazu Wiktora z rąk, lecz zwycięzca wyzyskał moment niemal zupełnej swobody ruchów i ujawnił swą elastyczność. Niby jaguar rzucił się na ofiarę; wtłoczył się kolanami w brzuch wroga a gardło jego zakuł w nieubłagane szpony rąk.
Natychmiast opadły ramiona powalonego; oczy jego wystąpiły z orbit niby cebule. A Wiktor, chrapiąc niby rumak spieniony, wykrztusił rodzime swe, najmocniejsze:
— Ty giździe!... Ty Prusaku!
Straszne, rozpaczliwe szamotanie poczęło się na podłodze, lecz Gronosky nie mógł wydostać się z pazurów tego sokoła. Okrutne palce wpijały się w jego gardziel i oddech konał pod brutalnym naciskiem kolan. Rozkrzyżowany prężył się, drgał, wił, krztusił się, ślinił, charczał, rzęził. Kołatał się w nim krzyk a bladość trupia powlekała całunem czerwone lica. Zastygało w nim wszystko, coraz ciszej i ciszej.
Nagle Wiktor, zenitowym wysiłkiem docna wyssany, zwalił się z stygnącego ciała i zemdlał.
Kto wie, czy powoli, powoli nie byłaby rozpaliła się ostatnia iskra życia w rzężącej piersi Gronosky’ego, lecz okrutny, sadystycznie podniecony Lis, pochwyciwszy z szynkfasu długi i ostry nóż, pchnął go w piersi, chlusnął strumień krwawej posoki i rozlał się ciemnym szkarłatem.
Zapomniał o rewolwerze lajtnanta i sięgnął po nóż jako po broń apaszów.
Trzy trupy zaścielały podłogę gospody. Za głową Gronosky’ego, co osłupiałemi ślepiami upiora zapatrzył się w nicość, spoczywały umundurowane zwłoki jego trabantów. Jednemu z nich krew, buchnąwszy nosem, zalała i oblepiła brodę i szyję. A maska drugiego przedstawiała maź lepką, purpurową, ohydną.
Wierzyli oni tylko brutalną moc i padli pod jej obuchem w czarnej godzinie pomsty, składając się na obraz grobowego memento...
Odór krwi, drażniący nozdrza, rozpłynął się w powietrzu izby, w której śmierć nakazała głębokie milczenie.





X.

Lis wsączył w usta omdlałemu porucznikowi nieco wódki, dźwignął go na nogi i usadził na krześle. Wiktor padł na nie i spoczywał bez najmniejszego ruchu, tak wyczerpany, jakby go cepami omłócono.
Nie wyrzekli do siebie słowa, lecz Lis podał mu kieliszek koniaku i trącił się z nim, niejako mówiąc: „Dalibóg, nieźle spisałeś się, synku. Zasłużyłeś na rzetelną kapkę. Pij! Wyjdziesz na ludzi“.
Zaczem przypomniał sobie coś i wyszedł cichutko na podwórze.
Dookoła gospody nie było nikogo. Zapewne strzał do Kralla przeraził szofera i skłonił go do ucieczki. Trzeba było mieć na uwadze, że mógł w Pszczynie zaalarmować policję i sprowadzić ją na gospodę.
W czasie, gdy Lis patrolował przed zajazdem Wiktor leżał na stole piersią, przypominając wyczerpanego ogara, i myślał, jaką to rozkoszą byłoby umyć się, orzeźwić zimną wodą, lecz Lis wrócił naglił[7] do odjazdu.
— Oni muszą stąd furt!
— Maks, a co będzie z tobą?
— Pójdę spać!
Wiktor podniósł nań oczy, spokojem jego zdziwiony.
— Chyba wszystko zwalisz na mnie?
— Ni! O nich nie śmie nikt nic wiedzieć. Ale Nawoj i Gniwka muszom furt, nie mogom pokazać się już tu nikaj.
— Pojadę do nich do jaru, a potem w drogę.
— Trza im dać pieniądze.
— Dam im zegarek i wszystko, co mam.
Wiktor powstał od stołu i chwycił rękę przyjaciela.
— Maks, tyś mnie wyratował... Już po raz drugi.
Lis uścisnął jego dłoń lekko palcami, a potem zrobił ręką w powietrzu krótki, bezwiedny giest, oznaczający tyle co „nie zawracaj głowy“.
Jeszcze w tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak głębokie żywił przywiązanie do tego człowieka, któremu kiedyś uratował życie. W istocie Wiktor był dosłownie jedynym osobnikiem na świecie, budzącym w tym urodzonym zabijaku tkliwy afekt który można było nazwać miłością. Podobnego uczucia nie miał dla żony i pytanie, czy, mając dzieci, byłby odnosił się do nich z taką samą tkliwością. Wiktor byłby z dzieci jego najukochańszym. Wobec niego sam jak dziecko słaby, mógłby nawet poledz z jego ręki, nie rozwinąwszy w pełni swej herkulesowej siły.
— Maks, jak ja się tobie odwdzięczę? — mówił jeszcze porucznik.
— Eh... Niech oni już lepi jadom! Czas!
Lis przelał nieco koniaku w buteleczkę i wraz z garścią papierosów wsunął mu w kieszeń.
A Wiktor objął okiem izbę — obraz pełen krwi i grozy.
— Za obelgę świętej ziemi polskiej, za męczeństwo ludu śląskiego! — szepnął sobie w duszy nad zwłokami wyrodnego Ślązaka, co był narzędziem Hoersingoskiej polityki i katem swych braci.
— Do widzenia! — zwrócił się do przyjaciela. — Boję się o ciebie...
Lis potrząsł głową.
— ... Moi żenie oni nic nie zrobiom, ani mnie. Wir sind zuverlässige Leute. My są pewni ludzie. Te szwaby poonaczom i rzeknom: Hinterhalt (zasadzka) na oberlajtnanta i Kralla.
Raz jeszcze Wiktor uścisnął prawicę przyjaciela.
— Za miesiąc będziesz w Szopienicach?
— Za czternaście dni!
Porucznik wyszedł sam na podwórze, umył się przy studni jako tako w pośpiechu, wyprowadził z wozowni motocykl i ostrożnie wynurzył się na gościniec, w wilgotny, ołowiany ranek.
W kilka godzin potem, wypoczywając po drodze, Wiktor Kuna wjechał powoli w piękną, cienistą aleję i przez nią w kilka kilometrów długie osiedle — w typowe górnośląskie osiedle, w którem gospodarstwa, niby kury na grzędzie, siedziały wzdłuż bitego, ładnie odrzewionego traktu, ciągnąc się jakby w nieskończoność. Nie tłoczyły się, nie właziły na kark jedno drugiemu, lecz w pewnych odstępach rozmieszczone planowo, schludne i czyste, gospodarstwa te przypominały wyniedzielonych włościan, słuchających kazania na ławie kościoła. Domki murowane, z ogródkami przed gankiem, zwracały sympatyczne oblicza na drogę.
W połowie osady zwanej Wilczą, cyklista minął prastary, pięćsetletni, ciemnopopielaty kościołek drewniany, gontami obity, otoczony wiankiem klonów i cmentarnej zieleni. Z kadłuba wyrastała niewysoka wieżyca, na której szczycie złocił się krzyż o dwóch przecznicach. A dookoła drewnianego staruszka biegł na wysokości głowy okap.
Pamiętał on czasy Piastów Opolskich, austrjackie orły dwugłowe i czarnego sępa pruskiego, przeżył długie szeregi pokoleń, przetrwał zawieruchy i burze, a trzymał się krzepko, dzielnie niby dąb wiekiem nie strawiony, niby polskość Śląska niczem niezłamana.
Porucznik skłonił głowę przed skromnym a w swej prostocie przemiłym i dostojnym prapradziadem, lustrował przydrożne domki, aż na krańcu osiedla zboczył i dostał się w zgrupowane gumna dużego gospodarstwa Widerów.
Augustyna znał z czasów szkolnych, lecz widywał w ostatnich latach bardzo rzadko. To jednak, co mówiła mu o nim siostra, pozwalało domyślać się w nim bratniej duszy. I to zapędziło tam błędnego rycerza.
Z podwórza wjechał przez bramę między dwa półkola drzew poważnych, gdzie poza klombem powiędłych kwiatów bielił się jednopiętrowy dwór, albo raczej kamieniczka, z boku przystrojona wieżyczką. Zajazgotały chrapliwie trzy stare psiska. Jeden z nich wykonał kilka niedźwiedzich podrygów, zasrożył się i zajął postawę wrogą — wszystko to wszakże li tylko z psiego obowiązku.
Na ławce, opodal drzwi, spoczywał w pałąg zgięty siwowłosy mężczyzna, chudy jak szczypa, bez kapelusza. Kosmyki włosów spadały mu na czoło i na twarz, dawniej czerstwą, teraz zaś jakby szronem pokrytą, gąbczastą.
Na widok nieznajomego przestrach wyjrzał z oczodołów starca, zerwał się na nogi i puścił się w ogród. Uciekał przed obliczem ludzkiem. Psy, powarkując kąśliwie i oglądając się na przybysza, powlokły się za nim.
Był to jeszcze rok temu żywotny, niezmordowanie czynny Karol Widera, który teraz wegetował i trawił dni bez myśli. Wygasło w nim wszystko, pozostała łupina. Przyczepiły się do starego kundle i utworzyły jego gwardję, za to karmił je i tą czynność zdawał się uważać za jedyny swój obowiązek. Błąkając się z nimi po ogrodzie godzinami, zatrzymywał się pośród drzew i łowił uchem głosy ptasie, wsłuchiwał się w pogwizdy i trele, z przymrużonemi oczyma, jakby duchem w zaświaty wtopiony.
Szczekanie psów wywabiło ze dworu wiejską dziewczynę, która oznajmiła, że pan Augustyn Widera jest przy wybieraniu ziemniaków, niedaleko za stodołą.
Na widok Wiktora Kuny młody Widera — blondyn średniego wzrostu z łagodną twarzą, na której ogorzelizna pokrywała bladość — zdziwił się, a oniemiał, gdy ten odezwał się do niego po polsku i to dobrą polszczyzną. Bez słowa patrzał w niego jak w tuza, skłonny do podejrzeń. Znał go przecież jako Niemca, który jak tylu Górnoślązaków nie mówił po polsku z wykształconymi ludźmi. Jakoż Wiktor ozwał się z uśmiechem:
— Siostra moja nie wspominała ci jeszcze, że... jestem Polakiem i oficerem wojsk polskich w korpusie generała Hallera?
Augustyn rozchylił wargi, ale nie powiedział ani słowa. Na tle ogromnego zdumienia, malującego się na sympatycznej jego twarzy, pojawił się złoty uśmiech. Bo słowa „oficer wojsk polskich“ zabrzmiały w jego uszach niemal, jak bajka. Wiktor wydał mu się nagle nieziemską istotą. Widera nie widział dotąd na oczy oficera polskiego i takie miał mgliste wrażenie, jakby oficer taki istniał tylko w książkach i w marzeniu.
— Oficer wojsk polskich...? — wyrzekł w cichym zachwycie.
— Tak jest! — odrzucił Wiktor i ciągnął z wylaniem. — Przybywam do ciebie jak Polak do Polaka. Wiem od siostry, żeś o własnej sile wylazł z lepkiego, pruskiego błota, wyemancypował się... Chciałem ci za to uścisnąć rękę.
Rozradowany temi słowy Augustyn wyciągnął poraz drugi do porucznika prawicę z widocznem wzruszeniem.
— Panna Matylda nic mi o tem nie mówiła. Niczego mniej nie spodziewałem się, jak tego... Jak ładnie mówisz po polsku!
— Zanim pogadamy, muszę się wpierw wyspać, umyć, najeść i napisać list do matki. Poproszę cię, abyś był tak dobry i zawiózł jej moje pismo osobiście, im prędzej tem lepiej. Bo matka mnie będzie oczekiwać, a tymczasem wprost od ciebie muszę... uciekać. Opowiem ci to później.
Augustyn wysłał kopiącego kartofle wyrostka po swego pomocnika gospodarczego i niebawem ruszył ze swym miłym gościem do domu. Teraz ujawniło się jego kalectwo. Posuwał się powoli, zataczał w lewą stronę, jakby dźwigając ciężar u nogi.
Wypytywał porucznika o wojsko polskie. Wiedział o jego istnieniu, a jednak, już w trzy miesiące po podpisaniu Traktatu Wersalskiego, wydawało mu się ono mytem. Interesowało go wszystko: umundurowanie, uzbrojenie tej armji a mianowicie jego rola w ostatnim akcie wojny światowej.
Gdy wkroczyli do przedsionka, nagle Augustyn zafrasował się wielce i jął sumitować się żarliwie:
— Żebyś tylko nie miał o mnie fałszywego pojęcia!... Skoro otworzę drzwi do pokoju, ujrzysz na ścianie... z przeproszeniem Wilhelma drugiego. Ja ci to wytłumaczę. Trudno, muszę... Przekonam cię.
Wpuściwszy gościa do pokoju, sam szybko powłóczył nogę, by jaknajprędzej przejść do jadalni i uciec od oleodrukowej, tandetnej podobizny kaizera, zawieszonej ostentacyjnie na pokaz, wprost naprzeciwko drzwi z przedsionka.
Stary Widera ukrył się przed gościem, taką odrazą i takim strachem przed zwierzęciem ludzkiem napełniła go Reichswehra, która, rywalizując z Grenzschutzem pod względem okrucieństwa, zamordowała mu syna w sposób, niegodny bestji.
Pijany patrol konny służalców państwa bojaźni Bożej napotkał na szosie i zatrzymał jadącego na rowerze chłopca. Mógł to być wczorajszy rewolucjonista. Z pewnością. Miał przy sobie żołnierskie parabellum. Skąd? Wykłamywał się, mówiąc, że ma rewolwer od starszego brata, który był na wojnie. A czy nie ukradł go żołnierzowi straży niemieckiej? Nie strzelał z niego, nie zabijał obrońców Górnego Śląska? Przecież na jednej z książek w jego torbie figurował orzeł polski. A więc był to chwast, którego wydzierać z gruntu śląskiego było powinnością każdego rzetelnego Niemca! Był to Polak!
Spadły na niego za to kolby karabinów. Chłopiec zalał się krwią, runął do stóp oprawców, którzy naigrawali się, chichotali: „czemu się tak pocisz?...“ Przywiązali go do końskiego ogona, głową na dół, i partja zbirów ruszyła kłusem. A młody męczennik, zrazu osłaniając czaszkę pokaleczonemi rękoma, krzyczał, skomlił, jęczał, rzęził, krwią się zalewając, aż począł mdleć, gasnąć. Kołatał się po drodze niby wiecha, rozbijał, zakrwawiał. Zwalniając kroku i bawiąc się torturami chłopca, Bawarczycy ci i Prusacy kazali mu wołać: Nieder mit Polen! Hoch Deutschland!, za cenę okrzyku tego obiecując mu niejako kres mąk i katuszy. A gdy nieszczęsny chłopiec bełkotał w agonii, co mu kazano, chór szyderczych śmiechów wyrywał się z pijackich gardzieli. I poczynała się znów jazda, jakby po piekle dantejskiem, poczynały dalsze tortury. W przebłyskach znikającej przytomności męczennik dobywał ostatnich sił i z krwią zalanych ust wydzierał się wołający o pomstę do nieba jęk, morzem łez brzemienny: księdza, księdza!...
Nie było cienia współczucia dla młodego Polaka wśród żołnierzy „najkulturalniejszej nacji“, nie było wśród szajki „kulturników“ człowieka. Plugawe wyzwiska były odpowiedzią na tragiczne jęki konającego. Porzucono go wreszcie na majdanie opodal kościółka wiejskiego z obnażonemi biodrami, z złamanem żebrem i nosem, z rozkrwawioną twarzą i jak rzeszoto podziurawioną głową, z której sączyła się ciecz — płynął mózg.
Tam ksiądz proboszcz Brandys pochylił się nad męczennikiem, zamknął mu oczy, tam oglądał jego zwłoki z przerażeniem lud, tam ojciec ujrzał je, padł na nie, załamał ręce i utonął w grozie, z której już nic nie mogło wyrwać zabitego ducha. Zatracił się. Z człowieka pozostała żywa ofiara barbarzyństwa Hunnów, pozostało widmo.
Na skołataną głowę kulawego Augustyna spadło wszystko. Siostry jego zamężne były daleko, na zachodzie Niemiec, a bolesny cień ojca, wspomnienie matki i tragedja brata blisko. Napiętnowany podejrzeniem o sympatje polskie, śledzony przez sąsiadów, pędził żywot pustelniczego zaciężnika.
Niekiedy ukradkiem widywał się z powstańcami, przykładał rękę do ruchu polskiego i sypał grosze cichaczem na sprawę narodową, a w domu milczał, maskował się i drżał przed strasznem fatum, jakie zdawało się ciążyć nad jego domem. Dochodziły doń raz wraz, rozdzierając świeżą ranę duchową, wieści o okrutnych chłostach aresztantów w więzieniach i w koszarach, o sadystycznych wybrykach żołnierzy, a morderstwach rabunkowych, jakich m. in. dopuścił się lajtnant pruski w Dzieckowicach, i wreszcie o męczeńskiej śmierci nauczyciela Wincentego Janasa w Rudzie.
— Nie potępiaj mnie za ten portret Wilhelma! — mówił tego wieczora do polskiego oficera, przed którym mógł był otworzyć duszę i wylać swe smutki. — Co ja mam począć? Co tydzień zjawia się u mnie to żandarm z Rybnika, to urzędnik, szukając powodu do jakiego „sztrafu“, albo raczej do wywiezienia mnie do obozu aresztantów w Neuhammer. Patrzą, węszą, szpiegują, aby mnie aresztować za cień „przewinienia“. A cóż stałoby się wtedy z naszem gospodarstwem, z mym ojcem?... Sam jestem, stokroć gorzej aniżeli na pustyni, gorzej jakby wśród wilków i szakali... Bo jestem otoczony ludźmi!...
— Czy masz tylko nieżyczliwych, wrogich ludzi dookoła? — spytał Wiktor, a Augustyn uśmiechnął się gorzko.
— Nie wiadomo, kto niebezpieczniejszy, „przyjaciel“, czy wróg. Prawie połowa miejscowych gospodarzy to szwaby, nadto kilku gorszych od nich, zacietrzewionych renegatów. Reszta... Górnoślązacy, z których niejeden sprzedałby mnie za miskę soczewicy. Jeden ze strachu, a więc by wkraść się w łaski tych, co trzymają nas w żelaznej garści, inny z głupoty, poprostu dlatego, że ulega atmosferze i uważa mnie za napiętnowanego, za parszywą owcę, inny z zazdrości, że posiadam aż trzysta morgów roli, że jestem najbogatszy w tej osadzie, a więc z wrodzonej człowiekowi podłości, niejeden poprostu dlatego, aby mnie okraść. Bo gdyby mnie tutaj zabrakło i zawalił się mój dom, oni rozebraliby mój dobytek, meble, zarówno jak krowy i pługi. Mam tu „przyjaciela“ odwiedzającego mnie pod tym lub owym pozorem, lub z rzekomej życzliwości. Dość powiedzieć ci, że nie mówię z nim (ani z nikim poza domem) po polsku, lękając się, by nie rozgłosił, nie oskarżył mnie, że mówię lepiej po polsku, tak jak człowiek „książkowy“. Jest on na usługach policji... Dla tych wszystkich mam kieliszek gorzkiej, cygaro i ten oleodruk, wyrażający upadły „Majestat“... A dla tego „przyjaciela“ i nie tylko dla niego, mam nadto przygotowaną pożyczkę czyli łapówkę...
— Nie masz ani jednej oddanej sobie istoty...?
— Nie.
— Może dlatego, że tak nie ufasz ludziom?
— Prawda, nie ufam. Zdaje mi się, że sąsiedzi moi sprzedaliby mnie jak barana. Jak nadejdzie plebiscyt, to... dalibóg nie wiem, co będzie?... Brak temu naszemu żywiołowi polskiemu jednej, bezcennej rzeczy: tradycji polskich... W całej tej wielkiej, przeważnie po polsku mówiącej osadzie jest jeden Polak, to ja... — wyrzekł z cicha Widera, rzucił okiem ku drzwiom i umilkł, jakby przestraszony, że mury posłyszały to wyznanie.
Już jako gimnazjasta lgnął on do polskich książek i gazet i pielęgnował ideały narodowe, lecz Wiktor Kuna ani koledzy jego szkolni nic o tem nie wiedzieli. Śpiewał przy festynach szkolnych: „Heil Dir im Siegeskranz“ a czuł po polsku. W ostatnich latach zapraszał do siebie na wakacje pewnego profesora gimnazjum z Wadowic, polonistę, który stał się cennym łącznikiem między tym wyjątkowym Górnoślązakiem a kulturą polską. Gdy Prusacy poczęli brutalnym gwałtem przygotowywać plebiscyt, i ścigać myśl polską, Augustyn ukrył swą bibljotekę w skrzyniach na śpichlerzu a pod ręką, przy łóżku, miał tylko dwie czy trzy książki polskie, w których odnajdywał „swych myśli przędzę i swych uczuć kwiaty“.
— Czytałeś ty kiedy wiersze ks. Skowrońskiego z Ligoty? — zagadnął teraz Wiktora, który wyznać musiał, że prawie wcale nie znał literatury górnośląskiej.
— To był taki samotnik, jak ja — mówił Augustyn. — Nie miał dookoła nikogo, coby go zrozumiał, i żył jakby na puszczy...
— Przeczytaj mi, co najwięcej z tego lubisz!
Augustyn przyniósł z sypialni książkę, rozłożył ją i czytał:

„Co naród cierpiał, ja odczuwałem,
Jam dzielił jego rozpacz i ból.
Jak oderwany liść wód nawałem,
Tak żalem miotan był umysł mój.
Lecz by się zwierzyć, uskarżyć komu,
W współczuciu brata ukoić krew,
Ni jednej duszy nie miałem czułej
Prócz szumu smętnych cmentarnych drzew...
Z boleścią w sercu, ze łzą w źrenicy,
W myślach mych smutnych błądziłem sam,
Grobom zwierzając mą tajemnicę,
Że z duszą Polski mój duch jest zlan...”

Przerwał, niebieskie jego oczy zaszły mu mgłą łez. Szczere dźwięki serca samotnego Polaka potężnym odzewem grały w duszy, bólem przeoranej, w cierpieniu uszlachetnionej. Wsparł jasną głowę na ręku, westchnął ciężko i kilka kropli z krynicy pięknego serca spadło na kartę książki.

A Wiktor, głęboko wzruszony i wdzięczny za tę spowiedź, położył dłoń na jego ręku, na znak, że łączy się z nim sakramentalnie w miłości Ojczyzny.
Augustyn próbował jeszcze czytać drżącym szeptem:

„Na grobie matki, której prochów
Nie mógł wydalić ludzki kat
Płakałem... “

Fala łez zaparła mu głos i zapanowało milczenie. Wiktor miał takie uczucie. jakby dostał się w mury wspaniałej katedry, i wzniósł wysoko ponad prochy ziemskie, w podniebie najczystszej miłości.
— Odtąd nie będziesz sam... — wyszeptał.





XI.[8]

Wkrótce zawołano ich na wieczerzę. Ojciec Augustyna nie ukazał się i podawano mu jedzenie w jego obszernym, balkonowym pokoju na piętrze, gdzie zwykle psy jego wylegiwały się na starych dywanach. Zasiedli z nimi do stołu tylko pomocnik gospodarczy Widery i praktykant, z którymi łączył Augustyna stosunek poprawny, nawet pewną życzliwością zabarwiony, lecz w gruncie rzeczy chłodny, co, być może, trzeba było przypisać instynktownej nieufności młodego, samotnego pesymisty.
Ale oficer polski, uderzywszy śmiało i szczęśliwie w najczulszą strunę jego lutni duchowej, rozbroił Augustyna odrazu i skaptował dla siebie tak, iż nie miał przed nim tajemnic. Wiktor zaś odczuwał podświadomie, że napotkał duszę, oddziałującą nań tak, tak swego czasu porucznik Kaufmann, i z natury uczuciowy, oplótł go żywą przyjaźnią. Więc, gdy dwaj młodzi rolnicy pozostawili ich samych przy piwie, w saloniku, nieupiększonym portretem Wilhelma drugiego, zagadnął Augustyna:
— Dlaczego ty się nie żenisz?
Widera wzdrygnął ramieniem.
— To bardzo łatwa i bardzo trudna sprawa. Kto szuka tylko kobiety, która odpowiadałaby mu fizycznie, znajdzie bez zachodów. Albo raczej ona sama się znajdzie jak zły szeląg... Mnie trzeba czego innego. Nie chcę być ciągle sam... Pragnąłbym przedewszystkiem Polki prawdziwej Polki tak, jak ja, czującej... Pragnąłbym, gdybym nie lękał się... przeznaczenia, nie lękał się jutra... Zdaje mi się, że na tym domu ciąży jakaś klątwa, że lęże się w nim nieszczęście, że i ja zginę... Może nie doczekam się osobliwej chwili, gdy po tylu wiekach orzeł biały zabłyśnie na naszem niebie, gdy będzie można wreszcie rozprężyć grzbiet zgarbiony od jarzma, skąpać się w słońcu wolności, myśleć i czuć głośno, być sobą, Polakiem. Co to za szczęście!... Nie raz o tem sobie myślę. Ale, Bóg wie, czy będę wtedy z wami... Nim zorza wzejdzie, rosa oczy wyje...
Wiktor począł walczyć z czarnem jego przypuszczeniem, wlewać weń strumień zdrowego optymizmu. A zapatrywania przyjaciela na małżeństwo zrobiło nań takie wrażenie, że jakąś cząstką duszy pytał się, czy panna Emma posiada warunki na takiego odpowiednika jego, jakiego rozumny Widera pragnął dla siebie. Ozwała się w nim nuta przykrej wątpliwości.
Nie miał ochoty spowiadać się przyjacielowi ze swych amorów i wstydził się czegoś, może najwięcej tego, że kochał się w Niemce i... nie zerwał całkiem ze swą niemiecką przeszłością. Jednakże musiał o tem bąknąć coś niecoś, gdy przyszło mu opowiadać szczegółowo o rozprawie z „wściekłymi psami“ w gospodzie Lisa. Skutkiem tej awantury krwawej, w którą uwikłała go żądza zmierzenia się z Gronosky‘m, miał w tej chwili zamkniętą drogę do domu. Nie było bowiem rzeczą wcale wykluczoną, że przed podjęciem pościgu za nim Gronosky, wymieniwszy w Pszczynie jego nazwisko, dowiadywał się o Kuhnów i tak pozostawił władzom, poszukującym sprawców masakry, wskaźnik, na Mysłowice zwrócony. Czyż nie czatowano tam już na oficera polskiego?
Wobec tego postanowił zaraz przedostać się przez granicę. Był wszakże bez grosza. Zwrócił się przeto do Augustyna o pożyczkę, mówiąc, że w liście swym, skreślonym do matki, prosił ją o oddanie Widerze pożyczonych mu pieniędzy. Augustyn chętnie przyszedł z pomocą chwilowemu rozbitkowi i przyrzekł doręczyć list jego matce w najbliższą niedzielę. Sądził on, że na teror, stosowany systematycznie przez wszelkich „hersingów“, jedyną skuteczną odprawą mógł być teror. A partję tych umundurowanych oprawców dotknął palec Boży.
— List twój doręczę w Mysłowicach — upewniał Wiktora i ciągnął. — Podziękuję zarazem pannie Matyldzie za to, że przyjechała na pogrzeb mego nieszczęśliwego brata. Byłem tem ogromnie zdziwiony. Bo jakżeż? Córka dyrektora kopalni i nauczycielka rządowa nie miałaby ślepo pochwalać wszystkiego, co robi władza, Grentzschutz, Reichswehra i cała ta horda?
— Ona ogromnie boleje nad tem, co cię spotkało, i nie było to bez wpływu na nią. Nie przypuszczasz, że ona przeszła już niemal całkiem na naszą wiarę?
— Ta—ak? — zawołał Augustyn, wielkiemi oczyma patrząc w Wiktora, który zauważył:
— Jeżeli ona na progu nowej ery Śląska przeobraziła się wewnętrznie, nie inaczej będzie z wielu naszymi ziomkami.
Widera zastanowił się.
— Nie zabraknie nowych Polaków. To rzecz pewna! Lecz Polaków... z interesu. Urzędy, urzędziki, zaszczyty, honory... Czy jednak znajdziemy wielu takich jak ks. Skowroński? A są to perły, filary, na jakich ostatecznie wspiera się cała polskość na tej ziemi. Medytowałem nad tem nieraz... Gdyby panna Matylda spolszczyła się, należałaby z pewnością do tych niezbędnych gwiazd. To wyjątkowa istota...
— Tak, istotnie, wyjątkowa. Dlatego też nie mogła już oddychać i żyć wśród hakatystycznych nauczycielek. Lada dzień rzuci tę szkołę.
— Ta—ak? — zdziwił się znów Widera i uśmiech zadowolenia opromienił jego twarz. Chciał coś zauważyć, gdy raptem zaszło coś przerażającego.
Huk i szczęk zagłuszył, oszołomił ich na moment. Szyba okna, kulą przeszyta, rozprysła się i mnogie jej szczątki rozsypały się po podłodze z rozbrzękiem. A kula, świsnąwszy nad głowami rozmawiających, utkwiła w ścianie.
Instynktem pchnięci Wiktor i Augustyn zerwali się na nogi i odskoczyli w bok, na próg innego pokoju.
— O, pierona! — zaklął z cicha Widera i zachmurzony zawołał. — Widzisz co jest!?
Przez chwilę stali obydwaj bezradni przy drzwiach, zaczem porucznik sięgnął do kieszeni po browning. Lecz Augustyn pochwycił go za rękę i milczał w skupieniu, jakby oczekując dalszego ciągu strzelaniny. Lecz pokój panował zupełny. W krzewach bzu, opodal okien zgrupowanych, nie było można dostrzec nikogo. A z tej gęstwiny padł strzał.
Po chwili przeszedłszy do pokoju z drugiej strony dworu, przysunęli się z boku do okien i starali się przebić wzrokiem ciemności. Zastał ich tam pomocnik gospodarczy Widery, Sikora, oraz wielce zaalarmowana gospodyni, która zakomunikowała, że o zmierzchu zauważyła trzech dużych wyrostków pod płotem przydrożnym, zaglądających w ogród. W jednym z nich rozpoznała Niemczaka, syna gospodarza z sąsiedztwa.
— Myślałem, że to Freiwilligenverband z Gliwic? — mruknął Widera w zamyśleniu.
— Nie wiedzieć czemu one Germany tak na nich nastajom... — zauważyła gospodyni, a Wiktor Kuna odrzekł jej:
— Za to, że zamordowali mu brata...
Nic już nie zakłóciło wieczornej ciszy. Jednakże ów strzał mógł się wydawać zapowiedzią nadciągającej burzy. Widocznie Augustyn był wystawiony na sztych. Pod wrażeniem tego incydentu mężczyźni postanowili czuwać przez noc, lękając się, by nie podpalono dworu albo stodoły, aczkolwiek i tak już stróżowało nad tem nocą dwóch ludzi.
— Doprawdy ziemia tutaj jakby podminowana! — rzekł Wiktor do przyjaciela, gdy w pokoju na piętrze poczęli gotować sobie kawę.
— Chcieliby mnie stąd wypłoszyć. Ale nie doczekanie ich, bo ja nie rzucę ziemi!
— Jesteś jak żołnierz na wysuniętym posterunku...
Widera potrząsł głową.
— I to żołnierz, któremu nie wolno strzelać. Bo strzał z naszej strony, byłby hasłem do zagłady. Znaczyłoby to bowiem, że posiadam broń, że gromadzę broń na powstanie, że strzelam do Niemców. Niechybnie zwalił by się Freiwilligenverband lub Grenzschutz, zniszczyliby mój dom, wykradli z niego wszystko a mnie zabrali, może w drodze do więzienia zamęczyli, zakatowali, jak brata...
Strapiony człowiek zwiesił głowę na piersi i po chwili wykrztusił przez zęby:
— Łajdackie, przeklęte plemię...
Nie mógł ani bronić się, ani nawet wnieść skargi i żądać obrony. Postanowił pokryć milczeniem ten wybryk młodocianych hakatystów, którym wielkie czyny Grenzschutzu nie dały spać. Zadumany nad okropnem swem położeniem Augustyn mówił jeszcze, jakby do siebie:

— Podobno nauczyciel Janas, konając po dwugodzinnych torturach, wyrzekł do swej siostry, niejako w testamencie pozostawiając te słowa: „Bądź wytrwałą, Ojczyzna nasza potrzebuje ofiar“... To trzeba sobie zapisać w duszy i cierpieć w pokorze...
Uchyliły się drzwi cicho i na chwilę ukazała się w progu blada, zmięta, wylękniona maska starego Widery. Gdy posłyszał strzał, nie doznał wstrząsu, gdyż był znieczulony na wypadki, nawet hukiem i łoskotem, alarmujące ludzi. Strupieszały mózg nie przyjmował wrażeń. Wszelako psy jego poczęły skomleć, pomrukiwać i kręcić się niespokojnie. To wreszcie roznieciło w nim jakiś mglisty strach. Strach o syna. Nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, włóczył się długo po ciemnych pokojach, zatrzymywał się w nich, słuchał. Błąkał się tak niby mara, aż trafił na drzwi, przez których szpary dolne przezierało światło. Skoro zobaczył syna i przekonał się, że żyje, cofnął się i polazł do swego pokoju, gdzie usiadł na otomanie i począł czyścić mozolnie, jakąś starą, bezużyteczną fajkę. A psy legły opodal jego drzwi na odwiecznym tapczanie.

Noc upłynęła w niezakłóconej głuszy.
Rozmawiając do późna, przyjaciele zastanawiali się nad tem, co przyniesie jutro dla Górnego Śląska, rozumiejąc, że potrzeba będzie wytężonej pracy wszystkich jak oni czujących Ślązaków. Skoro Wiktor zanurzył się w nurt życia górnośląskiego, pojął, że jest stokroć potrzebniejszy na swej rodzinnej ziemi aniżeli w skazanem na bezczynność wojsku. Postanowił przeto wziąć dłuższy urlop w końcu roku, powrócić do Mysłowic, skoro wojska koalicyjne opanują G. Śląsk, i zająć się tartakiem ojca, by zapewnić sobie kawałek chleba i fundusze na pracę agitacyjną, jakiej zamierzał się poświęcić całą duszą.
Odjeżdżając nazajutrz, zatroskał się o samotnego a zagrożonego przyjaciela.
— Gdybyś miał być w opałach — ozwał się do niego — siostra moja przyjdzie ci z pomocą i nie opuści cię.
— Tak sądzisz?
— Nie wątpię. Ja opiszę jej twoje położenie i przygotuję ją na wszystko tak, iż w tarapatach znalazłbyś w niej oparcie. A ona już teraz wie, iż poza portretem kaizera i pod Damoklesowym mieczem tych hersingów mieszka w twym domu... Polska.
Uścisnęli sobie ręce mocno.
Wiktor odjechał w południowym kierunku, by przedostać się przez granicę tam, gdzie wydawało mu się najbezpieczniej. A odjeżdżał z błogiem uczuciem, gdyż zrósł się duchowo ze ziomkiem, co był solą tej ziemi — jednym z tych, bez których cały śląski żywioł polski byłby tylko śmiecią ludzką.





XII.

Gdy nazajutrz po wizycie Wiktora Kuny w zamku panna Schlichtling i Miss Harrison, powracając konno z lasów pszczyńskich pod eskortą groom‘a, przejeżdżały przez rynek miasteczka, ujrzały przed bramą stojącego, jakby oczekującego ich szefa administracji dóbr książęcych.
Przybierając postawę szeregowca w obliczu generała, pan Kern, w palcie zapiętem na wszystkie guziki, w nicianych rękawiczkach, złożył najpiękniejszy ukłon i z obleśnym uśmiechem ozwał się do panny Schlichtling uniżenie:
— Pani wybaczy... Pragnąłbym pomówić z nią kilka słów.
Zaskoczoną tem pannę Emmę tchnęło złe przeczucie. Skinęła głową i w kilka minut potem, nie prosząc oficjalisty do pokoju, wskazała mu kozetkę w oskrzydleniu marmurowych schodów. A sama spoczęła na kanapce i przybrała pytający wyraz twarzy.
Pan Kern odchrząknął i widocznie skonfundowany począł:
— Poczytuję sobie za obowiązek podzielić się z panią tem, co słyszałem przed pół godziną... Telefonowano do mnie z komendy żandarmerji. Zaszedł straszny wypadek. W gospodzie pod Tychami zamordowano tej nocy porucznika Gronosky‘ego z Grentzschutzu i dwóch jego żołnierzy i zastrzelono sierżanta Kralla. Wyruszyli oni wczoraj wieczorem w pościg za... młodym, eleganckim panem, w którego towarzystwie przechodziła pani podobno przez rynek. Tak mówią w komendzie Grenzschutzu...
Panna Emma słuchała w czujnem skupieniu. Przybladła nieznacznie i po chwili milczenia spytała, cedząc słowa z rozwagą:
— Dlaczego to ścigano pana Kunę? To ciekawe.
— Bo to był oficer armji polskiej.
— Co?! — zawołała panna Emma. — On! Oficerem armji polskiej? To jakaś omyłka!
— Tak twierdził z całą pewnością zamordowany porucznik Gronosky.
— To się mylił! To nie może być!
— I mnie się tak zdawało.
— Pan Kuna jest bratem mej najlepszej przyjaciółki, należy do znanej na G. Śląsku rodziny, z którą łączą mego ojca oddawna serdeczne stosunki. W istocie pan Kuna jest oficerem, lecz oficerem armji niemieckiej! — mówiła panna, domyślając się, że pana Kerna przysłano do niej z ramienia policji, i ciągnęła: Trzy lata temu ranny, przebywał w lazarecie w Dortmundzie i tak się zdarzyło, że ta go tam pielęgnowałam. Żywi dla mnie za to wdzięczność. Dlatego wróciwszy na G. Śląsk, zapragnął mnie powitać. Lecz cóż osoba porucznika Kuny może mieć wspólnego z tą krwawą historją?
Pan Kern poruszył się niespokojnie, zdjął rękawiczkę i znów ją włożył.
— Nie wiem. P. por. Gronosky twierdził, że to oficer polski i dlatego jako za szpiegiem, puścił się za nim w pogoń. A że przy tem stracił życie, więc obecnie na pana porucznika Kunę pada pewne... podejrzenie.
— Podejrzenie? Jakie?
— Że wciągnął por. Gronosky’ego w jakąś zasadzkę.
— Co za romantyczna historja! Ale zgoła nieprawdopodobna. Pan Kuna, oficer artylerji niemieckiej miałby urządzać zasadzkę na innego oficera? To absurd. Czy on go znał? Czy wiedział, że por. Gronosky jest w Pszczynie? Czy mógł mieć jaki powód do... zabijania go? To absurd. A co tam zaszło w tej gospodzie?
P. Kern opowiedział wszystko, co posłyszał o krwawej scenie w gospodzie Lisa, którego aresztowano, aczkolwiek podejrzenie padało na dwóch osobników niepewnej kondycji.
Żona aresztowanego zeznała w przesłuchach, że mąż jej, wystawiwszy porucznikowi Gronosky‘emu butelkę wódki i wieczerzę, poszedł spać w tak pijanym stanie, że, lubo ocknął się skutkiem hałasu w izbie, gdzie pozostawił oficera, nie podniósł się z łóżka. Ona sama zaś ze strachu nie śmiała wychylić się ze sypialni. Gdy dowiedziała się, że zastrzelono Kralla, wyraziła przypuszczenie, że chodziło o uśmiercenie znienawidzonego sierżanta a Gronosky i dwaj żołnierze tylko skutkiem tego stracili życie, że zagrażali sprzysiężonym na Kralla łazikom.
— To bardzo interesujące! — zauważyła panna Emma swobodnie i ciągnęła dalej: — Jednakże nie rozumiem, co ta historja ma wspólnego ze ściganym przez por. Gronosky‘ego porucznikiem Kuną.
— Czy p. porucznik Kuna nie wzmiankował pani ani słowem o por. Gronosky‘m?
— Nie!
— A gdy go ujrzał przed hotelem, nie przestraszył się?
— Nie! Dlaczego miałby się był przestraszyć? Nim ruszył w drogę, rozmawialiśmy jeszcze dość długo jaknajspokojniej. A potem poszłam do pani pastorowej.
— W istocie, jeśli pan por. Kuna nie jest oficerem polskim...
— To panu już mówiłam! Oczywista omyłka por. Gronosky‘ego. Wplątał się on snać w zasadzkę na tego sierżanta. Zresztą.... ja tego zgoła nie rozumiem. Jak niespodzianie albo raczej bezwiednie ścigany por. Kuna mógłby zaimprowizować niby czarnoksiężnik jakąś zasadzkę? Czy pan może mi to wyjaśnić?
— Nie, rzeczywiście nie.
— A może mi pan powie — przygwoździła panna Schlichtling nieszczęsnego emisarjusza władzy — w jakiej styczności stoi to wszystko ze mną?
Biedny pan Kern zarumienił się, zająknął i począł coś bełkotać, że nie byłby ośmielił się trudzić jej tą sprawą, gdyby na jej znajomym, z którym rozmawiała dnia poprzedniego, nie było zaciążyło straszne podejrzenie, że jest oficerem polskim. Sumitując się, nieborak łamał się wpół przed kutą na cztery nogi panną, która spozierała nań z góry, jakby obrażona. Wreszcie odszedł, zmartwiony, że ściągnął na siebie przyganę ze strony pałacowej damy.
A panna Emma zapaliła papierosa i długo jeszcze siedziała na kanapie w zamyśleniu. Że Wiktor wyprawił na drugi świat Gronosky‘ego albo przynajmniej maczał ręce w tej awanturze, nie wątpiła ani chwili. Zrazu była na niego wściekła, bo dostała się w kręgi tej sprawy, i lękała się, by wizyta Wiktora i znajomość jej z nim nie pociągnęła za sobą dalszych indagacji i interpretacji różnych a wszystko to nie wpłynęło ujemnie na jej stosunek z księżną von Pless.
Wyjechała przeto z Pszczyny do domu wcześniej, aniżeli zamierzała pierwotnie. Ale obawy jej okazały się płonne. Księżna po powrocie do zamku wyjechała wkrótce zagranicę z kuzynką a historja ta zaledwie odbiła się o jej uszy, przyczem panna Emma czuwała nad tem, by wyeliminować z niej nazwisko Wiktora Kuny. Wizytą jego nie chwaliła się ani przed księżną ani w domu. Całe to krwawe zdarzenie nie nabrało w burzliwych tych czasach takiego rozgłosu, jak byłoby to w normalnych stosunkach. Utonęło wkrótce w bałwanach fermentującego życia górnośląskiego.
W kilka tygodni potem panna Emma myślała o tem inaczej. Bawiło ją i wbijało w dumę, że tak kapitalnie wymigała się z niemiłej i draźliwej sytuacji. A Wiktorowi nie miała nic za złe. Zaimponował jej ogromnie i ukazywał się jej teraz jakby w szatach średniowiecznego rycerza. Chociaż nie był on dla niej partją, jakiej szukała w życiu, nosiła się z myślą poślubienia go. Posiadał czar nieuchwytny a fascynujący.
Gdy zlustrowała galerję swych narzeczonych, swych pół i prawie narzeczonych, Wiktor błyszczał wśród nich niby brylant, olśniewający ją swoistym ogniem. Dla niego można było zrobić szaleństwo, można było nawet popełnić... małżeństwo.
Mimo to list zrywający z narzeczonym jej, kapitanem, odłożyła panna Emma na później. Bo Wiktor miał wielką wadę: nie był jeszcze dyrektorem tartaku, nie posiadał willi ni samochodu. Zresztą jeszcze jedno miała mu do zarzucenia, a mianowicie, że był nieobecnym, że nie wracał na Śląsk, chociaż mógł był odważyć się na to wobec odprężenia, jakie nastąpiło pod koniec roku w stosunkach górnośląskich, i pokojowego nastroju, w którym wszystko, co było wczoraj, zdawało się iść w zapomnienie.
W pierwszych dniach października poczęły powracać na Górny Śląsk tysiączne zastępy uchodźców. Udało się bowiem Korfantemu, drowi Wróblewskiemu i posłowi Diamandowi wykołatać w Berlinie powszechną amnestję dla powstańców.
Opustoszały obozy i otworzyły się więzienia dla ofiar ślepej, terrorystycznej polityki pruskiej. Rozjaśniło się na widnokręgu śląskim.
Ale Wiktor Kuna nie spieszył z powrotem. Nie był pewnym, czy w Mysłowicach nie pochwycą go za kołnierz władze śledcze. Ojca jego zapytywano, czy syn jego służy w polskiem wojsku, na co wystraszony pan Wilhelm odpowiedział emfatycznem: „nie“! Na tem skończyło się, wszelako nie można było uważać tej sprawy za umorzoną.
W Sosnowcu miał Wiktor pełne ręce roboty. Tam gnieździła się Naczelna Rada Ludowa dla G. Śląska, tam pracowali pp. Czapla, Konstanty Wolny, ks. Pośpiech i inni. Tam przez kilka tygodni wydawano patrjotycznego „Powstańca“ i tam pozostali, po odpływie rzesz uchodźczych, wykluczeni z amnestji przywódcy organizacji powstańczej.
Aczkolwiek zdawać się mogło, że okupacja G. Śląska przez wojska koalicyjne, jaka miała nastąpić w najbliższym czasie, oraz rządy Komisji Międzysojuszniczej doprowadzą wnet do zupełnej pacyfikacji, nikt z tych, co wejrzeli w stan rzeczy, nie wątpił, iż Niemcy, drogą gwałtu dobijać się będą palmy zwycięstwa w „swobodnem“ głosowaniu ludowem. Wiedział to doskonale Wiktor Kuna.
Na miejsce Grenzschutzu miała przyjść „Policja Bezpieczeństwa“, aby zabezpieczyć Niemców przed sukcesami polskiej akcji plebiscytowej. Owa „Sicherheitspolizei“, złożona w części z Grenzschutzlerów a tym samym, co oni, natchniona duchem i komenderowana przez wybitnych oficerów, miała zastępować na terenie plebiscytowym wojsko niemieckie.
Taką samą rolę pełnić miała t. zw. „modra“ policja państwowa zrekrutowana z wysłużonych podoficerów. A z ochotników cywilnych i szumowin społecznych złożony Selbstschutz posiadał wręcz charakter bojówki. Słowem zalewano teren plebiscytowy pułkami dobrze opłacanych sług idei niemieckiej i pokrywano go siecią szpiegoską pod egidą oficerów, by zaszachować Komisję Międzysojuszniczą w Opolu, by sparaliżować i obrócić w niwecz polską akcję plebiscytową, słowem, aby terrorem wygrać sprawę. Zapowiadało to zaiste nie tyle plebiscyt, ile raczej... burzę.
Wróżyły ją kursujące po G. Śląsku pogróżki i hasła do zniszczenia całego przemysłu górnośląskiego, w razie niekorzystnej dla niemczyzny konstelacji. Buta teutońska podnosiła pięść, wygrażała jutrzejszej okupacji i żywiołowi polskiemu. Widząc te przygotowania i wyczuwając ten wyzywający nastrój Niemców, zebrani w Sosnowcu powstańcy wskrzesili w początkach grudnia Polską Organizację Wojskową.
Współpracował z nimi Wiktor Kuna, mozolił się nad planami organizacyjnemi ze Zgrzebniokiem, Hirszlerem, Kościńskim, Przybyłką, Tomczykiem, Hupą i Renką. A w obliczu piętrzącego się zadania i rozlicznych trudności pragnął jaknajprędzej powrócić na ziemię śląską, by od teorji przejść do praktyki i przyłożyć rękę do wcielenia w życie tej organizacji. Spodziewał się wszakże, że po okupacji terenu plebiscytowego przez władze i wojska koalicyjne będzie mógł śmiało powrócić do Mysłowic, a jako Ślązak uzyska długi urlop z wojska.
Istotnie, powróciwszy po świętach Bożego Narodzenia z Kaliskiego od swego towarzysza broni, Władysława Pochwalskiego do Sosnowca, dowiedział się, że rząd polski postanowił zwolnić Górnoślązaków z kadrów swej armji i odesłać do domu, aby tam spełnili swój obowiązek narodowy podczas plebiscytu. Z tej strony zatem nie napotykał już zapory.
Biła właśnie godzina, wzywająca prawych synów tej ziemi staropolskiej do podjęcia o nią walki. Rząd polski przysłał na G. Śląsk posła Wojciecha Korfantego z mandatem zorganizowania plebiscytu i poprowadzenia w szranki armji partjotów. I podniósłszy wysoko sztandar narodowy Komisarz Rządu Polskiego dla Górnego Śląska, zniwelował stronnictwa, zgładził koterje, zszeregował wszystkich dookoła emblematu orła białego, dźwignął dusze na wyższy diapazon tak, iż zagrały w nich najpiękniejsze struny i zbratały się serca w okrzyku: „Niech żyje Polska“!
W tym wielkim dniu śląskim Wiktor Kuna odczuł, że lubo ułomny i pełen nieprawości, nabierzmowany był czystą miłością Ojczyzny. Stanąć w szeregach tej armji komisarjatu polskiego uważał za honor i szczęście. Począł więc pakować manatki, wkrótce uściskał serdecznie przyjaciół: podporucznika Pochwalskiego i kapitana francuskiego Chodźkę i, żegnając się z nimi na moście granicznym wołał:
— Do widzenia! Przybywajcie wkrótce! Potrzeba pierońskich chłopów. Walka będzie straszna z temi sępami...





XIlI.

Jeszcze Wiktor nie nagadał się z matką, jeszcze nie obejrzał z ojcem tartaku, w którym miał objąć rządy, a już prysnął na motocyklu do Szopienic, by odnaleźć swego Samsonowego przyjaciela.
Łatwo go było odszukać, gdyż gospoda jego świeciła w oczy przy trakcie tramwajowym rozmiarami i nalepionemi na niej afiszami. Mniej sympatyczna z powierzchowności od gospody pod Tychami, przedstawiała daleko lukratywniejsze przedsiębiorstwo.
Wiktor ucieszył się niezmiernie, gdy ujrzał pucułowatego karczmarza w jego dębowem, poduszką wysłanem krześle przy szynkfasie. Niemałą jego zaletą było, że umiał być rzetelnie wdzięcznym. Dlatego troskał się o jego losy. Nie mógł pojąć jak człowiek, którego o spryt nie posądzał, wyplątał się z barbarzyńskich szponów Grenzschutzu bez szwanku. W mniemaniu jego, kto znał Lisa a obejrzał sobie trzy w izbie jego powalone trupy, musiał odrazu wskazać na niego jako na sprawcę tej masakry.
Skoro przeto przeszli do mieszkania Lisa, Wiktor zagadnął:
— Czy ty z djabłem trzymasz, żeś wyszedł cało?
Lis potrząsł łbem. Uśmiechnął się, bo przystąpiły doń wspomnienia tej nocy, gdy dzięki Wiktorowi danem mu było napaść oczy widokiem zapasów, wypróbować swe herkulesowe moce, nacieszyć się niemi.
— Przez to, żech dużo z Krallem pił.
— Jakże! Gadajże, pieronie!
Wiktor żądał za wiele; Lis nie potrafił przedstawić jasno i ściśle przebiegu swej sprawy. Trzeba było to wyciągać z niego jakby obcęgami i zlepiać w całość.
Gdy zasiedli nad „szopkami“ piwa, porucznik zabrał się do tej operacji i przyszedł do przekonania, że istotnie to picie z sierżantem Krallem przyczyniło się do wyzwolenia go z aresztu i odwrócenia od niego uwagi.
Lis „skamracił się“ z Krallem przy kieliszku. Więc zagrożonemu mężowi przebiegła pani Fryda szepnęła: „ty powiedz, żeś był ajentem Kralla“. Uchwyciwszy się tego, Lis „onaczył“ policji i sędziemu śledczemu w ten deseń, by wzbudzić przekonanie, iż jemu to zawdzięczał Krall informacje, jakie rzekomo posłużyły mu do gremjalnego aresztowania żywiołów powstańczych. Gdzie i co Krall dokazywał, wiedział Lis dokładnie, mógł przeto operować nazwiskami. A Krall, nie żył, więc nie przeczył.
Mimo to trzymano Lisa nadal pod kluczem. Pewnego wieczora dozorcy więzienni chcieli swym zwyczajem zbić polskiego aresztanta. Do celi jego przyszło trzech drabów z kastetami i kablami, jakie nieraz służyły im do okrutnej chłosty. Poczęli nad nim „pieronować“.
Małomówny Lis nie psuł sobie gęby. Dopiero, gdy dozorcy naszczekali się i zabrali do kabli, ozwał się do pierwszego z nich, najnatarczywszego:
— Co to za błozny?... Chcesz być trup?
Nadzwyczajny jego spokój podziałał jeszcze więcej może niż uprzejme to zapytanie. Oprawcy mamrotali przez chwilę, obiecując mu kiedyś później tortury piekielne, lecz poszli w pokorze, niby ofuknięte kundle.
Położenie siłacza było nad wyraz fatalne, tak że djabeł, zwątpiwszy, posłał mu w pomoc babę. Pani Fryda udała się „z wielką gębą“ do policji i sędziego. Zapewniała, że Lis wziął od Kralla trochę pieniędzy i, uradzając z nim nad plebiscytem, postanowił sformować z „matrozów“ Schtosstruppe. A gdy mąż jej wszystkie poszlaki skierował na zbiegłych powstańców: Nawoję i Gniwkę, postarała się o dowody na to, że Nawoj, zabijaka pieroński, od pewnego czasu nosił się z myślą zamachu na sierżanta. Przyszedł jej w tem z pomocą skutecznie policjant, który feralnego tego wieczora rozmawiał z Nawojem. Z jego zeznań wynikało jasno, że Nawoj wciągnął w zasadzkę żandarmów, którzy, podlegając rozkazom por. Gronosky‘ego, sami z kolei wciągnęli porucznika i jego dwóch żołnierzy w to fatalne położenie. Nosząc się z takiemi zamiarami, Nawoj — twierdziła pani Fryda — przez kilka wieczorów przesiadywał w gospodzie i uradzał coś z Gniwką, bardzo silnym i zuchwałym „buksem i demokratą“. co potwierdzili też inni.
, Wreszcie wypuszczono Lisa na wolność oraz zapisano w poczet szpiegów. Z tego Lis chwalił się przed porucznikiem, mrucząc:
— Oni łoboczom...
Upominał szynkarz swego umiłowanego „synka“, by czasu plebiscytu powołał go do roboty, gdy zajdzie potrzeba chłopa, co „umie bić“. A Wiktor przyrzekł mu to, przysięgając sobie wszakże, że „roboty“ Lisa nie będzie świadkiem.
— A co się stało w Nawojem? — spytał.
— Uciek rychtyk.
— Nie widziałeś go odtąd?
— Ni. Ale on se znajdzie. I trafi do mnie... To głowacz i podciepek straszny. Spartakus...
Uspokojony o losy Lisa Wiktor powrócił do Mysłowic, gdzie poczęło się dlań życie wytężonej pracy od rana do nocy. Szybko wcielił się w interesy tartaku, z którym spoufalił się od lat chłopięcych. Objął mieszkanie, opuszczone przez tchórzliwego pana Zimmermanna, i cugle tego przedsiębiorstwa pod najwyższą komendą doświadczonego ojca. Zarazem zapisał się do sekcji oświatowej Komitetu Plebiscytowego i w porozumieniu z kierownikiem tego wydziału, drem Konkiewiczem, jeździł na zebrania, przemawiał na nich, pouczał, dlaczego Górnoślązak nie powinien albo raczej poprostu nie może głosować za Niemcami a musi głosować za Polską. Przytem zakładał koła oświatowe w większych centrach i osadach i łącznie z powstańcami, wysyłanymi z ramienia dowództwa Polskiej Organizacji Wojskowej, werbował w tych ogniskach myśli narodowej najdzielniejszych, mniej lub więcej z bronią obytych, do szeregów formacji powstańczej.
Pochłaniało go to wszystko całkowicie tak, iż obraz panny Emmy zbladł i tonął w mgle oddalenia. Nie miała ona z tem zgoła nic wspólnego, była egzotyczną rośliną z innej planety i innego świata. Na dnie duszy Wiktor rozumiał, jak nieodpowiednią byłaby dlań towarzyszką życia ta lwica salonowa, bez przekonań i ideałów, niesiona przez życie falą zabaw i przyjemności. Nie zatarło się w nim także wrażenie słów Widery, który pragnąc dla siebie na żonę „prawdziwej Polki, jak on czującej“, udzielał mu rozumnej wskazówki życiowej. Mimo to chwilami tęsknił za nią, bo przykuła go ona do siebie zmysłami. Był związanym, niemal narzeczonym.
Przypomniała mu tę sprawę miłosną siostra, gdy pewnego wieczora zjawił się na wieczerzę u rodziców.
— Miałam list od Emmy — oznajmiła mu. — List jakby do ciebie pisany. Pyta się ona, czy wróciłeś i daje wyraźnie do zrozumienia, że zjawi się znów na Śląsku, skoro rozbijesz swój namiot w Mysłowicach. Zajęła się tobą nie na żarty...
Wiktor zamyślił się, a ona patrzała w niego, podejrzewając, że Wiktor i Emma coś między sobą ukartowali.
— Co powiedziałabyś na to... — począł cedzić Wiktor — gdybym ożenił się z Emmą...?
— Ty? Z Emmą?!
— Czy sądzisz, że ona nie spolszczyłaby się, nie przerobiła na naszą modłę?
— Możeby się spolszczyła... — odrzekła słabo panna Matylda i jakieś „ale“ przepadło w milczeniu.
Odczuł te wątpliwości jej brat, lecz nie był skłonny traktować tej sprawy serjo w czasach, gdy poważniejsze rzeczy zaprzątały jego umysł. Machnął ręką.
— No, bądź co bądź, można się z nią zaręczyć.
Panna Matylda nie wiedziała, czy go strofować, czy śmiać się pobłażliwie. Nie miała nic pilniejszego, jak zakomunikować to ojcu i pani Agacie.
Sentymentalną panią Kuhnową podbiła „głęboka, trzyletnia miłość“ panny Emmy i Wiktora, i godziła się na ten związek, tem łatwiej, że mąż jej był tem zachwycony. Wprawdzie panna Emma wydawała mu się zadatkiem na kosztowną synową, jednakże posiadała sama majątek, świetne stosunki i otoczyłaby dom Kuhnów splendorem. Nadto pan Wilhelm podświadomie uwzględniał to, że panna Schlichtling stanowiłaby węzeł łączący Wiktora z niemczyzną. A tego pragnął instynktownie, by syn jego, Górnoślązak, pozostał przynajmniej jedną nogą w wodach germańskich.
Pan Walter Kuhna dowiedział się o tem, gdy w pewną niedzielę marcową zjawił się niespodzianie w willi ojcowskiej, by „wypocząć przez kilka dni“. Był to wyższy i przystojniejszy od ojca mężczyzna, starannie ubrany i upozowany na bardzo wysokiego urzędnika, jakim w istocie miał nadzieję zostać. Dążąc konsekwentnie do karjery, nie zaniedbywał niczego, co mogło by go wyróżnić zaszczytnie, więc w obejściu wzorował się na najlepszych, według swego mniemania modelach.
Do przyrodniego brata nie był w niczem podobny, chyba w rysunku figury, bo wogóle Wiktor fizjognomją zarówno jak osobowością swą stawiał do góry nogami prawa dziedziczności. Aby wytłumaczyć, skąd znalazł się ten jakby kozackiego autoramentu junak, z orlim nosem i pięknemi oczami, w gniaździe biurokraty i ładnej, kobiecej sentymentalistki trzeba by było sięgnąć do zapomnianych protoplastów pani Agaty i wejrzeć bardzo głęboko w szczeliny jej umysłowości.
Zaskoczony projektowanemi zaręczynami brata z panną, do której sam, lubo bez wyraźnych intencji, smalił cholewki, pan sędzia zawołał:
— Gdzież Wiktor widywał się ostatnio z panną Emmą?
— Niewiadomo — odrzekła Matylda. — Przypuszczam, że spotkali się gdzieś z końcem września.
— Czyż ona go zechce? Jego, nieszlachcica?
— Wiktor jest pewny swego.
— Hm... — mruknął pan sędzia i po chwili spytał. — Gdzie on się obraca dzisiaj?
Nikt nie odpowiadał. Pani Agata wyszła z pokoju, dyrektor zapalił cygaro z jakiemś wielkiem skupieniem uwagi a Matylda, poruszywszy się w fotelu niespokojnie, zaniemówiła. Milczenie było tak znamienne, że Walter zerknął przez binokle na siostrę i ojca.
— Dlaczego nic nie mówicie? — zwrócił się do siostry.
— Bo nie wiem. Na niedzielę wyjeżdża zawsze na cały dzień.
— Do panny Schlichtling?
— Nie wiem. Może być. Albo też... jest na jakiem zebraniu...
— Zebraniu? To on zajmuje się agitacią?... Naturalnie w duchu polskim. Na to przysłali go tutaj z wojska polskiego. On przerobił się na patentowanego Polaka, nieprawda?
— Rzeczywiście... — bąknęła bez tchu Matylda.
— Zwarjował do reszty...! — wyszeptał sarkastycznie przez zęby sędzia, a ojciec jego zaalarmowany zawołał ostrym tonem:
— Przypominam ci, że kto wstępuje w moje progi, musi politykę pozostawić wpierw przed drzwiami. Gdybyś z Wiktorem wszczął jakie rozprawy, wyrzucę was obu! Rozumiesz?.
— Ja z tym Polakiem rozprawiać nie będę... — wycedził sędzia tonem, w którym brzmiała groźba.
Matylda podniosła na niego oczy pełne niepokoju, a dyrektor ozwał się jeszcze rozkazująco:
— Musicie sobie schodzić z drogi, dopóki nie przyjdziecie obaj do rozumu. Rozumiesz?... To jest twój brat, a mój drogi chłopak. Może gorąco kąpany, trochę warjat, ale mój drogi chłopak i twój brat. Gdybyś miał... czynić mu jakiekolwiek wstręty, stanę po jego stronie, chociaż jego krewkość, czy jak to nazwać, jest mi równie niesympatyczną, jak twój szowinizm antypolski... Jeżeli uważasz się za mędrszego od tego „warjata“, to pokaż to teraz!
Matylda z zachwytem spozierała na ojca, którego nigdy jeszcze nie słyszała przemawiającego takim tonem. Miała ochotę rzucić się mu na szyję.
Walter sapał przez chwile, wreszcie zainterpelował siostrę.
— A co ty sądzisz o tem?...
— Ja...? — zachłysnęła się Matylda, przygwożdżona jego inkwizytorskiem spojrzeniem. — Ja? Muszę ci wyznać, że i ja bardzo się zmieniłam...
Tem wyznaniem Walter był tak przybity, że nie wyrzekł słowa. Spoczywał w fotelu z głową nisko zwieszoną, aż wreszcie powstał i wyszedł z pokoju.
Zjawił się dopiero przy wieczerzy, do której zasiadł stary znajomy pana Wilhelma, pojęciowo do niego zbliżony. W rozmowie unikano wzmianki o plebiscycie, co nie było rzeczą wcale łatwą w czasach, gdy ów plebiscyt wisiał ciężką chmurą nad G. Śląskiem. przesączał atmosferę zapalnemi miazmatami i przysłaniał wszystkie sprawy. A potem Matylda siadła do fortepianu i zakrólowała muzyka.
Walter czekał chwili, gdy będzie mógł pomówić z siostrą sam na sam. A ona nie unikała już rozmowy, która musiała nastąpić prędzej czy później. Pragnęła nawet wtajemniczyć go w proces duchowy, jakiemu uległa. Gdy przeto rozeszli się wszyscy, pozostała w salonie. Zegar wskazywał jedenastą. Pewni, że nikt im nie przerwie, zbliżyli się do siebie jak brat i siostra.
Walter żywił dla niej serdeczny afekt, uważał ją zawsze za istotę, podlegającą jego wpływom absolutnie, więc, lubo cierpiał z powodu jej niespodzianego „wynaturzenia się“, naciągnął łagodne struny. A siostra spowiadała mu się szczerze, mężnie i uczciwie.
On starał się zbić jej argumenty a wreszcie rzekł:
— A zatem zdradziłaś naszą sprawę, opuściłaś naszą chorągiew...
— Mój drogi... Myślałam o tem i sądzę, że jeśli cesarz opuścił swoją chorągiew niemiecką, to i mnie to wolno, zwłaszcza, że nie przysięgałam na absolutną wierność tej chorągwi, a opuściłam ją nie z małoduszności, nie z tchórzostwa, lecz z pobudek, których szlachetną naturę musisz uznać.
W tej chwili ozwał się za oknami w czeluściach nocy głos syreny i samochód zatętnił, stanął pod bokiem willi.
— Kto to? Wiktor? — rzucił sędzia.
— Nie! Odsyła samochód!
— To ojciec daje mu samochód na jego wyprawy agitacyjne?
— Tobie także bym tego nie odmówił.
Zaskrzypiały z cicha drzwi frontowe, lekkie kroki rozległy się w hall‘u i w progu salonu ukazał się Wiktor.
Zatrzymał się na moment, jakby nagle jaskrawe światło było uderzyło go w oczy, zaczem ruszył żwawo w pośrodek pokoju. Minął brata, nie podał mu ręki.
— Ach, Walter! Nie widziałem cię od bardzo dawna — mruknął jednak i, siadłszy opodal siostry w fotelu, zwrócił się do Waltera: — Drogi nasze rozeszły się... Najlepiej będzie chyba, jeśli przestaniemy się znać, a w domu tym będziemy grzecznie się ignorować, uważać jeden drugiego za... powietrze.
Walter pochylił się torsem naprzód, utkwił weń przenikliwe spojrzenie i ze złowrogim marsem między brwiami szukał słowa. Tymczasem Wiktor, zastosowując już zaleconą przez siebie receptę ignorując go, mówił żywo do siostry:
— Wstąpiłem, widząc światło w salonie. Chciałem ci powiedzieć, jaką to wesołą wieczerzę zgotowano nam w Siemianowicach.
— Co tam zaszło?
— Zamiast zebrania i wieczerzy, mieliśmy wcale ładną bitewkę! — uśmiechnął się cierpko Wiktor. — Oczywiście z bojówką szwabską, która przekonuje ludność pałkami o wyższości kultury germańskiej... Poczęło się od wybijania szyb i strzelaniny jakby wiwatowej. I tak dalej. Jak zwykle. Przyjęliśmy wyzwanie i...
— Może zjesz cośkolwiek? Chodź do jadalni! — wpadła Matylda, chcąc jaknajprędzej rozseparować braci. Lecz Wiktor ciągnął jeszcze:
— Doniosłem o tem telefonicznie do komisarjatu. Korfanty mówił mi, że jutro pojedzie do Le Ronda, by przedłożyć cały szereg takich aktów terrorystycznych i żądać poskromienia zapału tych dobrze tuczonych bohaterów. Jeżeli nic nie wskóra, wywrze pewien nacisk na Komisję Międzysojuszniczą. Związki Zawodowe zarządzą strejk protestacyjny. Bo, u djabła, ten plebiscyt staje się coraz więcej wstrętną i skandaliczną farsą... Swoją drogą... — zaśmiał się Wiktor, ciągnąc — mieliśmy spektakl wart kilku dolarów. Znalazł się wśród nas siłacz, który pięściami swemi...
— Chodź! Jest tam jeszcze coś w kredensie.
Wyszli. Walter został z papierosem w ustach. Gryzł ustnik i rozmyślał nad czemś.
Matylda rada, że udało się jej wyciągnąć Wiktora z salonu, częstowała go resztkami wieczerzy, a on opowiadał w dalszym ciągu o przebiegu dość zwykłej, niemal już nieodłącznej od zebrań agitacyjnych awantury i dowodził, jak konieczną było rzeczą organizowanie lokalnych straży bezpieczeństwa. Lecz tego wieczora Matylda nie zaprzątała sobie głowy temi sprawami.
— Jestem ci bardzo wdzięczna, — rzekła, że odrazu zapobiegłeś swarom i kłótniom, chociaż boli mnie ten przepastny rozłam w rodzinie.
— Trudno. Pękły okowy wiekowej niewoli i my wyzwolimy się z niej, bo dostroiliśmy się do wielkiego momentu dziejowego i wzbili nad poziomy. A Walter w swej filisterskiej przyziemności pozostał, gdzie był.
— Nazywa nas odszczepieńcami, zdrajcami.
— Moja Matyldo, on jest jak kamień, który ma za złe ptakom, że latają. Kto wraz z tkankami swego organizmu nie ulega ewolucji duchowej, nie rozwija się i przeobraża, nie żyje duchem. Kto przez swe życie nie zmienił przekonań, ten żadnych nie miał. A my, Ślązacy, na przełęczy dwóch światów, byliśmy kulturą związani z Niemcami a krwią, wiarą i pierwiastkami duszy z Polakami, więc kto z nas odczuł ten ogromny dreszcz, jaki przeszył kataklizmem wojennym wstrząśniętą ludzkość do posad duszy, ten zbudził się z wiekowego letargu. Wybiła godzina Polski i w koncercie jej synów nie mogło zabraknąć Staropolski...
— Ja czuję i rozumuję jak ty — wyznała Matylda i uścisnęła go serdecznie, zaczem poczęła nalegać, by wyszedł z willi, nie przechodząc przez salon. Lecz Wiktor, nalewając sobie resztę piwa z butelki, zauważył.
— Walter mógłby myśleć, że uciekam przed nim. Przemknę się przez salon, nie zwracając na niego uwagi.
— Może poszedł spać.
Gdy przestąpili próg, ujrzeli sędziego w pozycji w jakiej go zostawili. Palił papierosy jednego po drugim.
— Słuchaj, Wiktorze! — ozwał się do brata podniesionym głosem. — Propozycję twoją przyjmuję. Jednakże uprzedzam cię, że gdybyś kiedykolwiek miał mnie jako Niemcowi wejść w drogę, nie będę cię oszczędzać, lecz potraktuję cię jako najgorszego wroga, jako zdrajcę...
— Doskonale! — odrzucił Wiktor z wyzywającą emfazą. — I ja, wychowaniec Niemców, przejąłem od nich, może raz na zawsze, ich namiętną, chamsko-krzyżacką bezwzględność, więc z całą tą bezwzględnością stawię ci czoło i skrzyżuję z tobą szpadę...
— Ach, um Gotteswillen!... — jęknęła Matylda, a Wiktor wykrztusił po chwili gromko:
— Nie zapomnij, panie Prusaku, że jestem niezłamany przez was, niespodlony... pieron górnośląski...
— Um Gotteswillen! — zawołała w głos przerażona siostra i wystąpiła z żarliwą, pojednawczą apostrofą, w czasie której uchyliły się drzwi z jadalni.
Ukazała się pani Agata w negliżu. Posłyszała zajeżdżający samochód i, uświadomiwszy sobie, że Walter pozostał z siostrą w salonie, przeraziła się spotkaniem braci. Powstała z łóżka. Pochwyciwszy uchem z jadalni tylko głos syna i Matyldy, myślała, że Walter poszedł na spoczynek. Mimo to jednak postanowiła czuwać do chwili wyjścia Wiktora z willi. I teraz zjawiła się niby duch.
Załamała ręce.
— Do czego to przyszło?!... Na Boga zastanówcie się! Jako chłopcy żyliście zwykle w zgodzie i harmonji. Wiktor raz stanął w twej obronie, Walterze, gdy jeden z jego kolegów nazwał cię „ożerakiem“, i chłopaki strasznie go pobiły wtedy. Był ci bratem i ty jemu. A dzisiaj... Ach, Boże, kto ten plebiscyt wymyślił i zarządził, nie wiedział, co czyni. Rozpętało się piekło na naszym biednym Śląsku i wdziera się w naszą rodzinę... Wzywam was do zgody! Macie przecież sumienie. Walterze! Ty jako starszy podaj mu rękę pierwszy i... przez wzgląd na ojca, na siebie samych... rozejdzcie się z bratnią życzliwością w sercach... Zaklinam was!
Pod gradem tych łzawych zaklęć zastygli w bezruchu. Wreszcie Wiktor przybliżył się nieznacznie do brata i z postawy jego odgadnąć było można, że uściśnie dłoń jego, Ale Walter spoczywał w fotelu, zapatrzony tępo przed siebie i nie dawał znaku życia.
Zabrała głos jego siostra:
— Walterze, bądź rozsądny!... Musicie pójść za głosem naszej dobrej matki!...
— Ty!? — warknął na nią Walter. — Ty straciłaś wszelkie prawo odzywania się do mnie. Zawiodłaś mnie w oczekiwaniach, odsunęłaś się odemnie, przeszłaś do obozu wrogów!
— Nie! Nie, stokroć razy nie! Panie Polaku, ja tobie ręki nie podam nigdy!...
Blady, furją miotany wyszedł z pokoju.





XIV.

Wszyscy odetchnęli, gdy pan sędzia wyjechał nazajutrz i powrócił z tajemniczej wycieczki dopiero dnia następnego po to jedynie, by ich pożegnać. Z siostrą i panią Agatą rozstał się bardzo chłodno. Że nie przybył do nich na wywczasy, można było się domyślić. Nie przypuszczano wszakże, że nie odjeżdżał wprost do Wrocławia.
Dowiedział się o tem Wiktor w Katowickim Komisarjacie Plebiscytowym, gdzie wywiadowca zaraportował, że p. sędzia Kuhna wprowadził się do hotelu „Savoy“, konferował z komisarzem kryminalnym Weitzlem i d-rem Spieckertem, którego przysłano na G. Śląsk rzekomo dla zwalczania prądów bolszewickich, a w rzeczy samej dla zorganizowania sieci szpiegowskiej. Pewien, że miły braciszek nie zapomni o nim, Wiktor przyjmował za fakt, że kroki jego śledzą argusowe oczy.
Nie omylił się. Roześmiał się jednak z tego lekceważąco, gdy Lis zwierzył mu się, że jemu to poruczono inwigilację gorliwego agitatora Mysłowickiego a umiłowanego przyjaciela.
— Co im o mnie naonaczysz? — zagadnął go Wiktor wesołym tonem.
— To, co oni chcom.
— A więc powiedz, że mam frelke, do której często jeżdżę, i o nią pokłóciłem się z bratem! —
uśmiechnął się figlarz — gadaj im też, że lubię pobuksować z kim się nadarzy, z Niemcem zarówno jak ze swojakiem.
— Ale som w Mysłowicach szpicle: Reinke i Bauch. Te gizdy mają ich tyż „auskundschaften“. Łonego Baucha trzeba spić i łogłupić. A z tym gizdą Reinkem będę ganz fertig. Jo jego roz nauczę mores, to łon już nikogo nie zamelduje ni zielonych na nikogo nie nasadzi.
— A o cóż chodzi Spieckertowi?
— Ano, wykraść z Lomnicu polskie dokumenty i Korfantego zblamować, um jeden Preis. Posłali tyż szpiony na Francuzów i Anglików, a w „Trocadero“ w Katowicach jest śwarna smykulka Fräulein Friedel na francuskich oficerów.
— A czegoż to ona ma się dowiedzieć?
— A no... — mruknął Lis i po niemiecku wyjaśnił Wiktorowi, że zadaniem tych szpiegowskich elementów jest wywiedzieć się, gdzie znajdują się składy amunicji francuskiej, oraz jakie jest rozmieszczenie wojsk okupacyjnych i ich linji dowozowych.
Wiktor chwycił się za głowę.
— Tam do djabła, to oni chyba zamierzają napaść zbrojnie na załogi koalicyjne!
Pod wrażeniem tych rewelacji Wiktor pożegnał drogocennego przyjaciela i w te pędy pojechał do Korfantego.
Porwany w tryby ogromnej machiny plebiscytowej Wiktor przestał prawie całkiem żyć dla siebie. Pracował wprawdzie w tartaku, lecz sercem i duszą był przy „robocie“. W tych warunkach widywał się z panną Emmą rzadko i nie gniewał się wcale, że nie nagliła do formalnych zaręczyn.
Ogromne powodzenie w świecie wywarto na jej psychikę wpływ swoisty. Gdy mężczyzna padł przed nią na kolana, tracił na wartości i wiecznie głodna próżność poczynała wskazywać jej w nim różne niedostatki, tem więcej, że miała zawsze w ewidencji innego kawalera. Teoretycznie widziała w porywającym Polaku swego przyszłego męża, lecz odkąd podbity zgodził się na ślub, ołtarz odsunął się, schował za jakąś górę. Skutkiem tego Wiktor nie potrzebował bywać w Gross Waldau w charakterze narzeczonego.
Siostra jego była z tego zadowolona, bo życzyła sobie dlań innej żony. Z końcem ćwierćrocza wyzbyła się ona obowiązków nauczycielskich i oddała się propagandzie polskiej w kołach Górnośląskiej Volkspartei, do której zapisał się jej ojciec.
Nastały takie czasy, że nawet bezpartyjni i wręcz apolityczni obywatele musieli przystąpić do jakiejś gromady, ujawnić swoją barwę. Rad nierad przeto dyrektor wyszedł ze swej skorupy. Dzięki temu ostrożny pan Wilhelm zdawał się zastrzegać przeciwko utożsamianiu go z „radykalno-polskim“ synem z tartaku. W ślad za nim poszła pani Agata. Figurowała na zebraniach kobiecych i urządzała „kawy“ agitacyjne a ciepłem popularnem słowem, dźwiękami chrześcijańskiego ducha umiała lepiej uderzyć w struny górnośląskich siostrzyc od panny Matyldy, myślącej kategorjami naukowemi.
Antagonizm zaostrzał się, temperatura atmosfery podnosiła szybko, niczem wybory do parlamentu. Policja Bezpieczeństwa upodobniała się bardzo prędko do Grenzschutzu; napłynęło dwadzieścia kilka tysięcy zakapturzonych żołnierzy Reichswehry i zwaliły się na teren plebiscytowy dziesiątki tysięcy najeźdźców, którzy, zgodnie szukając w srodze doświadczonym kraju grosza, hulaszczego bytowania i karjery, przynieśli ze sobą ferment, panujący w Niemczech, i grasowali, jak szarańcza. Imieniem Germanji wypowiedziały te hordy najbezwzględniejszą walkę polskości.
A sypał się na nie z Berlina bez przerwy i bez miary deszcz złota, wytwarzały się kałuże i moczary najstraszniejszej demoralizacji, rozlewały w powietrzu cuchnące miazmiaty podłości i występku, z kahatystycznych kuźni wylatywały sępie stada kłamstw, oszczerstw, potwarzy i intryg. Przekupstwo, łapownictwo, podstęp i zdrada, niby trujące grzyby, wyrastały bujnie dookoła, szczerzyły zęby szyderczo, gwałt i mord polityczny paradowały samochodami w biały dzień, wiwatowały, zdobywały sobie pełne prawa bytu i święciły triumfy.
Z łona tych sprzysiężonych na polskość elementów buchał żar wulkanu nienawiści, niby z olbrzymich pieców hutniczych, rozsiewał dymy i swędy, rozpalał i zaczadzał głowy, ogarniał łuną ziemię piastowską. Sprzysięgały się na nią moce piekielne.
W gorączkowem, nieustannie podsycanem napięciu upływały dni armji, zgromadzonej dookoła Komisarjatu Polskiego. Przekonał się o tem przyjaciel Wiktora, podporucznik Pochwalski, gdy w końcu kwietnia zjawił się u niego w Mysłowicach, by rzucić okiem w spienione nurty rozhukanych wód plebiscytowych. Wiktor przyjął go z radością w swem dużem acz tylko częściowo urządzonem mieszkaniu, lecz nie mógł mu towarzyszyć dnia tego w pierwszej jego wycieczce. Wyprawił go do Katowic i Bytomia z poleceniem do znajomych a sam konferował u siebie z kilku młokosami.
Zastała ich u niego Matylda, która, jak to często bywało, przyszła po nowiny. A on, skoro tylko ich wyprowadził, ozwał się do niej:
— Przyślij mi dzisiaj wieczorem Froncka.
— Nie wiem, czy już wytrzeźwiał. Zrana był pijany jak niestworzenie Boskie.
— To plebiscyt! — roześmiał się Wiktor.
— Tak, plebiscyt... Tem słowem wyjaśnia się, usprawiedliwia i zamyka każdą sprawę. Poturbują kogo, obrabują, zaaresztują to nic, bo to przecież plebiscyt. Zabiją go, także nic wielkiego, bo od czegóż plebiscyt?
— Tak jest, moja droga. Nie było by tego wszystkiego, gdyby nie ten arcymądry, błogosławiony, przemiły plebiscyt. Mama ma rację, mówiąc, że kto go nam narzucił, nie wiedział, co czyni. Nie wiedział, że na tym padole najpiękniejsze ideje i ideały, wcielone w życie, dają nieraz najpotworniejsze obrazy. Niema tak wzniosłej idei, jakiej nie potrafiłoby obniżyć, zepsuć, splugawić zwierzę ludzkie. Ale... cóż Froncek? Gdzież on się tak ululał?
— Nie wiem. Leżał u siebie, jak nieżywy. Dookoła niego butelki, i to butelki wina, wódki, likierów. Skąd on to wziął, pytanie.
— Odgaduję, ha! ha! Zaraz ci to wytłumaczę. Jest, zdaje mi się w Janowie czy pod Janowem, ks. kapelan Jankowski, który tak, jak osławiony ks. Nieborowski, uprawia gorliwą propagandę na rzecz Berlina, mimo swe polskie nazwisko i pochodzenie. Odbiera on na swą propagandę co pewien czas od dra Urbanka czy też z polecenia kogoś innego w niemieckim komisarjacie Katowickim znaczne przesyłki wina, wódki, cygar i różnych specjałów. Wywąchał to nasz cwany Froncek. Zwierzył mi się kiedyś, bo nie dało mu to spać, że takie „kapki“ i frykasy mają dostać się w niegodne paszcze szwabów. Więc domyślić się łatwo... Dobrał sobie kilku przedsiębiorczych kompanów, napadli społem na wóz z winem i... zabawili się. I oni robią plebiscyt.
— Ojciec oburzony na niego, zamierza go wypędzić ze służby, bo istotnie chłopak ciągle gdzieś się wałęsa. Na dobitkę wygrywa ojcu przed oknami na trąbie.
— A to hycel! — zaśmiał się Wiktor. — Ale nie można go się pozbywać w żadnym razie, bo... to plebiscyt. Fyrtok z niego zgoła nieoceniony do specjalnych poruczeń. Położył on też dla waszego dobra niemałe zasługi; bez niego nie bylibyście mieli szperki. Takiemu dobrodziejowi wolno się czasem upić, a nawet folgować zapędom muzycznym.
— Ten kto dał ludziom trąbę, nie wiedział co czyni.
— Śnił, że Froncek wygrywać będzie symfonje na tym szlachetnym instrumencie... On nam się udał, ten hytrak.
— Do czegoż on tobie potrzebny?
— Chciałem go posłać z kilku młodymi pieronami na niewinną wycieczkę nocną. Sprawa jest taka. Doniesiono mi z Brzęczkowic i z Brzezinki, że żandarmerja zakazała tam ludziom wychodzić dzisiaj z domów po zachodzie słońca. To znaczy, że dzisiejszej nocy Zycherka zamierza tam, na granicy założyć tajne składy broni i amunicji, szmuglowanej masowo na G. Śląsk. Wiesz, jak bardzo potrzeba nam broni. Nie możemy teraz już nabywać jej pokątnie za psie pieniądze od szeregowców Zycherki, jak w pierwszych tygodniach. Nie pozostaje nam zatem nic innego jak... kraść. Bo... to plebiscyt. Wyszpiegujemy przeto, gdzie znajdować się będą te składnice i zabierzemy sobie tę broń, gdy będzie jej potrzeba.
— Niema innego sposobu otrzymania broni?
— Jest! Udało się nam dwa razy dotychczas zabrać Niemcom z pod nosa po kilka wagonów ich własnej broni i amunicji, dzięki kolejarzom. Dali oni nam znać o wagonach z bronią, jakie za plecami władz okupacyjnych dostały się na Śląsk pod fałszywą etykietą. Wagony te wprowadzili nasi kolejarze na boczny i odległy od stacji tor i postaraliśmy się o to, że nazajutrz Niemcy znaleźli w wagonach figę.
Trudno jednak szło Organizacji Wojskowej z gromadzeniem broni i amunicji. Wielkopolska słała Ślązakom żywność i zasiewy, lecz zdobyte na Prusakach zapasy amunicji zabrała Warszawa. Nadto brak było dowództwu środków lokomocji, niezbędnych do szybkiego porozumienia się z komendantami okręgowymi. Wiktor Kuna ofiarował na ten cel dwa motocykle i starał się o fundusze na wyekwipowanie dowództwa w takie rekwizyty.
O sprawach tych rozmawiał porucznik z siostrą, gdy zawołano go z kancelarji tartaku do telefonu.
Wrócił do siostry wielce zafrasowany.
— Telefonował Sikora, pomocnik Augustyna Widery z Wilczej...
— Czy nie spotkało Augustyna jakie nieszczęście?! — zawołała Matylda.
— Wyjechał on wczoraj z wieczora do Gliwic gdzie z komisarzem Orlickim i naczelnikiem stacji Wąsikiem zajmował się przygotowaniami do uroczystego obchodu rocznicy konstytucji 3-go maja. Gdy po zebraniu udał się do zajazdu, zaczepił go policjant...
— I co?! — wtrąciła przerażona panna Matylda, zdejmując wzrokiem słowa z warg brata.
— Nic mu się nie stało złego, lecz... zatrzymali go w areszcie...
— Za co?
— Za co? Oczywiście za agitację na rzecz Polski. Jego mają szczególnie na oku, więc szykanują. Sikora poszukiwał go dzisiaj od rana i dowiedział się, że więżą go w Gliwicach. Nie mógł wszakże zobaczyć się z nim dotychczas.
— Boże drogi, musimy go ratować!
— Oczywiście, ale to nic tak groźnego! — pocieszał ją brat. — Jeszcze dzisiaj pojadę do Korfantego z prośbą o natychmiastową interwencję u generała Le Rond‘a. Niema wątpliwości, że Augustyn będzie wkrótce na wolnej stopie. Nie obawiaj się o niego. Mam przekonanie, że nie jest wystawiony w areszcie na żadne przykrości. Ta banda dobrze wie, że będzie zniewolona uwolnić Augustyna z aresztu pod naciskiem Komisji Międzysojuszniczej, nie mogła wszakże odmówić sobie przyjemności szykanowania go i napędzenia strachu patrjocie polskiemu.
— Biedny, nieszczęsny jego ojciec... — westchnęła panna Matylda w bolesnej zadumie. — Jeżeli on dowie się o aresztowaniu syna, Boże! gotów targnąć się na swe życie.
— Jedź do Wilczej! Tam potrzeba kobiety, która czuwałaby nad starym Widerą.
Trafił w sedno pragnień jej serca.
— Pojadę, chociaż co ludzie powiedzą?...
— Mniejsza o to! Ty należysz do zgoła wyjątkowych istot, które nie stronią od smutków i nieszczęść ludzkich.
— Przedewszystkiem jednak trzeba pojechać do Gliwic. A czyż oni mnie dopuszczą do Augustyna?
— Musisz wsiąść na wielkiego konia, nie prosić, lecz żądać i mówić wiele o Komisji Międzysojuszniczej.
— A gdyby go wywieźli poza granice terenu plebiscytowego...?
— Nie odważą się na to. Ja oczekiwać będę wiadomości od ciebie i dopilnuję tej sprawy. A w ostatecznym razie... jestem gotów zrobić wszystko, by go wyzwolić. Pójdę po trupach...
Stroskani o los patrjoty radzili nad tą sprawą, aż przerwała im gospodyni Wiktora, która zabrała się do nakrywania stołu do „swaczyny“.
Róźla, po chłopie swym Słowikowa, ze słowikiem tyle miała wspólnego, co Maks Lis z lisem. Wiek i objętość jej persony, zwłaszcza bioder i piersi, wyposażały ją powagą i godnością i, gdy w purpurce stanęła przy stole i ręce spracowane skrzyżowała na wydatnym brzuchu, widziało się, że to nie kłachula, lecz siodłaczka, co nie wypadła sroce z pod ogona.
— A dyć jesce urodzajom nad tym plebiscytem aż im pono w głowie trzescy! — ozwała się poufale. — Lepiej siednom se do stołu i wypijom harbate, jako ze mój pon porucznik nauczon tego w Polsce. Nima co se głowić, tropić i sromać. Pośli Grenzszmuce, pójdom tyż Zycherka i inne gizdy a wszystko bydzie jako ponjezus w niebiesiech ustanowił. Nikt tego nie łodmieni.
— A co Słowikowa myślom, jak to będzie z tym plebiscytem? — spytał ją Wiktor, który lubił babę i nieraz toczył z nią jowialne dyskursy.
Na to baba pokiwała głową, rada że porucznik pragnie posłuchać jej światłego zdania.
— Jo wiela godać nie lubie — poczęła od kłamstwa. — Ani se przed ponami uczonemi popisywać. Ale jedna godka pedzieć musza paniuchnie i mojemu ponu; tako godka co warto półkwaterka łostrego i więcy... Już cztery roki minęły... Jescem mieszkała z moim chłopem, co zmarł latosiego roku podle Opola. Bo on był Pompoń i mnie wzion z pod Tarnowskich Gór od siodłoka. W jedna niedziela, latowa pora, słoneczko pieknie przyświecało i dogrzewało. Byłach wtedy w Opolu i był ze mną mój dzieć, Karlik, co tera na ziemi tam siedzi. Miałach z nim iść do dom aż tu chmury corne se ukazały, storm gibko, w mig nadszed i anich se nie obejrzali jak... uderzyło.
— Uderzyło w łorła pruskiego, co sterczy na wieży zameczku Piastowskiego nad Odrom, i odchlasnęło połowa tego łorła. Ludzie padali, że downy łorzeł bez cołkie wieki był na wieży i nic mu se nie stało a ten, nowiuteńki, chlast i bez pół poszed furt... Chnet ech se wymiarkowała (i ludkowie dali mi recht), że aby pół Górny Śląsk łostanie se przy dawnych panach szwabskich a pół tej ziemi Piastów pońdzie od nich weg — do Polski. I dyć tak bydzie, padom frelicce i mojemu panu porucznikowi.





XV.

Jadąc z Mysłowic rzemiennym dyszlem, podporucznik Pochwalski zatrzymał się w Katowicach, w Królewskiej Hucie, gawędził z przygodnymi towarzyszami podróży i pod wieczór stanął w Bytomiu.
W ruchliwej, handlowej ulicy Gliwickiej odrazu odgadnąć było można, gdzie mieści się Polski Komisarjat Plebiscytowy, chociaż Hotel Lomnitz nie wyróżniał się na oko niczem od szeregu zwartych kamienic. Ale u wejścia widniał tam stragan z gazetami i raz wraz ktoś wchodził w rozwarte drzwi hotelu lub z niego wychodził tak, iż gmach zakupiony przez Państwo Polskie robił jeszcze wrażenie hotelu bardzo rojnego.
Przekroczywszy próg, Pochwalski dostał się w rzeszę młodych ludzi, błąkających się w dość wązkim kurytarzu, w których nie podejrzewał straży bezpieczeństwa. W głębi, obok klatki schodowej, wiodącej do biur Komisarjatu zażądano od niego legitymacji, poczem dopiero mógł wejść do restauracji, stanowiącej duży czworobok z kilku wysokiemi oknami.
Za wcześnie było do kolacji, lecz już czerniło się przy stolikach niemało mężczyzn, gdyż nie było dnia, aby nie przybywał ktoś z pozamiejscowych pracowników oraz jaki gość z Warszawy. Przybysze pragnęli wejrzeć w tętniące jak machina ognisko, na które zwrócone były oczy całej Polski, i wnet porywał ich prąd w wiry i fale bujnego życia plebiscytowego — życia dźwięczącego muzyką serc wielu, muzyką wiary, nadziei i miłości.

Rozmawiano o wiecach protestacyjnych przeciwko gwałtom bojówek niemieckich i o rocznicy 3-go maja, która miała na terenie plebiscytowym przeobrazić się w olbrzymią, żywiołową manifestację polskości nieustraszonej, niezłomnej, gdy wpadły wiadomości o bezczelnych, głupich a zuchwałych zakusach aresztowania Polskiego Komisarza Plebiscytowego pod arcybłahym pozorem w Opolu. Jakiś obłędny kapitan Zycherki uważał tam za stosowne uczepić się formalności, dotyczącej samochodu, by wśród wycia spędzonych bojówek wyrzucić coś niecoś z wrzącej animozji na energicznego wodza Polaków, będącego solą w oku rozbisurmanionym zastępom niemieckim. Spostrzeżono tę scenę z okien gmachu Komisji Koalicyjnej i zlikwidowano ten incydent bezzwłocznie, w którym ujawniła się w jaskrawych blaskach owa „furja teutońska“, z jaką musieli walczyć Polacy.
Gdy Wiktor Kuna, przedstawiwszy Korfantemu sprawę nieszczęsnego Widery, tak podobną do sceny Opolskiej, spotkał się w restauracji z Pochwalskim, podporucznik nie mógł uspokoić się z powodu tego aktu Zycherki, który dawał mu przedsmak niemieckich nastrojów plebiscytowych zarówno jak zbiorowej duszy Germanji. Tych, co wchodzili w skład polskiej machiny plebiscytowej nic już nie mogło zadziwić ani oburzyć. A Wiktor ubił to charakterystyczne zajście swem cierpkiem:
— To plebiscyt, mój kochany! To owoc amerykańskiej mądrości poczciwego Wilsona.
Późnym pociągiem wracali do Mysłowic dwaj towarzysze broni i Wiktor, syt spraw aktualnych, począł wypytywać wielce kulturalnego przyjaciela o jego wrażenia górnośląskie.
Pochwalski nie poznał jeszcze mieszkańca tej ziemi, który daleko większe miał w jego oczach znaczenie od jej skarbów i warsztatów pracy. Nie spozierał na plebiscyt i na G. Śląsk pod ciasnym, materjalistycznym kątem. Niemniej jednak był olśniony tem olbrzymiem miastem o kilku nazwach, które pominąwszy odnogi, ciągnęło się od Mysłowic aż hen po za Bytom — tą chmurną, dymną krainą, gdzie jeden komin gonił drugi, jedna kopalnia była tylko ogniwem w łańcuchu innych podziemnych kuźni — tym bezkresnym, na wsze strony, niby polip, rozpościerającym swe macki stworem, gdzie zionęły ogniem piekielnym piece hutnicze, piętrzyły się garby hałd żużlowatych, sterczały żurawie żelazne — tym stworem, co żył pracą nieprzebranego mrowia ludzkiego i grzmiał hukiem tysiącznych kilofów.
W przechadzce swej, ślizgając się wzrokiem po fasadzie rzeczy, Pochwalski poczynił pewne obserwacje i wysnuwał z nich wnioski.
— Dość odczytywać na ulicach nazwiska — mówił do Wiktora — by przekonać się niemal namacalnie, jak Niemcy w zapędzie destruktywnym starali się wykoszlawić, spaczyć, zepsuć to, co śląskie i polskie, chcąc to następnie zgermanizować i wchłonąć. Napotkałem horendalne okazy zniekształcenia nazwisk, jak n. p. Quiotteck. Z tego widać, co taki Prusak potrafi zrobić za ohydny dziwoląg z niewinnego polskiego kwiatka. Nawet niepodatne do takiej operacji nazwiska, jak n. p. Janota, dotknął swą świętokradzką łapą, pisząc je przez dwa „t“. Nie zmieniło się ono przez to na niemieckie, lecz przestało być czysto polskiem. A to już coś w pojęciu zachłanności niemieckiej. Nie spostrzegłem bodaj ani jednego nazwiska, które nie byłoby uległo temu procesowi antypolskiemu. Jeśli zaś ludzie poddawali się temu bez szemrania, to widocznie postradali poczucie swej przynależności do pnia polskiego i słowiańskiego... Nie jest to sprawa tak błaha, jak wydaje się w pierwszej chwili. Albowiem spaczyć, sheretyzować nazwiska ludu, to znaczy wyrwać coś z jego duszy, obniżyć ją, znikczemnić. Dlatego, skoro ziemia ta wróci do Macierzy, powinna nastąpić odruchowa, gremialna regeneracja nazwisk, która byłaby pierwszym krokiem do oczyszczenia z naleciałości germańskich, do odrodzenia polskości śląskiej a zarazem radosnem jej znamieniem.
Wiktor podzielał to zapatrywanie najzupełniej, zwłaszcza, że sam instynktem polskim wiedziony, wykreślił był ze swego nazwiska „h“ a wraz z niem wyrwał gwóźdź, jakim był przybity do niemczyzny. Nie bagatelizował tej sprawy, gdyż zgodnie z Widerą przyszedł do przekonania, że zadaniem czynników czołowych a istotnie kulturalnych będzie zdzierać wszelki pokost germański z ziomków.
Górny Śląsk gotował się do pierwszego, wielkiego święta polskiego, jakiego Staropolanie nie święcili jeszcze nigdy. Aby nic nie uronić z tej uroczystości, dwaj towarzysze broni pojechali nazajutrz znowu do Bytomia i postanowili tam przenocować.
Myśl o Widerze niepokoiła Wiktora. Zanosiło się na to, że miasto uczestniczyć w zapowiadającem się świetnie święcie narodowem, patrjota ten ślęczeć będzie w pruskiej kaźni. A nad głową jego zawisły gromowładne chmury. Rozważywszy wszystko, porucznik robił sobie wyrzuty, że nie towarzyszył siostrze. Nie był bowiem wcale pewnym, czy zgraja płatnych oprawców, idąca śladami Grentzschutzu, pozwoli sobie wydrzeć ze szponów Polaka, przeciwko któremu widocznie zwróciło się ostrze nienawiści czynników niemieckich w okolicy Gliwic.
Czyż ten żywioł bandycki lękał się generała Le Rond‘a? Czyż nie poczytywał on za swą powinność krzyżować rozporządzenia Komisji Międzysojuszniczej, obracać w niwecz jej plany i poprostu podstawiać jej nogę, dokuczać władzom G. Śląska? A na bezecne sprawki tej wilczej hałastry patrzeli przez palce komisarze angielscy, w myśl polityki narodu kramarzy i instrukcji małodusznego kauzyperdy walijskiego, jeżdżącego na dumnym wielkobrytyjskim koniu.
Wiktor dał znać do Wilczej, gdzie się znajduje, i z niepokojem oczekiwał wieści od siostry, która zaprawdę miała zadanie, przerastające siły młodej kobiety.
Na zegarach miejskich biła jedenasta, gdy samochód zatrzymał się przed Hotelem Lomnitz i wywołano Wiktora do przedsionka, gdzie czekał na niego towarzysz panny Matyldy, Froncek Psota.
— Wypuscom go z wienzienia, ale dopiero jutro raniutko! — oznajmił cwany smyk, podając mu list od siostry.
— A panna Matylda gdzie?
— U dra Styczyńskiego. Zostanie tam bez noc! — odrzekł Froncek i nuże pleść piąte, przez dziesiąte, jak to wszystko było i pomstować:
— Zeby ich pokrenciło, te kłaki parsywe, co oni nasy frelce kłopotu narobili! Chodziła kiejby od Annasa do Kajfasa.
Porucznik usadził go w restauracji, gdzie chłopak, jako znawca i lubownik, oddał się kontemplacji butelek, ustawionych na półkach bufetowych, a sam czytał list od siostry.
„Dopilnowałeś sprawy — pisała. — Przyszło z Opola kategoryczne rozporządzenie, by wypuścić Augustyna z więzienia. Nie nastąpiło to jednak dotychczas. Inspektor więzienia powiedział mi, że wpierw musi to przejść przez dwie instancje: prokuratora i kontrolera powiatowego (?!) Udałam się do nich, po raz wtóry. Prokurator (notoryczny hakatysta) odesłał mnie do kontrolera angielskiego, który lubo widocznie nierad, polecił jednak w mej obecności telefonicznie spełnić rozkaz Le Rond‘a. Mimo to inspektor więzienia wynalazł inną przyczynę, by Augustyna przetrzymać jeszcze w zamknięciu. Twierdził, że ordynacja więzienna nie pozwala mu wypuszczać aresztanta o tak późnej godzinie, co wydaje mi się oczywistem głupstwem. Tak tedy dopiero jutro wczesnym rankiem ma być Augustyn na wolności.
„Piszę „ma być“, bo doprawdy, widząc jak kurczowo go trzymają, jak bronią się przeciwko wyzwoleniu go, poczynam wątpić, czy biedny Augustyn wyjdzie jutro z tych ponurych murów. Pod auspicjami tego Anglika sprzysięgła się na niego Gliwicka hakata.
„Czy domyślasz się, pod jakim pozorem zaaresztowano go? O tem sam Augustyn dowiedział się tylko z półsłówek dozorców więziennych, i policji. Zapewniają oni, że był u niego w Wilczej niedawno młody człowiek, podejrzany o zamordowanie głośnego szpiega niemieckiego Hupki w Bytomiu i przez to Widera ściągnął na siebie podejrzenie, że maczał palce w tej krwawej sprawie. Napróżno tłumaczyłam prokuratorowi, że gdyby nawet tak było, Augustyn, właściciel znacznego szmatu ziemi, nie ucieknie przed „ręką sprawiedliwości“, że da kaucję. Nie przekonało to wszakże tego piastuna „sprawiedliwości“, co nie chciał być przekonanym.
„Nie umiem ci powiedzieć, jakiem moralnem oburzeniem, jaką goryczą napełniło mnie postępowanie tych ludzi. Czuję się wręcz chora, bo myśl, że są to Niemcy — owi Niemcy, do których należałam i w których tak wierzyłam, toczy mnie jakby stonóg.
„Na szczęście Augustyn znosi swą niedolę nietylko ze spokojem, lecz niemal z zadziwiającą pogodą. A troskę o ojca mogłam mu zdjąć z duszy, stary Widera nie wie o aresztowaniu syna. Chwała Bogu!
— Miałem przeczucie — mówił do mnie Augustyn w toku rozmowy pod okiem inspektora więzienia — że pani przedsięweźmie coś w celu wyzwolenia mnie stąd, lecz nie przypuszczałem, że panią ujrzę w tych murach, gdzie mieszkają cierpienie i smutek.
„O wdzięczności jego nie mogę myśleć bez rozczulenia.
„Przy pożegnaniu Augustyn ozwał się:
— Podobno pani uczy się po polsku?
— Tak! — odparłam. — Idę śladami Wiktora.
„Mam w Bogu nadzieję, że jutro będzie on mógł stanąć w szeregu procesji Ślązaków, którzy odbierać będą bierzmowanie polskości.
„Liebster Viktor, ja pójdę także w tej procesji...“
Nad tym listem porucznik zastanowił się głęboko. Po długiem milczeniu wyszedł z restauracji do Komisarjatu a, wróciwszy, ozwał się do Froncka.
— Czy panna Matylda zamierza jutro rano sama zabrać pana Widerę z więzienia?
— Ja! Tak pedziała.
— Wrócisz teraz do Gliwic z dwoma młodymi ludźmi, którzy jutro rano pojadą z tobą o świcie przed więzienie. Zabierzecie pana Widerę. (Napiszę do panny Matyldy kilka słów, aby bezwarunkowo nie wychodziła od dra Styczyńskiego i nie towarzyszyła wam). Skoro pan Widera wsiądzie do samochodu. ruszycie w stronę Wilczej, jakby odwożąc go do domu. Lecz zaraz za miastem zboczycie w stronę Ligoty, rozumiesz? Tam, na głównym trakcie spotkacie samochód a w nim zobaczycie mnie i kilku ludzi. Pojedziemy razem do Bytomia.
Froncek, słuchając, przypominał konia strzygącego uszami.
— Uch! — westchnął. — Żeby im tak namajtać klej oni na pana Widerę nastajom, te gizdy: Ale, jak bydzie strzylanie, to z cego, panie porucniku?
— Dostaniesz karabin i rewolwer.
Słodki uśmiech wytrysł na czerstwej gębie smyka.
— A teroz nic nie dostane?
— A co masz dostać? Baty za wczorajsze pijaństwo?
— Ni... — uśmiechnął się urwis. — Strasnie mi se spodobała ta flaska za szynkfasem, co na niej tako pstro wierzchnia, kiejby na dziołcha. Co tyz to bez tyn przykłod może w nij być?
— Ja ci powiem co. Atrament, tynta.
— Tynta?.. A dyć rychtyk tynta mi trzeba, bo chce ustawić pismo do moi libsty.
— Głupio byłaby ta dziołcha, któraby przała takiemu buksowi, co ma elf pod nosem.
— Jak ni, to jo ta smarkula pusce i we złości ta tynta wypije.
Nie było rady. Wesoły karlus wycyganił kieliszek słodkiej wódki i wkrótce odjechał samotrzeć, z dwoma zbrojnymi żołnierzykami, zwerbowanymi doraźnie z pośród straży Komisarjatu.





XVI.

Wstał dzień wiosenny, majowy, radosny.
W pamiętną tę niedzielę zdało się, że dzwon, od Zygmunta potężniejszy, zaśpiewał cudowną pobudkę nad ziemią piastowską. Nie było osady, wsi, ani wioski staropolskiej, gdzie od wczesnego rana lud, wyniesiony ponad szare prochy bytowania, nie byłby gotował się na święto świąt, na jakie kraj ten czekał długie wieki. Niewiasty wiły wianki, dobywały ze skrzyń najładniejsze czepce, rogówki purpurowe, żywotki barwne, kiecki granatowe, fartuchy jedwabne. Dziewczęta stroiły się w wianuszki, świecidłami obwieszone. Chłopi przywdziewali dostojne, ciemne sukmany ze złocistemi guzami, czerwone bruślaki i jelonkowe spodnie. Tam, gdzie chłop nie zarzucił włościańskiego stroju, a więc w Łagiewnikach, Rozbarku, W. Dąbrówce, Piekarach, Brzozowicach, nie dał się zaćmić przez rzeszę białogłową, zharmonizował się z nią i stan swój godny godnie przedstawiał i okazale. Cały ten strojny naród obległ podwody w zieleń przybrane i — jazda do miasta.
Zaroiło się w powiatowych środowiskach od tego barwnego ptactwa, aczkolwiek niemczyzna wysilała się, by sparaliżować odruch polskości. Zwłaszcza do serca G. Śląska, do Bytomia, garnęły się nieprzebrane zastępy, jakie liczono na dziewięćdziesiąt tysięcy, i zalewały miasto.
Szeregowano się, formowano imponującą, świetną procesję. Więc ruszyła, poprzedzona tablicą ze swą nazwą, wieś za wsią, jedna grupa górników za drugą, jedna drużyna hutników za drugą. Szły wszelkie organizacje robotnicze i inne, szły związki zawodowe, bractwa i towarzystwa kobiet.
Bezkresna wstęga jednym duchem owianego ludu snuła się przez nabite widzami ulice.
Szły Łagiewniki i Miechowice i sercu drogie Piekary, szedł Orzegów, Bobrek, Karb, Kamień, Szarlej i Chorzów i Rozbark śmiał się barwnemi szatami. Z niewyczerpanego rogu obfitości sypał się lud królewskiego szczepu piastowskiego, walił przez miasto pod swemi chorągwiami. Wplatały się w niego orkiestry chłopskie i inne, parskały koniki. Bo znalazła się także jazda i wystąpiły w siodłach oddziały sokołów i grupy „siodłaków“, tudzież rowerzystów popielate roje.
Dziwowali się ludkowie sami swej mnogości. Tyla narodu nie oglądali nawet przy najszumniejszych odpustach w Piekarach lub na górze św. Anny. Radowali się chorągwiom, które jeszcze łońskiego roku wydzierał im, targał i deptał oprawczy Grentzschutz.
A wiejski ten lud zbożny składał się na malowniczą armję pod znakiem Orła Białego, jaką powołały zespolone wysiłki organów plebiscytowych. I z armją tą wkraczała polskość do miast przeważnie niemieckich, zalewała je, by podnieść na duchu samą siebie, policzyć się, by zaświecić w ślepie Germanji i zawołać do wszystkich głosem do brzegów Sekwany i Tamizy sięgającym:
Jestem!
Przyglądały się temu obrazowi tysiące z chodników, okien i dachów i każdy ulegał wrażeniu, że wojsko to, nieulęknione terrorem, już teraz zmierza do urny, by głosować za Polską. Snać nie inne uczucie przenikało także drużyny, bo z twarzy szeregowców bila pewność zwycięstwa. W powietrzu i w duszach drżała nuta mazurka Dąbrowskiego a i z piersi i z serc wydzierało się raz wraz tryumfalne: Niech żyje Polska!
Nigdy, nigdy jeszcze nie słyszał stary Bytom takiej muzyki serc, takiego okrzyku i takiego wojska nie spodziewał się ujrzeć w nim nigdy zagnieżdżony tam Prusak. Oniemiał on w złowieszczem osłupieniu.
Jakżeż śmiał ten naród zdeptany podnosić głowę i wdzierać się dumnie w posady pruskie? Czyliż napróżno upajano go teatralnemi demonstracjami niemieckości? I napróżno proklamowano ową niemieckość G. Śląska światu? Czyż krwawa robota kata i Hersingoskich hord, na kraj ten nasłanych, poszła na marne? A terror odbił się o skałę jakąś granitową? Czyż na to upuszczono strumień krwi śląskiej, by z niej wyłonił się orzeł biały?...
W czarnej zadumie milczał Prusak; zazgrzytał zębami i ślubował pomstę, gdy grało mu w uszach:
Niech żyje Polska!
Niech żyje G. Śląsk!
Podniósł ten okrzyk rozradowany tym jasnowróżbnym obrazem Pochwalski i podjęło go kilku innych gości z Polski.
Otoczył ich zaraz rój Ślązaków z białemi i czerwonemi kwiatkami na piersi i nuże podnosić w górę braci z za Przemszy i wiwatować na ich cześć.
Aż spostrzeżono w oknie przy rynku głowę komisarjatu. Poczęły rwać się gremjalne okrzyki:
Niech żyje Korfanty!
Niby rogi bawole wrzynały się okrzyki w trzewia Urbanków, Ulitzków. A gdy u wylotu przyległej ulicy zazieleniły się mundury Zycherki i pojawiły figury kilku znanych, szyderczych wrogów, odbiło się o niemieckie mury gromkie:
Precz! Precz z Germanem!
Wśród rozkołysanej ciżby Pochwalski stał obok Wiktora Kuny, jego siostry i ich znajomych, między którymi nie zabrakło i Augustyna Widery.
Gdy po wschodzie słońca otworzyły się przed nim podwoje Gliwickiego więzienia, powitała go na wolności pierwsza panna Matylda. Nie powstrzymały jej od tego upomnienia troskliwego brata, nie przemogły nakazu jej serca. Rozczulony więzień pochylił się do jej rąk, wyjął z głębi duszy ciche:
Bóg zapłać!
Stosownie do instrukcji Wiktora zboczyli za miastem z drogi do Rybnika, gdzie było można spodziewać się zasadzki bojówki, i wnet spotkali drugi samochód ze strażą bezpieczeństwa. Przyłączył się do tej partji Pochwalski, lubo na wojaka nie stworzony, gdyż poczytywał sobie za żołnierski obowiązek stanąć wśród obrońców patrjoty śląskiego.
Z tego, że Widerę przetrzymano przez noc w więziennej celi, Wiktor Kuna wywnioskował, iż chodziło o zorganizowanie na powracającego do domu napaści. Dlatego skierował jego samochód na inny gościniec, a że nie mógł przysięgać, czy i gdzieindziej nie czyhają na Widerę ukryte bandy Heimatstreuerów lub Zycherki, wyjechał sam po niego ze zbrojną eskortą.
Zrazu obawy porucznika okazały się płonne i poczynania jego zbędne, bo Widera zajechał do Bytomia bez najmniejszej przeszkody. Atoli później okazało się, że Wiktor znał swych Pappenheimerów i dobrze odgadywał ich zamiary, gdyż, jak wiedziała to cała Wilcza, o świcie dnia tego, w lasach przy drodze z Gliwic ostrzeliwano gęsto przejeżdżający tam samochód, nie bez krwawego skutku.
Aresztowanie Widery było jednym z zabiegów, zmierzających do sparaliżowania wielkiej polskiej uroczystości majowej.
Szczęśliwy epilog tej sprawy nastroił jak najpogodniej przyjaciół Augustyna. Panna Matylda, przy boku jego, kąpała się w harmonji serc śląskich, zestrzelonych w jego ognisko miłości Ojczyzny, wcielała się duszą w nieporównaną defiladę Polaków.
Szarpnął ją za ramię Wiktor i zwrócił jej uwagę na Froncka, który przyczepiwszy się do drużyny hutników z Lipin, maszerował z zadzierżystą miną na flance niby sierżant. Przyszpilił sobie do czapki gałązkę zieloną, niby pióropusz i okiem łobuza strzelał w stronę porucznika, jakby pytając go:
— Fajny karlus ze mnie, co?
Brakowało mu już tylko trąby.
Wkrótce i oni wpletli się w procesją.
— Od tej chwili powinna pani mówić po polsku — rzekł Augustyn do panny Matyldy, która zarumieniwszy się, wycedziła trwożliwie, ze skupieniem:
— Boję się mówić po polsku.
Uśmiechnęła się, jakby chcąc uśmiechem pokryć niedostatki swej polszczyzny. Lecz brzmiało to ładnie, pieściwie i Augustyn mógł szczerze zapytać:
— Dlaczego? Przecież pani wymawia tak dźwięcznie.
Nagle pozyskała ona w jego oczach wdzięk niemały. Odczuła to, podziękowała mu za zachętę zdradzającem jej uczucia spojrzeniem i przez chwilę tonęła w błogiej świadomości, że te polskie dźwięki zbliżyły ich do siebie znacznie.
— Ja rozumiem wszystko dobrze; nauczyłam się wiele od Wiktora i z książek — rzekła. — Pragnęłabym mówić bez błędu.
— To doskonale. Będziemy zawsze ze sobą mówić po polsku. Niechaj panią zachęci do nauki fakt, że w Irlandji cała inteligencja dopiero ostatniemi czasy nauczyła się języka swych ojców.
Widera posiadał opinję rzadkiego wśród Górnoślązaków polonisty; jedynie w Cieszyńskiem mógł znaleźć kilku sobie równych.
Jakoż po obiedzie dr. Konkiewicz, kierownik działu oświatowego, zabrał go do sali Ula, gdzie Augustyn wygłosił wykład o Konstytucji 3-go maja.
Z wieczora w Hotelu Lomnitz ciasno było przeważnie od kobiet, młodych Polek, które przybyły na teren plebiscytowy z różnych stron kraju, jako agitatorki. Zrobiły one na Wiktorze wrażenie studentek, a był to typ kobiet, nie przemawiający do niego. Porównał je z salonową, cieplarnianą panną Emmą, oddziałującą nań wonią tuberozy i nie zainteresował się galerją skromnie ubranych panien.
Natomiast bawił go widok siostry. Wyzbyła się swej stropanieńskiej bezpłciowości, odnalazła w sobie kobietę i uroniła wiele ze swego poważnego usposobienia. Wyszła z siebie, rozkwitła w słońcu miłości i promieniowała radością życia. Wiktor uśmiechał się w duszy, myśląc sobie: Rozflirtowała mi się Matylda w polskich wodach nie na żarty.
— Słuchaj! — zwrócił się do Widery — Aresztuję cię i zabieram stąd wprost do siebie, do Mysłowic na dłuższe więzienie. Bo ty działasz w swej okolicy na szwabów, jak czerwona chusta na byka i dalibóg nie możesz teraz wracać do domu, jeśli ci życie miłe. Przesiedzisz u mnie pewien czas, dopóki Le Rond nie wyśle Zycherki tam, gdzie pieprz rośnie.
— Potrzebny jestem w domu — bąknął słabo Augustyn.
— Ale stokroć potrzebniejszy żyw i cały, na G. Śląsku! — odparł Wiktor z naciskiem.
— Pan byłby w domu jak na wulkanie — wtrąciła Matylda.
— Niema apelacji, Augustynie! Jedziesz z nami! — zawyrokował przyjaciel. — Jeśli zaś chodzi o twego ojca, to...
— Ja do niego pojadę! — ofiarowała się Matylda.
Augustyn oblał ją dziękczynnem spojrzeniem.
— Istotnie pani jest dla mnie bardzo dobra...
Przy ich stole w restauracji zasiadło kilku znajomych Wiktora jeden z nich zagadnął:
— Czy sądzisz, że rozpędzą Zycherkę?
— To musi nastąpić, albo zerwie się burza i to straszna burza, przygotowywana pokryjomu przez boszów na wielką skalę. Jeśli Le Rond nie skończy z Zycherką, to Zycherka skończy z nim.
W tej chwili rozległ się w pobliżu bufetu głos adwokata Wolnego, który, wszedłszy do restauracji w gronie innych członków Centrali Komisarjatu, oznajmił:
— A jednak nie obeszło się bez awantury. Nasz konsul donosi z Opola, że Reichwerzyści i bojówki, jakie dziś rano przyjechały tam z Brzegu i z Wrocławia, uderzyły na nasz dwudziestotysięczny pochód, grożąc rewolwerami. A zielona policja atakowała lud z boku i rozpędzała. Jest kilkunastu rannych. Następnie bandy te poszły przed konsulat, zdarły orła białego i zatopiły go w Odrze.
Zagotowało się w sali; podniosły się zewsząd okrzyki oburzenia i protestu.
— Przyglądał się tej scenie przed konsulatem pułkownik Percival i mógł się naocznie przekonać, jak zachowują się jego protegowani pobratymcy — dodał Niegolewski z Wydziału rolniczego i na to zerwało się kilka klątw pod adresem angielskich członków Komisji Międzysojuszniczej, A Józef Rymer ozwał się:
— Wszystko było uplanowane. Przedtem Zycherka zamknęła most na Odrze i lud z lewego brzegu nie mógł dostać się do miasta.
— Potem zgraja ta wpadła do „Gazety Opolskiej“ i żądała wydania red. Koraszewskiego! — mówił sekretarz Dąbrowski.
— Na pohybel Zycherce! — huknął Gawrych.
— Nie będzie plebiscytu, póki z nią się nie rozprawimy! — głosił Kuna.
— Broni trzeba i jeszcze raz broni! — wołał Chrobok, zaczem zabrał głos Korfanty:
— Zażądamy kategorycznie zamknięcia granicy niemieckiej hermetycznie, wydalenia stąd bojówek, przymusu paszportowego a głównie rozwiązania Zycherki.
— Generał Le Rond nie zdzierży! — zauważył dr. Górski, redaktor francuskiego Messager‘a.
— Broni! Broni! — strzelały głosy i jeszcze długo podniecony nastrój panował w restauracji. Akt gwałtu, zainscenizowany zuchwale w Opolu przed oczyma Komisji koalicyjnej, z lekceważeniem uprzednio przyjętego paktu, ujawniał, do jakiego stopnia obłędu doszły umysły niemieckie w tem zmaganiu się o czarne djamenty śląskie. Roztaczało to horoskopy krwawe.
Wreszcie Wiktor, panna Matylda i ich towarzysze opuścili gmach Komisarjatu, gdyż ogromnie byli zmęczeni przejściami dnia tego od wczesnego rana.
Na ulicach Bytomia wrzało jeszcze życie. Wogóle miasto ożywiło się w okresie plebiscytu niezmiernie a tego wieczora przybrało pozory środowiska, rozkołysanego na fali jakby karnawałowego rozhoworu. Wiktor rozglądał się wśród przelewającego się strumienia ludzi, azali nie ujrzy Froncka, oczywiście podchmielonego.
Przesunęło się obok nich trzech Niemców i jeden z nich, łowiąc uchem ich polskie słowa, cisnął w ich twarze wyzywające spojrzenie. Był to sędzia Walter Kuhna w towarzystwie dwóch sztabowców: kapitanów Herstenberga i Mosera. Przybyli oni na Śląsk, by skontrolować tajne organizacje niemieckie, pchnąć je tu i ówdzie do napaści na pochody polskie, tudzież przygotować je do nowej akcji na większą skalę. W źrenicach sędziego Kuhny można było wyczytać zapowiedź wrażych, wściekłych zapędów.
Sępy krzyżackie nie spały.





XVII.

„Mein liebster Victor! — pisała panna Emma do swego prawie narzeczonego. — W niedzielę, z okazji urodzin ojca, będzie u nas grono osób z najlepszego towarzystwa. Zapewne także hrabia Hatzfeld. Bardzo mi na tem zależy, abyś wyrobił sobie stosunki w tych kołach. A czyż mam mówić Ci, jak bardzo pragnę Cię znów zobaczyć, ty rozwichrzony rycerzu? Chciałabym bardzo, byś spędził z nami wesoło ten wieczór w Gross Waldau. Ojciec prosi Cię do siebie niniejszem za mojem pośrednictwem.
„Lecz czy można oczekiwać od Ciebie szczypty rozsądku? Mein Liebster, boję się, czy potrafisz schować w zanadrze swą niewczesną polskość i dostroić się do niemieckiego salonu. Nie będzie w nim ani plebiscytu, ani polityki, ani tym podobnych innych okropności, zatruwających życie. Nie powinno przeto przyjść Ci to tak trudno, zwłaszcza,jeśli trochę pragniesz zobaczyć mnie w ładnej (podobno nawet świetnej) tualecie. Całkiem dernier cri!
„Kochany, pamiętaj, że przebaczyłam Ci z miłości to szaleństwo, przez jakie naraziłeś mnie na taką nieprzyjemność w Pszczynie. Winieneś mi to nagrodzić: wystąpić w roli nie Polaka, lecz li tylko eleganckiego kawalera z pod mojego znaku i olśnić (nie zanadto) dwie ładne damy, które tu poznasz, a które pragną Ciebie poznać.
„Pamiętaj również, iż wychodząc za Ciebie, nie chciałabym wcale zrywać tych stosunków towarzyskich, jakiemi mogę się chlubić. Tobie samemu — takiemu szykownemu i porywającemu chłopcu — musi na tem zależeć, by obracać się nie wśród hołotki burżuazyjnej, lecz wśród Europejczyków. Nota bene, Miss Harrison pisała do mnie i pyta w liście o „mego przystojnego kuzyna“ t. j. o Ciebie. Nawet znawczyni psów i koni oceniła Twoją urodę. (Gdyby wogóle nie istniała na świecie taka głupia rzecz, jak kuzyn, trzebaby go wynaleźć.)
„Kochany, jeżeli pragniesz ujrzeć mnie tak gorąco, jak ja Ciebie, zawiesisz na kołku wszelkie, obciążające nogi skrupuły i przyjedziesz do nas ze swym dawnym dobrym humorem.
„Ach, ty niegodziwcze! — Musiałam napisać taki nudny, rozsądny list, jakby jaka wykrygowana, w cnocie zapeklowana ciocia z powieści dla podlotków na prowincji. Bo kto zakocha się w warjacie, musi mieć rozsądku za dwoje. Jeżeli Cię znudziłam — to Twoja wina.

„Obiecuję, że nie znudzę Cię, jeżeli dasz mi dowód swej miłości i pospieszysz do swej
kochającej Emmy.

Na to Wiktor odpisał bez zwłoki:
„Najdroższa Emmo! Z pewnością, tak gorąco pragnę zobaczyć Cię (chociaż by bez tualety), jak Ty mnie. Jednakże nie mogę doprawdy skorzystać z łaskawego zaproszenia Twego ojca i Twego na ten wieczór urodzinowy. Muszę odmówić sobie radości ujrzenia czarującej kobiety, bo (Miss Harrison wyczuła to i dlatego obdarzyła mnie łaskawym przymiotnikiem), jest we mnie wiele z psa i w salonie Waszym byłbym... jak pies w kręgielni.
„Kochana moja, ja nie potrafię niby hybryda żyć, pływać w słodkich zarówno jak słonych, czyli w niemieckich tak dobrze jak w polskich wodach, bo jestem wiernym psem przy gromadzie górnośląskiej. Pragnę przeto, abyś wstąpiła, jak Matylda, w tę moją gromadę. Wtedy jako wierny pies ległbym u Twych stóp.
„Na to mi przyszło, że musiałem napisać nudny, rozsądny list. Ale to Twoja wina. Nawet rozsądek działa czasem zaraźliwie. Wybacz mi to. Obiecuję Ci, że gdy przyjedziesz odwiedzić Matyldę (oby jak najprędzej!), odnajdę cały swój dawny dobry humor i zawieszę na kołku wszelki nudny rozsądek, istotnie krępujący nogi i ręce“.
Wiązką gorących czułości zakończył Wiktor list i odetchnął z uczuciem ulgi. Nareszcie wypowiedział to, co nękało go od dawna. Nie miał siły oderwać się od uwodnej kobiety z drugiego brzegu, od którego odpłynął tak daleko, więc dotąd trudno mu było zdobyć się na takie ultimatum, jakie zawierało to pismo. Gdy uświadomił sobie, że stawia sprawę na ostrzu miecza, i ślub uzależnia od jej spolszczenia się, przeraził się. Mimo to, gwałt sobie zadając, włożył szybko list w kopertę i wysłał go natychmiast na pocztę.
A potem zżymał się o to na siebie. Niemało było na G. Śląsku Polaków, którzy pożenili się z Niemkami, a jednak nietylko związki te trwały jakoś nierozerwalnie, nawet w tych czasach tak potężnego zaostrzenia antagonizmów narodowych i plemiennych, lecz nie przeszkadzało to tym Polakom być Polakami i dążyć do zespolenia ziemi śląskiej z Polską. Czyż nie mógł by on być jednym z nich?
Tak przekładał sobie zakochany, jednakże na dnie duszy wołało w nim coś: nie! nie!
Z chmurą zadumy na czole zastał go Augustyn Widera. Rozgościł się on u niego, pojmując, że istotnie wskazanem było zniknąć z widowni Gliwic i Rybnika. Zastępował Wiktorowi Pochwalskiego, który pomimo kijowskich sukcesów armji polskiej musiał się stawić pod chorągiew i pożegnać towarzysza broni, przytwierdzonego do Śląska.
Augustyn pomagał przyjacielowi w pracach organizacyjnych i spędzał codziennie kilka godzin w katowickim Komisarjacie Plebiscytowym, przywożąc zwykle do Mysłowic ostatnie wiadomości z kroniki bieżącej.
— Potwierdzają się wieści — mówił — że Niemcy nietylko bojówek nie wycofują stąd, lecz wręcz przeciwnie sprowadzają liczne bandy Orgeszowców z zachodu. Zanosi się na to, że teraz nie będzie mogło odbyć się ani jedno zebranie polskie, gdyż szajki te rozbijać je będą z niemiecką systematycznością.
Wiktor potrząsnął głową i mruknął zdawkowo:
— Będzie wielka awantura! To jasne.
Augustyn popatrzył na niego i spytał:
— Czemu masz taką minę, jakbyś połknął żabę?
— Nic, nic... — żachnął się Wiktor. Idź do willi! Matylda wróciła z Wilczej. O ojcu twym przywiozła dobre wiadomości. W niedzielę przybędzie do ciebie Sikora i zda ci raport ze spraw gospodarczych. Zresztą Matylda opowie ci wszystko.
Augustyn udał się zaraz do willi dyrektora, gdzie bywał nieomal codziennym gościem. Stosunek jego do Matyldy zacieśnił się jeszcze więcej od chwili, gdy począł służyć jej za przewodnika w dziedzinie studjów polskich. Bardzo wykształcona i chciwa wiedzy intelektualistka traktowała to poważnie i na tym gruncie kwitła również sympatja, łącząca ich dusze. Byli dla siebie stworzeni.
Dnia tego, jak zwykle starannie ubrana panna Matylda przyjęła Augustyna w oszklonej werandzie. Opowiadała mu szczegółowo o Wilczej, zwłaszcza o jego ojcu.
— Nie rozumiał listu od pana, ale poznał pismo i to cieszyło go niewysłowienie. Trzymał papier w palcach przed sobą i nie mógł się z nim rozstać. On taki biedny! Tak mi go żal...
Łzy zakręciły się w jej oczach. A Augustyn spozierając w jej dobrą, uduchowioną twarz, rzekł:
— Znów muszę pani dziękować... Nie wypłacę się pani bodaj nigdy za jej bezmiar sympatji i dobroci...
— W zadowoleniu duchowem mam nagrodę.
— Mówi pani, jak naprawdę uduchowiona istota. G. Śląsk zyskał w pani Polkę zgoła niepospolitej miary... Szczęśliwym będzie ten, któremu poda pani rękę przed ołtarzem... — wyszeptał i umilkł z pochyloną głową.
I ona nie miała słowa, bo nadszedł wielki moment w jej życiu.
— Gdybym nie był człowiekiem, urodzonym pod ciemną gwiazdą i predestynowanym do cierpienia na tym padole... — wycedził z cicha, jakby do siebie.
— Może teraz los okaże się dla pana łaskawszym. Może czeka pana przyszłość pogodna i jasna...
— Gdybym mógł w to uwierzyć...
— Chociażby nawet tak było, jak pan przypuszcza, tak srodze przez los doświadczony, to... to wydaje mi się, że... cierpieć wraz z panem byłoby także wielkiem szczęściem...
— Panno Matyldo! — zawołał w ekstazie. — Przemawia Pani językiem aniołów!...
Pochylił się do jej kolan, przycisnął usta do jej ręki, zsunął się na podłogę. A ona, drżąc jak listek, położyła dłoń na jego głowie i zawisła nad nią.
— Pan mnie kocha?... — wyszeptała.
— Całą duszą... Oddawna... Nikt nie oddziaływał tak na mnie, jak pani... Jeśli nauczyłem się cierpieć, to dzięki pani, bo obcując z nią, miałem tą pewność, że my ludzie mamy duszę... Gdyby pani mnie kochała, chciała ze mną iść przez życie...
Nie było wątpliwości. Utworzyli jedną, skończenie sharmonizowaną grupę i zaraz postanowili wziąć ślub, jak najprędzej.
Wieczór zastał ich w ogrodzie, gdzie spotkali ich wracający z kopalni dyrektor i pani Agata. To co posłyszeli od młodej pary, nie było dla nich żadną niespodzianką. Przyjęli to z serdecznem zadowoleniem.
Gdy rozmawiali w ukośnych promieniach zachodzącego słońca, z suteryn willi ozwały się chrapliwe, nieśmiałe a krzykliwe dźwięki trąby. Froncek robił heroiczne wysiłki, by wydobyć ze swego instrumentu coś na nutę trojaka.. co brzmiało nad wyraz nieudolnie a komicznie.
— Ah, niech go gęś kopnie, tego hultaja — zawołał pan Wilhelm. — Wczoraj ten muzykant z pod pijackiej gwiazdy nie dał mi spać po południu. Jeśli mu dotąd nie powybijałem zębów, to doprawdy rzecz niepojęta. Wygrywa teraz fanfarę na waszą cześć!...
Sierdził się pan Wilhelm na muzykanta, lecz jednocześnie nie mógł nie śmiać się z tej pauzami przeplatanej, mniej lub więcej fałszywej a bezczelnie nachalnej jego muzyki.
— Matyldo, powiedz temu ożerakowi, że jeśli nie wyrzuci do djabła tego instrumentu, to wyrzucę go na złamany łeb. I tak trzeba z nim cierpliwości. Tyle, że pilnuje tulipanów.
Skończył się Fronckowy koncert i dyrektor poszedł do swych tulipanów wraz z żoną. A młoda para zapuściła się na wzgórze, królujące nad łąkami Przemszy, snując plany na przyszłość. Wkrótce rozmowa przeszła na Wiktora, o którego sprawy sercowe siostra troskała się niemało. Ona jedna rozumiała, że lekkomyślny junak ugrzązł w miłostce, z której rozkwitła miłość ciernista, przynosząca mu rozterkę duchową. Jakąś jasnowidzącą cząstką duszy oceniał pannę Emmę należycie i nie wierzył jej. Rozumiał, iż z tą rdzennie obcą kobietą nie zaznałby szczęścia, że związek ich z góry skazany byłby na bankructwo, lecz dominował nad nim zew krwi i nie mógł wyzwolić się z czarownych pętów lwicy salonowej.
— Ja doprawdy wątpię — mówiła Matylda do swego ukochanego — czy Emma traktuje Wiktora całkiem serjo. To dziwna organizacja duchowa. Cechuje ją manja zaręczania się, aby mogła pochwalić się przed t. zw. przyjaciółkami: „Otóż jeszcze jeden! Widzicie! Niema wątpliwości. Narzeczony!“ A gdy ubawi się tym narzeczonym, cacko traci wszelki powab i wtedy mówi sobie, że mogłaby wyjść za mąż daleko lepiej. Trzyma ona Wiktora na uwięzi swym czarem osobistym, ale, chociaż nic nie stanęłoby temu na przeszkodzie, nie spieszy się do ślubu, nawet nie wzmiankuje o nim prawie wcale. A on nie nalega energicznie, gdyż w gruncie rzeczy nie ma do niej przekonania. Tęskni za nią, szarpie się, boryka z sobą. Gdyby nie miał serca, traktował by to jako epizod erotyczny. Ale on jest bardzo uczuciowy, tak jak ja. Szczęście, że pochłania go teraz sprawa śląska i odrywa od tego kielicha słodkiej trucizny.
— Jak to się skończy? — spytał Augustyn.
— Zdaje mi się, że nie przyjdzie do ślubu. Ale któż to może wiedzieć?
W istocie Wiktor tęsknił — tęsknił tak bardzo, że jeszcze wahał się, czy nie pojechać na ten urodzinowy wieczór do Gross Waldau, list swój przekreślając. Wszelako powstrzymał go ostatecznie wstyd przed ujawnieniem swej słabości.
Na list swój otrzymał krótką, nic nie mówiącą odpowiedź, która pozwoliła mu zapowiedzieć swą wizytę w Gross Waldau na następną niedzielę. Pan Schlichtling, jeszcze nie stary, bardzo przystojny mężczyzna, rozwiódł się wcześnie z matką swej córki i pieczę nad Emmą powierzył zrazu kuzynce zarządzającej jego domem. A później pozostawiał córce tak zupełną swobodę, że pod każdym względem, z jakiej sam korzystał.. Nie ożenił się powtórnie, gdyż łączył go stosunek z pewną utytułowaną damą. Zresztą cenił wysoko swą kawalerską niezależność i tem natchnął poniekąd córkę. Nie podlegała ona żadnej krytyce; wszystko, co robiła, leżało poza granicami dobra i zła i było jej wolno wszystko. Ojciec zachwycał się jej urodą, wzięciem i powodzeniem jej chlubił, traktując ją jakby najlepszego koleżkę, przed którym nie potrzeba było osłaniać zbyt skrupulatnie swych grzeszków i słabostek. Zwykle wesół i miły, cieszył się ogólną sympatją.
Wiktora Kunę przyjął p. Schlichtling bardzo uprzejmie, nie wnikając w to, jaką rolę odgrywa on przy boku jego córki. Było to jej sprawą. Wiedziała doskonale, co robi. Nie potrzebowała pożyczać rozumu od nikogo.
— Czy pan gra w skata lub w brydża? — spytał gościa przy butelce wina reńskiego. — Bardzo słabo.
— Przyjedzie wkrótce trzech mych znajomych z sąsiedztwa.
— To bardzo dobrze! — odezwała się panna Emma żywo. — Pan porucznik nie znudzi się. Bo ja będę musiała za godzinkę pospieszyć samochodem do Neudeck‘u. Księżna prosiła mnie usilnie, abym przyjechała do niej na wieczór. Nie mogłam odmówić.
Wiktor spojrzał na nią ze zdziwieniem. Nie spotkał jej wzroku.
— Pokaż panu porucznikowi ogród. Bzy poczynają już kwitnąć! — rzekł ojciec i Wiktor mógł porozmawiać ze swą ukochaną sam na sam.
— Nie masz pojęcia — poczęła ona, gdy przez szklane drzwi wychodzili z dużego, po bankiersku urządzonego dworu a raczej domu — jak mnie gniewa to zaproszenie od księżnej. Tak cieszyłam się z twego przyjazdu! A za godzinę muszę cię opuścić. Ale przyjedziesz wkrótce, za tydzień, nie prawda? — pytała przymilnie.
— Czy musisz tam pojechać? — zainterpelował ją Wiktor, jakby zimną wodą oblany.
— Muszę! Będzie tam kontroler angielski, major Ottley i zdaje się także pułkownik Cockerell. Księżna jest niejako zobowiązana przyjmować i gościć wspaniale tych Anglików. Od nich teraz zależy tak wiele. A mówi sama po angielsku słabo, gorzej aniżeli Ottley po niemiecku. On nie chce gadać po niemiecku, więc ja muszę za nią paplać po angielsku. Bezemnie przeklęłaby ten wieczór i W. Brytanję! — zaśmiała się.
Wiktor kroczył obok niej w ogród z odwróconą twarzą. Zdawało się, że bzy kwitnące ściągają jego uwagę. Wreszcie zauważył półtonem.
— No, my wszyscy czasu wojny nauczyliśmy się przeklinać W. Brytanję... Pamiętasz, jak to w lazarecie na dzień dobry powtarzałaś zawsze: „Gott strafe England“?... Zmieniły się czasy. Dzisiaj poczytujesz sobie za powinność, za miłą powinność uprzyjemniać życie synom tej niepokaranej przez Boga Anglji! — wycedził z przekąsem.
— Ależ, liebster Victor! — zawołała dotknięta tą uwagą panna. — Rozumiesz przecież, że ci Anglicy to potentaci! Zresztą zmieniło się także stanowisko Anglji względem Berlina.
— A więc z patrjotycznego obowiązku... zawracasz głowy lat temu niewiele przeklinanym Anglikom?
— Ach, jesteś nieznośny! Może pan porucznik zazdrosny?
— Nie, ale wyznam ci... Sądzę, że dzisiaj powinnaś była wytłumaczyć się przed księżną i poświęcić ten wieczór mnie.
— Tak z pewnością byłabym postąpiła z całą przyjemnością, gdyby to nie księżna!... Nie umiałam odmówić takiej przyjaciółce... Sądziłam, że jesteś rozsądniejszy.
— Nie. Rozsądkiem nie odznaczam się wcale!... — wyrzekł cierpko Wiktor zamroczony.
— Gniewasz się na mnie?... Niesłusznie. Gdybyś był jedynie mym narzeczonym, to co innego. Ale jesteś moją dawną, jedyną, wielką miłością... Nie łączy nas konwencjonalny stosunek marjonetek, lecz miłość.
Wiktor wysłuchał jej repliki jakby znieczulony, zamarły i po chwili milczenia spytał niedbale:
— Znasz tego Anglika?
— Trochę. Raz go widziałam w Neudeck‘u — odparła panna Emma bezbarwnie, zbywająco.
Lecz to „trochę“ zastanowiło subtelnie odczuwającego Wiktora. Nie ulegało przecież wątpliwości, że spędziła cały wieczór w towarzystwie tego przystojnego oficera. A więc to „trochę“ było nieścisłością, zakrawającą na kłamstewko, które miało zamaskować... co? Flirt?..
Wiktor nie śmiał zapytać jej, czy ten Anglik podobał się jej, by nie wystawić się na przypuszczenie, że mówi przez niego zazdrość. Ale osadziło się w nim głębokie podejrzenie. Gdyby ów major nie był jej przypadł do gustu, nie byłaby pozwoliła wywabić się z domu.
Począł rozmawiać o czem innem, interesować się ogrodem, lecz chłodny, konwencjonalny ton zdradzał aż nadto wyraźnie, że czuł się zranionym. Zniecierpliwiło to wreszcie Emmę.
— Wiktorze, nie zachowuj się względem mnie tak, jak względem starej panny! Powiedz, że mnie nie cierpisz!
— To byłoby nieprawdą.
— Kochasz mnie?
— Z pewnością.
— Drogi mój, ja nagrodzę ci to sowicie — zawołała gorąco, przysuwając się do niego. — Nie gniewasz się?
— Oczekuję tylko jednego...
— Czego?
— Że zatelefonujesz zaraz do księżnej, wytłumaczysz się przed nią i pozostaniesz w domu! — wyrzekł kategorycznie.
Twarz jej przybladła: odmalował się na niej gniew.
— Poczynasz mną komenderować, żądać...
— Ja nie żądam, ja... oczekuję.
— To jedno i to samo.
— Nie, wcale nie. Jeśli mi na tem bardzo zależy, a kochasz mnie...
— Najdroższy, ja zrobię wszystko, co zechcesz, przyjadę jutro do Mysłowic, jeśli chcesz, lecz... musisz zrozumieć, że dzisiaj nie mogę tam nie pojechać.
— Zobaczysz tego Anglika przy innej okazji.
— Ależ o niego nie chodzi; jedynie o księżnę!
— Trudno mi w to uwierzyć.
— Bo nie zdajesz sobie z tego sprawy, jak nieraz trzeba naginać się do życzeń ludzi dla podtrzymania takiego serdecznego stosunku z domem książęcym.
— Istotnie tego nie pojmuję.
— Więc masz mnie za wytłumaczoną? Nie gniewasz się? Nie dąsasz?
Spatrolowała wzrokiem szybko otaczającą ich przestrzeń ogrodową, stanęła, utopiła w nim uwodne spojrzenie i uwiesiła rękę przy jego szyi, mówiąc:
— Proszę cię, wyrzec się tego kaprysu. Wiesz, jak ogromnie cię kocham, jedyny. Rozpieściłam cię.
Narzucała się jego oczom, bardzo ponętna w krótkiej, lekkiej sukience białej, przez którą przezierały górą hafty koszuli. Zwinięty kosmyczek włosów na ładnem czole nadawał jej twarzy figlarno-diaboliczny wyraz. A w kasztanowych źrenicach palił się uśmiech odaliski.
Lecz Wiktor był na wzrok jej nieczuły; zastygł w urazie sercowej.
— Nie mówmy już o tem — bąknął z westchnieniem i zdjął miękką jej rękę ze swej szyi.
— Będę musiała cię za to przebłagać! — wycedziła Emma, jakby do siebie, przekonana, że z największą łatwością potrafi, kiedy zechce, nietylko przeprosić go, lecz obwinąć sobie koło palca tak słabe stworzenie, jak mężczyzna. Tymczasem niechaj się trochę buntuje przeciwko zwierzchnictwu kobiety.
On zaś mówił sobie, że stosunek jej z księżną, do którego taką nadmierną przywiązywała wartość, nie ucierpiałby przez to wcale, że świat nie przewróciłby się do góry nogami, gdyby tego wieczora nie pomagała księżnie w zabawianiu Anglika. Nie mogła wyrzec się flirtu, tego jednorazowego flirtu z tym cudzoziemcem. A zatem nie kochała „najdroższego, jedynego“ swego Wiktora.
Powracali do dworu wzdłuż rozłożystych krzewów pięknego bzu. Emma zerwała kiść pachnący i położyła mu na twarz z uśmiechem.
— Masz to! Pocałuj!
I to jednak nie skutkowało. Kawaler wziął na kieł; nie wyszedł z karbów urazy.
Gdy wstępowali po schodach do przedsionka, panna spytała:
— Mówiłeś z ojcem o willi, jaka ci się należy?
— Nie mówiłem.
We dworze zastali jednego z oczekiwanych gości pana Schlichtlinga i zasiedli do kawy. Panna Emma znikła wkrótce. Poszła przebrać się. Ukazała się na chwilę w aureoli swej bogatej, wieczorowej sukni, woniejąca jak kwiat. Uścisnęła dłoń Wiktora gorąco, pocałowała go płomiennem spojrzeniem i odjechała.
Wiktor pozostał jeszcze więcej rozgoryczony tą jej tualetą. Przyzwoitość zdała się wymagać, by jeszcze pewien czas zatrzymał się w salonie. Więc, zadając sobie przymus, toczył rozmowę z Niemcami, jakby do nich należał, kurcząc się przytem w duchu i złorzecząc sobie. Skoro zaś przybył ostatni z partnerów pana Schlichtlinga, wyplątał się zaraz z tego kółka i wsiadł do samochodu.
Uciekał. Przekonał się na sobie, że można na duchu być tak pobitym, jak na ciele. Żałował, że nie miał przed sobą drugiego Gronosky‘ego, by rozegrać turniej na śmierć. A gdy stanął mu przed oczyma wizerunek ponętnej lwicy, szepnął z determinacją i goryczą:
— Już nigdy!... Nigdy! Koniec!





XVIII.

W poczekalni trzeciej klasy dworca Bytomskiego siedziało przy piwie trzech tęgich, pyzatych Niemczaków w kraciastych czapkach, z papierosami w zębach. Wydała ich wojna, wyszkolił w Bawarii Escherich, wydoskonaliła zawierucha na zachodzie Niemiec a wstręt do systematycznej, pokojowej pracy przywiązał do nowego zawodu. Przybyli na obiecaną dla takich szumowin społecznych ziemię, by zakosztować lekkiego chleba, odpaść się, pohulać, pobisurmanić na skórze Ślązaków.
Działo się im doskonale. Tam, gdzie z dwu stron zwożono żywność po cenach niskich, było co jeść a przełożeni ich starali się, by patrjoci tego nowego typu mieli co pić. Pięść dzielna a bezwzględna zapewniła im bytowanie bez troski i bez pracy.
Mimo to młodzi przybysze mieli miny kwaśne.
— Przedstawiałem sobie to inaczej! — mówił jeden z nich. — Nikt nas nie uprzedzał, że będzie tu tak gorąco.
— Będzie jeszcze goręcej. Nie słyszałeś, że na Zielone Świątki gotujemy wielką awanturę?
— A co takiego?
— Atak na Lomnitz. Trzeba uprzątnąć przywódców polskich, skończyć z nimi. Gdy tym polskim psom zabraknie głowy, zwycięstwo będzie zapewnione.
— Hm, ale nie obejdzie się bez zaciętych bojów z tym narodem — zauważył trzeci Orgeszowiec zafrasowany.
— Niewielkie rzeczy. Nie obawiaj się. Są to przeważnie robociarze, którzy nie umieją obchodzić się z bronią.
— Tak sądzisz?
— Nic groźnego! Wystrzelać te polskie psy z ulicy Gliwickiej, a reszta — bagatela.
Pokrzepieni na duchu wychylili piwo.
— Może nie przyjdzie do niczego tak szybko? — pocieszał się jeden z nich. — Bo przecież rząd berliński wzywa G. Śląsk do spokoju?
— Ach, ty ośle, z tego właśnie widać, że gotujemy się do napaści i rzetelnej rozprawy. Rząd nasz tak mówi głośno, aby potem mógł powiedzieć, że to nie jego wina, że nakazywał spokój.
— Ach so... — mruknął pouczony Orgeszowiec i spytał odważnego kamrata:
— Masz flotę?
— Czemu pytasz?
— Mógłbyś postawić wódki.
— Poczekaj do wieczora. Jak dobrze pójdzie, wyprawię wam dzisiaj bibę.
— Za co?
Młokos wydobył z zanadrza kilka niedużych kartek, wyciętych z grubego papieru, z napisem francuskim: Carte d‘identite. (Dowód osobisty).
— Za to! — zawołał śmiejąc się i ciągnął: — Wiecie, co to jest? Otóż francuzy zaprowadzili teraz takie karty legitymacyjne, bo chcą wylewać z G. Śląska przybyszów, co im się nie podobają. Takie legitymacje to coś dla Polaków. Im więcej będą ich mieli, tem więcej wojaków nasprowadzają sobie z Polski.
— A skąd ty masz tyle tych kart?
— O, jakiś ty jołop! Czy to nasi nie potrafią nadrukować takich kart?
Z dalszej rozmowy okazało się, że postanowił on pójść do Komisarjatu Polskiego i ofiarować te legitymacje, za które, jak słyszał od falsyfikatorów, płacono tam hojnie.
Skoro zmierzch zapadł, wsunął się do Hotelu Lomnitz chyłkiem, a dwaj jego towarzysze czekali na narożniku ulicy, by wycyganione od głupich Polaków grosze szumnie przehulać.
Czekali na niego długo. Przepadł w czeluściach gmachu. A gdy wreszcie po upływie pół godziny wynurzył się z bramy na rojną, dobrze oświeconą ulicę, czerwony był jak burak, oszołomiony, ogłupiony i wlókł się krok za krokiem. Zapomniał o koleżkach, o pohulance.
— Masz pieniądze? Zapłacili? — zagadnął go koleżka.
Odważny młodzian smutną miał minę.
— Die verfluchten Hunde!... — ulżył sobie trochę.
Trzeba było wyciągać z niego słowo po słowie, by poznać przebieg tej wyprawy po złote runo.
Przyjęto go w Hotelu Lomnitz uprzejmie, ale z tajemniczą miną. U wejścia do gmachu, gdzie kręcili się ludzie, nie było można przecież rozmawiać swobodnie w takiej sekretnej materji. Więc jakiś grzeczny młody człowiek zaprowadził go do suteryn hotelu i wskazał mu drzwi do mieszkania, jak się zdawało, stróża domowego, mówiąc, że tam Komisarjat załatwia takie transakcje zdala od oczu i uszu ludzkich.
Co działo się z młodym Orgeszowcem od chwili, gdy zamknęły się za nim owe drzwi, opowiadał on bardzo niechętnie, półsłówkami, prosząc o głęboką dyskrecję. Bez ceregieli pochwyciło go dwóch zwalistych chłopów, rozciągnęło na stołku, rzuciło mokry worek na pewną, obnażoną część ciała, której wrodzona wstydliwość nie pozwalała mu wymienić, i wrzepiono mu kilkanaście serdecznych razów, jako zapłatę za tę ofertę. Z zapłaty tej hojnej nie pozostało śladu.
Niebawem nastręczyła się sposobność do wywarcia pomsty na te mury, na jakich, jako na opoce polskości śląskiej, ciążyła nienawiść teutońska. Od pewnego czasu krążyły uporczywe pogłoski o agresywnych planach na Hotel Lomnitz a nadciągający huragan zdały się zapowiadać czaty przybłędnych młokosów, którzy szwendali się po ulicy Gliwickiej z grubemi laskami i buńczucznemi minami.
W południe dnia 28 maja Wydział Wywiadowczy otrzymał wiadomość, że o godzinie siódmej z wieczora należy oczekiwać ataku Orgeszowców i zielonej policji. Miało to wyłonić się ze zatargu przy kiosku z gazetami u wejścia do Hotelu.
Wiktor Kuna posłyszał o tem w kawiarni od porucznika Zgrzebnioka i udał się z nim na zagrożoną placówkę. Zastali tam, oprócz pracującego w swem biurze Korfantego, kapitana Kwasigrocha, restauratora Pełkę, dra Wilimowskiego, red. Tyca, Dropalę, Kornkego i kilku innych, tudzież dziesiątkę gwardzistów hotelowych. Bienia i Glyt rozdali im gumowe batogi. Nie spodziewano się, by szczupłe zapasy granatów ręcznych, karabinów i rewolwerów, złożone w piwnicy, miały być potrzebne. Nawet ta, wyczuwająca doskonale nastroje niemieckie, załoga nie doceniała bezmiaru determinacji i szału prawrogiego żywiołu.
Zamknąwszy podwoje frontowe sztabami, uzbrojeni w rewolwery wojskowe pracownicy Komisarjatu oczekiwali z całym spokojem godziny siódmej.
Na wąskiej a zgiełkliwej ulicy przelewały się tłumy, na nutę świąteczną nastrojone. Miasto pragnęło się zabawić, wszelaka gawiedź płynęła na boisko, gdzie wygrywały katarynki, skrzypiały karusele i liczne stragany jarmarczne nęciły niewybredną ludność. Nic nie zakłóciło pogody tego majowego wieczora.

Wybiła siódma, wpół do ósmej, ósma.
— Nic z tego nie będzie, strachy na Lachy — rzekł do Wiktora p. Gawrych.

— Może odmyślili się?
— Zamiast uderzyć na nas, zwrócili ostrze przeciwko Francuzom — ozwał się p. Przybyłka.
Kuchcik, na przeszpiegi wysłany, przyniósł wiadomość, że te orchole zaczepiają żołnierzy francuskich, lżą chodzące z nimi dziewczęta. Przyszło w kilku miejscach do bijatyk, a nawet strzelaniny.
— Po jakiego djabla siedzieć tu i wędzić się w tem dusznem powietrzu. Chodź, wyjdziemy na miasto! — zwrócił się Gawrych do Wiktora. — Już wpół do dziewiątej. Dadzą nam święty spokój. Zobaczymy, co się święci na mieście.
Wyszli wraz z kilku urzędnikami Komisarjatu i, porwani prądem zciżbionych przechodniów, ruszyli szybko w stronę poczty, gdzie zbierał się nieprzeliczony motłoch, wygrażający Francuzom, których pluton pełnił tam wartę. Nie zorjentowali się jeszcze, na co się tam zanosi, gdy raptem doleciał ich uszu, skędyś, z labiryntu ulic, jakie przeszli, huk strzałów karabinowych.
— Może Francuzi rozpoczynają nocne ćwiczenia? — bąknął Gawrych, wcale nie pewien, czy się nie myli.
— A jeżeli to atak na Lomnitz?! Spieszmy z powrotem! — zawołał Wiktor, gdy kilkotysięczny tłum, przed nimi napierający na pocztę, posunął się gwałtownym odruchem naprzód. Zaczem z przed gmachu ryknął jakiś głos i w minutę potem zagrzmiała salwa. Nie przebrzmiała jeszcze a raz jeszcze zagrzechotały karabiny.
Motłoch zakołysał się, chaos, rwetes i panika wkradły się w niego. Rozlatywano się na wszystkie strony. Lekko ranni pełzali pod mury, kryli się w bramy, kilka brył ludzkich czerniło się na bruku.
Nie zatrzymując się przy tym obrazie, Gawrych i Kuna podążyli ku ulicy Gliwickiej.
— Psia krew, jak my się dostaniemy tam do wnętrza?
— Chyba od ulicy Długiej.
W istocie nie mogło być mowy o wejściu do Hotelu z frontu, gdyż wśród piekielnego wrzasku tysiączne bandy Orgeszowców szturmowały do dębowej bramy. Trzaskały granaty, z przeciwległych domów bryzgały kule w okna Lomnitzu, szczęk tłuczonych szyb mieszał się z hukiem broni palnej i wyciem pijanej tłuszczy.
Cofnąwszy się przeto, dwaj wojacy pobiegli w uliczkę Długą, na tyły hotelu.
Pusto było tam i przedziwnie cicho. Ale snać i tam przeszła stopa pruska. Brama w murze, dziedziniec hotelowy oskrzydlającym, nosiła ślady granatów i jedno z dużych, wysokich okien sali restauracyjnej było doszczętnie wyrwane.
Nie rzekłszy słowa, Wiktor jak kot zwinny, począł gramolić się na szczyt bramy.
— O, pierona, nasi mogą nas tu przywitać kulką, — zauważył słusznie Gawrych, idąc w jego ślady.
Nie udało mu się wszakże przedostać na dziedziniec. Wiktor, zrzuciwszy z głowy kapelusz, by dać się poznać zbrojnym stróżom Lomnitzu, stojącym przypuszczalnie przy oknach, i uniknąć ich kuli, skoczył jak chart i szczęśliwie wspiął się przez wydarte okno do wnętrza hotelu.
Tymczasem wiszącego na bramie Gawrycha przytrzymali za nogi Orgeszowcy. Ściągnęli go i dostało mu się siarczyście, nim odprowadzono go do pobliskiego więzienia.
Wtargnęły po raz wtóry w uliczkę wielotysiączne zastępy. Bojówki, zarówno jak policja “Schupo“ i sprowadzeni na ten dzień żołnierze Reichswehry przystąpili do ponownego ataku na redutę, bronioną przez szczupłą garstkę Polaków.
Runęła wnet brama i dzicz, wichurą szału niesiona, wdarła się w pomroki dziedzińca, oświetlonego padającą z okien Lomnitzu poświatą.
Przywitał ją tam głos upomnienia. W oknie klatki schodowej czerniła się sylwetka Komisarza Plebiscytowego. Wzywał szarańczę do rejterady i groził, lecz nadaremnie. Szydercze chichoty i wrzaski były odpowiedzią i na czele napastników stojący Niemczak krzyczał wyzywająco:
— Lass doch schiessen du Hund! (Więc każ strzelać, ty psie!)
Jeszcze Korfanty dał im chwilę do zreflektowania się.
— Raz — dwa — trzy...
Padła komenda i zagrały karabiny. Krzyżak z nóg zcięty padł plackiem na bruk, padli inni i tłum jął szybko rejterować. Aliści nie miał drogi ujścia, gdyż napierające z tyłu tysiące bojowników stanowiły zaporę. Odrzuciły go wstecz i wtłoczyły z powrotem w dziedziniec, który znów zaludnił się tysiącem sylwetek. Dzikie wycie rozjuszonej zgrai, jakby stada szakalów napełniało noc zgrozą. Raz jeszcze rozległ się z okna Lomnitzu głos Korfantego, głos przestrogi i znów kule polskie przeszyły powietrze, zwaliły z nóg garść lancknechtów.
Mimo to dziedziniec wypełniał się po brzegi i granaty ręczne jęły bombardować okna restauracyjne. Czatowali przy nich nieustraszeni wojacy, tudzież ośmnastoletni kuchcik. Drżąc febrycznie żądzą rycerską, urodzony ten żołnierzyk, streścił się w źrenicach i raz wraz strzelał w coraz bliższą, natarczywszą chmarę bisurmanów.
Położenie przedstawiało się coraz poważniej. Jakoż ten i ów z załogi Lomnitzu, tchórzem podszyty, chował się w mysią jamę a lokator czwartego piętra wlazł pod łóżko i zaszył się w piernaty przed kulami, bzykającemi li tylko około parterowych okien. Strach odebrał mu rozsądek. A garść mężnych obrońców trwała na posterunku, broniła hordzie przystępu, nie pamiętając o sobie.
Postawiwszy stół sztorcem na podłodze przy narożniku okna, Wiktor przykucnął za tą słabą tarczą i, ile razy śmiałek wspinał się na gzyms wybitego okna, strącał go kulą. Tak złamano rozpęd tłuszczy, która cofnąwszy się, ograniczyła się na bezowocnem ostrzeliwaniu okien.
Nastąpiło pewne odprężenie i nasunęła się kwestja, jakby dać znać załodze francuskiej, skonsygnowanej w koszarach zamiejskich, o opresji Komisarjatu i wezwać pomocy. Telefon okazał się głuchym na dzwonienie polskiej placówki plebiscytowej, więc oblężeni Polacy nie byliby tego dokazali, gdyby kapitan Kwasigroch nie był brawurowo wydostał się na miasto. Przeszedłszy po dachach sąsiednich kamienic do rogu ulicy, spuścił się tam po rynnie i pośpieszył po odsiecz.
Zbliżyła się północ, gdy przypuszczono z dziedzińca nowy szturm. Jeszcze gwałtowniejszy. Nastał moment krytyczny, w którym odwaga obrońców nie mogła już zażegnać niebezpieczeństwa. Bo przez paszczęki okien wrzucono dwie beczki benzyny do sali, i chociaż Wiktor Kuna, Tyc, Bienia i inni bez przerwy rąbali z karabinów w mrowie bandytów, chociaż wyrostek kuchennego fachu za ich przykładem strzelał, rzucał się w najwięcej odsłonięte miejsca z pianą na wargach, w istny szał wojacki wpadając, chociaż zapał tej termofilskiej garści Ślązaków był nie wyczerpany i niejeden ranny napastnik staczał się, niby manekin z parapetów okien na dziedziniec, buchnęły nagle beczki ogromnym płomieniem i obłok dymów zalał, opanował całą salę.
Zagłada zajrzała w oczy Polaków i tysiące Hunnów, w poczuciu zwodniczego tryumfu, ryknęły: Deutschland, Deutschland, ueber alles!... Podjęły to zastępy bojowców i gawiedzi w uliczce, na t. zw. bulwarze, na froncie Lomnitzu i dalej rozwydrzona niemczyzna wyła z radości, jakby obróciwszy placówkę polską w perzynę, skończyła z Komisarjatem, wygrała sprawę z Polakami.
„Siegreich wollen wir Polen schlagen!...“ — tryumfował Prusak.
A tymczasem smrodliwy tuman dymów wpadł do sieni hotelu, wzniósł się na piętra, wdzierał w kurytarze...
W biurze Korfantego zapytano się: co teraz? Wyjść, uciekać zawczasu z płonącego stosu czy spalić się wraz z całym gmachem niby kupa chróstów?
— Wody! Wody!!! — rozległ się dymem dławiony zew Wiktora i dzielny junak pchał wszystkich do nowej roboty.
Natychmiast utworzyła się straż pożarna. Profesor i żołnierz, komisarz i kuchcik, wszyscy jak jeden mąż znosili na wyścigi wiadra i chlustali wodą w pełzające po sali płomienie.
Niemcy niczego nie dokazali okrom zniszczenia okien i mebli, bo horda Wandalów musiała sama ustępować przed falą płomieni na dziedziniec. Gdy jeden z Orgeszów zapuścił się po przez chwilowo przerzedzone gazy do sieni, żwawy a zażarty kuchcik grzmotnął go kolbą i wygnał poturbowanego.
Zalano ogień i obrońcy rwali się znów do broni, gdy tłuszcza napastników zachwiała się i poczęła rejterować, rozsypywać się coraz szybciej z przyczyny zrazu niepojętej.
Uchodząc, zbierano trupy i licznych rannych pod osłoną nocy, składano na nosze, by wywieźć ich poza obręb terenu plebiscytowego.
Tymczasem na pobliskich ulicach ukazało się wojsko francuskie, obsadzało je posterunkami i kulomiotami i ostrzegało sygnałami wojskowemi tłum niemiecki.
Padło przytem kilka strzałów, nim bojówki śladem swych sympatyków znikły w ciemnicy przyległych ulic. Zaczem rozesłano patrole na miasto i obsadzono gmach Lomnitzu, gdzie powitały przyjaciół okrzyki: Vive la France!
Po godzinach opresji, grozy, rozhoworu i dramatycznego napięcia nastąpiła reakcja nerwowa i zapanował rozgwar karnawałowy. Wszyscy wyszli bez szwanku, wszyscy radowali się, że ta reduta polskości nie ucierpiała poważnie, że odbił się o nią huragan furji germańskiej i nazajutrz tętnić będzie dalszą pracą dla wielkiej sprawy.
Pojawiło się z piwnicy wino, trysnęła wesołość, rozwiązały się języki, zwłaszcza tych, co podczas akcji obronnej chowali się bohatersko po kątach. Teraz ogarnął ich spóźniony zapał, rozpierał, ponosił.
A Wiktor, rzuciwszy się w fotel, ocierał twarz, umorusaną od dymów, i mruczał swój refren:
— To, psiakrew, zwie się... plebiscyt!
Pojawił się kuchcik. Na widok zucha Korfanty krzyknął, niech żyje! Porwano go między siebie, nalewano mu wina i rycerski karlik przeżywał chwile uznania i chwały.
— Niech żyje!!! — wołano, podrzucając go w górę. — Niech żyje i bije orcholów! Wiwat!





XIX.

Gdyby Augustyn był wśród załogi Lomnitzu, zapewne kulka nie byłaby oszczędziła tego pechowca — myślał sobie Wiktor, wracając nazajutrz do Mysłowic, gdzie już z ust do ust krążyły elektryzujące wieści o szalonym ataku na placówkę polską.
Lotem ptaka poleciały te wieści na G. Śląsk i podniosła się groźna fala oburzenia. Mnóstwo ludzi zjeżdżało się do Bytomia, by na własne oczy ujrzeć poczynione spustoszenia, czyli ślady polityki plebiscytowej Berlina.
A nie było widać końca barbarzyńskich praktyk. Przeciwnie, rozbijanie już nietylko wieców, ale siedzib komisarjatów polskich należało teraz do głównych zadań band Orgeszowców.
Wobec wzmagającego się fermentu, jakiego generał Le Rond, krępowany przez swych współtrjumwirów, angielskiego i włoskiego, nie mógł opanować, a mianowicie wobec mordu, popełnionego w Gliwicach na osobie zacnego lekarza, dra Styczyńskiego, panna Matylda nie chciała puścić do domu narzeczonego. A wołały go tam żniwa, będące za pasem, oraz troska o osamotnionego ojca.
Rozumiejąc to, panna Matylda ostatecznie dała mu swe placet na wycieczkę do Wilczej pod osłoną nocy i pojechała z nim sama. Spędzili tam dzień, poza obejście podwórza nie wyglądając, a następnej nocy powrócili do Mysłowic. Patrjota polski musiał do własnego domu zakradać się niby rabuś. Był bezdomny i z tego powodu nie odbył się jeszcze ślub dobranej pary.
Patrząc na nią, Wiktor z tem większą goryczą odnosił się do panny Emmy. Starał się wydrzeć jej obraz z pamięci i z serca, nie myśleć o niej i gdy matka i ojciec zainterpelowali go w tej materji, mruknął zbywająco:
— Przestała dla mnie istnieć! Nie zamierzam brać sobie tej kobiety, która jest własnością t. zw. towarzystwa. Rozszedł bym się z nią w pół roku.
Pan dyrektor kwaśną przybrał minę, gdyż Emma posiadała w jego oczach trzy wielkie zalety: była bogata, ustosunkowana i elegancka. Nie brał jednak uwagi Wiktora za ostatnie słowo, poczytywał to za oddźwięk przejściowych niesnasków między zakochanymi.
Istotnie Wiktor cierpiał, a więc kochał ją jeszcze. A uzdrowienia szukał w działalności, pochłaniającej gorliwszych członków Polskiej Organizacji Wojskowej. Jeździł od gminy do gminy, tworzył bojowe pogotowia, organizował żywioły wojackie i formował „lotne“ bojówki, przy doborze ludzi kierując się często wskazówkami Lisa.
Porozumiewał się on z nim li tylko za pośrednictwem Froncka, bo rzekomy „ajent pruski“ nie mógł pokazywać się u niego w Mysłowicach. Wszelako, w końcu czerwca, stosując wszelkie środki ostrożności, spotkali się w Sosnowcu, w mieszkaniu pewnego powstańca. Lis miał do powiedzenia przyjacielowi ważne rzeczy.
— Musą, padom im, okrutnie na sie bocyć! — począł z naciskiem i zagadnął: — Nie miarkowali, że jeden Szwob furt za nimi łazi?
Przypomniała się Wiktorowi twarz, jasnym włosem obrosła. jaka niejednokrotnie nasuwała się mu przed oczy w tramwaju i na ulicy. Był to szpieg Reinke.
— Ten Reinke mo nakaz aufpassen na niego.
— Czy te szwaby chcą mnie zgładzić ze świata?
— Chcom ich kaj przycapnać i pono namajtać im strasznie, abo i zabić.
— Hm, co począć?.. Ja nieustannie kręcę się tu i ówdzie, nie rozstaję się z motocyklem.
— Trza tego gizda Reinkego roz już uprzątnąć, abo cołko banda w łapy dostać. A zawdy muszom mieć straż.
Lis miał plan, nie ze swej głowy wyjęty, aby wywieść szpiegujących Wiktora ludzi w pole, zasadzkę unicestwić zasadzką i rozprawić się z tą szajką należycie, po swojemu. Spodobało się to Wiktorowi, tak jak Lisowi samemu, lecz tylko z tego względu, iż sprężyną tego wymierzonego przeciw niemu spisku zdawał się być nikt inny tylko pan sędzia Kuhna. Przechytrzyć podstępnego braciszka, dać mu szczutka w nos, to uśmiechało się junakowi bardzo.
Długo, długo Kuna i Lis głowili się przy kieliszku, jakby wdrożyć tę intrygę i pochwycić w pułapkę zbójeckich szpiegów. Wreszcie ukartowali rzecz do pewnego stopnia. Lis, rzekomo dobrze poinformowany, miał uwiadomić Reinkego, że Kuna będzie w sobotę wieczorem w Murckach i po „geltagu“ zwoła zebranie robotników a około dwunastej powracać będzie do Mysłowic, zapewne, jak zwykle, nie szosą lecz najkrótszą, przez las biegnącą drogą na Giszowiec. Następnie należało tylko dowiedzieć się, czy ryby zareagowały na tę przynętę oraz gdzie i w jaki sposób postanowiono ostatecznie pochwycić Wiktora Kunę w sieci.
— Jak ja się dowiem o tem od ciebie? — spytał Wiktor przyjaciela.
— Przyślę im do domu Nawoja.
— Nawoja? A skąd on się znów wziął?
— A dyć buł kajś w Germanji. U Spartakusów. Wojowoł tam krwawo. Łeb mu rozwalili. Ale znów jest na fleku.
— Za kim głosować będą tutejsi komuniści?
— A za tym, co pokoże im papiurki. Ten borok Nawoj bydzie głosować za Polską.
Od soboty dzieliło Wiktora pięć dni. Przez ten czas widywano go w tartaku rzadko i krótko, ale powrócił w piątek o zmierzchu. Ponieważ Augustyn spędzał wieczory w willi dyrektora, sam zasiadł do wieczerzy.
Zciemniło się zupełnie, w obrębie tartaku nic nie zakłócało ciszy, gdy zabrzmiał dzwonek do mieszkania i Słowikowa otworzyła drzwi ciemno ubranemu mężczyźnie, wywierającemu poważne wrażenie.
W pierwszym momencie Wiktor nie wiedział, kogo ma przed sobą. Spodziewał się łazika, którego widział przy świetle latarki w wozowni Lisa pod Tychami, a sterczał przed nim pan ze sfery mieszczańskiej o powierzchowności dość ujmującej. Za dotknięciem różdżki czarodziejskiej „chachar“ przedzierzgnął się we „fraczkarza“.
Czarne, posrebrzone włosy, w tył odczesane, bramowały ładne, myślące czoło, a krótka, w klin ścięta broda przysłaniała nieco wklęsłe lica. Z głębi oczodołów wyzierały piwne, inteligentne źrenice. Regularne rysy twarzy zastanowiły Wiktora tak jak przy pierwszem spotkaniu. Bieliznę miał czystą, obuwie nowe, marynarkę bez plam, ze wszystkiemi guzikami. Widać komunizm i stosunki z rajem bolszewickim sprawiły, że był „na wozie“.
— Guten Abend! — ozwał się, podając Wiktorowi rękę, przystąpił zaraz do rzeczy, pytając: — Czy pan ma gotową na jutro bojóweczkę?
— Nie! Mógłbym wszakże...
— Nie potrzeba! Niech pan mnie to pozostawi!
— Czy Reinke uplanował coś przeciwko mnie na jutro?
— Naturalnie! Takie szpaki dadzą się wziąć na lada plewy! Nie trzeba przypuszczać, że szpieg, to osobnik sprytny, cwany, kuty na cztery nogi. Wcale nie. Zwykle to bałwan, cymbał, jołop, jak się pisze. Da się wodzić za nos, jak chłop kobiecie. Gdyby było inaczej, nie rozmawiałbym z panem w tej chwili, nie chadzał zdrowo po tym śląskim padole — mówił najlepszą niemczyzną.
— Niech pan siada! — poprosił go Kuna i wyciągnął ku niemu papierośnicę, pytając: — Więc cóż oni przygotowują na jutro?
— Nic pomysłowego. Bo czy takie bydle potrafi wykombinować coś oryginalnego? Ot, przed Murckami jest las a w nim, niedaleko od drogi, leśniczówka. Tam, pijąc jakąś podłą siwuchę, będzie ta czeladka oczekiwać na pana, między jedenastą a dwunastą. Zapewne położą w poprzek drogi długi pień drzewa, aby powstrzymać rowerzystę czyli łaskawie wskazać panu miejsce zasadzki. No, nabędą oni jutro doświadczenia, z którego wszakże nie będą mogli już korzystać... Czy będzie między nimi sam Reinke, nie wiadomo. Zdaje się, że nie, bo — to była myśl istotnie genjalna — prosili Lisa, by im towarzyszył. Tem przypieczętowali swe losy... Lis kontent, bo nudzi się. Rzeczywiście marnuje on swe talenty fizyczne, siedząc przy szynkfasie.
— Czy pan zamierza osobiście brać w tem udział?
— Oczywiście! Zabawa będzie przednia. Przyślę panu do Murcek jednego lub dwóch mych ludzi z instrukcjami, aby towarzyszyli mu w drodze do leśniczówki. Bo pana samego nie można puścić ani na krok. Wprawdzie sprawa jest jasna i sądzę, że przed pańskim przyjazdem oczyścimy teren, jednakże będą w tej bandzie żywioły sprawne i niebezpieczne, które mogłyby wpaść na myśl oryginalną i zaskoczyć pana samego, nie wiadomo jak. Trzeba mieć się na baczności. Jak mówiłem, będą w tej bojówce gracze nielada. N. p. morderca, którego wypuszczono z kaźni w tym celu, by mordował patrjotów polskich. Bestja to niepospolita! — mówił z zachwytem Nawoj i ciągnął: — Dalej będzie Gustlik, który wykpił się z frontu, udając warjata, a potem raptem wyzdrowiał po zawieszeniu broni.
— Czy p. sędzia Kuhna będzie im towarzyszył?
— Tego nie wiem.
— Jak ja mam panu to wynagrodzić?
— Mnie osobiście niczem. Kwituję nawet z t. zw. wdzięczności. Wtenczas pod Tychami musiałem przyjąć od pana zegarek i pomoc pieniężną, gdyż byłem goły a czekała mnie daleka podróż. Teraz mam, ile mi potrzeba. Co się tyczy mych ludzi, to... nie brzydzą się oni monetą. Wyasygnuje pan dla nich pewną sumkę, chociaż oni nagrodzą sobie fatygę sami.
— A pan sam chce trudzić się i wystawiać na niebezpieczeństwo bezinteresownie?
— Pomagam Polakom, gdzie i jak się zdarzy.
— Jakto? Co pana komunistę, kosmopolitę skłania do tego? Pan był nawet w powstaniu!
Nawoj zastanowił się, wypił łyk piwa i odrzekł:
— Polacy to naród, który wiele cierpiał... Zresztą zainteresowała mnie ta sprawa.
— Mnie zaś, wyznaję, przestaje ona interesować! — bąknął Wiktor, bo jeśli nie mógł spodziewać się, że przydybie tam Waltera, wszystko to zakrawało na godną żandarmerji obławę.
— Pozostanie pan w domu? No, my mimo to urządzimy sobie wraz z Lisem pohulankę.
— A co widzi pan w tej sprawie tak interesującego?
— Bo to gra między dwoma braćmi — uśmiechnął się Nawoj, zapalając papierosa.
— Czy to rzecz pewna, że brat mój...
— Jaknajpewniejsza. Czy przyłączy się on do tej partji, jak mówiłem, nie ręczę, lecz nie ulega wątpliwości, że on zainicjował tę obławę. Pragnie pochwycić brata w swe ręce... Czy tylko dlatego, że pan Polak?
— Tylko dlatego.
— Ah, to Prusak...
Umilkli. Wiktor nalał mu piwa.
— Będę szczery... — ozwał się Nawoj — po chwili wahania. — Czy nie zrobiłby mi pan tej przyjemności i nie zechciał poczęstować mnie kieliszkiem lepszej wódki lub wina dobrej marki?
— Owszem, chociaż nie posiadam wcale nadzwyczajnej piwnicy. A pan zapewne znawca...
— Nie! Pan żartuje ze mnie. Niemniej wiem, co dobre wino. Nie zawsze w życiu bywałem „chacharem”...
— Pamiętniki pańskie byłyby z pewnością bardzo ciekawe...
— Oh, nie wątpię. Miałbym niejedno do powiedzenia... Ale nie lubię pióra a na sekretarza mnie nie stać i nigdy stać nie będzie.
— Dlaczego nie? Sądzę, że gdyby pan, człowiek inteligentny, całą swą ogromną energję skierował ku jednemu celowi i...
— Oh, proszę pana... — przerwał z emfazą Nawoj — ja nie cierpię, nienawidzę pieniędzy! Tak jak chrześcijanin djabła. Bo w monecie tkwi istotnie djabeł... Zresztą nie na to istnieje człowiek na świecie, by zarabiał pieniądze, lecz na to, by żył... Kto zaś poświęca się li tylko zarobkowaniu, ten nie wie nic o życiu. A kto pieniądze kocha, służy djabłu. I dlatego jest na świecie tak źle, podle i tak okropnie głupio...
Stanął przed nim kieliszek wina. Umoczył wargi, posmakował, mlasnął językiem, wychylił łyk i mruknął:
— Francuskie.
Wziął cygaro i, nawiązując do swych aforyzmów, rzekł:
— I nigdy nie będzie lepiej. Wiecznie świat potrzebować będzie reformy i wiecznie będzie się reformować, a więc „postępować naprzód“ z pogardliwością spozierając na „zacofane“ wczoraj. A zawsze będzie równie podle, źle i głupio... przez pieniądz.
— Dlatego został pan komunistą?
— Dlatego.
— Czy pan zbliża się do bolszewików?
— Nie, jestem anarchistą, ze szkoły Bakunina i Kropotkina.
— Wśród swych towarzyszów niewielu spotyka pan takich, jak pan sam, wrogów złota? — zauważył porucznik z nieznacznym uśmiechem.
— Niewielu — przyznał komunista. — Człowiek jest szczególnie nikczemnem stworzeniem. Niema nic nadeń paskudniejszego.
— W tem przekonaniu strzela pan do niego bez najmniejszego szkopułu, jakby do zająca.
— Jak do zająca?! Nie! Ja nie zabiłbym tak niewinnego i miłego zwierzęcia, jak zając. No, wiele możnaby mówić o tem wszystkiem. Wypiję z życzeniem, aby pan w tej ciuciu-babce wziął górę nad swym bratem, nad tym sędzią, czyli bezczelnym idjotą, co sądzi ludzi.
— Gdybym mógł spodziewać się, że przyłapię go jutro...
— Bardzo możliwe, że ów pan sędzia wybierze się sam na tę obławę. A w tym wypadku dostanie go pan w ręce.
— Jest pan tego pewny?
— Zrobię, co się da.
— Jeśli tak, to pojadę! — zawołał Wiktor, zdecydowany podjąć tę grę, i poczęli zastanawiać się nad technicznem przeprowadzeniem kontr-zasadzki.
Lecz Nawoj nie odsłaniał wszystkich swych zamiarów, aczkolwiek drapieżna namiętność migotała w rysach twarzy degenerata. Chwilami wargi jego drżały, ręce gestykulowały.
— Doprawdy, — zawołał porucznik — pan przyszedł na świat o kilka wieków zapóźno. Cóżby to z pana był za towarzysz pancernego znaku w epoce Zawiszy Czarnego!
Na to Nawoj spoważniał, zapadł się w siebie. Pokiwał głową w milczeniu, przetarł dłonią czoło, westchnął i wyszeptał do siebie.
— Budzi się coś we mnie, pokutują echa dawno przebrzmiałych wieków...
Przymknął powieki i spoczywał w fotelu bez ruchu.
— Pytał mnie się pan, dlaczego pomagam Polakom, dlaczego byłem z nimi w powstaniu. Otóż poprostu dlatego, że jestem Polak.
— A czemu dzisiaj mówi pan ze mną po niemiecku?
— Bo nie mówię po polsku poprawnie. A kto, jak kto, ale... szlachcic polski winien władać dobrą polszczyzną... Pan spogląda na mnie z niedowierzaniem i zdumieniem? Tak jest; jestem Nawoj... Ja i hrabia Oppersdorf z Głogówka, jesteśmy jedyną, śląską szlachtą polską na tej ziemi. Oppersdorfowie otrzymali indygenat szlachectwa od Jana Kazimierza czy Sobieskiego, Nawojowie zasie daleko wcześniej! Za czasów ostatnich królów Piastowskich posiadali wielki klucz w okolicy Biskupic i Piekar... Płynie we mnie krew książąt na Opolu i na Cieszynie... O tych dawnych Nawojach mogłyby opowiedzieć coś jeszcze niektóre kroniki kościelne. Dziwne to dzieje, w których rozkruszyło się wszystko... Jedni przybrali potem nazwisko von Neffe i pod tą nową a pustą firmą zeszli na psy, inni przynajmniej mieli to zadowolenie, że z dni fortuny i chwały pozostało im nazwisko... Jestem bodaj ostatnim ptakiem z tego wyrzuconego dawno na śmietnik gniazda, całkiem zbędnym na świecie niedobitkiem. Jestem, jak słusznie pan zauważył, żywym anachronizmem, błąkającym się jakby mara po tej ziemi śląskiej, do której przywiązują mnie dziwnie potężne nici... Wyjeżdżałem stąd tyle razy a wracam... Dlaczego? Nie mam nawet psiej budy. Ale wracam. Do Biskupic, do grobów, do tej ziemi... Nie wiem do czego...
Milczenie starodawnych krypt kościelnych zawisło nad ich głowami. Wiktor przejęty tą spowiedzią cichą, jak dreszczem z zaświatów, zdał się łowić jeszcze uchem konające w oddali tony. Zapatrzył się w wyrazistą, tajemniczą maskę niesamowitego swego gościa.
Jakieś świetlane mgły mistyczne oblokły zbójeckiego „obdacha“ tak, iż wydał się z baśni wysnutą postacią, budził w młodym junaku romantyczną nutę.
Nawoj zapalił papierosa, powstał, uścisnął rękę Wiktora i wyszedł.





XX.

— Czy jest pan Wiktor Kuna w tartaku? — pytał głos z willi dyrektora Kuhny przez telefon.
— Jestem na twe usługi, Matyldo.
— Przyjechała przed kwadransem Emma i nakazuje ci niniejszem przez moje usta, abyś stawił się tutaj jaknajprędzej.
— Oh...
— Co to znaczy to „oh“?
— To znaczy, że się nie stawię na ten apel...
— Nie? — zabrzmiało radosną nutą.
— Nie! Powiedz jej... Powiedz, że... muszę zaraz pojechać do Bytomia i bawić tam pewną Angielkę, która przybyła, by służyć nam pomocą w pracy plebiscytowej.
— Czy to prawda?
— Mniejsza o to, czy to prawda, czy nie. Powiedz tak Emmie i wyraź jej moje ubolewanie z tego, że nie mogę spędzić w jej towarzystwie dzisiejszego wieczora.
— Dobrze. Jestem bardzo z tego rada. Do widzenia!
Odłożywszy słuchawkę, Wiktor wyszedł zaraz z kantoru tartaku do swego mieszkania na piętrze i począł chodzić po pokoju jak zwierz w klatce. Wreszcie padł w fotel, ukrył twarz w dłoniach.
W jego nerwach odzywało się przywiązanie do tej kobiety, ciągnął go do niej magnes... Szamotał się w sobie. Powiedział sobie wszakże kategorycznie: nie! i nie chciał zgiąć karku w jarzmo poniżającej go miłości.
Zerwał się na nogi. Przeraził się na myśl, że Emma, lubo strasznie nań teraz zagniewana, a może właśnie dlatego, że obrażona, zjawi się u niego w mieszkaniu. Pogada kilka minut z Matyldą i panią dyrektorową, skróci swą wizytę, upozoruje swój wyjazd i pryśnie do tartaku. A on nie chce już widzieć jej wcale! Więc... trzeba przed nią uciekać.
Pośpiesznie począł ubierać się tak, jak wymagało tego czekające go spotkanie pod Murckami. Wdział kubrak skórzany, wziął broń i dosiadł swego motorowego bieguna.
Było dopiero wpół do szóstej. Na lazurze niebios pospały się olbrzymie balonowe obłoki, otulone w lśniące puchy śniegów, dołem podcienione rdzawo szaremi smugami. Zawisły przed oczyma rozhoworu światowego, by uzmysłowić mu skończenie doskonały spokój, nasączony pogardą dla rzeczy ziemskich i zdawały się pouczać dzieci ziemi, że chcąc osiągnąć ten stopień doskonałości, trzeba wzbić się wysoko ponad prochy codzienności i rozwinąć skrzydła w eterycznej krainie niebotycznej, wolnej myśli.
Spokój podziałał na Wiktora, niby dobra ręka matki. Siadłszy na murawie pod lasem, pogrążył się w wypoczynkowy stan ducha. Ukołysały się w nim wzburzone czynniki psychofizyczne i przenikało go zadowolenie, iż uciekł i odniósł nad swą słabością zwycięstwo, iż zerwał ostatecznie pętlicę, na której trzymała go niegodna zaufania i serca kobieta. A jednocześnie zerwała się nić, jaka przez nią łączyła go ze światem niemieckim.
Postanowił zobaczyć się w Murckach z „rejonowym“, przekonać się, czy nie zepsuło się nic w zorganizowanej tam formacji i wsączyć w spiskowców przekonanie, że zbliża się godzina akcji orężnej. Bo nie wątpił, że bardzo ważną rolę w kwestji losów G. Śląska odegra broń.
Jadąc powoli przez las, rzucał okiem na prawo i lewo, chcąc zapoznać się z terenem przewidywanego spotkania z partją zbirów a mianowicie ujrzeć punkt zborny: leśniczówkę.
Ukazała się o staję od drogi po przez sztachety kilku wysokopiennych drzew, które pozostały siekierą nietknięte na skraju karpowiska, wrzynającego się dość znacznym czworobokiem w las.
Stalowo pomalowany domek wtapiał się w tło ciemnego, szarozielonego świata drzew. Wiodła do niego nikła drożyna pod murem świerków. Obok niej leżało na karpowisku kilka zwałów długich jak maszty pni oraz sążeń drzewa opałowego.
Nie zatrzymując się długo nad tym, tak interesującym go obrazkiem, Wiktor puścił się dalej i wkrótce spoczął w domku Alojzego Buły, od którego dowiedział się, że zajmujący tę leśniczówkę Niemiec odznaczał się buńczucznym hakatyzmem. Wtajemniczony w plany porucznika Buła wywnioskował, że ów leśniczy należał do organizacji szpiegowskiej i dlatego wybrano jego domostwo na ognisko zasadzki.
Do wojaczki skłonny chłop zdradzał chęć wzięcia udziału w tej nocnej wyprawie na szwabską bojówkę, lecz porucznik lękał się, by nie pociągnęło to fatalnych dla Buły następstw, gdyby leśniczy lub kto inny rozpoznał go wpośród partyzantów Nawoja.
Gdy zapadł wieczór, Wiktor, pozostawiwszy u Buły swój motocykl, udał się z nim do pobliskiej, na wylocie z osady tej położonej gospody. Spotkali tam dziesiętnika i trzech młodych górników, w których porucznik mógł był podejrzewać zakonspirowanych powstańców. Słuchali ciekawie wywodów Kuny, którego tylko dziesiętnik znał z twarzy, a on nastrajał słuchaczów na wojacką nutę.
Lecz wcześnie opuścił z Bułą to towarzystwo, chcąc odwiedzić jeszcze innego zaufanego człowieka na przedmieściu. Puścili się szeroką ścieżką w noc dość jasną i cudną w koronie roziskrzonych gwiazd.
Nagle gwałtowny rozgwar wylał się na pola z gardła uliczki i urągliwe wycie zaalarmowało porucznika i Bułę. Wynurzyła się z poza ostatnich domków miejskich ciemna masa kilkunastu ludzi, którzy niby stado czupurnych, wojowniczych kogutów wyskakiwali, miotali się, szarpali kogoś, dzikie wydając krzyki. Ciskali się na dwie czmychające chyżo sylwetki kobiece, jechali na ich grzbietach, wymachiwali kijami nad ich głowami.
— Haut sie, die verdamten Polern!! Schlag sie nieder! Das Sauvolk! Haut los!...
Buła szarpnął Wiktora za rękaw.
— A dyć to Bramowska. Wraca do domu z zebrania kobiet polskich. Na ta jej freliczka zawzieni sie. Żeby ich pokrenciło, te kłaki!
— Oh, pierona!...— mruknął pod nosem do siebie, porucznik, widząc, że szczuplejsza z dwu ściganych kobiet, snać kułakiem zdzielona, wywróciła się na ziemię. Zagotowała się w nim wściekłość. Odruchowo pochwycił kamień, o który uderzył butem, i puścił się kłusem naprzód, niby zwierz z groźnie zwieszonemi rogami.
Powalona na ziemię kobieta zerwała się na nogi żwawo i uciekała co tchu, lecz banda runęła lawiną na obie kobiety i obie padły na ziemię. W tej chwili kamień, duży niby bochen chleba, wpadł w pośrodek bojówki a w ślad za nim wskoczył w nią lamparcim skokiem młody junak. W mgnieniu oka wydarł gruby kosztur z rąk najbliższego Niemczaka i grzmotnął nim na oślep niby siekierą. A Buła poszedł za jego przykładem i pod wściekłemi razami jeden i drugi bursz nakrył się nogami.
Rozbili zciżbioną zgraję, która wnet rozpierzchnęła się w pomroku. Pozostało na placu trzech, widocznie mocno podchmielonych Orgeschowców. Wygrażali im więcej klątwami, aniżeli swemi maczugami. I oni jednak drapnęli, przepadli w ciemności, gdy porucznik i Buła natarli na nich chwacko.
Przez ten czas wyzwolone z opresji kobiety mogły były uciec już daleko. Wszelako sylwetki ich widniały o kilkanaście kroków. Gdy Kuna zbliżył się do nich, ujrzał, że jedna z nich, młodsza, jasno-ubrana, słaniała się na ramię swej przysadzistej, po wiejsku odzianej towarzyszki, jakby mdlejąc. Pochwycił ją za ramię i pospołu z włościanką poprowadził powoli ku czerniącej się w pobliżu zagrodzie. A Buła postępował obok nich, rozmawiając z włościanką, którą okazała się rzeczywiście działaczka górnośląska, Bramowska, wracająca z agitacyjnego zebrania kobiet.
W białym, niskim, po miejsku umeblowanym pokoiku Bramowska zajęła się poturbowaną agitatorką a swoją lokatorką. Na nią to głównie skierowała się wściekłość bojówki. Uderzono ją w głowę tak, iż, wszedłszy do mieszkania, dziewczyna czuła się jeszcze oszołomioną. Zerwano jej z głowy rogówkę wieśniaczą i poszarpano, podarto na plecach ładną, wielkomiejską sukienkę, jaką włożyła na zebranie, aby kobiety wiejskie nie orzekły, że owa frelka z wielkiego świata stolicy bagatelizuje je i ma za chelkę-pętelkę.
Nad tą sukienką załamały ręce gospodyni i jej córki. Panna musiała przejść do swego pokoiku i przebrać się. Pojawiła się przy stole jeszcze trochę zajściem tem rozstrojona.
Usadziwszy przy stole swego sąsiada i porucznika, pani Bramowska nalała w kubki „kiszki“ czyli zsiadłego mleka i podsunęła gościom wędlinę, mówiąc do porucznika:
— Broniła się jak mogła. Ale co takiemi pionstkami można poradzić, kiej dzikie robactwo opadnie nieboraczkę? A jo sama przeonaczyłam sie, kiej mnie ejden orchol w bok szturnoł.
Jasnowłosa panna czuła się zawstydzona swą porażką. Siedziała potulnie, niby trusiątko, przysłoniła oczy długiemi rzęsami i nie spojrzała na gości ani razu.
— Już dobrze, nic tak strasznego!... — rzekła do Bramowskiej śpiewnie i, chcąc zrehabilitować się w pojęciu tych, co wydzierali ją z pod maczug Orgeszowców, dodała:
— Spotkało mnie to nie pierwszy raz. Ale w Oleśnie wyszłam jednak z tego chlubniej...
— W Oleśnie — podjęła Bramowska — panna Jadwinia niosła sztandar polski w łomcugu narodu, co święcił 3-go maja. Te orchole na pochód napadli i chcieli wydrzeć sztandar pannie Jadwini, ale broniła go tak, że aż się wszyscy dziwowali. Broniła do krwi. Sińce krwawe miała i na szyi jom skaleczyli, te djoble najduchy. Oderwali kryke od sztandaru, ale panna Jadwinia sztandaru polskiego nie dała. Nie dała! Tako to Polka!
Szczere uwielbienie dla dzielnej dziewczyny brzmiało w głosie zasłużonej społecznicy. Położyła dłonie na płowych włosach panny pieściwie i przytuliła jej głowę do piersi. A ona podniosła się i objęła ją ramieniem. Ucałowały się serdecznie.
Obrazek ten siostrzanej miłości zapadł się w pamięci porucznika. Coś dziwnie ujmującego było w ruchach tej dobrze zbudowanej, zgrabnej dziewczyny. A lica jej pachniały zda się młodością i śnieżna szyja mówiła o piękności ciała, wyrastając w całej okazałości z wyciętego, szafirowego swetra.
Porucznik nie spuszczał wzroku z urodziwej panny i łowił każdy dźwięk jej głosu, gdy z nadzwyczajną słodyczą mówiła do gospodyni:
— A oni mnie zawsze bronią...
Była bardzo kobieca w tej chwili, przytulna.
— Słyszałem o tej napaści bojówki na pochód w Oleśnie! — ozwał się Wiktor. — Opowiadano w Komisariacie Bytomskim o tem i o... zapewne o pani. O pannie Orzelskiej z Warszawy.
Rumieniec zamigotał na twarzy panny. Zerknęła dużemi, chabrowemi oczyma na porucznika, zmieszała się i zwiesiła głowę. A on ciągnął:
— Nie przypuszczałem, że będę miał przyjemność poznać tak dzielną Polkę... Jestem Wiktor Kuna.
— Dzielność moja wątpliwa — odparła panna Orzelska — bo tylko dzielności panów zawdzięczam, że na tem się skończyło. Muszę panom podziękować za ten akt rycerskości.
Podniosła się i, trochę stropiona, wyciągnęła rękę do porucznika, który, jakby ogromnie zaszczycony, cmoknął ją w paluszki, nie wiedząc, jak się to stało. Potem panna uścisnęła mocno rękę Buły, mówiąc:
— Trzeba było odwagi nielada, by wypowiedzieć wojnę tak licznej i pijanej zgrai. Panowie nie ulękli się kilkunastu Niemców...
— My są Górnoślązaki! — wyrzucił butnie Buła.
— I pan także Górnoślązak? — spytała panna Jadwiga Wiktora.
— Także pieron górnośląski! — uśmiechnął się Kuna.
— Ale pan jest oficerem Hallerczyków?
— Skąd to pani wie?
— Wiem... — roześmiała się panna uroczo, a w tym jej uśmiechu dopatrzył się Wiktor czegoś tak typowo polskiego, że poczytał ją całą za objawienie polskości.
— Skąd pani może to wiedzieć?... — wycedził zaintrygowany.
Trzeba było to wytłumaczyć. Nie przyszło to pannie Orzelskiej łatwo. Zakłopotała się, zarumieniła i mówiła swym przedziwnie melodyjnym głosem:
— Zdaje mi się, że krótko po przybyciu wojsk Hallerowskich do Warszawy, będąc w restauracji Hotelu Europejskiego z ojcem, widziałam tam pana. Był pan bowiem w towarzystwie naszego dalekiego kuzyna, Pochwalskiego.
Czy Wiktor był naówczas ślepym, że nie zauważył tak ponętnej, jak różowa róża panny? Nie mógł tego pojąć, lecz rozpłynął się w przyjemności, jaką sprawiło mu to, że ona spamiętała sobie jego fizjognomję. Snać lękając się, by nie wywnioskował z tego, że urodą swą wywarł na nią pewne wrażenie, a więc nie dowiedział się prawdy, panna Jadwiga próbowała się maskować.
— Wtenczas mundur Hallerowski był w Warszawie czemś nowem, że wszyscy przyglądaliśmy się tak popularnym żołnierzom naszym z Francji..
— Pan porucznik — ozwał się Buła — wojował już z Miemcami we Francji i tak mu się to spodobało, że codzień jednego Miemca by zjod. Jo nie szpasuje. Łon jeszczy dzisia pociemku, skiż przyjemności, połknie pare orcholów.
— Jakto? — zdziwiła się panna Jadwiga. — Czy pana czeka jeszcze dzisiaj druga rozprawa z jaką bojówka?
— Być może, być może... — wyrzucił porucznik i urwał.
Umilkł nagle i ona, patrząc w jego tajemniczą twarz, nie miała słowa.
Gospodyni podsunęła im przekąskę, nalała mleka i poczęła ubolewać nad trudnościami, na jakie napotykała wszelka praca agitacyjna. Rozwinęła się rozmowa. Wreszcie Wiktor, rad nie rad, spojrzał na zegarek i podniósł się z krzesła. Gdy na pożegnanie podał rękę pannie Orzelskiej, agitatorka spytała:
— Czy nie mogłabym dowiedzieć się, gdzie i jaką to rozprawę zamierza pan porucznik stoczyć jeszcze dzisiaj z... tą naszą zmorą, z Zycherką czy Orgeszem?
— Pani może o wszystkiem się dowiedzieć... — odrzucił odruchowo, patrząc w jej otwartą, szczerą twarz. — Ale... wyznam pani, że jestem zabobonny i zdaje mi się, że gdybym miał zwierzyć się pani z tego, co mam na myśli, cała sprawa wzięłaby w łeb i nie udałoby mi się to przedsięwzięcie...
— A więc nie pytam się już o nic! — odrzekła żywo panna. — Ale...
On odgadł, co miała na języku i rzekł:
— Jeśli panią ta sprawa zaciekawiła, to... opowiem jej to potem, post factum, o ile oczywiście... karku sobie nie skręcę...
— Pan będzie w niebezpieczeństwie?!...
— Może nie, ale... nigdy nie można wiedzieć.
Zalęknienie stanęło w jej oczach.
Wydała mu się ogromnie dobra. Spojrzał głęboko w błękitną toń jej źrenic i pogrążył się w błogiej niepamięci. Wreszcie ocknął się i mówił:
— Jutro niedziela, to dzień dla nas agitatorów roboczy. Lecz... może pani pozwoli że pojawię się tutaj pojutrze o zachodzie słońca?
— Dobrze! — odparła panna ochoczo i, jakby chcąc upoić go słodyczą swego głosu, dodała: — Czy mam panu życzyć dzisiaj szczęścia? Jedynie w ten sposób mogę spłacić swój dług wdzięczności...
— Bardzo pani łaskawa... — wyrzekł porucznik wysłoneczniony a jednak onieśmielony.
Teraz dopiero uświadomił sobie, że przez długą chwilę tulił w dłoni jej lubą, jedwabistą rączkę. Snać płynął po przez nią prąd dojmującej sympatji, bo Wiktor przycisnął do niej usta, a potem wyszedł jakby przez otęcz ciepła i złota.





XXI.

Zboczywszy z gościńca, samochód wtoczył się ostrożnie na igliwiem wysłaną drożynę podleśną i posuwał się wzdłuż karpowiska, powoli ku oświetlonej leśniczówce. W złudnem, płochliwem a czarownem świetle księżyca wehikuł długi, w cienie drzew spowity mógł robić wrażenie smoka z baśni, czołgającego się gdzieś w tajemnicze ostępy.
Obok szofera siedział w nim umundurowany p. Walter Kuhna a za jego plecami czerniło się aż pięć figur, pięciu zabijaków z karabinami. Między nimi królował swemi rozmiarami Maks Lis.
W leśniczówce zaś zgromadziło się jeszcze trzech ochotników: sam krwiożerczy leśniczy oraz dwóch przezeń zwerbowanych, młodych rolników z niemieckiej osady, Chołdynowa.
Aby pochwycić jednego osobnika, nie było chyba potrzeba tak licznej i zbrojnej partji. Jednakże Lis, pozornie bardzo gorliwy a w istocie będący automatem, kierowanym przez Nawoja, zwrócił sędziemu uwagę, że powracającemu porucznikowi mogło towarzyszyć kilku zakonspirowanych żołnierzyków. Zresztą sędzia nie mógł opędzić się od Orgeszowców, którym zapachniał łatwy zarobek w wyprawie, zakrawającej raczej na łowy czy na figiel. Było to całkiem w myśl Nawoja, reżyserującego po przez Lisa tę zasadzkę. Awanturniczy ten fantasta pragnął bowiem wciągnąć w tę imprezę jaknajwiększą liczbę przeciwników.
Gdy cała partja zebrała się w rogami i bronią obwieszonym pokoju, leśniczy wyraził zdanie, że należy poprostu ustawić po trzech ludzi z jednej i z drugiej strony gościńca w pomroku drzew. Skoro nadjedzie Wiktor Kuna, mieli oni dać dwa, trzy strzały w powietrze, by napędzić mu strachu, a następnie rzucić się na niego i przywieść sędziemu do leśniczówki skrępowanego barana.
— Jeśli on sam jeden pojedzie tędy, to i ja sam jeden podjąłbym się przychwycić ptaszka — rzekł pewien swego leśniczy.
Atoli P. Kuhna obawiał się, by chwacki a kulą nietknięty jego brat nie uciekł pomimo strzelaniny na swym motorowym rumaku. Więc leśniczy zgodził się, by zatarasować drogę, postawiwszy w poprzek niej samochód, chociaż wzdrygał się przed zamykaniem drogi dla wozów i automobilów, przejeżdżających tam, nawet nocą, dość często. Aby zapobiedz ewentualnej kolizji, radził, by Reinke siadł w samochód, wywiesił latarkę i zatrzymywał nadjeżdżających okrzykami.
Na tem stanęło. Wychyliwszy jeden i drugi kieliszek wódki, wszyscy wyszli z domku leśniczego, który objął komendę nad strażą. W pokoju pozostali tylko p. Kuhna i Lis. Flegmatyczny siłacz nie spieszył się.
— Mam słaby wzrok i w ciemności licho co widzę — ozwał się do sędziego, stosownie do ścisłych instrukcji od Nawoja. — Tam ludzi dosyć. Lepiej zostanę przy panu poruczniku od wypadku.
— Rzeczywiście obejdzie się tam bez ciebie — przyznał p. Kuhna, zapalając papierosa, a gdy Lis siadł i nalał sobie wódki, rzekł do dawnego swego szofera: — Maksie, największem głupstwem, jakie popełniłeś w życiu, jest to, że wyciągnęłeś kiedyś Wiktora z topieli. Świat nie byłby nic przez to stracił, gdyby ten bursz był poszedł na dno jeziora. Byłbyś mu oszczędził hańby. Za to głupstwo, przyjdzie ci teraz zbić tego łajdaka na kwaśne jabłko.
— Co pan sędzia zamierza zrobić ze swym bratem?
— Najpierw baty i jeszcze raz baty. Trzeba go leczyć z polskości. Po tej pierwszej wcierce posiedzi sobie w więzieniu wrocławskiem.
— A jeśli go zastrzelą na drodze? — spytał Lis po chwili milczenia.
Nie. Zabroniłem. Muszę mieć wzgląd na ojca i na jego matkę.
— Strasznieby rozpaczali...
— Tak!... Nie rozumieją, że w tych czasach trzeba mieć serce ze stali.
— Pan dyrektor kocha bardzo pana Wiktora — zauważył jeszcze Lis.
— Istotnie kocha go więcej niż mnie i Matyldę, bo ten karlus umie go rozweselić. Zwykle awanturnik, łajdak większe ma szczęście u ludzi, zwłaszcza u kobiet, od porządnego człowieka — zaopinjował „porządny człowiek“ i powstał z krzesła zirytowany.
Przeszedłszy przez pokój, stanął przed Lisem.
— Maksie, ty wiesz niejedno... Czy oni odważą się na drugą ruchawkę?
— Nie mają ani broni ani amunicji.
— Onegdaj znów wykradli nam w Kędzierzynie dwa wagony broni! Mają wśród kolejarzy wielu zaprzedanych polskości buksów. Ty musisz mieć oko na kolejarzy, podawać nam nazwiska wszystkich podejrzanych.
— Kolejarze nie przychodzą do mej gospody — bąknął Lis, ale przyrzekł półgębkiem zastosować się do polecenia swego zwierzchnika.
Pan Kuhna spojrzał na zegarek i mruknął:
— Ten hulaka gotów pić w Murckach do białego dnia.
Sędzia włożył czapkę, poprawił w pasie rzemień, przygarnął szablę i wyszedł w jasną noc. A Lis nie odstępował go na krok. Otrzymał bowiem ważną misję czuwania, by p. sędzia nie ratował się ucieczką w krytycznym momencie.
Cicho było dookoła, tylko chwilami psy leśniczego wyły w zamknięciu żałośnie. W zaszyciu czarnych drzew czatowała ze sztucerami i karabinami partja rzezimieszków, żerujących na plebiscycie, a cielsko samochodu, które majaczyło na drodze o kilkanaście kroków dalej, zdradzało przez swą latarnię, gdzie kryła się zasadzka.
Gdy sędzia i Lis zbliżali się do drogi, ozwały się od strony samochodu, przysłoniętego przed nimi przez mur świerków, zmieszane głosy i rozlegały się coraz nahalniej.
Nadjechało tam w limuzynie dwóch mężczyzn, którzy podnieśli gwałtowny protest przeciwko zamykaniu drogi. Wielką robiąc z tego sprawę, wsiedli na Reinkego w sposób grubiański. Napróżno starał się on mitygować ich, napróżno chciał przepuścić ich wehikuł. Grad wyzwisk spadł na niego i wywiązała się kłótnia, groźny przybierająca charakter.
Zrazu Kuhna i Lis zatrzymali się, łowiąc uchem krzykliwe głosy. Gdy zaś sędzia chciał ruszyć szybko naprzód, Lis powstrzymał go za ramię.
— Lassen Sie das, Herr Amtsrichter (Niech pan sędzia powstrzyma się od tego!) To nie pan Wiktor. Jacyś podróżni, oburzeni z powodu zabarykadowania drogi.
Walter zastanowił się i przyszedł do przekonania, że istotnie nie godzi się, aby wtrącał się w ordynarną kłótnię. Nie ruszył więc z miejsca.
Tymczasem leśniczy nadbiegł do samochodu, powyłazili z pod drzew łapacze i również zbliżyli się do skłóconej grupy, gdzie zdawało się zanosić na bójkę. Bo do wściekłości doprowadzony Reinke trzymał już w garści karabin, gotów kolbą zdzierżyć zawadiaków. Mógł był występować tem odważniej dzięki temu, że podróżni byli bodaj bez broni a on sam miał po swej stronie całą szajkę zabijaków.
Jeden i drugi z nich wmieszał się w kłótnię, klątwy i wyzwiska padały jak kule, i wrzaski alarmowały sędziego tak, że byłby ostatecznie wyskoczył na drogę, by zażegnać awanturę, lecz w kłótni nastąpił raptowny przełom. Lekki samochód cofnął się w bok, zawrócił szybko i pomknął z powrotem w stronę Giszowca z pośpiechem.
Zebrana dookoła Reinkego szajka najmitów nie wyszła jeszcze ze zdziwienia, gdy zaszło coś piorunującego.
Łysnęły ogniki z pod bliskich przydrożnych drzew i huk salwy wstrząsnął lasem, poleciał w knieje groźnem echem, siejąc dookoła strach.
Reinke spadł z samochodu niby kukła, jednocześnie runęło na szosę czterech ludzi. A że kule świstały bez przerwy, jeszcze dwuch zbirów stoczyło się w rów a szofer skonał, kilkoma kulami przeszyty. Ostatni ze zbirów, z kulą w łopatce, potoczył się w las, legł, przyczaił się i jęczał.
Nagle znów zaroiło się dookoła samochodu. Stado wiedźm rzuciło się na powalone ciało i, pukając z rewolwerów, dobijało rannych.
Walter Kuhna chwiał się na drżących nogach, trupio blady, nieprzytomny. Podtrzymywał go Lis, który z zadowoleniem stwierdził, że wszystko odbyło się według programu.
Nawoj wyprawiał sam sobie jakąś czarcią pohulankę. Zgromadziwszy garść Niemców, komunistów, z którymi pospołu wojował na zachodzie Niemiec, zawiózł ich o staję od leśniczówki. Aby wywabić z ukrycia gwardję sędziego Kuhny i wszystkich sprowadzić na jedno miejsce, zainscenizował wielką kłótnię, w czasie której nadbiegł w pobliże i ukrył się w mroku drzew, aby niebawem położyć trupem wszystkie te „bezmyślne podpory burżuazyjnego porządku rzeczy“ i tak wyładować żądzę pomsty na tym żywiole, który ostatecznie obrócił w niwecz i w potokach krwi utopił lamparcie zakusy Spartakistów w Berlinie.
Tej nocy Nawoj nie był wcale podobny do Polaka, który dnia poprzedniego rozmawiał z Wiktorem Kuną. Nie był to ani Polak, ani szlachcic polski, ani Niemiec, ani osobnik o kulturze ducha i religijnych tonach w duszy, lecz wyrodek wyższego typu, swoistym anarchizmem podszyty, w którego nawskróś nerwowym organizmie grało coś z bezinteresownej, wspaniałej rycerskości jego praszczurów niemniej jak coś z sadystycznej krwiożerczości straceńca. Gdy wycinał w pień zbirów sędziego, wargi jego i muskuły licowe drgały raz wraz konwulsyjnie a z oczodołów tryskały fosforyczne, piekielne blaski.
Zaczem wydobył manierkę, łyknął haust wódki i rozsiadł się wygodnie w samochodzie sędziego, oczekując drugiego aktu dramatu.
Przebrzmiały echa strzałów i zacichło wszystko.
Walter przetarł zimnym potem oblane czoło i wykrztusił:
— Maksie, uciekajmy!...
— Es ist alle... — wymamrotał uspakajająco siłacz, suggestywnie oddziaływując na sędziego.
Mimo to Walter poruszył się żywo, jakby chcąc przekonać się, że ma władzę w członkach, i zwrócił się do leśniczówki, nie wiedząc, co począć, gdy jął zbliżać się do nich szybko jak strzała furkot motocyklów, pędzących z Murcków. Jeszcze moment a trzy maszyny zatrzymały się na drodze, naprzeciwko leśniczówki.
Sędzia w obłędnym strachu chciał rzucić się do ucieczki, lecz ramię jego trzymał w swej prawicy Lis i uspakajał go zdradziecko.
— To nasi ludzie! — mówił dosłownie, jak mu przykazał Nawoj, a mówił głośno, by posłyszeli organ jego motocykliści. — Chodźmy do leśniczówki.
Szybkim krokiem zdążali do domostwa, przyczem sędzia szarpał się, usiłował uwolnić z kleszczów ramię, by uciekać w las. Lecz siłacz trzymał go, rzekomo, aby nie upadł i prowadził jak ofiarę pod dach zabitego leśniczego.
Przed schodkami zastąpiły im drogę żona i dwie córki leśniczego, śmiertelnie przerażone i natarły na nich pytaniami.
— Nic nie wiemy, nic nie wiemy! — odrzucił Lis opryskliwie. — Idźcie tam same zobaczyć, co zaszło.
Odsunąwszy je, wprowadził sędziego do pokoju, gdzie jakoby w bezpiecznej przystani zmitrężony Walter odzyskał panowanie nad sobą.
— Czemu i skąd ta napaść, nie rozumiem... Ale co, u djabła, mamy tutaj począć z sobą?! Ruszaj do samochodu! Zobacz, czy ta banda nie uprowadziła go i gdzie szofer. Ty, Maksie, umiesz szoferować. Idź!
Spokojny jak skała Lis odczytywał etykiety jeszcze nieotworzonych butelek wódki.
— Wpierw wypijemy! — zadecydował.
W tym momencie załopotały w przedsionku buty, drzwi rozwarły się, niby deus ex machina, Wiktor Kuna, w skórzanej czapce na głowie. Zdawało się, że raptem jakiś rycerz bajkowy wyskoczył z pod ziemi i cisnął snop promieni w przestrzeń pokoju, sam aureolą oskrzydlony.
Niby na widok upiora, Walter zerwał się z krzesła i pochwycił za rękojeść pałasza. Jeszcze jednak nie zdążył go wydobyć z pochwy, gdy Wiktor wymierzył browning prosto między jego oczy. Stał o dwa kroki przed nim, wyprężony jak struna, z ramieniem w twarz jego celującem.
Walter zatoczył się i osunął w krzesło.
Za plecami Wiktora ukazały się w progu twarze dwóch jego satelitów. Cofnęli się wszakże zaraz, a Lis, wziąwszy ze stołu butelkę wódki, wyszedł do nich, pozostawiając braci sam na sam.
— Ah, Walter!... Tak mnie przyjmujesz?! — wyrzucił Wiktor i odsapnął. — Z opryszkami wchodzisz w zmowę przeciwko mnie i witasz mnie jak opryszek...
Blady, wsparty o stół Walter spoczywał w krześle, niby wór mąki i patrzał w oblicze brata z przerażeniem w źrenicach.
— Ty chytry jesteś, Walterze. — Chytry jak krzyżak i zawzięty jak szatan... Ale jednak dzisiaj przechytrzyłem cię z pomocą życzliwych ludzi i dostałem cię w twoją własną pułapkę... To ci się nie udało.
Wiktor zrzucił kubrak, zdarł z głowy czapkę i, siadając tuż przed nim w krześle, ciągnął:
— Dziwne nastały czasy, jeżeli pan sędzia, kustosz praw, ładu, porządku i tym podobnych rzeczy, występuje ramię przy ramieniu ze zbirami i urządza obławę na brata... Posiadasz szczególniejsze kwalifikacje na sędziego ludzkich postępków... Zajdziesz wysoko, bo ciebie sądzić będą ludzie bliźniaczo do ciebie podobni, twoi prawdziwi bracia, w których pojęciu cel uświęca środki... Ale cóż to zamierzałeś zgotować mi za rozkosze?
— Co zamierzałem?... Nic szczególnego. Chciałem poprostu dać ci nauczkę, abyś się strzegł, nie agitował tak zapamiętale, nie afiszował się. W tych czasach notorycznego agitatora może kto sprzątnąć ze świata...
Wiktor spozierał w twarz brata z drwiącym uśmiechem.
— Łżesz jak z książki. Przyodziewasz się w skórę baranka. Walterze, jeśli ty mnie nie sprzątniesz ze świata...
— Co ty mówisz? Ja?!
— Tak jest, ty. Znam cię i wiem, że jesteś do tego zdolny.
— Przysięgam ci, że nie miałem takiego zamiaru!
— A więc jaki?
— Powiem ci całą prawdę szczerze, pod słowem honoru.
— Ale ty masz z pewnością dwa słowa honoru! A zatem pod jakiem słowem honoru? Pod tem zdradzieckiem?
— Nie. Słuchaj!... Robiłem sobie wyrzuty, że gdy przy pożegnaniu naszem w Mysłowicach byłeś gotów podać mi rękę, odepchnąłem cię bezwzględnie. Postąpiłem... nieładnie, niegodnie. Między braćmi powinien bądź jak bądź panować inny stosunek. Jakoż chciałem to naprawić...
— W jaki sposób? To ciekawe.
— Pragnąłem dostać cię w swoją moc, wprowadzić cię w położenie takie, abyś, zdany całkiem na moją łaskę i niełaskę, oczekiwał z mej strony wszystkiego złego. Wtedy chciałem wyciągnąć do ciebie rękę i powiedzieć: „Wiktorze, bądźmy braćmi!... — mówił sędzia z doskonale podrobionem wylaniem i dodał ciepłym, ujmującym głosem: — Nigdy nie zapóźno. Wiktorze! Bądźmy braćmi!
Powstał ze szlachetnym giestem ręki bohatera z melodramatu, na co Wiktor, cofnąwszy się odruchowo torsem w krześle, wybuchnął serdecznym śmiechem
— Ha, ha! A niechże cię!... Bajecznie zagrałeś tą rolę! Winszuję ci, teraz łżesz artystycznie... Dalibóg, jesteś chytry, szczwany, jak Prusak. Gdy przycisnąć go do muru tak, że nie może ani zipnąć, wtedy poczyna nucić kołysankę o przyjaźni, pieszcząc w zanadrzu zdradę... Nie, Walterze, ja nie jestem szpakiem, co dałby się wziąć na twe plewy. Nie uwierzę, że urządziłeś na mnie tę wielką obławę w tym celu, by na tem tle ujawnić w cudownym blasku swe rzekome uczucia braterskie. Nie wykpisz się, nie wymigasz z tego położenia, w jakie sam mnie wprowadzić pragnąłeś... Za to winienem powiesić cię na suchej gałęzi... — wycedził wreszcie z pogardą Wiktor.
Na twarzy sędziego odmalowało się przerażenie, które wszakże ustąpiło przed wyrazem gryzącej nienawiści.
Obserwując go bacznie, Wiktor zawołał imperatywnie:
— Oddaj swoją broń!
Powoli, niechętnie sędzia odpiął pałasz i podał mu olster z rewolwerem.
Przez chwilę wisiała nad nim chmura milczenia.
— Sępy plebiscytowe!... — wyszeptał Wiktor i ciągnął: — I ty na pasku swego karjerowiczostwa wlazłeś w to stado drapieżników... Czasu wojny patrjotyzm twój pozwalał ci trzymać się na tyłach w roli Kriegsgerichtsrata i innej. Gdy tam ludzie padali, ty robiłeś we Wrocławiu świetne interesy i dopaskowałeś się ładnej kamienicy. Natomiast teraz rozpiera cię twój partjotyzm i przyszedłeś demonstrować go tanio na ojczystej ziemi, grasować tutaj, podstawiać nogę ziomkom podstępnie, szpiegować, mordować ich za kulisami czyli karać za zbrodnię, jaką jest to, że są tem czem są: Polakami... Zaprawdę Polska nie ma powodu zazdrościć Niemcom takiej, jak ty, osobistości, a ja nie mam powodu ronić łez, że straciłem takiego brata...
— Jedno pytanie... — wtrącił sędzia z pokorą faryzeusza. — Czyż, pracując tak gorliwie i szafując groszem na plebiscyt, nie myślisz o łatwej i szybkiej karjerze? Bądź szczery!
— Nie!... Nie!
— W nowo stworzonem państwie bardzo łatwo będzie zdobyć lukratywną posadę, zrobić karjerę. Z tego to względu wyrastają teraz nagle, niby grzyby po deszczu, ci wasi partjotyczni Polacy!...
— Nie! — odrzucił Wiktor z emfazą, bezwiednie kładąc dłoń na sercu. — Dla mnie oddawać Ojczyźnie jaknajwięcej, jest szczęściem, w którem mieści się nagroda. Innej nie pragnę, nie chcę... Wręcz nie chcę! Kto względem swej Matki nie zdolen jest być całkiem bezinteresownym, nie ma w swej duszy promienia łaski Boskiej. Należy do pospolitego plemienia przyziemnych zjadaczy chleba, do nikczemnych płazów... Ja tego nigdy nie mówię głośno, ale ja to czuję...
— Ja-bym radził ci powtarzać to bardzo głośno, jeżeli nie chcesz, by wszelakie krzykliwe wrony zjadły ci z przed nosa rozsypane ziarno. Kto się nie reklamuje, idzie w kąt. Kto niczego nie żąda, nic nie otrzymuje.
— Dobre nauki! Szkoda, że masz tak niepojętnego ucznia... Może napiszesz o tem poradnik dla młodzieży? A nadto o tem... jak nie należy urządzać zasadzek na przeciwników...
Na to wszedł do pokoju Lis. Zabrał ze stołu jak swoje butelki z wódką, powtykał je w kieszeń i, wychodząc, bąknął do Wiktora:
— Samochód czeko!
Wiktor podniósł się z krzesła żywo, przystąpił do brata, dobył z zanadrza papier i przedłożył mu go, mówiąc:
— Podpisz to!
Sędzia począł odczytywać uważnie skrypt, który brzmiał

„Przysięgam na wszystko, co mi jest święte, że
1) nie wskażę sądom ani żadnym władzom nikogo z tych, co tak dla mnie fatalnie obrócili w niwecz haniebnie przezemnie urządzoną zasadzkę na mego brata,
2) opuszczę G. Śląsk bez zwłoki i nie wrócę tam przez cały okres plebiscytowy,
3) zaniecham całkiem wszelkiej działalności plebiscytowej,
4) nie będę ani czynem ani słowem, ani pośrednio, ani bezpośrednio przeszkadzał Górnoślązakom, narodowości polskiej, w ich zabiegach plebiscytowych,
5) i nigdy w niczem nie będę szkodzić ani wchodzić w drogę memu bratu Wiktorowi.“

— To mam podpisać pod przymusem? — spytał sędzia, podnosząc hardo głowę. Spodziewał się on bez porównania gorszych rzeczy ze strony wroga, co trzymał go w garści niby pisklę.
— Nie pod przymusem.
— Nie? A jeśli tego nie podpiszę?...
— To możesz spokojnie odjechać.
— Jakto?!... Bez najmniejszego szwanku?
— Tak jest!
Walter sondował jego twarz wzrokiem z niedowierzaniem, sądząc, że brat z niego żartuje.
— Nie potrzebujesz obawiać się podstępu. Włos nie spadnie ci z głowy — upewniał go Wiktor.
Lecz on nie wierzył.
— A więc... Nie możesz oczekiwać mego podpisu na tym skrypcie.
— Oczekuję, że wstąpisz w siebie, ujrzysz nikczemną swoją robotę na tym gruncie we właściwem świetle i, niezdolny stosować godziwą, z etyką zgodną metodą wybrniesz z tej kałuży, wycofasz się całkiem z tego wszystkiego.
Sędzia zastanowił się.
— Ja to podpiszę — wyrzekł wreszcie stanowczo pod wpływem podejrzenia, że Wiktor, którego mierzył własnym łokciem, wepchnie go w razie sprzeciwu w wilczy dół. Czy nie poleci on eskorcie by zamordowała go w drodze powrotnej?
— Gdybyś miał przysięgę tę złamać, poszukam sobie okazji i zastrzelę cię jak wściekłego psa! — przestrzegł go Wiktor surowo.
Walter wyjął z pugilaresu pióro samopiszące i położył swój podpis na skrypcie. Zaczem, zawsze jeszcze lękając się o siebie, wyciągnął do niego rękę.
— Ufam, że święcie dotrzymasz tej przysięgi? — rzekł Wiktor i uścisnął jego dłoń.
Wkrótce potem Lis wraz z kilku komunistami powiózł go w pobliże najbliższej stacji kolei.
Wysiadłszy z samochodu, który zaanektowali sobie komuniści, sędzia całem tem przejściem przybity, zwrócił się do Lisa z cicha.
— Maksie, tyś był w zmowie z Wiktorem?...
Lis podrapał się za uchem i po chwili odparł flegmatycznie:
— Herr Amtsrichter, ja panu uratowałem życie...





XXII.

— Spóźniłem się... — rzekł Wiktor Kuna, wchodząc do białego, lampą oświetlonego pokoiku w sielskim domku, w którym dwa dni temu spędził tak miły wieczór.
— Jużech myślała, że pana porucznika w sobota co złego spotkało — ozwała się ślązaczka, witając gościa życzliwie.
A panna Orzelska, spozierając w niego, jakby przybywał z drugiego świata, zawołała:
— Jezus, Marja, podobno w lesie wycięto w pień tylu ludzi! Taka masakra! Kursują o tem straszne pogłoski.
— Krew się leje, bo, proszę pani, to... plebiscyt! Ale nie była to nasza sprawa. Ja sam w ogniu nie byłem i nie strzeliłem ani razu. Tylko upiekłem przy tym ogniu swoją własną pieczeń — uśmiechnął się.
Przybywał z Komisarjatu Katowickiego, przygnębiony niepokojącemi wiadomościami z frontu bolszewickiego — wiadomościami, jakie prasa niemiecka wyzyskiwała skwapliwie. Zachmurzył się bowiem widnokrąg warszawski, a Niemcy w niepowodzeniu oręża polskiego znajdowali podnietę do tem zuchwalszej polityki gwałtu. Nie mogło to nastroić porucznika na wesołą nutę. Skoro jednak wstąpił w atmosferę tego białego zacisza domowego i spojrzał w przemiłą, szczerą twarz jasnowłosej dziewczyny, rozpogodził się, zwłaszcza, że odczuwał, iż obie kobiety były o niego poważnie zaniepokojone.
— A jak pani czuje się po tej sobotniej potyczce? — pytał pannę Jadwigę.
— Byłabym o niej może już zapomniała, gdyby nie... sińce.
— A dyć nie brak panience fleków! — westchnęła ślązaczka.
— A jednak pani więcej ubolewa nad swoją sukienką aniżeli nade mną.
— Moi złoci, sińce chnet wniknom a szatki sie nie wrócom.
— Nie wrócą — podjęła panna Jadwiga — jednak większe mamy teraz nieszczęścia. O sukienki niechaj martwi się moja mama, gdy przyjadę do Warszawy odarta jakby cyganicha.
Wiktor miał na ustach jakąś pochlebną uwagę o tej niezwykłej, jasnej, różanej „cygance“, lecz zmilczał. Bo, chociaż zapanował między nimi odrazu swobodny, koleżeński ton, było w tej dziewczynie coś dostojnego, co krępowało oficera, zwykle do obcesowości pochopnego względem młodych kobiet. Nawet w łachmanach ta ponętna panna byłaby trzymała go w pewnej odległości od siebie.
— Niechaj pan mówi nam o tej strasznej rzezi w lesie i o... swej pieczeni!
— Długa to historja! — bąknął na to porucznik, zapalił papierosa, łyknął trochę piwa, jakie gospodyni postawiła przed nim, i opowiedział, jak to komuniści skorzystali z przygotowanej na niego zasadzki, jak zabijaki zmasakrowali zabijaków.
— Ale czemu ta zasadzka na pana? — spytała rozciekawiona panna.
— Zwykle, chcąc sprzątnąć ze świata agitatora polskiego, Niemcy nie bawią się tworzeniem takiego wielkiego aparatu. Bez ceregieli strzelają doń i kwita. W tym wypadku wszakże chodziło o pochwycenie i uprowadzenie mnie, o pognębienie, o plwanie śliną pruską. Jak to już teraz wiem, miałem zapewne przez cały okres plebiscytu, przesiedzieć w więzieniu wrocławskim. A pytanie, czy ktokolwiek byłby potrafił wyzwolić mnie z kaźni... — dodał Wiktor w zamyśleniu. Nasunęła mu się bowiem kwestja, czy ów sędzia, szpiegujący dookoła niego, nie posłyszał czegokolwiek o sprawie z Gronosky‘m. Wprawdzie nie zdradził się z tem, lecz można było tłumaczyć to tem, że, będąc w tak fatalnem położeniu, nie mógł odsłaniać swych kart i przedstawiać się w całej swej grozie.
— Z tego wnoszę — rzekła rozciekawiona panna Orzelska — że ten sędzia żywi dla pana jakąś szczególniejszą zawiść...
— Niema wątpliwości! — odrzucił Wiktor i po chwili dodał: — Niema bo niema, widzi mnie tak, jak potrafi to chyba tylko... brat.
— Brat??
Byli sami. Gospodyni poszła cichaczem spać i cisza panowała w domu. Więc Wiktor, lubo wogóle nieskłonny do zwierzeń, począł mówić pannie Jadwidze o sobie.
— Takie to są u nas stosunki... Ja Polak, notabene spolszczony tak gruntowanie przez... Niemca, mam brata-krzyżaka, który utopiłby mnie w łyżce wody. On to urządził tą obławę na mnie, wszczął jakąś djabelną grę... Zaszachowałem go onegdaj i zadałem mu mata. Odebrał nauczkę i zobowiązał się przysięgą nie wchodzić mi w drogę. Czy on jednak dochowa tej przysięgi?..
— Z pewnością. Brat... Po takiej rzezi...
— Oh, pani nie może wiedzieć, do jakiej wulkanicznej, obłędnej nienawiści zdolen jest Prusak. On dopiero, gdy nienawidzi, żyje... Skutkiem tego, jest to najniebezpieczniejsze zwierzę ludzkie na świecie.
— Na miłość Boską, niech pan się przed nim strzeże!.. — westchnęła panna Jadwiga, zapatrzona ze skupieniem w jego ciemną twarz, na której migotały blaski.
Takiego tkliwego upomnienia nie posłyszał z ust panny Emmy. Nie posłyszał nic, co byłoby szczerym wyrazem prawdziwej kobiecości, ani nic, co byłoby oddźwiękiem bezinteresownej życzliwości, jaką darzyła go ta luba, zszeregowana z nim dziewczyna.
— Może tylko dzięki temu, że towarzyszyły mi dobre życzenia pani, poszczęściło mi się wszystko... — rzekł i, dziękując jej za to, chciał pocałować ją w rękę. Lecz panna Jadwiga, przez moment cała w ponsach, cofnęła rączkę ze stołu szybko.
— Ależ to naturalne!... Czyż mogło być inaczej?... Niech mi pan powie, z jaką miną powitał pana brat w leśniczówce? Co mówił? To musiało być ciekawe!
— O, ciekawe! — zawołał Wiktor i powtórzył jej wymianę zdań z bratem i pokazał jej podpisany przezeń skrypt. A wreszcie ozwał się:
— Spodziewam się, że Heimatstrojów nie ujrzy pani więcej na oczy w Murckach. Czuwa tam czwórka powstańców i Buła. Gdyby jednak mieli oni odważyć się jeszcze na rozbijanie tu zebrań i zagrażać pani, proszę dać mi o tem znać telefonicznie (nie mówiąc, o co chodzi) a w najgorszym razie uciekać stąd do mej siostry i matki... Pragnąłbym bardzo, aby pani poznała moją dzielną siostrę. Czy pani pozwoli, że ona przyjedzie po panią i zabierze ją do Mysłowic na godzinę lub dwie?
— Z wielką przyjemnością! — odparła zarumieniona panna.
Odprowadziła go do drzwi powłóczystem spojrzeniem a, gdy znikł, zwiesiła głowę nad bukietem astrów, w niebieskim wazoniku stojącym, i zapadła w zadumę. W świetle tej romantycznej rozprawy z bratem Wiktor nabrał szczególniejszego uroku. A ta godzina, spędzona z nim w białym pokoiku, pozostawiła w jej duszy blask jakiś majowy.
W kilka dni potem, zanim panna Matylda poznała się z nią, doznał Wiktor miłej niespodzianki, gdy wchodząc pod wieczór do Katowickiej siedziby plebiscytowej a dawniejszego hotelu „Deutsches Haus“, spotkał na progu pannę Jadwigę Orzelską.
Widocznie uniesiony tem spotkaniem zawołał:
— Cóż panią tu sprowadziło?
Ona pokraśniała. Myślała o nim przed chwilą. Obraz jego narzucał się jej nahalnie i otóż stał przed nią, jakby była go przywołała.
— Ja tu pracuję od kilku dni. Dr. Jarczyk prosił mnie, abym zastąpiła sekretarkę, dopóki nie wyzdrowieje.
— Czy pani pisze na maszynie?
— Tak. Pan się dziwi? Ja odebrałam praktyczne wychowanie. Znam nieźle stenografię i umiem nawet... gotować. Tylko pod tym warunkiem, że okażę się dobrą kucharką, pozwolił mi ojciec wstąpić na uniwersytet.
— Ah, to zaprosi mnie pani kiedy na jakie polskie specjały.
— Dobrze. I nie struję pana wcale! — zaśmiała się.
— Oh, w to wierzę. Polki mają talent do gotowania. Wiele większy od Niemek. Przekonałem się o tem u państwa Pochwalskich w Kaliskiem i oczywiście w Warszawie. Jeśli Heine orzekł: „z Polką przez Włochy, z Niemką przez życie“ — to doprawdy nie wiedział, co gada i... nie jadł chociażby tylko naszej sztuki mięsa z chrzanem ani wielkanocnych mazurków.
— Dogadzała panu ciocia Pochwalska! — zaśmiała się panna Jadwiga. — Ale ma zasługę, bo dzięki jej sztuce kucharskiej kobiety polskie zyskały w panu wymownego rzecznika.
Rozmawiając w tym wesołym tonie, zbliżyli się powoli do zbiegu trzech ulic, spadających pod tunel toru kolejowego i dostali się w ciżbę. Uwijały się między nią, niby psiaki, chłopaki z gazetami niemieckiemi i darły się w niebogłosy, obwieszczając: „Neuer Untergang Polens!“, „Polnische Regierung aus Warschau gellüchtet“...
— Co to znaczy?! — zawołała do towarzysza zaalarmowana panna Jadwiga, nie wszystko po niemiecku rozumiejąc.
— Nie jest tak źle, jak głoszą te blaty. Nikt z Warszawy nie ucieka. Ale jest źle i w Germanji radość niesłychana. Bo upadek Warszawy sprowadziłby upadek plebiscytu. Szkoda, że plebiscyt nie odbył się w maju... Z dzisiejszego położenia Warszawy Niemcy chcą ukuć broń i, twierdząc, że alianci nie zdołaliby osłonić G. Śląska, wzywają do tworzenia obrony granicznej przed napływem uciekających wojsk polskich i falą bolszewicką. Bo chcą wziąć tu górę nad wojskiem okupacyjnem.
— Och, to byłoby okropne! — westchnęła panna Jadwiga.
Przygnębienie zamknęło im usta. W milczeniu przeciskali się przez rozfalowany tłum, wałęsający się przed dworcem. Tak wkroczyli w ulice Marjacką, gdzie w pobliżu kościoła mieszkała panna Orzelska. A z werandy narożnej kawiarni wlokły się za nimi długie spojrzenia dwóch Niemców: komisarza policyjnego Weitzlera i agenta tajnej policji Baucha z Mysłowic. Szeptali coś do siebie poufnie, przyczem padło nazwisko sędziego Kuhny.
— Wyznam pani — począł w skupieniu porucznik — że ziemia pali mi się tu pod stopami. Najchętniej przywdziałbym znów mundur i spieszył w szeregi obrońców Warszawy. Biję się z myślami. Doprawdy nie wiem, co począć.
— Pan powinien tu zostać — orzekła panna Jadwiga z cicha.
— Tak pani sądzi? I ja tak sobie powtarzam, bo zdaje mi się, że wisi w powietrzu burza i nadchodzi szybko przesilenie, a więc każdy Ślązak musi stać na swym posterunku z bronią u nogi.
Stanęli przed kamienicą.
— Tak, pan musi tu pozostać!... — powtórzyła smutkiem omotana panna Jadwiga.
A on westchnął ciężko i, podając jej rękę, wyrzekł:
— A jednak... zazdroszczę tym, co biją się pod Warszawą...
Ona uścisnęła jego rękę tak mocno, jak nigdy i odeszła. Lecz Wiktor zauważył, że nie weszła w drzwi kamienicy. Posuwała się ulicą dalej. Towarzyszył jej wzrokiem i zobaczył, że weszła do kościoła Panny Marji.
„Polska dziewczyna, polska“... — przeleciało mu przez głowę i w duchu pochylił się kornie do jej stóp.
Wracając w stronę dworca, minął Hotel Savoy i przypomniał sobie, że mieszkał w nim jego brat. Nie spodziewał się spotkać go w Katowicach, gdyż, jak wiedział, Walter Kuhna wyjechał do Wrocławia, poprostu ze strachu przed nim albo raczej przed stojącą za nim bojówką. Niemniej jednak Wiktor obserwował ciekawie przechodniów i wałęsający się przed dworcem motłoch. Plątało się w nim niemało buńczucznych, podchmielonych młokosów w czapkach sportowych, w których domyślić się było łatwo t. zw. Stosstrupplerów, oraz mnóstwo innych podejrzanych i niesamowitych fizjognomji.
Nawinął mu się przed oczy Nawoj. Zamienili spojrzenia i komunista domyślił się, że porucznik Kuna pragnie z nim pomówić. Ruszył za nim zwolna w zaułek, do toru kolejowego przylegający, i tam, na ustroniu, zbliżyli się do siebie.
— Na co to się zanosi? — zagadnął go Wiktor.
Grymas sardoniczny sfałdował nerwową twarz tego dziwnego, pozornego robociarza.
— ...Na Kraftprobe z Francuzem — odszepnął po chwili. — Zacznie się jutro od owej zapowiedzianej demonstracji.
— Jutro, w rocznicę naszego powstania... A czy komisarjatowi tutejszemu nic nie zagraża?
— Nie — odparł Nawoj. — Francuzi mają iść do djabła, a na ich miejsce... przyjdziemy my.
— Wy? Przecież pieniądze berlińskie zrobiły z was jakichś National-komunistów.
— Czemu nie mamy być przejściowo „National“, jeśli na tym koniku można wyjechać na front? Nastał znów dobry dla nas moment.
— Pan radowałby się, gdyby bolszewicy wzięli Warszawę?
— Tylko dlatego, że raduję się wszystkiem, co niesie zagładę kapitalizmowi i dzisiejszemu porządkowi rzeczy.
— A któż ma stworzyć ów nowy porządek rzeczy? Pan sam nie wierzy w swych towarzyszy.
— Oni są od tego, aby burzyć, a od tego, aby tworzyć nowe życie... od tego jest... życie samo.
— Marne, smutne to życie, co wyrasta na ruinach — odrzekł porucznik i spytał: — Czy pan trzyma swych ludzi w ręku tak mocno. że może ręczyć, iż oszczędzą Polaków?
— Nic im nie zrobią. Ale za Stosstruppe i Zycherkę nie ręczę.
Zamieniwszy jeszcze kilka słów z Kuną, Nawoj pożegnał go, mówiąc z sardonicznym uśmiechem:
— Na, w owym lesie pod Murckami jeszcze lepiej poszło, niż wtedy pod Tychami...
Zachichotał z cicha, w lewym policzku degenerata drgnęły muskuły i usta wykrzywiły się szpetnie, jakby był owiał go odór krwi.
Wiktor przyglądał się mu, jak długim, ślizgim krokiem ostrożnego łazika szedł powoli w stronę dworca w zmiętej czapce sportowej, z pstrym szalikiem na szyi, z rękoma w kieszeniach wytłuszczonej, ciemnej surduciny. Dziwnie był niepodobny do tego pana Nawoja, który przy kieliszku wina oświetlając tajemniczą swą postać, tak silne wrażenie wywarł na młodym poruczniku.





XXIII.

Nazajutrz z południa, w obliczu tysiącznego, rozagitowanego tłumu na rynku katowickim, stał Nawoj na stopniach posępnego gmachu teatralnego i nieco zachrypłym głosem wyrzucał na głowy gorejące niby żagwie słowa. Cechował go jednak w tem pewien umiar i nie upodobnił się całkiem do swych rozwydrzonych, sztucznym zapałem niesionych krzykaczów komunistycznych, pragnących oddziałać na motłoch zapalnie. W elukubracjach jego było więcej logiki i więcej sensu.
Miasto prawić o neutralności G. Śląska wobec wojny polsko-bolszewickiej, jak zapowiadały to plakaty, miasto występować przeciwko okupacji Śląska, jak byłyby tego pragnęły gotowe do akcji zaczepnej bojówki i żywioły nacjonalistyczne, anarchista obwieszczał już zwycięstwo bolszewików nad Wisłą, zapowiadał zalew kraju przez zwycięskie wojska Lenina, wróżył erę bolszewizmu w Niemczech. Kto uważnie słów jego wysłuchał, mógł był wyczuć w nim rzadki okaz wywrotowca, marzycielskiego ideologa. Ale nikt bodaj spostrzeżeń takich nie robił wśród rozstrajającego umysły rozgwaru jarmarcznego, podniecenia i wrzasków, dochodzących z pod murów kamienicznych. Gwardja Nawoja, t. j. głównie hutnicy z zakładów „Baldona“ i „Marty“, rozsiani w pobliżu mówcy, pośród morza głów, wznosili okrzyki: „Niech żyje bolszewizm!“. „Niech żyje rewolucja światowa!“
Nie przeszkadzała im w tem policja. Świętowała dnia tego, nie inaczej jak zielona policja „bezpieczeństwa“, która dostarczała broni młodym nacjonalistycznym elementom. A, mimo gościnne występy komunistów, one dzierżyły prym, one wytwarzały nastrój bojowy, podniecone do najwyższego stopnia „dodatkami nadzwyczajnemi“ gliwickiego pisemka, które ogromnemi głoskami krzyczało wniebogłosy: Warschau gefallen!!!“

„Upadek Warszawy“ działał jak hasło do ataku. Coraz więcej Orgeszowców zbiegało się na rynek; zwoływał ich zew: „Es geht los!“ A wkrótce z pobliskiej „Kattowitzer Zeitung“ nadleciała wiadomość, potwierdzająca pogłoskę z Gliwic. Bo pijany radosnym tym okrzykiem redaktor polakożerczego blattu, chcąc połączyć się telefonicznie z Warszawą, przesłyszał się i zamiast Linja zajęta” pochwycił uchem tylko... zajęta“ i natychmiast w wyobraźni swej ujrzał już Warszawę zalaną przez hordy bolszewickie.
„Warschau besetzt! Warschau gefallen! Hurra!“ — grało, kipiało w zbiorowej duszy pruskiej, radość najwyższa uderzyła do głowy krzyżaka i zdało mu się, że już trzyma w brutalnej garści G. Śląsk, ściska go za gardło, dławi, wysącza krew polską.
I tłum ruszył strumieniem na Friedrichstrasse przed siedzibę Komisji Międzysojuszniczej.
„Nieder mit Frankreich! Nieder mit Polen! Hurra!“
Z rozdartem sercem słuchali tego Wiktor Kuna i Widera, i patrzyli, jak na sabat piekielny, na maszerujące w nieładzie zastępy teutońskie, uzbrojone w laski żelazne, drągi i granaty, miotające się buńczucznie.
W samą rocznice powstania śląskiego spadła jak grom wiadomość o upadku Warszawy i druzgotała pieszczone ich nadzieje...
Dwaj przyjaciele przemykali się wzdłuż murów obok nieprzytomnej tłuszczy i z obrzydzeniem zerkali w dzikie, namiętnością targane twarze kobiet niemieckich, krwiożerczych Walkirji, płci swej urągających, histerycznym szałem opętanych.
— Czyż, u djabla, ci Francuzi nie posiadają karabinów?! Przyjechali tu w rękawiczkach? — mówił Wiktor do Widery, gdy zbliżali się do komisarjatu.
— Kontroler Blanchard dał się otumanić przez landrata i generała Zycherki. On im jeszcze wierzy!
— Nie podobna jednak, aby Francuzi nie mieli rozpędzić na cztery wiatry tych band — pocieszał się Wiktor, gdy wyszedł z bramy komisarjatu polskiego sekretarz Koj.
— Cóż słychać z Warszawy lub o Warszawie? — zawołał do niego półtonem Wiktor, a Koj uspokoił ich trochę, zapewniając, że ostatnie wiadomości ze stolicy brzmiały raczej uspokajająco. Zapaliła się w nich iskra nadziei.
W kancelarji dra Jarczyka zebrało się niemało Polaków z miasta, między innymi powszechnie szanowany i ceniony lekarz o ładnej, szlachetnej fizjognomji, Andrzej Mielęcki. Alarmujących wiadomości z Warszawy nie brano za dobrą monetę; dyskutowano nad wypadkami, jakich teatrem były Katowice w tej chwili.
A co chwila ktoś przynosił szczegóły szturmu na siedzibę kontrolera francuskiego. Opowiadano, jak to rozjuszona tłuszcza, nacierająca na posterunek kawaleryjski, ściągnęła z konia dragona i zabiła, co ostatecznie zniewoliło kunktatorską komendę do dobycia szabli. W odpowiedzi na granaty niemieckie gruchnęły karabiny francuskie i kilku Niemców legło na bruku. Rozsypała się i cofnęła tłuszcza zbrojna, aby powrócić raz jeszcze i granatami obrzucić mury.
Zdawało się, że o Polakach zapomniano. Dookoła komisarjatu panował względny spokój. Więc dr. Mielęcki, mieszkający naprzeciwko Komisji Alianckiej, począł szukać kapelusza.
— Zostań z nami! — ozwał się doń dr. Jarczyk i jął nalewać mu kawy.
— Nie mogę. Żona moja cierpiąca. A patrząc z okna na te krwawe wybryki, może się niepokoić — odrzekł dr. Mielęcki i wyszedł.
Jeszcze zalegała ulicę Fryderyka bisurmańska zgraja, niewypłoszona słabą akcją Francuzów, jeszcze niekiedy padały granaty w okna Komisji i wycie motłochu rozlegało się dookoła. Przecisnąwszy się przez szalony ferment, Mielęcki wszedł do kamienicy, gdy z dachu jej spadł granat, który, wymierzony w stronę Komisji Francuskiej, trącił o gzyms dachu, spadł na głowy niemieckie i powalił kilka osób. Przeniesiono je bezzwłocznie na podwórze tej kamienicy i dr. Mielęcki zajął się ich opatrunkiem, zanim zabrano rannych do szpitala.
A dr. Mielęcki ruszył po schodach do swego mieszkania, lecz podleciało do niego skokiem kilku burszów z żelaznemi prętami, zajrzała mu w oczy groźna dzicz.
— To z twych okien rzucono na nas granat, du Polnisches Schwein! — huknął, dyszący wściekłością Orgeszowiec.
— Nie! Nie!... — począł protestować Mielęcki, lecz uderzono go kułakiem w kark i żelazna laska spadła mu na głowę. Zwaliła się nań furja zawodowych zabijaków. Napoły nieprzytomnego ściągnięto ze schodów, wywleczono w bramę i tam, niby stado drapieżników rzuciła się na niego zgraja płatnych terorystów. Tratowano go, kułakowano, katowano na wyścigi wśród gradu plugawych wyzwisk i klątw motłochu, w igrzyskach tych biorącego udział bierny lecz radosny.
Obnażyła się istotna natura tej tłuszczy niemieckiej i, gdy na przywołaną przez panią Mielęcką i jej córkę karetkę ambulansową złożono ciało nieprzytomnej ofiary, by powieźć ją do szpitala, tłuszcza, na wzór hyen padliny żądnych, tłukła się dookoła wozu w szale opętańców. Rozpętała się namiętność krzyżacka, wiedźmy współzawodniczyły z knechtami w robocie oprawców i w oczach rodziny męczennika zarówno jak sławetnej Policji „Bezpieczeństwa“ wywleczono z wozu krwią zbrukaną ofiarę na bruk, by pastwić się, dobijać, mordować, szaleć w orgji krwiożerczego rozpasania. Rąbano kijami w gasnące ciało, tratowano je butami, rozdeptywano na miazgę, aż z rozbitej czaszki posączył się mózg.
Nie dość jeszcze było czartowskiej swawoli i uciechy. Opętańcza zgraja powlokła zmasakrowane zwłoki kilkaset metrów do rzeczki Rawy i wrzuciła je do brudnej wody, taki pogrzeb sprawiając Polakowi wśród pijackiego, tryumfalnego wycia podłej gawiedzi.
Nachlipała się krwi polskiej drapieżna, okrutna, światu zagrażająca bestja pruska.





XXIII.[9]

— Nie mamy amunicji, ani dostatecznej straży — mówił kierownik Komisarjatu do Kuny. — A czyż możemy liczyć na obronę ze strony Francuzów? Jeśli oni nie opanują sytuacji, będzie z nami źle... A jeśli dotychczas nie poskromili tej hordy i nie nastał spokój, trzeba spodziewać się wszystkiego...
— Pojadę natychmiast i pod osłoną nocy przywiozę trochę amunicji — rzekł Wiktor.
— A nadto trzeba nam setkę lub dwie obrońców. Podobno Zycherka planuje atak na nasz Komisarjat jutro około czwartej.
Wiktor pokiwał głową.
Istotnie sytuacja w mieście przedstawiała się coraz groźniej. Atak na siedzibę kontrolera wydawał się tylko przygrywką do burzy, jaka rozszalała się. Przez otwarte okna dolatywał z poza drugiej strony nasypu kolejowego huk strzałów. Snać w pobliżu poczty wrzał zacięty bój. A zuchwalczość i bezczelność Niemców nie znała granic.
Odmalował im to pracujący w Komisarjacie student ze Lwowa, Kozicki, który niekiedy na własną rękę prowadził służbę wywiadowczą. Wplątał się on w strumień motłochu, Niemczaka udając, i wróciwszy do kancelarji, zmęczony, potem oblany, opowiadał:
— Niemcy wysłali delegację do Blancharda, czy też dowódcy załogi i żądali w swej znanej skromności tylko tego, by... wojsko francuskie rozbroiło się i wycofało z Katowic. Nie uciekało ono jednak na polach Marny, więc nie można było spodziewać się, aby rejterowało sromotnie przed temi bandami. Tłumy nieprzebrane oczekiwały powrotu swej delegacji od Blancharda. Wreszcie wyszedł radny Kobe, przybrał minę Napoleona z Pipidówki i ryknął: Waffen her! Es geht zum Sturm! Powstał ogłuszający ryk i ja obok Orgeszowców czy innych bandytów, wrzeszczałem bohatersko: Siegreich wollen wir Frankreich schlagen! Słowem, nie bagatela, nie burza w szklance wody! — śmiał się student — Katowice wypowiadają wojnę Francji!
— I co dalej?
— Okazało się, ile te łajdaki mają pochowanej amunicji i broni. Rozpoczęła się na rynku zbiórka wszelkich Orgeszowców, którym rozdawała broń modra policja pod komendą oficerów, podobno z Reichswehry. Gdyby tak Francuzi byli wtedy postali im jedną rzetelną salwę, byliby odrazu wygrali wojnę z Katowicami. Ale ten Blanchard czy kto inny (nie wiem kto tam rej wodzi) to z przeproszeniem kiep.
— Kto do tego doprowadził, — wtrącił jeden ze słuchaczów — jeśli nie Komisja Międzysojusznicza, zjadająca w Opolu dobre obiadki? Jej ustępliwość, jej słabość! Przez tyle miesięcy spokojnie patrzyli na to, jak Niemcy sprowadzali tu wojsko tysiącami. Teraz niech John Bull z Opola przyjdzie bić się tu z Niemcami. Albo ci kataryniarze z makaronu ulepieni. Niech djabli biorą całą tę komisję! Niby to pilnują ładu i porządku, ale co ich to wszystko obchodzi? Niedawno jeszcze, tak jak Lloyd George, nie wiedzieli wcale o istnieniu Śląska, a dziś tyle wiedzą, że można przy tym plebiscycie upiec własną pieczeń. Te pierony zagraniczne!
— Prawda! — podniósł się inny głos. — Jeśli my opierać się będziemy na przekonaniu, że Komisja w Opolu opiekuje się Polakami, to ładnie na tem wyjdziemy. Czy pomyśleli o tem Francuzi, aby wysłać oddział wojska dla zabezpieczenia Komisarjatu?
Zawrzało oburzenie. A że końca dyskusji nie było widać, Wiktor Kuna i Widera wyszli z kancelarji.
— Jedź zaraz z powrotem do Mysłowic, bo z pewnością Matylda niepokoi się już o swego chłopca! — rzekł Wiktor do Augustyna, pożegnał go, a sam wkrótce, prowadząc swój motocykl, wskrobał się na pobliski nasyp kolejowy, z poza którego zawsze jeszcze dochodził huk strzelaniny.
Kipiała tam, jakby czasu wojny, zażarta potyczka. Niemcy pod wodzą oficerów Reichswehry szturmowali do silnej placówki francuskiej przy gmachu pocztowym. Ostrzeliwali Francuzów siarczyście. Lecz nagle walka ustała i Wiktor z bezpiecznej swej pozycji leżącej ujrzał wynurzający się oddział francuski na pustą jezdnię, na której spoczywało kilku rannych.
Osłupiał. Tam do licha, Francuzi opuszczali posterunek, ustępowali przed przewagą. Pozostały jedynie dwie sekcje piechurów tuż przy torze kolejowym, osłonięte jako tako przez zabudowania sygnałowe. I one powinny były pójść za swym oddziałem. Tymczasem Wiktor, w oddaleniu zaledwie dwudziestu kroków od tej partji, widział dokładnie, że kapitan trzymał swych żołnierzy w pogotowiu do akcji na bagnety, z miejsca się nie ruszając.
A na ulicę Pocztową wylało się z domów wojsko niemieckie, maskowane różnemi nazwami. Zajęto opuszczoną placówkę, formowano się w kompanje i zbierano rannych. Wreszcie odłączyła się od nich secina Zycherki z kapitanem na czele i pomaszerowała do toru kolejowego, gdzie nastąpiła wymiana zdań między kapitanem niemieckim a dowódcą osamotnionej partii Francuzów.
Wiktor, ogromnie zaciekawiony, z całem napięciem nerwów patrzał i pytał, co nastąpi. Rozumiał, że Niemiec żądał od Francuzów złożenia broni jako cenę za swobodny odwrót do koszar. Ale ich dowódca, giestykulując, zdał się wołać: „Jamais! (Nigdy!)“
I wyrwał swemu żołnierzowi karabin z ręki, wyzywającym tonem niemieckiego kapitana doprowadzony do pasji.
W tej chwili rozległa się stentorowa komenda niemiecka:
— Schwaermen! (W rozsypkę)
Nim rozsnuły się szeregi Zycherki, łysnęły ogniki, gruchnęła salwa i kapitan niemiecki pierwszy padł twarzą na bruk bez życia. A jego żołnierze, wystrzeliwszy na oślep, zachwiali się i rozbiegli, zanim zaświeciły im w oczy bagnety.
Mogło im nadbiedz w pomoc sformowane przed pocztą wojsko i wystrzelać garstkę śmiałków jakby kaczki. Atoli Francuzi cofnęli się, przekroczyli szybko tor kolejowy i, tak jak Kuna, legli na ziemi u szczytu wału, skąd mieli przed sobą ulicę Pocztową na przestrzał.
Wypadkiem zszeregowany z Francuzami Wiktor poczuł się Hallerczykiem. Zadrżały w nim wszystkie nerwy, drżał głównie ów jego potężny nerw wojacki, ze źrenic jego strzeliły błyskawice i targała go chęć, by walczyć z nimi pospołu, bić Germanów.
Nad głową jego i Francuzów poczęły bryzgać kule. Zapuścił się ku nim od poczty oddział zielonej policji, lecz spotkały go gęste strzały usłanych na ziemi poilus‘ów. Więc Niemcy zatrzymali się na moment, zaczem zboczyli w ulicę, spadającą sierpem pod tunel wału kolejowego, aby tą drogą wpaść na tyły Francuzów.
Pojął to Kuna i niepewny, azali kapitan francuski orjentuje się w topografji miasta i odgaduje zamiary burszów, przyskoczył do niego.
— Vive la France! — legitymował się najpierw. — Walczyłem z wami ramię przy ramieniu przeciwko boszom... Macie trzy minuty czasu. Lada moment wpadną przez ten tunel Niemcy! Ruszajcie do koszar, po tym torze kolejowym!
Wskazał ręką kierunek. Przestroga nie była wcale zbędna, gdyż dwa czy trzy dni temu zmieniono załogę francuską i kapitan znalazł się w nieznanym labiryncie. Zmierzył Kunę przenikliwem spojrzeniem i rzekł:
— Pan jest z narodu Poniatowskiego? Dziękuję!...
Z narodu Poniatowskiego... Dreszcz dumy przeszył młodego oficera i nie wiedział jak to się stało, że, lubo w ubraniu cywilnem, salutował kapitana.
— Depechez-vous! (Śpieszcie się!) — zawołał jeszcze i kapitan, przytknąwszy palce do swego kepi z przyjaznym uśmiechem, podskoczył do swych żołnierzy, zgarnął ich szybko i puścili się wzdłuż relsów po nasypie kolejowym.
Wiktor zaś uświadomił sobie, że i dla niego spotkanie z Zycherką nie jest szczególnie pożądaną rzeczą. Rzucił się przeto w najbliższą, wzwyż biegnącą ulicę, prowadził swój rower kilka kroków, zerkając wstecz na wał, gdzie istotnie zaroiło się niebawem od zielonych mundurów, i wreszcie dosiadł swego żelaznego Pegaza i prysnął.
A w duszy dźwięczało mu to „... z narodu Poniatowskiego“. Jak to taki Francuz potrafił znaleźć piękny, efektowny zwrot! I dotknąć czułej żołnierza struny!
Był z narodu, co wydał księcia Józefa... Spływało nań coś z chwały tego rycerza chrobrego bez skazy i czuł, jakby przez to nabierzmowany, że winien zapatrzeć się w ten model, wziąć w duszę ten posąg wielkiego żołnierza, co tak świetnie umiał umrzeć za honor Polaków.





XXIV.

Już wstał nowy dzień i robotnicy szli do kopalni, gdy Wiktor Kuna wracał do siebie z Katowic. Przez pół nocy trząsł się na wozie z warzywami, pod któremi kryły się dwie skrzynie z granatami. Doręczył je uprzedzonej o tem straży Komisarjatu, przyczem dowiedział się, że po zachodzie słońca strzelanina w mieście przybrała charakter wiwatowy a tryumfujące bandy Orgeszowców i zielonej policji piły i hulały jak hordy najeźdcze po zdobyciu twierdzy. Dla wyładowania pijackiego animuszu zniszczono parę sklepów i kawiarnię tudzież wydawnictwo „Gazety Ludowej“. W śródmieściu tropiono Polaków, niby zwierzynę, i biada temu, kto wpadł w łapy bisurmańskiej zgrai.
Wyprawą swą zmęczony porucznik spał jak suseł i zaspał. Zbudził go dopiero przed południem Jan Gray, inspektor organizacji wojskowych, i organizator powiatowy Jan Pyka. Przybyli z Sosnowca, by przekonać się, czy Kuna trzyma w pogotowiu swój obwód. Zabrał się z nimi „rejonowy“ z Muchowca, Postrach, wracający do domu z Głównej Komendy.
Trzeba było tarmosić Wiktora gwałtownie, nim łaskawie otworzył oczy. Ujrzawszy przed sobą ludzi z dowództwa, rzucił się na posłaniu, niby szczupak w sieci i zawołał:
— Co takiego?! Powstanie?
— Nie! — odparł Pyka. — Choć nie wiedzieć, czy chnet nie ruszymy.
— Nie? — wyrzucił Wiktor, odpędzając od siebie resztki snu. — A cóż z Warszawy?
— Dobre wiadomości.
— Chwała Bogu! Gadajcie!
— Odparto bolszewików z pod Radzymina. Boje toczą się między Wisłą a Bugiem, boje decydujące. Gen. Sikorski ma twardy orzech do zgryzienia, ale kontrofenzywa postępuje zwycięsko. Wczoraj wojska nasze zdobyły Serock. Przedtem Łuków. Zgarnięto kilka tysięcy jeńców, moc broni i amunicji.
— Żeby jom tu przysłali — wtrącił Postrach.
Z twarzy Wiktora biła łuna radości.
— A to frajda upiekła się szwabom! Dobra nasza! Ze swem „Warschau gefallen“ ist die Bande reingefallen! — zaśmiał się w głos i dodał: Teraz rury im zmiękną.
— Eh! Francuzy som klipy i gamłonie. Bojom się, by skiż ich strzelanio German sie nie wywalił. Teraz nam trza iść na Katowice — rzekł z naciskiem Postrach, a Kuna chwycił się za głowę.
— My mamy iść Francuzom na pomoc? My?! Przecież, u licha, Francuzi mają tanki, maszynówki, mienenwerfery, dość wszystkiego, by wybić tych szwabów co do nogi.
— Ale nie strzelajom, jak noleży.
— W Katowicach teraz cicho — rzekł Pyka. — Tanki jeżdżom po ulicach i Niemcom odechciało się błoznów.
Mimo to Postrach namawiał do napaści na Zycherkę katowicką, sam gotów ruszyć na nich ze swą drużyną z Muchowca, ale mu wytłumaczono, że bez zezwolenia Komisarza Rządu Polskiego i rozkazu Dowództwa nie wolno wszczynać bojów na własną rękę.
Niemniej rozprawa orężna z Zycherką stawała się koniecznością. Nie dość, że przez swe bezecne praktyki paraliżowała ona działalność agitacyjną Polaków i doprowadzała plebiscyt do niedorzeczności, lecz zawiesiła nad spokojną ludnością groźbę rzezi. Jeśli zaś ze strony wojsk francuskich nie można było spodziewać się rozwiązania Zycherki i stłumienia zarzewia fermentu a wojsko angielskie wręcz policję tę popierało, Górnoślązacy sami musieli wziąć w rękę swą obronę.
— Albo Zycherka pójdzie stąd, albo wszystko djabli wezmą — powtarzał ten aksjomat Wiktor.
Rozumiał to cały G. Śląsk. Więc czterej żołnierze poczęli zastanawiać się, jak w poszczególnych miejscowościach siódmego, katowicko-pszczyńskiego okręgu należałoby zabrać się do rugowania owej policji, jakby przez ironję nazwanej Policją Bezpieczeństwa. A nazajutrz miała odbyć się w Sosnowcu konferencja komendantów w łonie Głównego Dowództwa.
Siedząc przy skromnym obiedzie i piwie, zabrnęli w długą naradę i tak zastał ich jeszcze Augustyn Widera, wracający z Katowic wcześniej niż zwykle.
— Cóż słychać w Komisarjacie? Nic mu nie zagraża? — powitał go Wiktor.
— Na razie nic. Jednakże zawsze jeszcze obiegają mgliste pogłoski i pogróżki... Dlatego to dr. Jarczyk rozpuścił biuro o trzy godziny wcześniej.
— A w mieście co?
— Tu i ówdzie strzelanina. Zdaje się jakby szwaby przygotowywali się do nowego wielkiego ataku na gmach aljancki. Były podobno jakieś rokowania z Blanchardem i Niemcy obiecywali spokój, jeśli wojsko francuskie wycofa się z miasta.
— Czemu nie z G. Śląska?! — zachichotał Wiktor. — Wtedy by z nami zrobili... pokój...
Rozgoryczenie wobec tak niewczesnej galanterji Francuzów wylało się strumieniem i, opuszczając porucznika, żołnierze czuli, że nadchodzi godzina czynu.
Po wyjściu ich Wiktor chodził po pokoju tam i napowrót w zamyśleniu.
— Więc atak na Komisarjat nie wykluczony? — mruknął do Augustyna.
— Nie, ale wszyscy mają tam miny niefrasobliwe.
— A kogo tam pozostawiłeś?
— Dra Jarczyka, Boruckiego, Koja, Pająka, Wieczorka. Kilka osób.
— A gdzie podziała się panna Orzelska?
— Gdy odchodziłem, była także jeszcze w Komisarjacie.
— Pozostała?
Pozostała.
— Dlaczegóż nie zabrałeś jej z sobą?
— Nie przyszło mi to na myśl.
— Ona nie ma tu żadnego oparcia.
— Rzeczywiście... Taka wykształcona osoba, — rzekł Augustyn, do wykształconych ludzi odnoszący się ze szczególnym szacunkiem, a Wiktor, nic już nie mówiąc, począł szybko gotować się w drogę. Włożył w kieszeń dwa małe, jajkowate granaty, upewnił się, że ma przy sobie browning, wrzucił na siebie kubrak i znikł.
Zatrzymał się w Zawodziu przed gmachem magistrackim, pozostawił swój wehikuł w suterynach u stróżki a ongi kucharki Kuhnów, Kłaputkowej, wsiadł w tramwaj i wreszcie puścił się bocznemi ulicami do Komisarjatu.
Zegary wskazywały wpół do szóstej. W pobliżu Komisarjatu nic nie zdradzało zawieruchy i ku zdziwieniu Wiktora, w śródmieściu również panował spokój. Gdy, wszedłszy do biura kierownika Komisarjatu, ujrzał go, siedzącego spokojnie z piórem w ręku, wstąpiło weń przekonanie, że lękał się niepotrzebnie.
Zdało się, że nastąpiła ogólna pacyfikacja. To wrażenie ukołysało wszystkich w Komisarjacie, chociaż nasuwała się kwestja, co tak raptownie zawiesiło nad Katowicami gałązkę oliwną. Nie długo czekano na wyjaśnienie zagadki. Wpadł do biura młody Wieczorek, zwykle funkcję kurjera pełniący i oznajmił wielkim głosem:
— Francuzy wycofujom sie do koszar.
— Co? Umykają za miasto?! — krzyknął Józef Koj.
— Niech ich jasny piernik weźmie!
— Pedają, że Miemcy naonaczyli im, że w ta noc cołki dom ich w powietrze wysadzom — głosił Wieczorek.
— A dyć mosz prawie! — wyrzucił jeden ze strażaków, u bramy kamienicznej czuwających, który ciekawością wiedziony, wszedł za Wieczorkiem do biura.
Zgromadzili się tam, prócz straży, niemal wszyscy — pięciu wymienionych przez Widerę Ślązaków, student ze Lwowa, Kozicki i p. Lewandowski. Ogółem załoga zagrożonej placówki składała się z dwunastu czy trzynastu ludzi. Wiktor Kuna napróżno szukał w tem zgromadzeniu panny Orzelskiej.
Ale, przeszedłszy do dalszych pokojów, ujrzał ją siedzącą na biurku, tuż przy aparacie telefonicznym.
— Pani jeszcze tutaj?
— I pan tutaj? — zaśmiała się panna, widocznie czemś uradowana, i potrząsnęła swą jasną, puszystą czupryną zuchowato.
— Przyjechałem zobaczyć, co się tu dzieje.
— To bardzo pięknie...
— Ale co panią tu jeszcze zatrzymało?
— Nie mogę doprosić się połączenia z Bytomiem.
— Nic innego? Czyż pani nie wie, co Komisarjatowi zagraża?
— Wiem.
— Więc, proszę pani, trzeba brać kapelusz i wynosić się stąd. Chociażby bez kapelusza.
— Czyż to kobieta nie ma prawa pozostać tutaj? — spytała z uśmiechem rezolutna panna, patrząc w jego twarz wnikliwemi a gwiezdnemi oczyma.
— Prawa nikt pani nie odmawia, ale, proszę pani, tu może być gorąco...
— Ja nie lubię uciekać.
— Nie lubi pani uciekać? — spojrzał w jej źrenice żywo i po chwili dodał: — Mówi przez panią krew rycerska...
— Tym, co przybyli tu na robotę plebiscytową, nie wolno lękać się byle czego.
— Ależ to nie „byle co“, panno Jadwigo! — zawołał strwożony o nią porucznik i ciągnął: — Pani nie wie, że Francuzi wyszli z miasta i zostawili Komisarjat na łasce szwabów.
— A panowie nie uciekają...
— Pani nie może tu pozostać! — szarpnął go niepokój i, zbliżając się do niej, począł błagać: — Niech pani zrobi to dla mnie, proszę...
Gorący rumieniec oblał śniegi jej lic, pochyliła i odwróciła szybko głowę. Drżącemi palcami oplotła krawędź biurka i siedziała tak bez ruchu, pod gradem jego żarliwych próśb, aż nie podnosząc nań oczu, zsunęła się z biurka.
— Jeśli pan tak prosi...
— Koniecznie proszę. Cóż powiedziałaby mama pani, gdyby ujrzała ją teraz, na tej zagrożonej placówce?
— Powiedziałaby, że jestem głupia — rozśmiała się, w pewnem oszołomieniu szukając kapelusza po pokoju. — Bo kobieta powinna być tchórzliwa, jak zając. O mężczyźnie mówi się „chwat“, o kobiecie „głupia“. A i ja przecież mam obowiązek pozostać na zagrożonej placówce.
— Tego od pani nikt nie żąda. Kobieta — nie żołnierz. Zresztą poszli niemal wszyscy i nie można zrobić nic mędrszego, jak uciekać.
— Wszyscy poszli, a pan przyszedł? — odrzekła, wkładając na głowę kapelusz.
— Bo zaniepokoił mnie Widera. Powinien był odprowadzić panią do domu... Oto parasolka pani!
Poskoczył do framugi okna, gdy wtem fala wrzasków uderzyła o szyby i, wzmagając się z sekundy na sekundę, rzuciła na dom grozę.
— O pierona, jest awantura!
Wiktor przytulił się do ściany i wyjrzał przez okno ostrożnie na ulicę, pełną nieprzebranego tłumu, szalonego zgiełku i wrzawy.
Na moment odwrócił głowę, spostrzegł pobladłą pannę Jadwigę o krok od siebie, pochwycił odrazu jej rękę, odciągnął ją z przed okna i znów wilczemi oczyma ogarnął obraz rozwichrzonej tłuszczy, na którą składały się bojówki, zielona i modra policja oraz pijane szumowiny miejskie.
Pochłonięty tym widokiem Wiktor nie baczył na rwetes, jaki zerwał się w biurze Komisarjatu. Ten i ów próbował salwować się niemożliwą już ucieczką, inni biegli po dobrze ukryte granaty. Ktoś, przelatując skokiem przez pokój, krzyknął:
— Panno Jadwigo, w nogi!!!
Lecz ona stała pod ściana jakby zahypnotyzowana.
Tymczasem do gabinetu dra Jarczyka wkroczył poseł tej hordy o fizjognomji bandyty, marynarz, nazwiskiem Jaeckel. Uzurpował sobie prawo poszukiwania broni a w gruncie rzeczy miał poprostu zapoczątkować ukartowany z góry najazd Hunów i Wandalów. Pozostał już w tych murach, gdyż, skoro tylko wszedł do kamienicy, wartownicy zatrzasnęli dębowe podwoje i założyli żelazne sztaby.
Od tej strony przeto komisarjat był dość bezpieczny, lecz można było wtargnąć do wnętrza kamienicy przez dużą, narożnik jej obejmującą restaurację. Więc wartownicy poszli tam szybko barykadować wyjście, zamykać okna.
Zbrojąc się dnia tego na taki wypadek, wpadli na szczęśliwą myśl. Zabrali z piwnicy puste butelki, napełnili je całe wodą, zakorkowali szczelnie i tak zaopatrzyli się w zapas bomb, które zanieśli teraz na piętro, do biur komisarjatu.
Przed domem zaś pojawił się samochód ciężarowy, na którym piętrzyła się wysoko wszelaka broń i amunicja. Poczęli ją rozdawać wachmistrze policji wśród złowieszczego rozgwaru i wnet głośny brzęk szyb obwieścił szturm.
Szyby jęły wylatywać z okien pierwszego piętra, granaty trzaskały, wlatywały do pokojów i kule Mauserów świstały niekiedy. W odpowiedzi gruchnęły w rojne mrowisko granaty i szklane bomby, z tym wynikiem, że zgraja rozpierzchła się, powpadała do przyległych domów, by tam z okien dalszy prowadzić atak.
Wiktor znał już taką walkę i nabrał doświadczenia w Hotelu Lomnitz i jako ostrzelany żołnierz nie stracił zimnej krwi. Przykląkł w kącie okna i raz wraz wyrzucał na ulicę pociski, jakie podawała mu skulona za jego plecami panna Jadwiga.
Blada była, lecz prawie spokojna. Pierś jej falowała żywo, nozdrza pracowały jakby chrapy rasowego konia i ze źrenic jej strzelały fosforyczne blaski. Porucznik służył jej za niezbędną moralną podporę i, gdy w pokoju rozlatywały się meble, gdy piec pod obuchem granatów rozwalił się i grzmotnął na podłogę, nie wytrąciło to jej z równowagi.
Lecz nerwy jej miały być wystawione jeszcze na większą próbę. Skoro naprzeciwko, w oknach pojawiły się głowy Orgeszowców, z rozwalonych drzwi na kurytarz Borucki i Pająk poczęli rąbać do nich z karabinów tak, iż cały pokój pełen był ogłuszającego huku.
Wiktor sięgnął wtedy po swój browning. Wkrótce jednak nie miał czem strzelać. Usiadł tedy na podłodze i teraz dopiero odwrócił się do panny Jadwigi. Zapachniały mu jej włosy niemal dotykające jego twarzy. Położył dłoń na jej piąstce, o podłogę opartą, i szeptał:
— No, czy to jest „byle co“?...
Uśmiech jakiś urwisoski zachybotał między nimi. Panna Jadwiga uniosła głowę i ukazała mu uśmiechem okraszoną twarz, która wydała się mu tak ładną, jak jeszcze nigdy. Wiele więcej niż ładną. Olśniła go potęgą wyrazu, objawiła mu się w swej istocie, w zachwyt go wprowadzając. Spotkały się ich spojrzenia, zdawało się jakby byli zajrzeli sobie w dusze i przez cząstkę czasu, co mogła być sekundą lub wiekiem, zatrzymało się w nich życie.
A strzelanina nagle umilkła.
— Co będzie?... — szepnęła panna Jadwiga.
— Źle będzie.
— Co?
— Nowy szturm.
— Jeszcze gorszy?
— Gorszy.
— Pan nie ma czem strzelać?
— Nie mam.
— Boże!... Ja poczołgam się po karabin?
— Nie! — przytrzymał mocno jej rączkę i, zamieniając się w słuch, wymamrotał: — Tam coś się gotuje...
Ustała walka, lecz nie ustał piekielny rozhowor uliczny. Skupił się przy narożniku domu i porucznik odgadł, iż tak jak w ataku na Lomnitz, bojówka przystępuje do podpalania gmachu. Ogień miał otworzyć jej wstęp do Komisarjatu i rzucić na jej bagnety garstkę Polaków.
Istotnie zerwał się straszny trzask, huk, łomot. Walono granatami w okiennice i drzwi restauracji, a w ślad za temi pociskami leciały płonące głownie, kamienie w bawełnę obwinięte, w benzynie umaczane i zapalone.
Przerażenie wytrąciło broń z rąk obrońców. Wiktor zerwał się na nogi, szarpnął za rękaw pannę Jadwigę. Jednocześnie młody wartownik Mrowiec i student Kozicki, którzy z pod drugiego okna w tym pokoju, ciskali butelki, prażyli Niemców pociskami, — wymknęli się w kurytarz, gdzie zbiegło się kilku bezradnych ludzi.
Zaledwie panna Jadwiga stanęła na nogach, gorejąca kula wpadła przez otwór okna do pokoju, łysnęła przed nią i uderzyła w sufit, którego znaczna część runęła z hałasem w gruzy, zaściełające podłogę.
Niespodziana ta żagwia i walący się pułap złamały mężną dziewczynę. Pobladła śmiertelnie, zachwiała się na nogach, słaniała. Porucznik pochwycił ją na ramiona i przeniósł skokiem przez rumowisko. Gdy w korytarzu postawił ją na nogi, przez chwilę ciepły, luby ciężar wisiał na jego piersi, gdyż dziewczyna nie przyszła jeszcze do siebie.
— Wody! Wody! — wołał, trzymając ją w splocie ramion.
Wyskoczył do nich z przyległej kuchni Kozicki z kubkiem wody.
— Przepraszam... dziękuję... — wyszeptała z przerwami dziewczyna, pijąc wodę małemi łykami. A potem zwiesiła głowę, bo wstyd ogarnął żołnierzyka w spódnicy.
Lecz nikt nic z tego nie zauważył. Prócz Wiktora nie było w korytarzu już nikogo. Skoro bowiem rozeszły się z wnętrza restauracji odór spalenizny, dym i rwetes grasującej tam już hordy, rozbiegli się wszyscy.
Jeden i drugi wartownik zbiegł w pieczary piwnic, snać upatrzywszy sobie tam zawczasu kryjówkę, reszta uciekała wzwyż, po schodach przed obłokiem dymów. Za nimi puścił się Wiktor, trzymając za rękę swoją już znowu krzepką towarzyszkę.
Czas naglił, bo niby zagon wiedźm, rozpasana dzicz Wandalska wtargnęła do Komisarjatu, aby tam niejako tarzając się w bezmyślnej orgji opętańców, niszczyć literalnie wszystko na miazgę w pijanym szale.
Ci, których odepchnięto od drzwi mieszkań na trzeciem i czwartem piętrze, ratowali się na strych i na dach, gdzie później, po krótkiej walce, pojmał ich, zmaltretował i zaaresztował gremjalny pościg. Ten i ów przyczaił się na pewien czas w zakamarkach poddasza.
Tymczasem Wiktor grzmocił pięściami w drzwi mieszkania na najwyższem piętrze, które, jak to był zauważył przypadkowo, zajmował policjant miejski. Gdy wzbraniano się otworzyć, rąbnął we drzwi jednym ze swych jajkowatych granatów, jakie zachował na najczarniejszą godzinę.
Poskutkowało. Wtargnął do mieszkania. Policjanta nie było w domu. Ale steroryzowana drugim granatem rodzina jego posłusznie i żwawo wykonywała rozkazy. Wydobyła z szafy mundur policjanta. Okazał się on za obszerny na figurę Wiktora. Doskonale. Wdział przeto granatowe portki na swe krótkie szarawary, wciągnął mundur na skórzany kubrak, na głowę włożył wysłużoną czapkę i już tylko brakowało mu paska i pałaszyka. Ale któżby zauważył niedostatek taki?
Wiktor wziął w dłoń granat i rozśmiał się do siebie.
— Teraz jazda za mną! Tuż, tuż za memi plecami, aby nas nie rozdzielono! — zawołał półtonem do panny Jadwigi i począł zbiegać po schodach.
Dostali się w morze głów, w zator sciżbionego motłochu. Wiktor przeciskał się przezeń bezwzględnie, pracował łokciami, rozpędzał ludzi grubiańskiemi wykrzyknikami, gotów kropnąć granatem w twarz każdego, co byłby odważył się go zatrzymać. Parma Jadwiga, popychana zewsząd, niemały miała trud by nie pozwolić się odepchnąć od niego.
Nie zauważyli wcale, że za nimi wyślizgnęło się z bramy trzech członków i gości Komisarjatu oraz jego kierownik Czympiński, lecz nieszczęście chciało, że w drodze do domu rozpoznano dra Jarczyka.
Na zakręcie ulicy wyplątana z tego piekła para zatrzymała się na chwilę, by odetchnąć wolnem powietrzem, rozprostować się duchowo, zaczerpnąć nowego życia. Lecz, nim ruszyli dalej, ujrzeli, jak raptem z dachu nieszczęsnej kamienicy spadła duża, czarna bryła — żołnierz Zycherki, strącony z wysokości przez zagrożonego wartownika.
Runął on jak głaz śmiercionośny na głowy tłuszczy: zwaliło się z nóg kilku ludzi, by na bruku, obficie krwią niemiecką zbroczonym, utworzyć wielką, krwawą gwiazdę ciał piorunem zrąbanych.





XXV.

Szli i szli żwawo cichemi ulicami, uciekając przed koszmarem w popielate objęcia zmroku.
Wreszcie Wiktor zwolnił kroku i odzyskał mowę.
— Czemu tak pędzimy?... Ja doprawdy lękam się o panią jeszcze. Jeśli kto w kwaterze pani lub w jej sąsiedztwie wie, gdzie pani pracuje, albo chociaż tylko podejrzewa w pani Polkę, nie ręczę, czy w dzisiejszym nastroju miasta nie napadną na panią jakie histeryczne jędze lub pijane Niemczaki. Boję się o panią... — powtórzył z naciskiem i ciągnął: — Więc wsiądzie pani na siodełko mego motocyklu i pofrunie ze mną do Mysłowic, na wypoczynek do mej siostry. Dobrze?
O, jak była mu za to wdzięczna. Czuła się bowiem tak skołatana duchowo, że z trwogą myślała o samotności w tem rozszalałem środowisku. Obawy jego nie były wcale bezpodstawne. Potrzebowała oparcia i w tej chwili tuliła się do niego swą istotą niby gołębica po groźnej burzy.
— Do Mysłowic?... Nie jestem ubrana... — wyszeptała, jakby nie wypadało zgodzić się odrazu.
— Obiecała się pani mej siostrze. A w tych okolicznościach nikt nie oczekuje tualety. Zresztą pani we wszystkiem ładnie.
— Jeśli pan uważa, że nie zapóźna godzina...
— Aresztuję panią i zabieram.
— Prawdziwy policjant! — rozśmiała się, bo w tej trawestacji wydawał się śmiesznie.
Wiktor wstąpił do piwnicy gmachu ratuszowego w Zawodziu, przedtem zrzuciwszy z siebie w sieni liberję policjanta, która byłaby strasznie przeraziła panią Kłaputkową. Ofiarował jej ten mundur w prezencie a, gdy opowiedział jej, jak do niego przyszedł, śmiechu i kiwania głowa było co niemiara.
Wyprowadziwszy motocykl na ubocze, gdzie czekała na niego panna Jadwiga, bąknął:
— Szkoda mi tego munduru, bo ładnie mi w nim było...
— Oh!... — zaśmiała się panna i długo śmiała się nerwowo, bo po dramatycznem napięciu nerwów nastąpiła reakcja, eksplozja żywiołowej wesołości.
Pozostawili poza sobą dramat i popędzili w sielską ciszę.
W saloniku willi dyrektora rozgościł się iście błogosławiony pokój. Przy okrągłym stole, na którym sterczała butelka wina, pan Wilhelm grał z Widerą w... sześćdziesiątsześć. A dwie kobiety, pochylone nad żurnalami radziły półgłosem nad wyprawą dla Matyldy, gdy pojawił się i rozbudził to grono nieoczekiwany gość.
Ten warjat Wiktor przywiózł sobie na plecach, na barana... pannę — pomyślał sobie dyrektor i od pierwszej chwili zainteresował się tem zjawiskiem niesłychanie.
— Siedzicie tu jak tabaka w rogu! — począł podniecony przejściami i obecnością panny Jadwigi Wiktor po polsku i jął opowiadać, co zaszło w Katowicach. A stary pan dziwił się, że Wiktor włada językiem polskim tak biegle i, że język ten wtargnął do jego domu, rozbrzmiewał w jego salonie.
— Ty zawsze włazisz akurat tam, gdzie cię nie potrzeba! — rzekł do niego po niemiecku. — Pocoś ty tam poleciał do komisarjatu?!
Brał się nad tym „chłopakiem“ za głowę, nazywał go wartogłowem, szaleńcem, warjatem a może właśnie dlatego miał do niego szczególną słabość.
— Okazało się, że byłem tam potrzebny — odparł po polsku Wiktor. — Czasem akurat warjat jest najpotrzebniejszym. Pan Bóg dobrze wiedział, dlaczego go stworzył.
Dyrektor śmiał się, słuchał, nie każdy wyraz rozumiejąc, a raz po raz spozierał z podełba na pannę Jadwigę, siedzącą w fotelu naprzeciwko niego. Bo nigdy w życiu nie zbliżył się do Polki z inteligencji, a powtóre panna Jadwiga poczynała oddziaływać na starego pana niemal fascynująco.
Wkrótce zasiedli do stołu jadalnego, bo Wiktor upomniał się o kolację dla panny Orzelskiej i siebie, a ukojona, ukołysana w tem środowisku, jakiego było jej potrzeba, panna Jadwiga wzięła udział w ożywionej rozmowie o wypadkach katowickich. Ozwał się jej śpiewny, przemiły głos. Pani Agata i wszyscy słuchali jej skutkiem tego z pewnem nabożeństwem niby autorytetu a pan Wilhelm nie odrywał od niej wzroku. Miał wrażenie, że po raz pierwszy słyszy język polski, o którego piękności nie miał wyobrażenia, a nadto, że ma przed sobą nieznany dotąd tulipan i to tulipan pachnący.
Chciał wyjść z roli obserwatora, zagadnąć ją o coś. Ale jak? Po niemiecku? Ona by go może nie zrozumiała, a po polsku on sam nie zrozumiałby siebie. Mimo to, pogładziwszy dłonią łysinę trzykrotnie, pan Wilhelm wystękał z chłopska:
— Jak się pani tu podobo?
— O, bardzo. Ja przeżyłam tu już tyle w tym krótkim czasie. że przez to wcieliłam się w Śląsk. Ten kraj przestał być mi obcym, stał się nawet bliskim.
— To mnie cieszy — rzekła pani Agata, a Wiktor ozwał się z cicha:
— Panna Orzelska zbiera, kolekcjonuje interesujące wspomnienia... Ale dotąd była dopiero dwa i pół razy przedmiotem napaści...
Ona zarumieniła się, zmieszała, posłała mu śliczne spojrzenie i zawołała:
— Jak pan będzie ze mnie żartować tak niemiłosiernie, to...
Utknęła, a on spytał ciekawie:
— To co?
— To... nic! — odparła, pochyliwszy głowę.
— Gdzie i kiedy była pani wystawiona na napaści? — zagadnął ją Widera.
— Raz w Oleśnie w dzień 3-go maja, gdy niosłam chorągiew polską przez miasto w pochodzie, drugi raz w Murckach a te pół raza to pan porucznik jeden wie.
— Dzisiaj! — wtrącił Wiktor. — Ponieważ atak nie był wręcz, bezpośrednio na panią wymierzony, liczę to za pół.
— A teraz ty policz swoje sprawki! — ozwał się po niemiecku dyrektor do syna.
— Nie! Bo wydałoby się, żem hultaj.
— To i tak już wiadomo.
Jeszcze przez chwilę ojciec i syn toczyli taką szermierkę, zaczem troskliwa pani Agata poczęła zapędzać pannę Jadwigę do łóżka. przez wzgląd na jej przejścia.
Gdy panie wyszły z pokoju, Wiktor wysunął się za niemi do przedsionka i zbliżył do panny Orzelskiej pokornie.
— Bardzo się pani gniewa na mnie, że pozwoliłem sobie z niej pożartować?...
— Nie, wcale nie, bo panu jednemu to wolno. Gdyby nie rycerskość pana, to moje „wspomnienia“ miałyby z pewnością epilog bardzo przykry, może w szpitalu... Dzisiaj... — zastanowiła się i ciągnęła z wylaniem, cały swój wdzięk wkładając w te ciepłe słowa: — Ja pragnę panu podziękować bardzo, bardzo, ale... poprostu nie mam słów.
— Niech mi pani nie dziękuje wcale. Zresztą niema za co.
— Oh, jest za co! Pan mnie wyprowadził z tej gehenny, ocalił. Ale obiecuję, że już więcej nie będzie pan mnie ratować...
— Czemu?
— Bo przekonałam się, że to nie „byle co“. To było straszne. Ten człowiek spadający z dachu...
— Życzę pani, aby dalsze jej wspomnienia ze ziemi śląskiej były... tak barwne, jak tulipany mego ojca, które pani zobaczy.
— Dziękuję. Nie zapomnę tego nigdy... Dziękuję panu za wszystko! — wyrzekła z serdecznemi akcentami w głosie, całą duszą wychodząc do niego, i biło od niej ciepło czarowne.
Wyciągnęła doń obie rączki. A on w upojeniu przywarł do nich ustami gorąco, niby giermek do rąk łaskawej królewny. Utworzyli ładną grupę.
Spostrzegły to z głębi otwartego pokoju pani Agata i Matylda i popatrzały sobie w oczy z uśmiechem.
Przed odejściem do siebie Wiktor przydybał siostrę i zapowiedział jej dobitnie:
— Żebyś ją tu zatrzymała przez kilka dni i pielęgnowała!
— O, z pewnością. Zauważyłeś, jak ojciec jest nią zachwycony?
— Wzięła go z miejsca — uśmiechnął się Wiktor, widocznie rad z tego, lecz nagle spoważniał.
— Jak wygląda w twym Czerwonym Krzyżu?
— Zebrałyśmy niemało szarpi, płótna. Czy sądzisz, że...
— Lada chwila wszystko to może być potrzebne. Bojówki szaleją; grożą, że rzucą się na ludność polską i wycinać ją będą w pień... Dookoła Katowic niepokoją się ludziska, od tych djabelskich lancknechtów wszystkiego złego się spodziewając. W istocie nie wiadomo, co przyniesie jutro...
— A wasza Organizacja gotowa do obrony?
— Nietylko do obrony. Niemiec się niczego nie domyśla.
— A w Mysłowicach?
— Do boju chętnego chłopa co niemiara, ale z amunicją i bronią źle. W tem sęk. Wykradzioną Zycherce broń musiałem odstawić do Dowództwa, a załoga mysłowicka zbrojna doskonale, choć nieliczna. Łącznie z bojówką, około 160 chłopa, trzech oficerów i kapitan Reichswehry nazwiskiem Schulte-Tigges.
Umilkli oboje, jakby zawisły nad nimi krwawe łuny. Zanim Wiktor rozstał się z nią, skłopotana panna Matylda upomniała go:
— Nie mów o tem nic matce i nie pozwól Augustynowi iść w bój! Może jednak wiadomości o zwycięstwach polskich pod Warszawą obleją te hordy zimną wodą?...
Tu Matylda poczęła mówić z naiwyższem oburzeniem o iście męczeńskiej śmierci dra Mielęckiego. Było to na ustach wszystkich i niejeden Niemiec, co znał tą postać, wstydził się za swych rodaków. Bo kto go znał, cenił, a barbarzyństwo niemieckiego motłochu ścinało krew w żyłach.
W ślad za tym mordem historycznym rozbiegła się po Śląsku wieść o doszczętnem zburzeniu Komisarjatu Katowickiego i wstrząsnęła i tak już szarpanemi umysłami.
A tymczasem noc sierpniowa lała na świat potoki nieprzebranego pokoju i, gdy Wiktor wyszedł z willi, w pierwszej chwili uległ błogiemu zdumieniu. Zamagazynował w nerwach jeszcze echa bitewnego rozhoworu tak nielicujące z kojącym obrazem tej nocy. Rozejrzał się po ciemnogranatowej kopule niebios, pocentkowanej bezlikiem gwiazd brylantowych i przeciętej smugą gazy mlecznej, jakby kobiercem dla króla nocy, księżyca, który żeglował swobodnie po bezdennej toni z dziwacznym uśmiechem satyra. Obojętny w istocie na nikłe sprawy mrowia ludzkiego zimne roztaczał blaski, lecz tajemnicze i piękne jak on sam.
Porucznik miał wrażenie, że nigdy jeszcze dom ten nie usypiał w tak cudnej otoczy miridów gwiazd a zawisły one nad nim dlatego, że spoczęła w nim królewna. Bo w osobowości tej dziewczyny, lubo tak szczerej i prostej, wyczuwał każdy, on zarówno jak jego ojciec, ton dostojeństwa z podwalin istoty pochodzącego, który kazał ją szanować jakby kwiat ze szlachetnego ogrodu.
Jakże inną była od panny Emmy! To, co w tej jasnej dziewczynie płynęło z natury i wrodzoną było jej właściwością, w tej uwodnej lwicy było wyuczonem, sztucznie wdrożonem i maskującem pospolitość pozorem. Wiktor podświadomie rozumiał, że obie te kobiety różniły się od siebie niby djament od dobrze oszlifowanej jego imitacji... Jakoż od pierwszej chwili ustosunkował się do niej inaczej i przy niej grało w nim to, co było w nim najlepszego.
Chociaż myśli jego poszły zgoła innym szlakiem, wracał do domu z pogodą na dnie duszy, bo niewysłowioną przejmowało go radością, że mógł dla niej zrobić i zrobił tyle, a w tym momencie, gdy zajrzeli sobie w oczy tak zbliska i zapomnieli o świecie, osnuła ich jakaś nić złota. Dostał się w czarowne pęty.
Nazajutrz pojechał rano do Sosnowca a Augustyn zjawił się w willi dyrektora. Chciał wybrać się do katowickiego piekiełka a, będąc już pod pantoflem swej przyszłej żony i pod jej skrzydłami opiekuńczemi, nie śmiał odważyć się na to bez jej pozwolenia.
Zastał narzeczoną w saloniku z panną Orzelską.
— Jesteśmy wprawdzie dzisiaj na urlopie, bo nasz Komisarjat przestał na razie istnieć, jednakże trzeba zobaczyć jego gruzy i zaraz pomyśleć o nowem siedlisku — tłumaczył.
— Ale czy ustały tam walki? — spytała go narzeczona.
— Ustały. Tak nam telefonowano z Bogucic.
— Więc pojedziemy razem. I pani z nami? — zwróciła się Matylda do panny Orzelskiej.
Ona zgodziła się na to pochopnie, i oświadczyła, że „musi“ powrócić już do Katowic. Trzeba było wspólnych nalegań Matyldy i Augustyna, by nakłonić ją do spędzenia kilku dni w tem zaciszu.
Dnia tego panna Jadwiga wydawała się bez życia, co tłumaczono sobie poprostu zrozumiałem znużeniem. Tymczasem na ten stan wpłynęło głównie odkrycie, jakie zrobiła tego rana.
Wszedłszy przed śniadaniem do tego saloniku, spostrzegła na biureczku pani Agaty dużą, w bogate ramki oprawioną fotografję ładnej, wytwornej brunetki w balowym stroju, z wachlarzem w ręku. Któż to mógł być? Może siostra Wiktora, o której istnieniu nie słyszała?
Weszła na to do pokoju pokojówka i panna Jadwiga zagadnęła ją o to. Żywy uśmiech okrasił twarz dziewczyny i odrzekła z całem swem uznaniem:
— To „libsta“ pana Wiktora. Fajno frelka!...
Panna Jadwiga długo przyglądała się fotografji. Zapadła się w siebie, zagasła.
Od tej chwili pragnęła wyjechać z tego domu i jedynie inercja, jaka opanowywała zwykle dość stanowczą dziewczynę, sprawiła, że podporządkowała się życzeniu serdecznej panny Matyldy.
W Katowicach istotnie panował spokój — jakby po zdobyciu miasta. Już w Zawodziu samochód panny Matyldy napotkał silne patrole francuskie. Wszystkie ulice były obsadzone a na rynku roiło się od piechoty i jazdy. Samochody pancerne i czołgi trzymały Niemców w szachu tak, iż wyrzekli się karkołomnych zamiarów. A majaczyło się im o rozbrojeniu i wypędzeniu Francuzów z miasta, a potem ze Śląska, o zgładzeniu polskich placówek i utopieniu plebiscytu w morzu krwi.
Trzeba było żelaznej stopy, by zgnieść i przycisnąć do ziemi wraże gady krzyżackie. Sprawił to przysłany z Opola przez gen. Le Rond‘a generał hrabia Gratier, który naciągnął inne struny niż Blanchard i uderzył w ton spiżowy, jedynie w stosunku do tego żywiołu odpowiedni i skuteczny.
Widera i panna Orzelska dowiedzieli się o wszystkiem w mieszkaniu dra Jarczyka, którego ujrzeli w stanie opłakanym w łóżku, w bandaże spowitego.
Wysunąwszy się z bramy podpalonego domu, dostał się on w tunelu nasypu kolejowego w mrowisko gawiedzi i tam nagle spadły nań pięście i kastery łotrowskich najmitów. Ta sama tłuszcza, która dnia poprzedniego lynczowała dra Mielęckiego, pastwiła się nad bezbronnym aż wtrącono go do więzienia, gdzie w nocy torturowali go jeszcze dozorcy, zapowiadając mu rozstrzelanie czy samosąd.
Aliści nazajutrz otworzyły się przed nim wrota więzienia i żona przewiozła go do nowego komendanta placu. Jednocześnie gen. Gratier przywołał do siebie odpowiedzialnych notablów niemieckich i w domu ogrodowym szpitala rozegrała się scena, która srodze zmaltretowanemu kierownikowi Komisarjatu przyniosła niemałą satysfakcję moralną.
Stanęli tam i stali w szeregu pod ścianą w postawie pachołków, czekających na pana, generał Policji Bezpieczeństwa Hoffmann, prezes policji von Schwendy, radca Ruolf, oraz zastęp przedstawicieli miasta, cechów bractw niemieckich. Gdy generał wkroczył do pokoju ze swym sztabem, dr. Jarczyk, Spoczywający w fotelu, próbował dźwignąć się na nogi, lecz Francuz zbliżył się do niego i usadził go uprzejmie, zaczem zwrócił się do Niemców i zakipiała w nim krew:
— Jak to śmieliście rzucać się orężnie na wojsko koalicyjne?! Chwytać się bandytów metody? Wy jesteście wszystkiemu winni!... Niemcy podpisały Traktat Pokojowy, lecz nie potrafią uszanować swego podpisu! Nie potrafią zachowywać się jak naród cywilizowany! Stosownie do tego trzeba ich traktować jak barbarzyńców!... Zapowiadam, że nawet najmniejszy odruch bojowy stłumię natychmiast w kałuży krwi...
Jeden z notablów chciał wystąpić z repliką, lecz generał zamknął mu usta, huknąwszy siarczyście:
— Milczeć!!... Nie macie prawa przemawiać! Aresztować was każę!
Spokornieli do cna, zwiesili głowy. A on ciskał im w twarz:
— Ukartowaliście spisek na nas! Za to należałoby was powystrzelać!... Daję wam jednak czas do wytrzeźwienia. Gdyby w ciągu nocy padł strzał z waszej strony, gdyby motłoch przybrał wojowniczą postawę, przytrzymam was jako zakładników. Tego nie będę wam powtarzać dwa razy...
Tu generał zwrócił się do przedstawiciela rzemieślników i zagadnął go, czego życzy sobie ludność niemiecka. A przygotowany na tą kwestję Niemiec odparł, że Niemcy pragną zastąpienia załogi francuskiej przez włoską...
Generał Gratier uśmiechnął się cierpko i odrzucił lakonicznie:
— Życzenia te odrzucam.
I giestem ręki wskazał Niemcom drzwi.





XXVI.

— Wiktora niema i niema... westchnęła stroskana pani Agata, chodząc zwolna po ogrodzie z Matyldą i panną Jadwigą.
Wprawdzie wiadomości, przywiezione przez nie z Katowic, brzmiały uspokajająco, jednakże w Mysłowicach ujawniło się silne zaniepokojenie. Dyrektor, wróciwszy z kopalni chmurny, mruczał coś o zapowiadającym się strejku, a wszechwiedzący Froncek głosił, że Zycherka poczyna zamykać wyjścia z miasta i poddawać ścisłej rewizji przyjezdnych. To przeraziło matkę, bo Wiktor, powracając z Sosnowca, mógł być wystawiony na nieoczekiwane indagacje sołdatów.
Gdy pani Agata dała wyraz swym obawom, panna Jadwiga ozwała się:
— Czy ten ogrodniczek nie mógłby prysnąć przez pola i błonia do Sosnowca i poinformować pana Wiktora o stanie rzeczy tutaj?
W pierwszej chwili panie przyklasnęły tej myśli. Z willi dyrektora, nieobjętej pierścieniem straży niemieckich, Froncek miał drogę otwartą. Wszelako przywołany do rady chłopak uznał plan ten za bardzo trudny do wykonania przed nocą, gdyż wzdłuż Przemszy patrolowały bojówki, dnia tego liczne. Wobec tego panie a nawet młody i doświadczony hytrak nie widziały sposobu uwiadomienia Wiktora i innych w dowództwie zgromadzonych o tych zarządzeniach Zycherki.
— Mógłby to uskutecznić jedynie ktoś taki, co mieszka za Przemszą i wraca teraz do domu — zauważyła panna Matylda. — A takiej osoby nie mamy.
— A czy ja nie mogłabym ujść za mieszkankę Modrzejowa, Sosnowca lub Dąbrowy? — spytała panna Orzelska.
— Pani by się odważyła? — zawołała pani Kuhnowa.
— Jeżeli potrzeba... — wyrzekła panna Jadwiga i zarumieniła się mocno.
Froncek patrzał w nią wielkiemi oczyma z gębą nieco rozwartą.
— A kai mają Ausweiss? — spytał sprytny karlus.
— Czy przepustka konieczna?
— A dyć nima tak dobrze. One zjelenioki takie głupie nie som, aby tako fajno freliczka zawierzyć.
— Ja posiadam francuską kartę legitymacyjną. To może wystarczy?
Na to Froncek jął drapać się z powagą po płowym łbie, a panie czekały orzeczenia autorytetu. Znał on te „cartes d‘identite“ i ważył w mózgownicy, jak straże graniczne odniosłyby się do takiego dokumentu.
Wreszcie rozjaśniła się jego pyzata twarz i przemówił:
— Probe frei! Możno próbować. Kiej te sapramynckie Heimatstrojery łobocom pikne auto i pikna paniusia chnet łogłupiejom.
Zalecał, by panna Orzelska wyjechała samochodem, jakby wracając z wizyty u państwa Kuhnów, i ofiarował się towarzyszyć jej, chcąc w zetknięciu ze strażami wystąpić z pyskiem. Doświadczenie nauczyło go, że trochę bezczelności, a nawet więcej niż trochę, znakomicie pomaga ludziom w tarapatach.
Wytoczono tę sprawę przed dyrektora. Zrazu mruczał on, perorował pod adresem nieobecnego syna, zakłócającego mu spokój, lecz wnet zmiękł i zagadnął pannę Jadwigę, przyglądając się jej znów bacznie.
— Pani nie boi się narażać na aresztowanie?
— Nie boję się. Wczoraj w większych byłam opałach.
— Chce pani narażać się dla tego hultaja?
Panna Jadwiga zmieszała się, myśląc: „Co on sobie myśli?“ i dopiero po chwili odrzekła:
— To sprawa narodowa.
Na to pan Wilhelm umilkł. Łypnął na nią okiem z podełba, przeszedł przez pokój i wreszcie siadł do biurka. Skreślił krótki list do dyrektora kopalni Renarda pod Sosnowcem i wręczył go pannie Jadwidze, aby w obliczu straży granicznej list ten, z dyrekcji kopalni Dobrej Nadziei pochodzący, mógł jej posłużyć za dowód, że bawiła w jego domu.
Wkrótce sam wsadził ją w samochód, prosząc, by wróciła jaknajprędzej się da, a gdy odjechała, ozwał się do żony pomrukiem:
— Pyszna dziewczyna! Wiedzieli, co tu przysłać z Warszawy. „Sprawa narodowa“ — mówi. Nie lepiej by to pilnowała kuchni?
Kiwał głową i przyszła mu inna myśl:
— A może „sprawa narodowa“ to Wiktor? Oni wymyślili sobie nową grę. Raz on ją ratuje, raz ona jego. Co wyniknie z tego wzajemnego ratowania się, jak myślisz?
Pani Agata uśmiechnęła się na to, a on, nawiedzony jowialnością, wyrzucił:
— Co? Dzieci?
— Czy pragnąłbyś, aby oni się pobrali? — pochwyciła skwapliwie żona.
Pan Wilhelm wzruszył ramieniem. W obliczu tej kwestji wzdrygnął się zrazu przed synową, pod której wpływem dom jego stałby się „przerażająco“ polskim. Tak „rein Polnisch“. Bo nawet on sam nie potrafiłby przeciwdziałać skutecznie temu stworzeniu, w którego promieniowaniu przeinaczał się do niepoznania, młodniał, rozpogadzał się, rozkwitał. Ale dlatego właśnie pragnął mieć ją blisko.
— Znamy ją dopiero od wczoraj — rzekł, gdy weszli do pokoju. — Skąd ona się wzięła?
— Córka notarjusza z Warszawy.
— Z Warszawy? — powtórzył i znów strach go obleciał przed ową nieznaną stolicą, przed nowym światem, od którego odpychała go starość.
— Hm... — sapnął, siadając w fotelu, i po chwili mówił: — Któż z tego łobuza może być mądry? Niedawno bałamucił Emmę Schlichtling, czy raczej bałamucił się z nią, teraz dla odmiany bałamuci się z tą Polką. Raz brunetka, raz blondynka, a jutro nie wiadomo, czy nie pocznie korowodów miłosnych z szatynką. Ale... gust ma dobry, ani słowa — dodał, zapominając o swej powadze, i ciągnął: — Wiktor zawsze robi to, czego się nie spodziewamy. Nie ręczę wcale, czy wkońcu nie ożeni się z... jaką kucharką. Zobaczysz.
Pani Agata podniosła protest, a on dobił ją, mówiąc:
— I na domiar złego wyda się, że ta jego kucharka nie umie gotować! Zobaczysz.
Tymczasem panna Jadwiga pod opieką Froncka przedostała się przez bagnety straży i o zmroku wjechała w wężowisko ulic Sosnowca.
Zmierzała do Głównej Komendy. Zanim samochód stanął u celu, zoczył go porucznik Kuna, idący do kawiarni w gronie spiskowców. Przyskoczył do panny Orzelskie] i niebawem wszyscy dowiedzieli się o zarządzeniach czujnej Zycherki w Mysłowicach.
Przyłączywszy się do tego grona panna Jadwiga zasiadła do stołu w ustronnym pokoju kawiarni, gdzie znalazła się w atmosferze nasyconej zapachem prochu.
Bo przed chwilą wyszły rozkazy do powstania w kilku okręgach pod hasłem: „Samoobrona“.
— Już rozdaliśmy tu dużo naszej broni — szeptał Wiktor na ucho pannie Jadwidze, siadłszy obok niej przy stole. — Już jutro rano będzie pani w domu mych rodziców, bo chyba przetrzepiemy szybko Zycherkę.
— Pan pójdzie w bój?
— O świcie.
— Korfanty zgodził się na to?
— Zgodził się. Naprzeciwko pani siedzi dr. Franciszek Matuszczyk, szef biura Komitetu Plebiscytowego. który przybył do nas z Bytomia. Zaraz pokażę pani skrypt, jaki złożył na ręce Zgrzebnioka.
To rzekłszy, Wiktor sięgnął po tekę, leżącą przed głównym komendantem, i za jego pozwoleniem rozwinął przed nią skrypt dra Matuszczyka, tego brzmienia:
„Wobec groźnej sytuacji na G. Śląsku uważam za koniecznie potrzebne i żądam w tym wypadku w imieniu Komisarza Korfantego, że trzeba wydać broń, przeznaczoną dla Polskiej Organizacji Wojskowej natychmiast na Górny Śląsk członkom P. O. W., ponieważ grozi niebezpieczeństwo, że zielona policja razem z niemieckiemi bojówkami wymorduje bezbronną ludność.“
Przejęta tem do głębi panna Orzelska nie rzekła ani słowa. Wreszcie, daleka od panującego tam rozgwaru, sięgnęła do głębin duszy i szept nabożny spadł z jej warg:
— Niech Opatrzność czuwa nad Wami i prowadzi Was do zwycięstwa!...
Porucznik pochylił głowę, niby przy podniesieniu w kościele, pod rozprzęgającem wrażeniem tego westchnienia, co wyrwało się z polskiego serca dziewczyny i spoczęło na jego głowie, jakby blask z niebios płynący. Zdało mu się, że Pan Bóg błogosławi poczynaniom powstańców...
W tej chwili, gdy oboje głusi na otoczenie wstąpili w siebie, Wiktor poczuł się tak bliskim tej lubej dziewczyny jak nigdy dotąd. Bratnie ich dusze spotkały się przed ołtarzem Ojczyzny.
A dookoła nich toczył się dalszy ciąg długiej narady.
— Jeżeli Lubliniec i Oleśno nie ruszą jednocześnie z Katowicami, wiara nasza będzie tam w groźnem położeniu, gdyż rozpoczną się natychmiast masowe aresztowania — twierdził jeden z wojaków i zawrzała na ten temat namiętna dyskusja.
Postanowiono jednak nie rozciągać zrazu powstania poza najwięcej zagrożone powiaty, ważkie wytaczając argumenty. Aby zaś wypadki w rejonie przemysłowym nie zaskoczyły sprzysiężonych w wyłączonych z powstania okręgach, uchwalono wysłać tam odpowiednie instrukcje.
W toku tej dyskusji jedyna kobieta, jaką panna Orzelska spotkała w tem kole, oglądała swe starannie wypolerowane paznogcie. Była to młoda, elegancka szatynka o stanowczym wyrazie twarzy. Sięgnąwszy po papierosa, jakiego podał jej jeden z członków sztabu, zwróciła się z cicha do siedzącej obok niej panny Jadwigi, której rozmowa z Wiktorem odbiła się o jej ucho:
— Pani z Warszawy?
— Z Warszawy. A pani?
— Także z Warszawy.
— Pani pracuje zapewne wśród ludu śląskiego?
— Nie. To nie dla mnie.
— A co panią sprowadziło do Sosnowca?
— Ja pełnię służbę łącznikową.
— Pomiędzy dowództwem a...
— Oczywiście.
— To pani naraża się na okropne niebezpieczeństwo.
— Z pewnością.
— A teraz pocznie się dla pani gorączkowa i szczególnie niebezpieczna praca.
— Naturalnie. Życie tu mam bardzo urozmaicone — odparła panna Aneta Grolmanówna z przedziwną nonszalancją, puszczając kłęb dymu z papierosa.
Panna Jadwiga zarzuciła ją pytaniami i panna Aneta opowiadała jej, jak przedostaje się przez granicę i spełnia polecenia. Opowiadała to takim tonem, niby sprawozdanie z miłej wycieczki na szczyty Tatr, przyczem przejrzała się w podręcznem lusterku i zapaliła drugiego papierosa. Wszystko i wszystkich traktowała z nadzwyczajną pewnością siebie, jakby nie było dla niej trudności a ludzie stanowili rzeszę, niżej od niej stojącą.
Słuchając jej, panna Orzelska zauważyła, że wyperfumowana ta panna miała włosy ufryzowane, lica i oprawę kasztanowych oczu upiększone i przedkładała sobie, że zapewne osoba, takie pełniąca funkcje, musi tak przykroić się na modłę wielkomiejskiej pannicy. Niemniej jednak dotknęło ją boleśnie, że panna Aneta ciskała na Wiktora powłóczyste spojrzenia i odzywała się doń poufale, nazywając go „panem Wiciem“. Nie nabrała do niej sympatji, tem mniej, że nie odnalazła w niej ani szczypty zapału dla sprawy, jakiego sama żywiła w piersi tak wiele.
Na wargach Wiktora drzał nieznaczny uśmiech. Wobec jej niby to koleżeńskiej a nahalnej sympatji zachowywał się odpornie. Na nią i pracę jej patrzał sceptycznie, z nieufnością. Zdawało mu się, że niby wąż z rąk wyślizguje się ona z pod mikroskopu obserwacji, że istotnie niebezpieczne jej funkcje spełnia za nią ktoś inny, ktoś z szarego tłumu spiskowców — jeden z tych, co nie stroją się w pióra, lecz orzą, by plon zbierali inni.
Pod koniec wieczerzy Wiktor wyszedł do garści wojaków, jakich dnia tego zwerbował sobie w Sosnowcu, by o świcie wtargnąć do Mysłowic. Między nimi sterczał przy bufecie Froncek z kieliszkiem wódki w ręku. Podchmielony karlus wyprężył się służbiście niby żołnierz.
— Ponie poruczniku, melduje sie! Ale nimom ani handgranaty, ani gweru, bo moj łostoł sie w doma.
— Chciałbyś z nami?
— Bez Froncka niejak. Kto z ponem porucznikiem przenosił szperka bez Przemsza? Kto dzisia ta śwarna frelka gibko i galantno przemycnoł?
Froncek byłby jeszcze dłużej wyliczał swe zasługi, gdyby porucznik nie był oblał go zimną wodą.
— A boisz się kuropatwy, ty trombo.
— A dyć, — zachłysnął się pyskaty karlus — anich sie pomiarkowol jak ta bestyja w nos mi furknęła. Alech posłoł za niom sztekbryf.
W tej chwili rozległy się z frontowej, werandowej części kawiarni dźwięki orkiestry. Zabrzmiały pieśni polskie, tego wieczora bijąc o struny sercowe z nadzwyczajną mocą.
Wieść o tem, że tej nocy G. Śląsk podnosi broń, by dać wyraz swej mocarnej woli i rozprawić się z przygniatającą go zmorą, obiegła i zelektryzowała miasto, odczuwające tak żywo wszelkie wibracje życia śląskiego. Więc natłoczyło się do kawiarni mnóstwo ludzi, którzy brali między siebie braci Ślązaków jako bohaterów dnia.
A skrzypki śpiewały, wiolonczele łkały: „Idzie żołnierz borem, lasem, z głodu przymierając czasem...“ i budziły drzemiącą w duszy polskiej miłość do żołnierza. Aż ze strumienia elegji wytrysła nuta iskry zapału niecąca: „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani...“
I na to magiczne słowo: „wojenka“ rozprzęgły się trzewia rozdrganych serc i nuże jedni drugich obłapywać i ściskać. Zanucono społem piosenkę, która skojarzyła wszystkich w jeden akord uczucia szczytowego, w jeden brylant myśli zbiorowej i żegnała tych, z których niejeden nie miał wrócić pod swój dach.
Przez ten zbratany tłum, zebrany przed niewidzialnym ołtarzem, przecisnął się porucznik Kuna, panna Orzelska, Froncek i kilku wojaków. Zatrzymali się jeszcze w progu kawiarni, przykuci dzwoniącem o szyby „Jeszcze Polska nie zginęła“... Niby korowód taneczny wylatywały dźwięki mazurka na ulicę, podnosiły zebrany tam tłum na szczeble tego dziejowego momentu i siały wiarę w zwycięstwo polskiej sprawy.
Z odkrytemi głowami stali na jezdni porucznik i jego towarzysze i z wezbranych ich piersi rwała się pieśń legjonów Dąbrowskiego. Podjęło ją gęsto w ulicy rozsypane mrowisko ludzi i zdało się, że domy zamieniły się w potężne instrumenty muzyczne, że Sosnowiec cały grzmi muzyką serc wielu, po nad poziomy wzniesionych.





XXVII.

Otarłszy ukradkiem łzę, panina Jadwiga maszerowała w głąb miasta z powstańcami ku miejscu, gdzie pozostał samochód Kuhnów. Dostała się w grono żołnierzy i dostrajała się do nich doskonale, żywy biorąc udział w ich planach i nadziejach. A że wiało od nich gorzałką i kopcili jej w twarz papierosami, nie mogło to odepchnąć obytej z ludem agitatorki. Brała go, jakim był, a że był to lud polski, i dążył duszą do polskości, więc był jej miły i drogi. Dla żołnierza zaś wyniosła z domu rodzicielskiego specyficzne względy.
Rozmawiając z sierżantem Hallerczyków, Kołeczkiem, porucznik jakby był zapomniał o niej, lecz nagle zwrócił się:
— Zalecałoby się, aby pani pozostała przez tę noc w Sosnowcu z panną Grolmanówną.
— Nie, nie. Ja pojadę z powstańcami.
— Masz tobie! — rozśmiał się Wiktor. — Niepoprawna z pani istota. Obiecywała pani poprawę. A nie potrzebuję nadmieniać, że to nie będzie „byle co“.
— Obiecywałam to, prawda. Z tego jednak nie wynika, abym miała przyrzeczenia dotrzymać — uśmiechnęła się i dodała z słodką prośbą w głosie: — Ja muszę być gdzieś blisko żołnierzy.
— Musi pani?... — śmiał się Wiktor, ulegając dziewczynie, która rozprzęgała w nim moce i poprostu brała go w jasyr.
— Tak, muszę. Zostawi mnie pan gdziebądź w pobliżu granicy i miejsca ataku, dobrze?
— Któżby się pani oparł? Doprawdy pani jest z narodu Poniatowskiego... — wyszeptał i ciągnął: — Ale my ruszymy dopiero o brzasku a noc spędzimy na słomie w Modrzejowie. Więc chyba przespałaby się pani tam na probostwie?
— Dobrze. Jeśli mnie pan tam zabierze.
— No, jeśli pani „musi“...
— I proszę, bardzo proszę.
Wiktora porywała chęć wziąć łapki tego przymilnego dzieciaka i całować bez pamięci.
Zatrzymali się przy samochodzie i czekali na towarzyszów, którzy poszli po swą broń.
— Niech pani jednak nie obiecuje sobie jutro żadnego wspaniałego widowiska. Takich kilku czy kilkunastu kretów, pełzających po ziemi, to nic pięknego — tłumaczył jej porucznik.
— Czy pan przypuszcza, że ja pragnę ciekawego widowiska? — obraziła się trochę.
— A czego? Wrażeń, poprostu wrażeń.
— Ja pragnę żyć całą duszą z tymi, co walczą, dorzucać swe gorące życzenia do sumy uczuć, jakie podniecają walczących. Pragnę dorzucić swoją iskierkę do zwycięstwa. Bo ja wierzę, że to może zaważyć trochę na szali.
— Nie myślałem nad tem... Ale jest coś w tem, co pani mówi — zastanowił się i myślał głośno. — Nasi młodzi ochotnicy, którzy wczoraj przeważyli losy bitwy pod Radzyminem na naszą stronę, bronią swą nie dokazali z pewnością wielkich rzeczy. Bo cóż zdziałać może młokos nie znający rzemiosła żołnierskiego? A przecież przynieśli z sobą na front święty ogień wiary w zwycięstwo i natchnęli nim szeregi. I tak żołnierz odczuł, że tuż za nim stoi murem Warszawa i Polska...
— Tak, poczuł się mocny mocą ducha narodu.
— Istotnie jest jakaś potężna siła mistyczna...
— Ktoby w nią nie wierzył, nie wierzyłby w modlitwę.
Zbliżyło się do nich przez mrok nocny dwóch powstańców z karabinami. Amunicji nie mieli przy sobie wiele, gdyż przed godziną wyjechał już nad Przemszę wóz z kilku Hallerczykami i amunicją, jaką porucznik nie omieszkał zachować dla drużyn Mysłowickich.
Wiktor otulił pannę Jadwigę w długą dachę i rzekł:
— Zabiorę panią z nami do Modrzejowa, jako naszego anioła opiekuńczego, albo raczej naszą boginię wojny, naszą Nikę, ale, na miłość Boską, panno Jadwigo, musi pani trzymać się zdaleka, hen po za obrębem kul. Najlepiej przy samochodzie. Zgoda? Słowo?
Słowo.
Spojrzał głęboko w jej źrenice, z których wystrzelił przemiły, zalotny uśmiech.
— Słowo — powtórzyła. — Będę zachowywać się grzecznie.
— Żeby tylko!
Zaśmiali się jak dzieciaki.
Otoczyła ich reszta towarzyszów z karabinami. Natłoczyli się w samochód, który ruszył powoli przez ciemną, wyboistą ulicę ku pobliskiej osadzie, gdzie noc dała im kilka godzin spoczynku.
Słońce stało już wysoko, gdy w Modrzejowie zerwał się nerwowy ruch i panna Jadwiga wyskoczyła co tchu z probostwa na trakt. Poczęła biedz za kilku ludźmi w stronę mostu granicznego, skąd rozlegały się odgłosy strzałów. Mogło się zdawać, że odbywa się tam polowanie z naganką na liczną zwierzynę. Lecz z drugiej strony mostu również migotały ogienki i grzmiała kanonada.
Serce kołatało w piersi żołnierskiej dziewczyny i myśl jej jak orzeł szybowała nad garstką powstańców. Szare ich postacie oderwały się od ziemi, ukazały przy moście... Jęły trzaskać granaty.
Trwało to tylko chwilę. Wbrew oczekiwaniu powstańcy skoczyli zaraz na most i zniknęli między domostwami miasta, snać nie napotykając oporu.
W istocie przednie straże niemieckie otrzymały rozkaz opuszczenia pozycji i zgromadzenia się na wyżynie przymiejskiej, przy kopalni Mysłowickiej. Bo, lubo gotowi do boju, Niemcy nie oczekiwali ataku, nie spodziewali się powstania. A w tym samym czasie, co Kuna, natarły na nich od strony Słupnej i Radocka zgromadzone tam drużyny Mysłowickie.
Jakby wichrem niesiona wpadła panna Jadwiga przez most w krótką uliczkę. Nie ujrzała przed sobą powstańców, którzy przepadli już gdzieś. Jedynie ciężki kulomiot, zapomniany na przyczółku mostowym i porzucony karabin, świadczyły o potyczce.
Ludność, zrazu przyczaiwszy się w mieszkaniach, jak mysz pod miotłą, wybiegała teraz na ulice i panna Jadwiga znalazła się w pośród gawiedzi wystraszonej a pytlującej językami zawzięcie. Gdzie szukać powstańców, dokąd się skierować nie wiedziała. Pytała się wyrostków, lecz jeden wskazywał jej na prawo, drugi na lewo. Stała bezradna, gdy nadjechał z Modrzejowa samochód Kuhnów. Wskoczyła w niego odruchowo, bez wyraźnego powodu, i w kilka minut ukazała się w progu dyrektorskiej jadalni uskrzydlona, wyróżowiona, radosna jak wiosna.
Pan Wilhelm i wszyscy domownicy byli już na nogach i niby błędne owce tułali się po pokojach. Skupili się szybko dookoła jasnego gońca a dyrektor, podnosząc ramiona wysoko, krzyknął radośnie:
— Ach, das Maedel!!! Sind Sie schon da?! (Już tu pani wróciła!)
Ucieszył się jej nad wyraz tak, że wyszedł ze swego fasonu i omało nie porwał dziewczyny w ramiona. Działała na niego jak baterja elektryczna. Strzały, strejk, zawierucha, powstanie byłyby go wprowadziły w fatalny humor, lecz w obliczu tego wiośnianego zjawiska zapominał o wszystkiem.
— Agato! — wołał do żony. — Każ zaraz przynieść świeżej kawy. Przecież ta dziewczyna z pewnością nie miała jeszcze nic w ustach. To prawdziwy kozak. Że tego gdzie nie przyaresztowali!... Ona teraz będzie robić powstanie śląskie. Koniec świata! Amazonki zapanują, wezmą nas za łby!
Sam — czego nikt jeszcze nie widział — począł własnoręcznie krajać dla niej chleb. A ona trzepała językiem, opowiadała, a bił od niej taki zapał, że wszyscy, nie wyłączając służącej, spozierali w nią, jak w tęczę.
— Agato! — rozkazywał znów dyrektor pierwszej swej służebnicy. — Połóż tę dziewczynę do łóżka, bo to przecież nie spało po ludzku. Gotowa klapnąć.
Ale panna Jadwiga, która rozumiała tyle po niemiecku, zaprotestowała:
— Muszę biedz do miasta i zobaczyć, czy Niemcy już pouciekali.
— I ja z panią! — zawołała Matylda, niepokojąc się już o swego narzeczonego.
Dyrektor mruczał coś w obłędzie, lecz uwagi jego przepadały w rozgwarze niewieścim. Panna Jadwiga przypadła do niego, oblała mu twarz złotym uśmiechem i potrząsnęła jego rękę gwałtownie:
— Dziękuję pięknie za śniadanie i do widzenia!
Tyle jej było. Dyrektor, gładząc łysinę i szurając pantoflami, zbliżył się do okna i wyzierał za nią na ścieżkę, po pagórkach biegnącą do miasta.
Jeszcze panny nie wyszły z ogrodu, gdy ukazał się na tym chodniku Wiktor. Kroczył żwawo, spodziewając się, że dowie się w willi, gdzie zapodziała się panna Jadwiga. Otóż miał ją znowu przed oczyma, w granatowej sukience z barwnemi wypustkami i mankietami — tą porywającą dziewczynę, od której promieniował zapał powstańczy.
— Czy Mysłowice całe w naszych rękach? — wystrzeliła ku niemu, zanim uścisnęli sobie ręce.
— Froncek odpowiedziałby pani na to: niema tak dobrze! — roześmiał się porucznik, oplatając ją złotem spojrzeniem. — Niemczury schowali się do kopalni i domu sypialnego. Miasto całe nasze, oczyszczone, lecz trzeba ich wykurzyć z tych posad.
Panna Jadwiga rozumiała, że to, co brała za potyczkę decydującą, było tylko przegrywką do boju, jaki miał się rozegrać dopiero.
— A załoga francuska co? — spytała stropiona.
— Gwiżdże na wszystko. Pije piwo na dworcu kolei a, skoro będzie gorąco, odjedzie sobie zapewne.
— A gdzie Augustyn? — wpadła Matylda.
— W tartaku. Gotuje tam ze Słowikową strawę dla powstańców.
Puścili się razem do tartaku przez zdenerwowane miasto, jakby trzęsieniem ziemi rozstrojone. Na ulicach potworzyły się grupy ludzi. Ten i ów miotał z ubocza jadowite spojrzenia na Wiktora, na tego powstańca w zadzierzystej czapce z obwiniętemi łydkami, w szaraczkowem ubraniu, w którem zapewne krył się rewolwer i niejeden mały granat.
Znano go od dziecka jako Niemca, widywano w mundurze pruskiego oficera. A teraz dowodził drużyną powstańców i nie wstydził się mówić głośno po polsku na ulicy. I siostra jego przerobiła się na Polkę! Niedawno jeszcze nauczycielka szkoły rządowej! Nie raczyła nawet skłonić głowy przed przechodzącą kierowniczką tego instytutu. Skandal! Brat i siostra dobrali sobie jakąś szykowną pannicę z Polski i paradowali po niemieckich Mysłowicach z wesołemi twarzami zwycięzców. Cóż to za nowe porządki, za przewrotowe, niesamowite czasy!...





XXVII.

— Gdzie, u licha, jest Froncek? Czy przyniesiono z przyczółka mostowego ową maszynówkę? — pytał porucznik Kuna, kręcąc się wśród powstańców i napróżno poszukując Froncka po przygodnym biwaku w tartaku, gdzie jedni myli się, opatrywali obuwie a inni jedli i pili wszystko, co znosiły im zażywna gospodyni porucznika, dwie panny z willi dyrektora i wreszcie także pani Agata.
Gdy wymknęła się ona z domu za Matyldą, pan Wilhelm, sprawujący zwykle nad nią władzę, nie miał siły powstrzymać jej, bo w tym z nazewnątrz wkradającym się chaosie wszystko teraz szło niezależnie od jego woli. Nieszczęsny dyrektor poszukiwał napróżno umiłowanego nadewszystko spokoju i przypominał w tem psa, uwijającego się za swym ogonem. Do kopalni nie miał po co chodzić, więc był wytrącony ze swej rutyny i wogóle wykolejony. To, co działo się na G. Śląsku przerastało jego głowę. Znalazł się na łodzi bez steru, bez busoli. Nie zorjentował się dotąd, jak to się stało, że strumień polskości zalewał jego niemiecki dom i w gruncie rzeczy nie pojmował, dlaczego ludzie brali się za łby.
Jedno tylko pozostało jak dawniej: tulipany. Gdy zabrakło mu buzi panny Jadwigi, uśmierzającej troski, poszedł do swych kwiatów, klnąc w duszy na ową Zycherkę, która w jego pojęciu była jedynym zarodkiem fermentu. A w porze obiadowej, gdy napróżno czekał powrotu kobiet, zżymał się, gdyż na domiar złego zanosiło się na opóźnienie obiadu, co w samej zasadzie było rzeczą godną surowego potępienia. Począł przeto rozmyślać, czy Agata nie wyłamuje się z pod jego duchowego zwierzchnictwa i jego domowej omnipotencji. Położył tej medytacji koniec lekki brzęk szyb.
Strzelano. Na szczęście daleko. Na drugim krańcu miasta, w stronie kopalni Mysłowickiej. Uf, rozpoczynało się znów...
Strzały te zaalarmowały nietylko starego dyrektora ale nawet... powstańców. Gotowali się oni do wyprawy na kopalnię Mysłowicką, gdy zaskoczył ich grzmot rozlegający się z wyżyn podmiejskich.
Gubiąc się w przypuszczeniach, wnet drużyny powstańcze ruszyły ku zabudowaniom kopalnianym, gdzie okazało się, że cała kanonada Zycherki skierowana była na pobliską wieżę wodociągową. Bo z wieży tej rzygnął niespodzianie grad kul na zielonych żołnierzy, w chwili, gdy masowo przechodzili przez dziedziniec. Poczęła się z góry taka siejba kul, że oficerowie wiele mieli trudu, by ująć w karby zdemoralizowane swe zastępy.
Nareszcie odpowiedzieli Niemcy ze swych kulomiotów, lecz zgoła nie mogli skazać na milczenie owego działa, które dotkliwie dało się im we znaki, raniwszy kilkunastu żołnierzy, i panowało nad zespołem budynków. Strzelali z okien i z za węgłów, do niewidzialnego nieprzyjaciela, który ukryty poza wysokim gzymsem na szczycie tej wieży, zapewne drwił sobie z ich pocisków.
Wobec tego dowódca załogi uznał pozycję w kopalni za niemożliwą do utrzymania. Jeśli bowiem jeden ciężki kulomiot zaszachował go i obezwładnił, czegoż mógł oczekiwać od swych szeregowców, gdy nastąpi atak całej lawiny powstańców? Rozkazał zatem opuścić co tchu te mury i biedz do wielkiego, na nagiem polu położonego domu sypialnego górników, gdzie ów przeklęty kulomiot nie mógł mu zagrażać.
Za strumieniem czmyhających żołnierzy posypały się jeszcze kule, gdy na szczyt wieży wtargnęło kilku powstańców. Ujrzeli pod krawędzią skulonego w kłąb Froncka Psotę. Zwróciła się ku nim sowizdrzalska gęba:
— Uciekajom, sapramynckie pierony! — stwierdził z całym spokojem karlus.
Wśród radosnych uwag powstańców porucznik Kuna wsiadł na niego:
— Toś ty, huncwocie, skradł tą maszynówkę i wyprawił sobie wojenkę na własną rękę?!
Froncek podniósł się z twardego betonu, rozprężył członki, przeciągnął i odrzekł flegmatycznie:
— Myślołech, że ta maszynówka ze szokolady i chciołech próbować cy tyż strzelnie. Strzelała rychtyk, wypucowała roz galoty Sicherhajtki. Skiż tego łostawili jom przy moście, te kłaki parszywe. Uciekały zielonki jako ten byk, co mu chłop pieprzu posuł pod ogon.
Wiktor przyglądał się spoconemu chłopakowi z lubością.
— Ty pieroński śmierdziuchu!... — brzmiało niemal pieściwie.
— Pon porucznik do mi papieroska? — wysunął do niego dłoń dzielny karlus.
Zniesiono zaraz zasłużoną maszynówkę w szeregi, które niebawem rozciągnęły się od strony wschodniej i północno-zachodniej luźnym pierścieniem w przyzwoitej odległości od groźnej, w karabiny i kulomioty bogatej reduty.
Sprawa była trudna. Z jednej strony Ryszard Mańka z górnikami, z drugiej Kuna z Halerczykami jęli kopać aprosze, amunicją nie szafując. Wkrótce zjawił się przy poruczniku Lis z garstką „lotnej“ bojówki i wlał ducha w powstańców wiadomością, że z Roździenia i Szopienic Zycherka zwiała po pierwszym strzale.
Wiktor zaprzągł zaraz tych chłopów do szpadli a sam skoczył na chwilę wstecz, pod ścianę ustronnego domku, gdzie widniały sylwetki kobiet.
— Moja panno Jadwigo! — ozwał się żarliwie do stojącej tam między Augustynem a Matyldą dziewczyny. — Jestem zabobonny, jak pani wie, więc proszę, abyście poszli do domu.
— Ja zostanę z wami! — zawołał Widera.
— A czem będziesz się bił? Karabinu dla ciebie niema. To teraz rarytas. Oto idź do telefonu i próbuj dowiedzieć się, co się święci w Katowicach, Bytomiu i gdzieindziej.
Panna Jadwiga spozierała w twarz porucznika z niemym wyrzutem, a miała przytem minkę tak słodko-dziecięcą, że Wiktor, zanurzywszy się w toń jej szklistych, chabrowych źrenic, roześmiał się, oblał jej lica rozmiłowanem spojrzeniem i mówił, żegnając ją uściskiem dłoni:
— Pani mi to wybaczy... Czeka nas tu długa, mozolna robota... Nic-by pani nam tu nie pomogła. Natomiast może pani pomóc Matyldzie w Czerwonym Krzyżu.
Odszedł sprężyście jakby w taniec, chociaż Niemcy poczęli już ostrzeliwać linje tyralierskie, poszukujące na nagim terenie jakiejkolwiek osłony. Snać czuł się w swoim żywiole, gruchotanie maszynówek brzmiało w jego uchu jak znana, skoczna muzyka.
Dziewczyna szła za nim wzrokiem, zazdrościła mu i podziwiała go, aż wreszcie zbudziło ją wołanie Matyldy i Augustyna. Gdy Wiktor legł na ziemi i wplótł się w łańcuch powstańców, oddaliła się, poszła za nimi do tartaku.
W godzinę potem ukazało się tam dwóch lekko-rannych powstańców, których opatrzył felczer. Byli dobrej myśli; ufali, że Niemcy, zamknięci w tej kaźni, prędzej, czy później, wywieszą białą chorągiew lub będą starali się nocą przebić przez kordon. Wśród zgromadzonych w tym przygodnym lazarecie pojawił się z wieczora ks. Woźniak z Szopienic. Opowiadał, że zewsząd pomyślne nadchodziły wieści o wyparciu Zycherki z wielu miejscowości, a Emil Kłosek, komendant górników z Wilhelminy, oczyściwszy okolicę snadnie, śpieszył na pomoc powstańcom Mysłowickim. Może już stał w ich szeregach.
Przejęty sprawą ksiądz Woźniak puścił się w stronę grzmiącej stannicy a za nim panna Orzelska. Nie mogła już dłużej usiedzieć jak ptak w klatce, kołatać się w niepewności i niepokoju. Paliło się jej pod stopami; pragnęła popatrzeć na powstańców, przeżywać z nimi w duchu perypetje utarczki, i zdawało się jej, że sercem swem potrafi osłonić przed kulami swego rycerza, do którego przyrosła wśród huku kulomiotów katowickich i spólnych bitewnych uniesień.
Szarzało. Cisza chwilowa, kojąca rozpostarła się na boisku po niefortunnym ataku, jaki powstrzymał w pół drogi siarczysty ogień Zycherki, która w swej wygodnej twierdzy tkwiła spokojnie niby jeż w kolczastym krzewie.
Lecz w piersiach górników kłębiła się wojacka zaciętość i wnet zerwała się samorzutnie sekcja śmiałków, skoczyła naprzód, o kilka stajań dalej padła na ziemię, przyczaiła się. A z okien szlafhauzu zionęły znów rury gradem ołowiu. Zawibrowało powietrze, poświst i huk rozleciał się nad struchlałe miasto.
Aby zatrudnić całą załogę reduty i odwieść jej uwagę od posuwającej się naprzód drużyny, wszystkie łańcuchy powstańców jęły walić znów do pozycji niemieckiej i na całym obszarze rozegrała się muzyka bitewna, budząca w ludziach coś, co śpi na dnie dusz: dzikość dalekich praszczurów.
Zerwało się znów stado sokołów i rwało ku wejściu do „szlafhauzu“, wichurą zapału niesione. Serce w piersi dziewczyny przestało bić, lodowaty dreszcz przeszył ją do szpiku kości.
— Ot, tam... pędzi Kłosek — wybełkotał ksiądz, z za węgla ustronnego domku wyzierając.
— I pan Wiktor Kuna... i Froncek — zadrgały blade wargi panny.
Modlitewne westchnienie podniosło falą dwie polskie piersi. A w tym momencie Kłosek — bo on to był — runął na twarz, w czoło kulą ugodzony. Nie żył.
Na sekundę czy dwie zwolniał bieg wyścigowy, lecz zaraz uskrzydliły ich krzyki:
— O, te gizdy germańskie! Niech ich...!! — zgrzytnął brat poległego.
— Naprzód! Naprzód! — rwał się zew ognisty z napiętej jak struna gardzieli porucznika, elektryzował, upajał brać, skowaną w wspaniały akord bohaterstwa.
Pędzili, nie zauważywszy, że jedno i drugie ogniwo wytrącono z ich łańcucha, i wpadli pod pas w kolistą, dużą kotlinę piaszczystą, osłoniętą z przodu osypiskiem. Dostali się w naturalny etap do drzwi szlafhauzu, niebezpieczny, bo z niedalekich okien wysokiego budynku dosięgalny. Więc odruchowo wiara jęła grzebać łapami doły pod sobą. Grzebali je tak zawzięcie, że zrazu nie uświadomili sobie, iż kanonada nagle przygasała.
— O, pierona, co to?!... — wymamrotał blady jak chusta Froncek.
I porucznik przeraził się, bo zdało mu się, że — jak to uczynić należało — Zycherka lada moment urządzi wypad i wybije ich co do nogi.
Tymczasem zaszło coś, o czem wiedzieć nie mogli. W toku ich akcji ks. Woźniak podbiegł do Mańki, radzili nad czemś przez chwilę, zaczem zabieliła się chorągiew i wystąpił parlamentarjusz. Niebawem udał się do Niemców. Nie z miłą dla nich propozycją, lecz poprostu z żądaniem, by się poddali.
W istocie, jeśli mimo wszelkie ich środki obrony, garść pieronów zdołała podsunąć się po nagocie boiska niemal pod mury ich twierdzy, czegoż mogli oczekiwać w pomroku nocy? Niemniej jednak kapitan Zycherki wzdrygnął się przed złożeniem broni. Odrzekł: nie!
W tym czasie ochotnicza partja wkopała się w piachy, ukryła jako tako po za nikłym pagórkiem osypisk. A cienie wieczoru osnuwały ich głowy i z błogosławionej ciszy czerpali nowe zasoby hartu i męstwa.
Na skłonie niebios rozwlokły się krwawe zorze, złotem lamowane, i skędyś, z oddali rozłogów zamiejskich, niby zaranna nuta skowronka, leciał głos dzwonu na Anioł Pański. Dzwonił w przestwory, zwiastując dzieciom ziemi godzinę pokoju.
Jasnowłosa Warszawianka przylgnęła plecami do ściany domku. Przymurowana do niej, rozkrzyżowana na białem tle, z oczyma pełnemi łez wzruszenia i lęku zamieniła się w posąg żałosny, cmentarny. Płonął w niej stos uczuć, drżała harfa duszy i śpiewała hymn: Boże coś Polskę...
Szybowała swą istotą nad drużyną śmiałków i zamierała w lęku o niego — ukochanego. Bo kochała go, kochała bez miary. Teraz objawiło się jej to z mocą bezapelacyjną. Długo wikłała się w cierniach utajonych skrupułów i krępowała serce zakazem, aż rozbroiła ją miłość i porwała ponad wszystko. I czuła, że lżej byłoby poledz z nim tam, w deszczu kul, aniżeli ujrzeć go w krwi, bez życia.
Purpurowe blaski na niebie przeobrażały się w strugi smętnych fioletów i po nich nadchodziła powoli noc.
Pod jej płaszczem powstańcy postanowili gremjalny walny atak na przygodną stannicę niemiecką. Przedtem należało poczynić przygotowania, a mianowicie podwieźć amunicję, zastąpić wyczerpanego żołnierza innym a wszystkich jakokolwiek odżywić. Więc w szeregach ujawnił się pewien ruch, wielu wycofywało się do miasta, niejeden dążył do tartaku. Ale panna Jadwiga nie poszła za nimi. Była przytwierdzona do miejsca, czekała z bijącem sercem...
Dookoła niej zaległa pustka. Kilku ludzi, co jak ona, odważyli się pod mury domku, znikli, a ks. Woźniak pozostał wśród powstańców. Na pobojowisku zaś zbierano zwłoki Kłoska i rannych.
Wiktor poczołgał się do ciężko ranionego towarzysza, pomógł dźwignąć go na nogi, zaczem, całodzienną akcją przemęczony, ruszył do tartaku, by trochę wypocząć, porozumieć się z bracią a wreszcie wyłowić skądsiś kulomiot dla swej wysuniętej placówki. Wracał z bojów do chachara podobny, z twarzą spotniałą, umorusaną, z łapami chłopa, w odzieniu zapiaszczonem, podartem.
Prąd nowego życia przeszył go, gdy ujrzał na białym ekranie ciemną postać — zjawę dziewczyny, uosabiającej w sobie „polskie powstanie“. Zrozumiał, że nie mogło jej tu zabraknąć, jak ducha nie może zabraknąć w żywem ciele. Podskoczył ku niej.
— Pani tu!? — zadźwięczała ekstaza.
— Pan zdrów!?
Dwie rączki wyciągnęły się do niego a ze zroszonych oczu wystrzeliło szczere, gorące wyznanie.
Nigdy jej nie widział taką, z obnażonem sercem w źrenicach, olśniewającą królewskim blaskiem uczucia, w łzę miłości zaklętą. Cudna była jak gwiazda ranna, z kosmykiem włosów spadającym wzdłuż twarzy, z rozchylonemi wargami, ze słońcem szczęścia na licach i podanemi naprzód rękoma, które zdawały się kłaść na jego serce z matczyną dobrocią, nieprzebraną łaskawością i z miłosnem, ofiarnem oddaniem.
Zalała go radość, zamroczyło szczęście. Zagubił się w objawieniu, we wspaniałości tego cudu kobiety tak, że powalił się do jej nóg. Objął ramionami jej kolana i jęknął w najwyższem upojeniu.
— Kocham!... Ubóstwiam!...
Przymknęła oczy. Wzruszenie odebrało jej mowę. Ręce jej otoczyły pierścieniem jego głowę. Milczeli, bo szły przez nich, w jedną rzeźbę zgrupowanych, smugi wibrującej fanfary podniebnej, bo zasłuchali się w akordy swych serc i zapatrzyli w tęczę swej miłości.
— O, jak ja panią kocham!... — wyjął z płonącego serca, zdumiony, jakie bezmiary miłości pomieścić może pierś jego, i jeszcze klęczał przed nią i tulił te ręce, na których podała mu swą miłość.
Aż zbudził ich gwar i z pomroku wynurzyło się kilku powstańców, niosących na rękach rannego towarzysza broni.
Zstąpili na ziemię — na pobojowisko i panna Jadwiga ozwała się:
— Zapewne ciężko ranny. Chodźmy do niego!





XXVIII.

— Jak te pierony porozłażą się i w knajpach utkwią, Zycherka pomiarkuje pismo nosem i puści Sturmtruppe na nasze szeregi, albo też wymknie się i pójdzie w świat z wszelką swą amunicją! — ostrzegał Kuna powstańców, w jego kancelarji przy piwie zebranych.
— U mnie została na miejscu połowa chłopów. Pana porucznika kto zastępuje tam teraz? — mówił Ryszard Mańka.
— Sierżant Kołeczek i Lis.
— Ja jednak pójdę powyganiać wiarę z knajp, żeby się to nie popiło — postanowił zafrasowany Maks Wolf, szarpiąc wąs.
— Dla nas jeszcze nie wieczór — rzucił Kuna, nalał Wolfowi kieliszek wódki i zalecił mu, by wyładował kieszenie tem, co Bóg i pani Agata zesłali powstańcom.
Ale salaterki i talerze były puste, bo głodna wiara w mgnieniu oka uprzątnęła jadło i spozierała na drzwi, azali nie ukaże się w nich jaka zacna szafarka, w międzyczasie pocieszając się piwem i papierosami. Panowały tam dym i gwar jak w rojnej traktjerni.
Nareszcie ukazał się półmisek z piramidą „buttersznytów“ i na twarzy Wiktora rozlał się blask nadzwyczajny, jakby na widok Bóg wie jakich smakołyków. Bo nad półmiskiem świeciła jasna głowa panny Jadwigi i ogromną sprawiało mu pzyjemność, że ta dziewczyna gospodaruje w jego mieszkaniu, jakby u siebie. Nie zdejmował z niej wzroku, a od tego patrzenia tajało mu coś w piersi. Wiedział, że żyje dopiero, gdy miał ją przed oczyma i błogosławioną była ta ziemia, po której ona stąpała. Pragnął wtedy jedynie tego, by na niego spojrzała.
Ona zaś obdzieliła najpierw tych, co w kącie pokoju siedzieli na pudłach od granatów, zamieniła z nimi kilka słów, poczęstowała innych i wreszcie postawiła półmisek na stole. Przytem z pod przymkniętych powiek wydarł się, niby z pod chmury, jeden błyskawiczny błysk źrenic i opromienił jego twarz, przepoił go całego słońcem, bo szepnął mu ukradkiem, w uśmiech spowite, upragnione:... kochany!
Zaparło mu to oddech w piersi, odebrało pamięć wszystkiego. Gdy znikła, przez moment bezprzytomny nie widział nikogo, nie słyszał nic. Wreszcie odetchnął całą piersią, zaśmiał się junacko i zerwał z krzesła.
Weszła do pokoju panna Matylda z tacą, z kawą i dobrym uśmiechem.
Tymczasem w pieczarze nocy Lis i Kołeczek, leżąc na piachach pogłębionej kotliny, szeptali do siebie coś z przejęciem. Spodobały im się sylwetki straży, czerniące się we drzwiach szlafhauzu i brał ich apetyt na maszynówkę tego posterunku. A w mięśniach siłacza prężyła się żądza pochwycenia w szpony kilku zielonych lancknechtów. Lecz jakby tego celu dopiąć, nie miał wyobrażenia. Przyszedł mu jednak z radą Kołeczek. Sądził, że kilka flaszek gorzkiej powinno rozwiązać tę łamigłówkę, i wyprawił zaraz młodego Hallerczyka po gorzałkę do porucznika Kuny.
Od dobrze oświetlonych szyb schlafhauzu szedł w pomrok dość obfity blask a księżyc, żeglujący wśród archipelagu drobnych obłoków, wypływał z pod puchów na granatową taflę i lał na boisko srebrzystą acz płochliwą poświatę.
Jakoż wartownicy niemieccy spostrzegli wyraźnie czarną postać z butelką niby chorągiew wzniesioną ponad głowę. Ów powstaniec legitymował się dobrze. Zamiast pozdrowienia przesłał im rzutem dyskobola butelkę. A, gdy jeden z posterunkowych wysunął się po nią, Kołeczek zagadnął go i wywiązała się gawęda. Zbliżyli się do nich inni żołnierze, a z cichej kotliny wynurzył się Lis, oczywiście z butelką, oraz sprężysty Halerczyk. Usiedli na zczesłej, nikłej murawie i utworzyli grupę kamratów.
Kołeczek nie potrzebował uciekać się do kłamstwa, opowiadając bez wielkiej przesady czterem Bawarczykom i Prusakom, że Zycherka poszła w nogi „wszędzie“ i że powstanie już osiągnęło główny swój cel. Wobec tego kurczowe trzymanie się tego szlafhauzu było bezcelowem.
Na to Niemcy zbaranieli. Kiwali głowami bezmyślnie i wyznawali, że tak chciało im się bić, jak zdechłemu psu szczekać. Nie na to przyjechali na G. Śląsk, by staczać bitwy i nadstawiać karku. Oszukano ich haniebnie, malując czekające ich zadania w innem świetle. W tej chwili jedyną troskę sprawiał im żołądek. W twierdzy ich było wprawdzie amunicji wbród, ale jadła ani krzty.
— To idźcie do knajpy! — poradził im Kołeczek.
— A powstańcy?
— Poszli do miasta albo śpią.
— Tam jest knajpa niemiecka „Zum guten Happen“, do której dostaniecie się swobodnie — rzekł Lis, wskazując w kierunku zabudowań podmiejskich. — W tej stronie powstańców niema wcale. Tą drogą moglibyście wszyscy pouciekać chyłkiem.
Że w łańcuchu powstańców, otaczającym ten blokhauz, istniały znaczne próżnie, Niemcy wiedzieli. Zdjęła ich wszakże obawa, by oficer nie wyśledził ich, iż opuścili posterunek. Zawahali się przeto, lecz jeden z nich, całkiem do służby zniechęcony, mruknął:
— Pal djabi wszystko! Czemu nam źryć nie dadzą?!
— Pójdziemy do knajpy wszyscy! — rzucił Kołeczek, powstając z ziemi.
— Zbierajcie swe kości i wynoście się stąd zawczasu, bo jutro powstańcy was zdziesiątkują i zbiją na miazgę! — przedkładał im drugi Hallerczyk, a Lis zachęcał:
— Wypijemy sobie zdrowo.
— No, Górnoślązak to także Niemiec... — zawyrokował Prusak i na mocy tego uznał tych trzech Górnoślązaków za godnych siebie towarzyszów w knajpie.
Ruszyli cicho, posuwiście, unikając chrzęstu butów, i powoli wtapiali się w czerń i ciszę nocy. Plamy ich zacierały się, majaczyły widmowo, aż znikły.
Za tajemniczym zagonem majaków szły baczne spojrzenia utajonych za osypiskiem powstańców. Gdy nic nie zakłócało ciszy, wypełzły z kotliny na czworakach dwa cienie i niby borsuki posuwały się chyżo do drzwi szlafhauzu. A w kilka minut potem Papoń i Siekacz pieścili w garściach dwa kulomioty zielonej Policji.
Cztery bagnety niemieckie nie obawiały się kilku bezbronnych łap śląskich. Mimo to rano znaleziono na piaskach cztery okrwawione, zimne ciała lancknechtów.
Bo przeszedł po nich Lis.

Przedświt łysnął do mieszkania porucznika Kuny i wydobył tam z mroków rozczulający obrazek.
Na podłodze przez pół pustego pokoju spoczywał, niby skulony pies, na posłaniu z der Augustyn Widera. A w przyległym saloniku na dużej kanapie znieruchomiały dwie panny w siedzącej postawie, jakby w przedziale wagonu kolejowego. Jedna zwisła na drugą i obie we wspólnym, ciężkim bezwładzie pochyliły się na poręcz kanapy. Różowa buzia w otoczy złotawo słomianych włosów usłała się na ciemnem ramieniu towarzyszki. Obok w pokoju zaś, w łóżku Wiktora, spała pani Agata, gdyż z obawy przed mężem nie śmiała wrócić późno do domu. A ptaki, niby kumoszki zaskoczone narodzinami nowego dnia, świergotały i kwiliły, zaglądając w okna.
Raptem drzwi otworzyły się z gwałtownym rozmachem i w progu saloniku wyrósł powstaniec z przewieszonym przez pierś karabinem, w sztylpach w kapturze na lewe ucho wciśniętym — Froncek Psota, blady od niewywczasu i wojennego znoju, a rozbujały jak buks zawadjacko, lotny i promieniejący.
— Poddali sie, te parsywe zielonki! — obwieścił stentorowym głosem.
Gdy zbudzona tą radosną nowiną trójka przetarła oczy, mełł językiem chłopak i opowiadał, że w chwili, gdy poczynał się atak, „szwaby dziepiero zmiarkowali, że to nie szpas i tajwel im nie pomoże, choć som niemiec“.
Wzięto do niewoli około półtora sta chłopa a w szlafhauzie znaleziono dwie ciężkie maszynówki, setkę karabinów, hełmy, plecaki, rowery i moc amunicji. Froncek głosił zdanie, że każdemu sołdatowi tej Zycherki należałoby „zum Andenken“ wygarbować skórę „szarpaczka, której szwob boi sie wiency jak kanony“.
Ale nikt go już nie słuchał. Augustyn wyszedł na dwór powitać wojaków, panna Orzelska skoczyła do lustra i umywalni a Matylda usiadła na łóżku przy pani Agacie i dzieliła się z nią dobrą nowiną.
— Bogu chwała, obyło się bez dalszego przelewu krwi! — westchnęła matka, składając ręce do modlitwy, i spytała o syna.
W tartaku zaroiło się, jak w ulu. Raz jeszcze wśród szycht desek rozgościła się wiara, rozkołysana takim finałem rozprawy. Mysłowice należały do tych niewielu miejscowości, gdzie Zycherka stawiła stanowczy opór. Widera chodził między wojakami i upajał się bijącą od nich jasnością.
— Toście się dzielnie spisali, pierony! — ściskał im ręce. — To, czego od Komisji Opolskiej nie mogliśmy się doczekać, wy przeprowadziliście bronią. Ślązak przeszedł przez ogniową próbę i odebrał chrzest narodowy. Dał świadectwo swej polskości, zbratał się duchowo z cieniem tych powstańców, co o wolność walczyli. I pokazał swą pięść, swą wolę. Teraz świat dowie się, czego G. Śląsk chce. Chce zrzucić z karku Prusaka, chce wolności.
— Już świeci nam wolność jak ta jutrzenka. Byleście z niej korzystać potrafili — zauważył Wiktor.
Widera miał ochotę coś do tego dorzucić, lecz porucznik zawołał do niego:
— Wal Gustlik do telefonu i melduj wszystko Korfantemu!
— A co będzie z oną Zycherką? — zagadnął go Froncek.
— Odprowadzimy ją do szkoły Szopienickiej na pobożne rozmyślanie.
— Do szkoły? — wpadł powstaniec. — Łoni już tu naukę dostali.
Jak z rękawa posypały się żarty i drwiny, przyczem ustawiono broń w kozły. Niejeden wszakże brał znów swój gwer, by poprowadzić jeńców do Szopienic, by zgotować dzieciom i krajanom widok osobliwy: pokazać im, jak to Górnoślązak wiedzie po swej ziemi do więzienia... Prusaka.
Nigdy ranek nie wydał się im tak pięknym, tak przedziwnym, jak dnia tego, 21-go sierpnia 1920 roku.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.




CZĘŚĆ DRUGA:
UPÓR ŚLĄSKI.






I.

Trąba, ściśle mówiąc, trąbka pocztyljonowa Froncka Psoty posiadała obok rozlicznych zalet jedną wielką wadę: była za głośna. Chociaż, dmuchając w nią, chłopak hamował wydech, sznurował usta, jak stara kokietka i silił się na dyskretne „piano“, błyszczący instrument, jakby na złość, wydawał krzykliwy, bezczelny, przenikający ton, od którego jamnik Buks dostawał drgawek. Więc skoro tylko Froncek poczynał ćwiczenia, pokojówka wpadała na niego niby pyskata klachula:
— Skońcys, ty Galicjoku?!...
Wynosił się tedy Froncek z niemuzykalnego domu na pola, siadał na murawie i, niby pasterz arkadyjski w rurki piszczałek, dął w złocisty instrument, aż policzki pęczniały mu niby pyzy i oczy poczynały wyłazić z orbit cybulasto. Ptactwo zawstydzone i wszelakie inne stworzenie czmychało wtedy co tchu z sąsiedztwa owego nieznanego zwierza ze złotą, w górę zadartą trąbą.
W dniach popowstańczych, syt bojów, Froncek namiętnie oddawał się takim egzercycjom, nie z miłości dla sztuki, lecz z czystej miłości do krzywoustej Mani, córy kolejarza. Wbita mu ona ćwieka w serce i w głowę jednem zdaniem i jednem wejrzeniem, gdy, mijając go i gromadkę innych karlusów na ulicy, zerknęła nań, roześmiała się mu prosto w oczy, mówiąc do towarzyszki, młodej, jak ona kozy:

— Dyć to tyn, co tak strzeloł z wasserturmu do zielonków!
Nagle Froncek doznał niewysłowionego upojenia, jakie niesie sława, i na tem tle wykwitł afekt. Smarkula była jeszcze niecałkiem wypierzona, ale niczego. Spaśna, dobrej wagi, sama w sobie, łydki miała, jak banie, lica niby jabłka jędrne, a warkocze ekstrafajne, za pas sięgające. A że dolna jej warga wykrzywiona była nieco na lewo, był to dopust Boży, za który jej nie można było winić. Za to ślepie świeciły się jej, jak wilkowi na mróz.
Od tej chwili było z Fronckiem coś nie rychtyk. Przez dwa wieczory „smykoł sie“ przed dużym budynkiem mieszkalnym kolejarzy, gdzie akurat wtedy pojawiały się na drugiem piętrze między doniczkami pelargonij i rozmarynów dwa grube warkocze z czerwonemi kokardkami. Snać przyczajona za kwiatami dziołcha strzelała na niego okiem. Raz ujrzał jej płową głowę i jarzące ślepie, aż go coś przeszło po kościach.
Głowił się i głowił, czy świstem sygnalizować jej oficjalnie swą obecność i do łaskawego wyjścia na dwór „anrajcować“, czy też czekać, aż sama „wysmyknie sie“ od matki i wtedy targnąć ją za warkocz i zawrzeć znajomość. Jedno i drugie wszakże wydało mu się zbyt pospolite, codzienne. Taki saperlajcki fyrtok mógł w inny sposób ujawnić swój strzelisty afekt, mógł olśnić ją nieoczekiwanym u wojaka, a roztkliwiającym serca niewieście talentem.
Trzeciego dnia zatem, po obiedzie, gdy, jak wyspekulował, ojciec Mani musiał być na służbie, siadł między pierwszem a drugiem piętrem domu kolejarzy na niemytym od soboty stopniu i wycelował lufę trąbki w brunatne drzwi, na których nalepiona była kartka z nazwiskiem: Robert Schefftzick. I zadął, niczem Wojski w róg bawoli, z takim płuc swych i serca zapałem, że zdziwione ściany zadrżały i cała klatka schodowa zdała się odpowiadać wdzięcznym oddźwiękiem muzyce instrumentu, po przez jaki Froncek składał hołd swej bogdance.
Począł swój koncert od „Wojenko, wojenko, co żeś ty za pani....“, dlatego, by przypomnieć Mani zdobyte na wojence wawrzyny wielbiciela, oraz dlatego, że tę pieśń najlepiej grać umiał. Dął gwałtownie, pełen nadziei, że tony te, od których poruszyłby się kamień, przeszyją nawskroś i zdobędą dlań serce krzywoustej Mani.
W istocie zrobiły w tych murach ogromne wrażenie. Z mieszkań na pierwszem piętrze powybiegały umorusane dzieciaki, zawsze żądne wszelakiego gomonu, i wytoczyła się jakaś zażywna baba, by obejrzeć muzykanta, co tak piękne, a zwłaszcza głośne tony wniósł w niegodne te mury. Zebrała się o metr poniżej stóp Froncka zachwycona czeladka i młody, muzykalny wojak mógł zaprawdy oczekiwać jakiego kwiatowego wyrazu podzięki z drugiego piętra.
Czekał długo, lecz doczekał się, gdyż taka muzyka musiałaby rozczulić nawet głaz. Jakoż otworzyły się brunatne drzwi i ukazały w nich trzy oblicza: duża maska Szewczykowej, długi nos jej syna Hanysa oraz niebieskie, roześmiane oczy Mani. Trąba zagrzmiała jeszcze głośniej, rozdzierało się afektem wezbrane serce Froncka, gdy niespodziewanie spadł na jego płowy łeb stary papuć. W ślad za nim poleciały na niego węgiel, kartofle i puszka blaszana.
Nieustraszony żołnierzyk nie byłby zaiste rejterował pod gradem takich pocisków, lecz Hanys grzmotnął na niego szczątkami rozbitego krzesła, tak, że zdzielił go złamaną nogą w plecy. Jednocześnie kilka ziemniaków ugodziło go w głowę, wobec czego niefortunny trubadur ześlizgnął się chyżo po stromych schodach i opuścił te mury, ścigany chichotem.
Zły był. Poczytał to za podłą intrygę Hanysa, za odwet z jego strony.
W istocie karlik ten miał dobry powód gniewać się na ogrodowczyka. Aczkolwiek często grywali w kopa, Froncek nie zabrał go z sobą na wyprawę po wódki i wina, przeznaczone z niemieckiego komisarjatu dla prusofilskiego agitatora, księdza Jankowskiego, które zagarnął ze swą partją. Froncek upił się bez niego. Za to Hanys pomścił się teraz, sprawił mu jakby „śmiergust“ i przeszkodził w tokowaniu do libsty.
Ale z Fronckiem Psotą była sprawa. Pokaże on temu „parsywemu buksowi“, że jednak postawi na swojem.
Za domem kolejarzy ciągnęła się otwarta przestrzeń, na której walały się śmieci, wietrzyły bety, suszyły na sznurach koszule i majtki, na której spacerowały kury, zbytkowały dzieciaki i „klachowały“ baby. Sterczała na niej — wprost przed oknami mieszkania „Schefftzick‘ów“ — samotna, poważna grusza, wegetowała wśród smrodliwych miazmatów i nawet rodziła owoce, acz skąpe i niesmaczne ulęgałki.
Zdziwienie przeszyło dom i zwabiło do okien wszelakich gapiów, gdy z pod wierzchołka tej gruszy ozwała się trąba. Oczywiście Froncek. Wskrobał się wysoko na gałąź i, o pień drzewa plecami oparty, zadął ludową piosenkę górnośląską gwoli zbudowaniu Mani. Jakoż zaraz ukazała się smarkula za doniczkami z wyszczerzonemi zębami, co komiczny wdzięk jej ust uwydatniało w całym blasku.
A karlus wygrywał:

Na tym Raciborskim moście
piękny karafijoł rośnie,
A pod mostem biały kwiatek,
kolebała dwoje dziatek,
Kolebała i płakała
na miłego narzekała“ itd.

Nie mogły te rymy podziałać na dziołchę szczególnie zachęcająco w ramiona miłego, zwłaszcza, że w końcu przypominały dobitnie bezsporną prawdę:

„Kamień młyński się przewróci —
Stan panieński się nie wróci“.

Wszelako grajek nie zastanawiał się nad tem i mógł śmiało przypuszczać, że taka koza nie zastanawia się wogóle nad niczem. Pragnął poprostu ująć ją swym kunsztem i melodją ładną, tudzież ugniewać Hanysa.
Aliści koncert znów skończył się szybko. Bo z okien strychu poczęto bombardować grajka kamykami w sposób zgoła niegodziwy. Nikt inny, tylko pieroński Hanys. Dobrał sobie chłopaków, takich jak sam „hulanków“, nazbierali kamieni i nuże palić nimi do Froncka.
Dostał od nich raz i drugi. Mimo to mężny żołnierzyk nie byłby wycofał się ze swej malowniczej pozycji, gdyby nie były zdekoncentrowały go głośne śmiechy i przytyki, jakie buchnęły z okien domostwa. Frajda była tam ogólna.
Froncek był wściekły. Za te „błozny“ poprzysiągł Hanysowi morowe „karwacze“. Nie wiedział wszakże, jak na poczekaniu wywrzeć pomstę. Zresztą wykalkulował sobie w swym politycznym „bismarckowskim“ łbie, że w tej chwili, gdy pragnął wkupić się w łaski Mani i poniekąd jej rodzicielki, nie wypadało zaczepiać ani słowem ani uczynkiem męskiej latorośli rodziny Szewczyków. Odłożył to na później i nie stracił z oczu głównego swego celu.
W pół godziny potem, gdy Hanysowa partja rozeszła się, pomysłowy karlus raz jeszcze pojawił się przed oknami swej libsty. Już nie na wierzchołku gruszy, lecz w przyzwoitej odległości od domostwa na skraju wzgórza.
Zatrąbił pobudkę żołnierską, wprawdzie trochę fałszywie i chrapliwie, ale za to głośno, i gdy łaskawa jego Dulcynea raczyła wyjrzeć przez okno, ujrzała Froncka, stojącego w postawie służbistej, jakby ze sztandarem w rękach. Na wysokim drzewcu dzierżył jej rycerzyk niezwykle duży, jak półmisek piernik w kształcie serca, ujętego w winietę i pomalowanego miejscami wężami białego i różowego lukru.
Śliczny ten przedmiot, zakupiony przez Froncka „barówką“, posłużył mu nareszcie do wyznania płomiennego afektu i znakomicie wzmocnił jego „zolety“, odzywając się słodko do podniebienia dziołchy.
Mania rada była ogromnie, nie wiadomo z czego więcej, z tak pięknego i śmiałego wyznania uczuć w obliczu całego domu i zazdrosnych o kawalerów frelek, czy też z samego piernika, po który wyprawiła cichaczem na wzgórze swą dziesięcioletnią siostrę.
Uśmiech jej szeroki, podkreślony silnie ust jej stałym grymasem, wróżył dla niezbitego z tonu rycerzyka jaknajlepiej. Spodziewał się, że, skoro zmierzch, Mania wysmyknie się z domu, by spotkać się ze swym borokiem Fronckiem, jakby wypadkiem.
Stało się wszakże tak, że tego wieczora nie przystąpił on jeszcze do realizacji czułych swych pragnień. Zapomniał narazie o podbitej przez siebie libście. Porwał go bowiem gdziendziej nieprzeparty wiatr.
Spotkał go rówieśnik i koleżka, Zeflik Kłapidudek i ogromnie przejęty oznajmił mu:
— Froncek, pedali, że dzisia bydzie Abzug zielonków ze szkoły w Szopienicach.
— Ho!... Kiej?
— Za godzina.
— Ho! Prowda?
— Prowda. Pedali, że luda szwabskiego moc sie tam już zleciała skiż tych strupów.
Froncek na moment zastygł w radości. Bo przecież czekał na to, gdy jeńców Mysłowickich będą transportować do Bytomia czy Gliwic, aby wszystką Zycherkę w kupę zebrawszy, furt z G. Śląska wywieźć. Te pierońskie gizdy!
Roześmiał się do siebie, jak wtedy, gdy z wasserturmu siał na zielonków kulami, a oni nieszkodliwy deszcz na niego z dołu puszczali. Podrapał się za uchem i zanucił na nutę kujawiaka:

„Wygnać Miemca, wygnać, za czerwone morze
Niech se z fajfki pije, pazurami łorze...“

— Cekaj tu na mnie! zawołał do Zeflika i prysnął do domu.
A w Szopienicach przed czerwonym, jakby ze skóry odartym gmachem szkolnym roiło się od wszelakiego narodu niemieckiego, zarówno z pobliża, jak z okolicy, z Roździenia, Bogucic, Mysłowic. Obok starszych mieszczan z odświętno-poważnemi minami, figurowało mnóstwo młodych Niemkiń w jasnych sukienkach, z naręczami kwiatów dla ofiar niegodziwej Komisji Opolskiej, która przychyliła się do postulatu Polaków i skazała na wygnanie policję, tak gorliwie podpierającą sprawę niemiecką. Nadzieje plebiscytowe Niemców przygasły i w chwili, gdy mieli żegnać swą Zycherkę, ogarnęło ich uczucie osierocenia. Jadowite miotali spojrzenia na piechurów francuskich, zajmujących pozycję wyczekującą przed tymczasowem więzieniem zielonków. A w oknach pobliskich domostw dla górników i hutników widniały oblicza promieniujące zadowoleniem.
Lada chwila miał wynurzyć się ze szkoły zastęp jeńców mysłowickich. Ciżba widzów wzrastała, na chodnikach powstało kapuścisko: głowa przy głowie, gdy dreszcz kłopotliwego zaniepokojenia przeszył ten tłum.
Począł się on rozsnuwać, mącić, rozłazić, rwać, rozbiegiwać coraz więcej i szybciej pod jakimś tajemniczym naporem. Pierwsze uciekały Niemki, rękoma przysłaniając usta. Co się działo? Rozwiały się dookoła smrodliwe gazy i wkradały do przerażonych nosów.
Ohydne, zgniłe te fetory wywołały popłoch i paniczną ucieczkę i w kilka minut wymiotły z przed szkoły tłumny zastęp Germanów, rozpędziły ich niby bomba.
Było to dziełem Froncka Psoty. Jakby dla uzasadnienia swego nazwiska, karlus ten przygotował sobie „Stinkbomby“ na uroczysty akt pożegnania Zycherki, by w ten, jak sądził, najwłaściwszy sposób wyrazić uczucie Górnoślązaków.
Gdy pod tchnieniem tego morowego powietrza pierzchała tłuszcza, zdawało mu się, że wszystkie Germany uciekają z tej ziemi raz na zawsze. Pękał ze śmiechu. Wtórzył mu w tem Zeflik i buńczucznie wymachiwał ręką w takt, gdy Froncek śpiewał kujawiaka:

Wygnać, Miemca, wygnać nazad w szwabskie kraje,
Niech karwacze weźmie i smrodów sie naje.“





II.

...Najpierw pośpieszył do Frydenshuty, gdzie Zycherka sztorcem się stawiała, a potem do Chorzowa. Wywiązał się tam bój zacięty i kilku z naszych dało życie. Poległ syn gorliwego organizatora Marcina Watały. Gdy chłopak, kulą w czoło trafiony, padł na pierś ojca bez życia, stary górnik zacisnął pięść i syknął: „Pierony, i tak nie wygrocie!...“ I nie wygrali — opowiadał Augustyn dyrektorowi o Wiktorze i ostatnich bojach.
A pan Wilhelm muskał dłonią kosmyki włosów na łysinie i zastanawiał się, jakie wobec tego zająć stanowisko.
— Górny Śląsk górą! — orzekł wreszcie.
— Górą wiara! — przywtórzył Widera.
— Ale teraz przyjdzie likwidacja strejku. Nasuwa się kwestja, czy zapłacić robotnikom za dni strejku, czyli za powstanie. A węgiel deputatowy? — frasował się dyrektor, ale rad był, że strejk się skończył i świat jego poczynał znów żyć normalnem życiem.
— Trzeba im wszystko wypłacić — sądził Widera.
— Tobie dobrze tak mówić, bo to nie z twej kieszeni! — mruknął dyrektor, twardy w takich sprawach, ślepy na wszystko i dlatego nielubiany.
Przerwała im rozmowę pani Agata.
— Panna Jadwiga chce już wracać do Katowic.
— Czemu tak się śpieszy? Zatrzymaj tę dziewczynę u nas. Nie przysporzy ci to wydatków domowych. Zresztą ostatecznie ja ci dołożę.
Był pod urokiem młodej Polki. Żona i córka śmiały się po kątach z tego, że „zakochał się i rywalizuje z synem“. A gdy okazało się, że ma ona pewne wyobrażenie o hodowli tulipanów, dyrektor był tem zachwycony. Matylda zauważyła:
— Ona go jeszcze spolszczy.
Ale panna Jadwiga wyjechała nazajutrz, tłumacząc, że nie może nadużywać gościnności, że nie ma bielizny, sukni, że musi zgłosić się w komisarjacie, który przecież, gdziebądź się da, podejmie znów swe prace. Przyrzekła jaknajczęściej odwiedzać dom dyrektora.
W Katowicach jednak komisarjat był jeszcze w rozprężeniu. Kozicki, Koj, Wieczorek i inni nie wrócili z bojów, kierownik Komisarjatu nie podniósł się jeszcze na nogi, więc garstka bezdomnych pracowników zbierała się w mieszkaniach prywatnych i wspólnie radowała się nadspodziewanem powodzeniem żelaznej miotły.
Ani Zycherka ani Komisja Międzysojusznicza nie spodziewała się tego spontanicznego odruchu cierpliwej ludności, a trzy dni wystarczyły, by przepędzić Zycherkę, wyciąć wrzód z ciała Górnego Śląska.
— Lada dzień pocznie się tworzyć policja plebiscytowa na zasadzie parytetycznej, zarówno z Polaków, jak z Niemców miejscowych. Wiemy to od samego Korfantego — zapewniała panna Aneta Grolmanówna, która zjawiła się wśród tej dziatwy katowickiej z Głównej Kwatery, przeniesionej do Małej Dąbrówki, i opowiadała niemało ciekawych rzeczy.
Gdy panna Orzelska opuściła to kółko, wymknęła się za nią panna Aneta i zabrała ją do cichej cukierenki, trzymając ją na uwięzi interesującym szczebiotem.
— A wie pani, gdzie zapodział się Wicio? Prysnął do Oleśna. Mieliśmy dzisiaj kurjera od Jendrośki, który donosił nam o tem, skarżąc się na angielskiego kontrolera, który sam osobiście, po pijanemu dowodzi tam bojówką niemiecką.
— Ależ w Oleskiem panował spokój? — zauważyła panna Jadwiga.
— Mimo to przeprowadzono rewizje u Polaków, a co to znaczy „rewizja“, to wiadomo. Co Wicia tam zagnało do Oleśna, to ciekawe. Czy nie... jaka frelka! — zaśmiała się panna Aneta. — Bo on potrafi łączyć piękne z nadobnem, boje z flircikiem.
— Tak pani o nim sądzi?
— Ah, dość chyba spojrzeć w jego oczy, by wiedzieć, co to za ptaszek. Bo czyż ze źrenic Wicia nie wyziera... kobieta? To łobuz. Może on tu łowić snadnie naiwne frelki, ale nie nas.
— A jednak pani jest z nim w tak dobrej komitywie — zauważyła panna Jadwiga, pochylona nad „wojenną“ czekoladą.
— Naturalnie! Ja go strasznie lubię. Mężczyźni naogół są bardzo nieinteresujący. On zaś jest przemiły, jak zresztą każdy urodzony kobieciarz i lowelas. Ale nie biorę go serjo. Tego się nie doczeka.
— A on na to czeka?...
Uśmiech, który mógł mówić wszystko, i flegmatyczny giest były odpowiedzią.
Panna Jadwiga zamknęła się w milczeniu.
— Czy pani zna go oddawna? — zagadnęła ją panna Aneta.
— Nie, poznałam go bardzo niedawno.
— No — zaśmiała się po chwili szykowna szatynka — mimochodem przestrzegłam panią przed nim.
Panna Jadwiga oblała się szkarłatem.
— To wcale niepotrzebne, bo ja jestem zaręczona — zabrzmiało dość ostro, jakby odprawa.
Ale na licach panny Anety zamigotał żywy błysk zadowolenia. Próbowała nakłonić ją do wyznań, ale bezskutecznie. Chłód wiał od panny powściągliwego języka i rozmowa poczynała się rwać i gasnąć. Rozstały się wkrótce.
Tego wieczora, sama ze swemi myślami, panna Jadwiga przesiała to, co wszczepiano w nią o „Wiciu“, przez przetak swej intuicji i własnych wrażeń i odpychała od siebie sercem posiew gorczycy. Jednakie nie śmiała wręcz posądzić panny Anety o celowe dyskredytowanie „Wicia“ w jej oczach, i na dnie jej serca pozostał cierń nieufności.
Następnego dnia pojechała do Bytomia, rozjaśniła się w świetle najświeższych wiadomości w Komisarjacie, lecz gdy potem siadła w parku i zanurzyła się w sprawę swego serca, opanował ją smutek.
Zatelefonowała do panny Matyldy, zapowiadając swe przybycie do Mysłowic.
— Będę bardzo rada, jeśli pani przyjedzie — odrzekła panna Matylda. — Ale jestem sama. Ojciec wyjechał przed chwilą na zebranie i wróci dopiero późno. Gdzie Wiktor nie wiem w tej chwili. A mama i Augustyn są w Wilczej, by wspólnie zrobić krytyczny przegląd mebli, kuchni, wszystkiego i załatwić pewne sprawy. Bo... za trzy tygodnie odbędzie się nasz ślub.
— Tak? To cieszy mnie bardzo. Przyjadę zaraz powinszować pani osobiście.





III.

Matylda zdziwiła się, że panna Orzelska tak pochopnie wybierała się do niej dnia tego, nie przyciągana magnesem — nadzieją ujrzenia swego rycerza przybocznego, którego obecność odczuwała każdym nerwem.
Przyglądając się tej parze z napiętem subtelnem, z ponad wszystko u kobiet górującem zainteresowaniem dla miłości, Matylda nie była ślepą, że ona wchłaniała w siebie chciwie promieniującą od wielbiciela miłość, jak kwiat, przez noc zczesły, blaski zarannego słońca, i rozkwitała w czujnej bierności pod pocałunkami jego oczu.
Zwykle, rozmawiając z nim w tej zacisznej willi, nie podnosiła na niego wzroku, lecz szło po włóknach jej nerwów jakieś drżenie ekstatyczne, przyśpieszające obieg krwi i podnoszące skalę życia. Świetny blask lśnił wtedy w jej źrenicach, głos jej przemiły dźwięczał srebrzystą nutą radości życia a w uruchomionych arabeskach przytulnej postaci płynęła liryka kołysanki. Dość wydatny nos z silnemi nozdrzami dyskwalifikował ją do tytułu piękności, niemniej jednak byłaby zaćmiła piękną pannę Schlichtling blaskiem i wyrazem chabrowych oczu, działających olśniewająco, świeżością ciała, rysunkiem soczystych ust, słowem krasą róży wonnej i dziewiczym a swoistym swym wdziękiem.
Nie gniewała się panna Matylda, że dnia tego nie było przy niej Augustyna, gdyż podświadomie nie lubiła, gdy miał te kwitnącą dziewczynę przed oczyma. Tem serdeczniej oddawała ją w myślach Wiktorowi.
— Jak on zazdrościć mi będzie tego spotkania z nią... — pomyślała sobie i poczęła szturmować telefonicznie do tartaku, dowiadywać się o niego. Poleciła, aby, gdziebądź jest, skierowano go bezzwłocznie do willi rodziców. Zaczem wyszła na spotkanie gościa.
Z zielonego wzgórza wyrosła przed nią na tle bezkresnego krajobrazu panna w sukience z surowego jedwabiu, koloru piaskowego, w kapeluszu sportowym z tegoż materjału, włożonym z fantazją. Dostroiła się zewnętrznie do pogodnego dnia sierpniowego, wniosła w pejzaż radosną nutę wiośnianą, lecz Matylda wkrótce zauważyła, że ocieniała ją zaduma i, ciążąc w głąb siebie, zdawała się magazynować jakąś tajemnicę. Tylko cząstką swego umysłu brała udział w rozmowie, która skutkiem tego układała się w konwencjonalną kanwę.
Zabrnęły w sprawy ze ślubem Matyldy związane i, gdy usiadły w winogradem pokrytej altanie, narzeczona wyraziła serdeczną prośbę, by panna Jadwiga „zaszczyciła ją swą obecnością przy tym akcie“.
— Nie może pani zabraknąć wśród nas! Cóżby mój ojciec powiedział? Bo pani podbiła go bezlitośnie! — zaśmiała się Matylda.
Panna Jadwiga uśmiechnęła się blado, dziękowała jej niemniej serdecznie, lecz odrzekła:
— Niestety, nie będę w tym czasie na Śląsku. Bo, tak jak pani, we wrześniu stanie przed ołtarzem moja siostra i z tej przyczyny już za tydzień wyjadę do Warszawy. Nie mam więcej rodzeństwa, więc przyjdzie mi potem pozostać pewien czas przy osamotnionej mamie, która zresztą pragnie, abym wypoczęła trochę w domu, chociaż zaledwie blado domyśla się, przez jakie ja tu przeszłam sceny. Nie śmiałam jej opisywać wszystkiego wiernie. Powrócę w końcu października — nadmieniła i zauważyła: — Tu i tam nad Bugiem ludzie mordują się a jednocześnie za plecami walczących żenią się i kochają.
— Tak, obok więdnącego krzewu drugi wypuszcza nowe pędy... Teraz po siostrze, no i po mnie przyjdzie kolej na panią. Niestety, pani nie będzie na moim ślubie, ale mam nadzieję, że ja będę na jej ślubie.
— Ja?! — przeraziła się panna Jadwiga.
— Czyż to tak niemożliwe?!
Ona zwiesiła głowę i zacisnęła ręce kurczowo.
— Wyznam pani... — poczęła po chwili — że... ja jestem strasznie wymagająca, że boję się małżeństwa jak ognia... Widziałam może jeszcze niewiele w życiu, ale dosyć, by przyjść do przekonania, że przy takiem ognisku można się okropnie poparzyć. Podobno wojna wszędzie w świecie porozrywała wiele węzłów małżeńskich. Pamiętną dla mnie przestrogą była przyjaciółka mej siostry, która wyszła za mąż dwa lata temu za człowieka ze wszech miar odpowiedniego a, pomimo że kochali się ogromnie, nawet, jak to się mówi, „nad życie“... rozchodzą się już. Po dwóch latach! Dla mnie separacja, rozwód, to byłoby coś okropnego. Bo ja nie jestem z tych, co idą do ołtarza jakby w taniec i mogą łatwo jednego dansera zamienić na drugiego. Nie, dla mnie to jest sakrament...
— O, jak ja się z panią zgadzam! — westchnęła głęboko Matylda i opowiedziała jej dzieje swego serca, porwana ogromną dla niej sympatją. I ucałowała ją, gdy panna Jadwiga, wysłuchawszy jej w skupieniu, ozwała się:
— Rozumiem panią. Bolesnym, długo krwawiącym ciosem musi być dla takiej jak pani kobiety odkrycie, że ukochany mężczyzna, przystrojony w kwiaty tkliwych i gorących uczuć, wyniesiony ponad szare prochy, traktuje kobietę jako przedmiot transakcji życiowej. On obraził panią haniebnie, ten kapitan...
— O, nikt jeszcze nie rozumiał mnie tak, jak pani! Jak jestem szczęśliwa, że panią poznałam. A gdyby uprzytomnić sobie, że pani — jak to Wiktor powiedział tak ładnie — pragnęłaby przemienić się w hufiec powstańców i legjon pracowników plebiscytowych...
— Tak o mnie powiedział?
— Powiedział prawdę.
Panna Jadwiga odwróciła twarz i znów zacisnęła ręce.
— Znałyśmy się dotąd tak krótko i mało, że pani jeszcze nie wie, iż jestem narzeczoną... Z młodym profesorem uniwersytetu, który pracuje obecnie przy naszem poselstwie w Paryżu.
Matylda poruszyła się niespokojnie, a panna Jadwiga, zapatrzyła się na rabaty kwiatów przed altaną.
— Pierwotnie mój ślub miał odbyć się jednocześnie ze ślubem mej siostry, lecz odłożyliśmy to na styczeń. A ponieważ nie lubię ustawać w pół drogi, a więc pragnę pracować tu do dnia plebiscytu, napisałam do niego, żebyśmy poczekali ze ślubem do wiosny, gdy on wróci z Paryża.
Matylda zdobyła się tylko na zdawkowe powinszowanie, uścisnęła jej rękę i umilkła.
Rdzawy jamnik krzywonogi, wyszedłszy z kuchni, zbliżył się do nich, stanął przed altaną niby poważny inspektor i począł przyglądać się gościowi bacznie. Skazany przez dyrektora na banicję z pokojów, przebywał stale w pobliżu kucharki, dla której żywił wyjątkową estymę, i nie troszczył się wcale o nikogo. Snać oględziny panny Jadwigi wypadły dla niej korzystnie, bo podszedł bliżej, dotknął nosem jej półbucika i wspiął się przedniemi łapami na jej kolana.
— Wielka to łaska ze strony Buksa — zauważyła Matylda i powstała, by dopomnieć się w kuchni o kawę.
A panna Jadwiga muskała dłonią łeb kłapouchego psa, który raczył na to odpowiedzieć kiwnięciem sztywnego ogona. Zaczem ułożył się przed nią na wygrzanym żwirze w pozycji spoczywającego lwa, przymrużył żółte ślepie i oddał się podstępnemu łapaniu much.
Po zastanowieniu Matylda postanowiła przemilczeć i zapomnieć o tem przewlekającem się narzeczeństwie panny Jadwigi. A rozumiała, że przyjechała ona do niej w tym celu, aby jej to powiedzieć i aby ona powtórzyła to Wiktorowi.
Gdy po kawie panna Jadwiga chciała ją pożegnać, Matylda protestowała kategorycznie.
— Nie puszczę pani stąd, zatrzymam ją do jutra. Co to będzie za miła niespodzianka dla ojca, gdy zobaczy panią jutro rano przy śniadaniu!
— Dzisiaj nie jestem skłonną do rozmowy...
Matylda odgadła, że ona chce odjechać, by uniknąć spotkania z Wiktorem i rzekła:
— Nikt dzisiaj nie przeszkodzi nam w naszem sam na sam. Wypocznie pani. Zagram coś z Griega.
Siadła do fortepianu. Oderwała ją od nut na chwilę pokojówka, mówiąc, że Mysłowicki sklepikarz Bauch zapytuje się, czy nie mógłby nabyć pieczarek z dyrektorskiej cieplarni.
— Czy on nie przestanie nudzić nas o owe pieczarki? Od kilku dni przychodzi po nie dwa razy dziennie. Powiedz mu, żeby poszedł poszukać do lasu. My nie mamy.
Muzyka Griega zawiodła je na jakieś skandynawskie weselisko. Panna Jadwiga, usłana w fotelu, zwróciła oczy na wysłonecznioną panoramę pogranicza, opartą o lazurową kopułę nieba a obramowaną przez framugę otwartego okna.
Błogi spokój wiał od niw i błoni, przeciętych zygzakiem rzeczki, kładł się na jej czoło, osłaniał obrazy i wrażenia z minionych dni burzy i chwały, lecz przetapiał się w smętek...
Odwróciła twarz na pokój i przeleciał przez nią gorący blask.
Przy drzwiach stał jak cień Wiktor. Nie chcąc przeszkadzać siostrze w muzyce, wślizgnął się do pokoju na palcach i przybrał postawę wyczekującą, padłszy odrazu zachwyconem spojrzeniem na jasnowłosą dziewczynę. Nakrył ją pasmami źrenic całujących, całujących bez miary.
Matylda, spostrzegłszy go, uśmiechnęła się słodko.
— Nie spodziewałyśmy się ciebie wcale! — rzekła, powstając od fortepianu i śmiejąc się w duszy. — Gdzie ty się rozbijałeś po tym świecie?
— Urządziliśmy sobie zabawę nadzwyczajną... — począł głosem wibrującym radością, której przyczyną była panna Jadwiga, uścisnął jej rękę i siadł opodal w krześle.
— Opowiem od początku... Po wzięciu Chorzowa, zjawił się między nami hotelista z Oleśna, Nowak i złorzeczył wielce miejscowemu kontrolerowi angielskiemu, który na czele bojówek wyprawiał sobie ekspedycje na Polaków. Słyszała pani o pułkowniku Cockerell‘u? — zwrócił się do panny Jadwigi. — Z pewnością. Przecież pani była w Oleśnie. Ale tego pani nie wie, że jeszcze nikt w tym kraju nie widział go trzeźwym. Podobno w Indjach uczył się pić. Pije tęgo, 13 godzin na dzień, z Polakami zarówno, jak Niemcami. Dla Polaków jest Irlandczykiem, sympatyzującym z Polską, dla Niemców zapewne Anglikiem, bo w ich towarzystwie nie tylko głosuje za Niemcami, ale pospołu ze szwabami popełnia bohaterskie czyny.
— Nie lubię — ciągnął dalej — rzetelnie nie lubię takich dwulicowych kreatur... Więc skusiło mnie coś i jazda do Oleśna. Z pomocą miejscowej wiary nie trudno było podstawić mu nogę. Wybrał się z bojówką i z maszynówką (z maszynówką taki Anglik hardy!) na połów powstańców do Wysokiej. Przyłapaliśmy tę bandę całe ośm kilometrów od Oleśna w lesie, zgarnęli ich jak stado baranków. Cookerell‘a wsadziłem do... chlewika. Ten rzeczywiście bardzo z powierzchowności dystyngowany pan, z urzędu pułkownik a z zawodu pijak, nigdy jeszcze nie spędził nocy w miłem sąsiedztwie chrząkających melodyjnie i pachnących świń... Zbrzydziłem mu ten interes dokumentnie!... Najgorsze, że myślał, iż zrana będzie rozstrzelany. Bo te nasze pierony bąknęły mu coś w tym sensie. Strach miał mało bohaterski. Wyszedł z chlewika blady jak chusta, drżący, woniejący jak te smaczne stworzenia, wśród których znalazł nocleg... Nie zapomnę tego widoku póki życia. Bełkotał coś długo w swej niemczyźnie, probował nas straszyć całą armją i potęgą W. Brytanji a potem odwołał się do „rycerskości“ Polaków. No, palnąłem mu na to kilka mocnych słów. Bo lubię takich, co w takiej sytuacji, krótko przed dwunastą zachwycają się rycerskością wroga. O lubię!... Trochę zapóźno przypomniał sobie o tem ten... Ryszard bez Lwiego Serca. Za to, pokrzepiony wpierw wspaniałomyślnie gorzałką, dostał porcję batów. Z pewnością leży teraz i klnie na... górnośląskie świnie. Zastosowaliśmy na całej linji receptę Froncka i tak wszystkie Niemczaki wzięły w skórę, aż w lesie dudniło! — śmiał się porucznik i kończył:
— Zaraz po tym akcie sprawiedliwości zabrałem jakiś motocykl i uważałem za stosowne wyprowadzić się pośpiesznie z tego powiatu do Małej Dąbrówki. W Dowództwie brali się nad tem za boki. Spodobał im się Cockerell w chlewiku!
Panna Jadwiga nie śmiała się w głos, ale wpatrzona w śniadą twarz opowiadającego, promieniującą rozbłyskami wesołości, stanowiła żywy jego uczuć rezonans. Jedna grała w nich struna.
On zapomniał natychmiast o swej opowieści, bo odbierały mu pamięć wszystkiego wyiskrzone oczy tej rycerskiej dziewczyny, umajonej kwiatami drogich wspomnień, — tej jedynej pod słońcem.
Gdy Matylda popatrzyła na ich twarze, coś szepnęło jej w duszy z zawsze żywą sympatją niewieścią dla kochania a nie bez cichego zgrzytu zazdrości: to jest miłość!... Ta dziewczyna i jej urzeczony giermek złożyli się na parę, skowaną miłością, jaka rozgorzała wśród burzy wspólnych uniesień bitewnych i płonęła na najwyższych progach duszy. Wobec tego gwiezdnego uczucia Matylda odnosiła się z krzywdzącem politowaniem do cichych głębin splatającej ją z Augustynem miłości, która wydawała się jej bladą, anemiczną, chłodną.
— Więc, Bogu dzięki, powstanie skończone szczęśliwie? — rzekła.
— Koniec Zycherki — koniec powstania! Cel osiągnięty. Korfanty odbył długą konferencję z Dowództwem a uprzednio niejedną dyskusję z Komisją w Opolu. Koniec bojów, ale nie koniec naszej Organizacji, w której wszakże zajdą wielkie zmiany.
— Jakie? — wpadła panna Jadwiga i Wiktor musiał poinformować o wszystkiem dwie patrjotki.
Zaczem Matylda „musiała wyjść do kuchni“, czyli zniknąć im z przed oczu.
Gdy zostali sami, milczenie przeszło przez pokój i zabrało echa sprawy publicznej, pamięć ludzi, bojów, wszystkiego. Ukośne promienie słońca różowiły szyby, kładły na parapet okna złote plamy.
Wiktor odetchnął głęboko, jakby po długiej podróży był dobił do portu. Zbliżył się do siedzącej w fotelu panny Jadwigi.
— Jak dobrze, że pani dzisiaj do nas przyjechała. Że mogę z panią pomówić spokojnie... Chociaż, panno Jadwiniu, ja pani już powiedziałem wszystko... — wyszeptał i nagle ogarnęła go lawina uczuć i rozebrała go tak, że w błogiem omdleniu osunął się na kolana do jej nóg i złożył czoło na obwisłem jej ręku. I powtórzył gorące, upajające:
— Kocham!... Kocham bez miary!
Chciała zerwać się z fotelu, lecz ubezwładnił ją czar tego momentu. Przycisnęła dłonią czoło i piła eliksir tego słowa.
Nic nie mówiła, lecz mówił za nią ton zachwytu w łuku ściągniętej brwi i drgający na rozchylonych, malinowych wargach. Zostawiła mu rękę, którą palił pocałunkami i pieścił kocim dotykiem policzka.
Błagając ją o wyznanie żarliwemi dźwiękami, pełzał wzwyż, po jej kolanach do śnieżnej szyi i spragnionych warg. Aż zaalarmowana, odepchnęła go, kładąc mu dłoń na twarzy.
— Panie Wiktorze drogi... Musimy pomówić spokojnie... Jestem skrępowana... Muszę panu powiedzieć. Chodźmy do ogrodu!
W momencie stanęła w otwartem oknie. Ukryła twarz w dłoniach i oddychała mocno wzburzoną piersią, oszołomiona wrzeniem młodej krwi. Gdy poczuła łakome jego ramiona na kibici, przeszła szybko przez pokój.
— Nie, nie. Szaleństwo! Muszę panu powiedzieć... Taka przykra sprawa... Musimy pomówić spokojnie.
Istotnie uspokoiła się. Wracały równowaga i panowanie nad sobą. Podjęła z biureczka pani Agaty stojącą tam fotografję i, odwrócona do niego plecami, spytała:
— Kto to jest, ta piękna osoba?
Tam do licha, owa fotografja zawsze jeszcze sterczała na biurku jego matki! Porwała go pasja i w raptownym porywie wyjął z rąk panny Jadwigi obrazek, skoczył do okna i grzmotnął go gdzieś w ogród, jakby odbitą na nim postać chciał roztrzaskać na miazgę.
Ona śledziła go ciekawie.
— Przecież pan ją kochał...
— To nie była miłość!
— Tak zapewne mówi się, gdy kobieta poczyna... zawadzać.
— Nie, to nie była miłość! Miłostka!
— W tym razie fotografja ta nie figurowałaby na biurku pana mamy...
— Ot, uwikłałem się w to...
— Pan był z nią zaręczony?
— Oh... Ona miewa kaprysy!
— Kto to taki?
— Córka ziemianina z pod Tarnowskich Gór, Niemka, panna Emma Schlichtling, osoba arcyświatowa i życiowo wyrobiona. A lalka, z próżności i kaprysu złożona.
— Kochała pana...?
— ... W wolnych chwilach.
— I to się skończyło?
— Raz na zawsze! Przejrzałem i odszedłem, bo ja tę kobietę mam za nic, za niewartą szczerego uczucia.
— A ja jestem warta...?
— Pani!... — wyrwał się zachwyt i złożył ręce, modląc się do niej spojrzeniem.
— Tak, dzisiaj jestem warta, a później podobizna moja poleci na śmietnik...
— Co za przypuszczenie?! Czyliż pani nie wie, jak ją kocham!? Pani jest jedyna na świecie!
— Jedyna, dopóki nie stanę w galerji... Anetek.
— Anetek?! To pani myśli, że... Skąd to podejrzenie? Oh, jak pani mnie fałszywie ocenia!
— Pan ją bałamucił.
— Nigdy!
— Pan ją bałamucił!
— Nie, zaręczam pani. Jej niepożądane względy zawdzięczam głównie tej okoliczności, że jestem niemal właścicielem tartaku.
— „Głównie“! Może być. Ale pan ją bałamucił, chociaż może „głównie“ dlatego, że ona zdawała się o to prosić.
— Takie pani ma o mnie wyobrażenie?
— Pan ją bałamucił może nawet bezwiednie, ale ją bałamucił jako rasowy bałamut.
— Nawet „rasowy“?...
— Istotnie pan ma to wypisane w swych kasztanowych oczach.
— Muszę to sobie z oczu wykreślić.
Na moment zatopiła w tych oczach blaski swych chabrowych zakochanych źrenic.
— Niebezpieczny... — ocknęła się i rzekła poważnie: — pan może kobietę bardzo uszczęśliwić, lecz także bardzo łatwo złamać jej serce...
— Nie ufa mi pani, nie wierzy?!
Ujął jej rękę i poczęły dźwięczeć tony rozbrajające szczerością, i tkliwą ciepłotą.
— Panno Jadwiniu moja, czy pani nic nie pamięta?... Czy ja wtedy mogłem panią kłamać? Czy serce pani nie mówi, nie krzyczy, jak ja panią kocham, jak uwielbiam, ubóstwiam...
Pochyliła nisko głowę. W tej chwili wierzyła mu, bo szalenie pragnęła mu wierzyć, bo go kochała i słuchała jedynie głosu serca. Przystąpiła do niej miłość i dobrą ręką zamknęła jej oczy na wszystko.
Ogarnęło ich milczenie jakimś ciepłym, królewskim płaszczem.
Wtem doleciał ich z przyległego pokoju szelest szybkich kroków.
Wpadła Matylda wielce zalterowana.
— Jezus, Marja!... Emma!...
Przed sztachetami ogrodu czerniła się duża, wspaniała karoca samochodowa.
Gdy, chlasnąwszy ją jej własną bronią, Wiktor dał jej bezwzględnie do zrozumienia, że wszystko między niemi skończone, Emma ugięła się pod tym ciosem z syczącym gniewem, który wszakże rozpłynął się w poszanowaniu dla owego pysznego bachmata, co nie dał się już dosiąść i ujeździć. Zdjął ją tęskny żal za tym porywającym amantem, aż zanikł w rączych wodach jej życia.
Skończyło się. Trudno. Musiało się to skończyć, bo przecież ona nie byłaby wyszła i tak za... pana Kunę, i to pana Kunę bez „h“. Wszystkie rozdziały jej księgi erotycznej kończyły się jakoś.
Atoli teraz zerwała się wtórna, bez porównania gwałtowniejsza fala gniewu na Wiktora. Odprawę jego, jaką za pośrednictwem siostry zgotował jej w Mysłowicach, odczuła nagle jako niesłychaną obrazę. Bo on porzucił ją dla innej kobiety. Dla kogo? Jakiejś pięknej Polki. Piękniejszej od panny Emmy Schlichtling? Jak on śmiał widzieć w tej Polce piękniejszą od niej kobietę? Jak owa mamzela śmiała wydzierać jej „narzeczonego”?!
Wolno było pannie Emmie gubić na posadzce życia jednego kawalera dla drugiego, ale wcale nie było wolno jej kawalerowi zakochać się w innej kobiecie. Gdyby on opuszczał ją dla ogromnego posagu, możnaby to ostatecznie wybaczyć, lecz — dla piękności!
Gryzł ją gniew obrażonej lwicy, paliła ciekawość ujrzenia owej jasnowłosej piękności, szarpała żądza pomsty i rozerwania ich stosunku i to na podłożu histerji, skłębiło się z fragmentami miłości, z dreszczami wspomnień i pragnieniem jego pieszczoty. Wyszła całkiem ze swego fasonu.
Posłała wskazanemu w liście ajentowi hojną nagrodę z góry i poleciła mu zawiadomić ją, kiedy owa Polka będzie w willi dyrektora, zatelefonować o tem do pobliskiego Brynowa, gdzie postanowiła spędzić kilka dni u przyjaciółki, żony dyrektora kopalni.
Szalony pęd mętnych uczuć przyniósł ją w progi tej willi.
Wykrzyknik: Emma! uderzył w Wiktora, jak grom. Pobladł jak chusta w bezsilnej wściekłości i nieokreślonym strachu.
Nim pomyślał o ucieczce i dał drapaka, weszła do salonu panna Emma a z nią ulubiony przez Wiktora zapach rezedy. Wspaniale wyglądała w wiśniowej sukni wieczorowej z pendantive‘m pod szyją, u którego zwieszał się wyjątkowo piękny brylant. Bił od niego ogień gwiazdy, a od niej całej grandezza królującej światu damy.
W pierwszym momencie pochwyciła chciwem spojrzeniem i objęła postać panny Orzelskiej, stojącej w głębi pokoju przy biurku, i migawkowo odfotografowała ją sobie z ogromną w szczegóły wnikającą spostrzegawczością kobiet. Zaczem musnęła ciekawym wzrokiem chmurną twarz Wiktora i zwróciła się do Matyldy, która blada, jakby w ciemię uderzona, dość niemądrą przybrała minę.
— Musiałam wpaść do was! — poczęła nerwowo, ściskając jej rękę. — Moja droga nie masz pojęcia, jak o was się niepokoiłam. Ten bunt robotników... U was, w Mysłowicach boje trwały podobno całą dobę. Okropne! Dobrze, że nie przybrało to charakteru bolszewickiego. Nikt z was nie odniósł szwanku? Ani Wiktor?
Wyciągnęła do niego rękę z ostentacyjną serdecznością.
— Oh, ty zawadjako! — zaśmiała się w głos i, ściskając jego rękę bez końca, śmiała się w jego oczy jakby ślepo zakochana. — No, ty musiałeś dokazywać! I w tych awanturach i bojach zapomniałeś o mnie!.. Ja się z tobą rozprawię! — pogroziła mu palcem figlarnie, paląc go zalotnem spojrzeniem. — Ale jesteś zdrów i cały, Bogu dzięki. A ja tak się bałam...
Wiktor, niewzruszony jak słup, przypominał uczniaka, co boi się otworzyć usta. Z tępym wyrazem twarzy wysłuchał całą reprymendę panny Emmy. Postanowił ani nie zapoznawać jej z panną Jadwigą ani nawet nie podsunąć jej krzesła. Wszelako Matylda rzekła:
— Nie znasz naszej drogiej przyjaciółki, panny Orzelskiej.
Wymieniła ich nazwiska, a panna Emma z obleśnym uśmiechem ozwała się do panny Jadwigi:
— Pani mówi po niemiecku? Nie? Nie nauczyła się pani jeszcze. To źle. Mais vous parlez francais, n‘est pas?
Była w tym szczebiocie nuta takiego lekceważenia a ze źrenic panny Emmy godziły w jej twarz takie sztylety, że panna Jadwiga zrazu nic nie odrzekła. Po długim namyśle zaś zabarykadowała się przed nią, mówiąc po polsku:
— Po francusku także nie mówię.
Na to Emma wybuchła gamą pustego śmiechu, jakby polskie to zdanie zastępowało wyborny koncept.
— Und ich spreche nicht Polnisch! wymówiła, a miało to znaczyć, że nie upadła tak nisko.
Jadwiga miała ochotę wyjść z pokoju, lecz powstrzymała ją i przykuła do miejsca nieprzeparta ciekawość. Obie odnosiły się do siebie z równem do zenitu napiętem zainteresowaniem, obie o ile możności lustrowały się aż do obcasów. Siadłszy przy biurku pani Agaty, panna Orzelska podjęła ilustracje lecz raz wraz strzelała z podełba okiem na „libstę“ Wiktora i — na niego.
Pozostawiwszy siostrze „bawienie“ gościa, Wiktor zajął krzesło z drugiej strony okrągłego stołu, oparł ramię o blat i, profilem zwrócony do Emmy, utkwił wzrok gdzieś w ścianę. Rzekłbyś, pozował grzecznie i cierpliwie do fotografji. A przytem czuł, że nigdy w życiu jeszcze nie robił z siebie takiej małpy.
Chciał powstać i wyjść z pokoju, lecz ona odczuła to błyskawicznie i, przerwała rozmowę z Matyldą:
— Wiktorze, ty nie masz powodu do dąsów i gniewu. Natomiast ja miałabym głęboki żal do ciebie, gdybym nie rozumiała, że sobie trzeba wiele wybaczać. Nie jeden raz dałeś mi sposobność do praktykowania cnoty przebaczenia... Ale to przekreślone. Pozostały nasze wspomnienia... Zobaczymy się wkrótce. Zawsze jako dobrzy przyjaciele, nieprawda?
Wyciągnęła do niego ramię przez stół, oczekując, że pocałuje ją w rękę w oczach tej Polki, i uwisła na jego twarzy wyiskrzonem od nerwowego podniecenia spojrzeniem, chcąc dosiągnąć do rdzenia jego organizmu i rozniecić iskry w popielisku dawnych wspomnień.
— Zachowam dla ciebie życzliwość, lecz... inne uczucia podarłaś na strzępy! — wycedził.
— O nie! Przekonasz się, że tak wcale nie jest. Wyjaśnię ci to.
Powstała ogromnie zdenerwowana i zdało się, że nie słyszała, gdy on odparł lodowatym tonem:
— Nic już nie wskrzesi tego, co było.
Zerknęła na pannę Jadwigę. Zarzucała Wiktora pytaniami, dotyczącemi powstania i nie czekała odpowiedzi. Błąkała się po pokoju tu i ówdzie, poprostu dlatego, by uśmierzyć nieco rozstrój nerwowy i jeszcze lepiej obejrzeć swą następczynię w sercu Wiktora. Wreszcie ozwała się do niego:
— Teraz pokaż mi tulipany swego ojca i... muszą nas pożegnać.
Skłoniła głowę zdaleka w stronę panny Jadwigi z wyniosłem:
— Mademoiselle...
Wyszła. Nie puszczając Wiktora od swego boku, czyhała na moment, gdy Matylda odsunie się od nich. Opuściła ją znajomość mężczyzn, rutyna w grze erotycznej i cała sztuka życia. Bo, chcąc wskrzesić w nim miłość, sama rozbudziła w sobie płomienne uczucia i nagle miłość jej spiętrzyła się do wyżyn. Nigdy nie kochała go, nie pożądała tak gorąco, jak w tej chwili, gdy niejako namacalnie przekonała się, iż straciła go bezpowrotnie. Lwica salonowa zamieniła się w przeciętną dziewczynę z załzawionem sercem.
— Czy ty mnie już nic nie kochasz?.. — wyszeptała drżącym tonem, wstydząc się sama przed sobą tego nierozsądnego powiedzenia.
— ... Wyleczyłem się.
— Z pomocą tej blondyny?
— Z bezwiedną jej pomocą.
— Jakto?
— Przez to samo, że ją ujrzałem.
— Czyż to taka piękność? — zachichotała urągliwie.
— To kobieta jedyna dla mnie.
— Bo jej jeszcze nie masz.
— Bo łączy nas wszystko: sympatja dusz, jeden cel, jedno umiłowanie, niemniej jak miłość.
— Ona cię kocha?
— Kocha!
— Kiedy wasz ślub?
— Nie wiem jeszcze.
— Życzę ci...
— O, nie życz mi niczego! To takie czcze i banalne.
— Masz rację!
Podała mu rękę. Odjeżdżała ugodzona w sedno próżności, przygnębiona. Żrące łzy piekły jej oczy. Byłaby przysięgała, że jego jednego kochała w życiu, i pragnęła, by ją bił, katował, byle ją całował.
A Wiktor skrył się do altany przed panną Jadwigą. Nie miał pojęcia, jakie to przeklęte przezeń intermezzo zrobiło na nią wrażenie. Lecz coś mu mówiło, że złe, że ta kobieta rozdzieliła ich i nastroiła ją dla niego niekorzystnie.
Zauważył w ogrodzie Buksa, przewracającego łapami porzuconą na gazon fotografję, jakby badającego ramę, czy to nie gnat i pomyślał, jak to byłoby dotknęło Emmę, gdyby była spostrzegła tam swą fotografję. Ale jej tak źle nie życzył.
Wszedłszy wreszcie do pokoju, nie śmiał podnieść oczu na pannę Jadwigę i nie wiedział, co rzec. Ale ona zauważyła głośno:
— Bardzo ładna osoba. ta panna Emma.
— ... Widmo przeszłości! — mruknął chmurny jak Jowisz Wiktor.
— Przeszłości?
— Przysięgam pani! — wybuchł. — To skończone. Ona to wie. Prędzej byłbym spodziewał się piorunu z pogodnego nieba, aniżeli jej. Przyjechała, aby mi zrobić scenę o panią.
— Czy pan wspominał jej o mnie?
— Nie! Gdy widziałem ją po raz ostatni, nie znałem pani jeszcze wcale.
— Więc ona nie mogła wiedzieć o mem istnieniu.
— Jeśli nie to, to dalibóg nie wiem, co mogło ją tu sprowadzić.
— Niema wątpliwości, co...
— Pani sądzi, że miłość?
Ona podniosła się żywo z krzesła, stanęła przy stole i pochyliła głowę nad ilustrowaną księgą.
— Miłość u panny Emmy, to tylko kaprys — dorzucił Wiktor.
— Oh, nie mówmy o tem dzisiaj!... — wyrzekła i powiał od niej chłód.
Odkąd ukazała się jej owa „libsta“ Wiktora, nie można było już traktować jej w myślach jako rozwiewającego się majaka. Niedawno jeszcze kochał tę kobietę i całował. Jak ją całował! Może ona była nawet jego kochanką? — „Miłostka“ powiedział o niej...
Pod świeżem wrażeniem panny Emmy fermentowały w niej piołunowe uczucia dla niej, a zwłaszcza dla niego. Uroda tej „libsty“ dolewała jeszcze goryczy do nienawistnego żalu, jaki w tej chwili odpychał ją od niego.
Wkradło się między nich widmo i z pewną ulgą powitali dyrektora, który powrócił do domu wcześniej, aniżeli go się spodziewano.
Ucieszył się pannie Jadwidze i rozmawiali przez cały wieczór w sposób oryginalny, on po niemiecku, ona po polsku. Stary pan wypytywał ją o ojca, chcąc dowiedzieć się czegoś pozytywnego o stanie majątkowym i stosunkach pp. Orzelskich. Wiktor odzywał się rzadko. Zerknąwszy na niego, ojciec był przekonany, że panna Jadwiga dała mu trochę po nosie.
Gdy rozchodzili się na spoczynek, panna Jadwiga rzekła do Wiktora:
— Zobaczymy się jutro... Ale niech pan pomówi z siostrą.
Odprowadził ją do drzwi żałosnem spojrzeniem i poszedł do Matyldy.





V.

Zbliżała się już jedenasta, gdy Wiktor pojawił się w salonie ojcowskiej willi z twarzą przychudłą, z gorączką w źrenicach, ołowiem w członkach. Był zabity, jakby powracał z pogrzebu. Nie spał w nocy, z rana wałęsał się po salach, spoczywał nad rzeczką, palił papierosy, rzucał je w wodę i śledził martwem okiem, jak rozkładały się i tonęły.
Zauważyły jego stan obie panny. Matylda, która rada nierada musiała mu wyśpiewać słowo w słowo, co posłyszała od Jadwini, pytała go, czy nie chory i muskała jego czoło pieściwie. Sądziła jednak, że jedynie rączka jasnowłosej czarodziejki potrafi zdjąć z niego rozpacz, rozchmurzyć to czoło i tchnąć w niego promień radości życia, więc znikła, choć paliła ją ciekawość, co to będzie...
Panna Jadwiga, dnia tego blada i skupiona, zapatrzyła się martwo w ogród i czekała na jego słowo.
— Pani wyjeżdża wkrótce i nie wróci? — wyszeptał niby we śnie.
— Wrócę za cztery, pięć tygodni.
— Nie wróci pani. Narzeczony pani nie puści.
— On w Paryżu. Nikt mnie nie powstrzyma.
— Miłość panią powstrzyma.
— Ja go nie kocham!
— To nie byłaby się pani zaręczyła. Właśnie nic pani. Przecież dla pani to nie „transakcja“.
— Panie Wiktorze, niech pan tu siada. Niech pan nie będzie taki smutny!... Opowiem wszystko.
Siadła w fotelu, on opadł na krzesło tuż przed nią, wsparł łokcie na kolana i zwiesił głowę.
— Gdy wstąpiłam na uniwersytet, ogromnem cieszył się uznaniem młody profesor historji prawa, dr. Zygmunt Chalecki z Wiednia. Był poprostu w modzie dzięki nieporównanej swadzie i dialektyce. Chociaż słuchałam historji polskiej, bywałam często na jego interesujących wykładach. Chadzałyśmy hurmem. Istotnie posiada on nadzwyczajny dar słowa. A jam taka entuzjastka... Ujął nas jeszcze i tem, że sławił John‘a Stuart‘a Mill‘a pioniera emancypacji, a krytykował kodeks Napoleona, za to, że krzywdzi kobietę w społeczeństwie. Zachwyt otaczał go nimbem.
— Tej zimy zdarzyło się, — ciągnęła — że poznałam profesora na wieczorze. Nie wiem, czy ja mu się tak podobałam, czy podobało mu się to, że ma we mnie wielbicielkę... Raziło mnie u niego, że cechuje go jakiś niewieści sposób wymawiania, raziło mnie trochę... jeszcze coś innego. Ale imponował mi wykształceniem, inteligencją, równowagą, dystynkcją. Był niebrzydki, ujmujący. Zazdrościła mi go niejedna panna.
— Stało się to prędzej aniżeli mogłam się spodziewać... za prędko. Brakło mi czegoś. Teraz wiem czego... Przeraziłam się, gdy mi się oświadczył. Ale profesor przysłaniał mi człowieka i byłam pod wpływem powściągliwej jego adoracji. Bo on nietylko mnie kocha, ale ceni wysoko.
Przerwała. W otaczającej ich ciszy słychać było brzęczenie dużej muchy, która biła o szybę, szukała wyjścia na wysłonecznioną swobodę ogrodu.
— Czy siostra mówiła panu, jak ja się boję małżeństwa?... Trzeba się tego bać, jeśli kto nie chce zwichnąć sobie życia, pognębić się... Nie chodzi tyle o warunki materjalne, lecz o człowieka. Trzeba go zarówno kochać jak... w niego wierzyć pod każdym względem. Ja wierzyłam w pana Zygmunta ogromnie i wierzę, że dla niego byłabym przez życie zawsze najdroższą osobą. Przy nim dni moje układałyby się niby kamyczki w niezbyt barwną i piękną ale w harmonijną mozajkę. Mieszkałyby w naszym domu pogoda i pokój.
— Pani za niego wyjdzie! — wtrącił głucho Wiktor.
— Nie!
Raptem, niby prądem elektrycznym tknięty, Wiktor zerwał się na nogi, chwycił się oburącz za głowę i z bolesnym skurczem na twarzy wyrzucił w nieprzytomnym porywie:
— Ja do tego nie dopuszczę! Ja bym tego nie przeżył.. Jeśli pani nie chce, abym popełnił straszne szaleństwo i łeb sobie rozbił o mur... Abym się zastrzelił... Ja panię kocham na śmierć.
Opuścił ramiona obumarłe nagle w rozpaczy i z warg jego spadła skarga cicha a ciężka, jak wieko grobowca.
— Ale pani mnie nie kocha.
Uśmiech złotego zadowolenia przesunął się po jej licach niby błysk reflektora.
— Panie Wiktorze drogi, niech pan siada, uspokoi się. Proszę... — zadźwięczała nuta pieszczoty i ukołysała go magicznie. — Ja za niego nie wyjdę. Pisałam już do mamy. Zerwę te węzły, bo przekonałam się, że go nie kocham. Dzisiaj małżeństwo z nim byłoby czemś nad wyraz okropnem, bo... pan wie.
— Bo co?

— Bo pokochałam pana...
Snop promieni słonecznych padł na jego twarz, ocknął go do życia. Chciał pochwycić jej rączki, lecz ona go powstrzymała i ciągnęła z pochyloną głową:

— Kocham pana, może na swoje nieszczęście... Kocham od naszego pierwszego spotkania, może nawet wcześniej... Kocham, może na swoje nieszczęście... — powtórzyła smutnie.
On przypadł do jej nóg w mgnieniu oka i jął sobie rozdzierać duszę, wyrzucać z serca gorące, jak żagwie słowa, jakie chwila niosła mu na usta:
— Oh, jeśli miłość moja ma być dla pani nieszczęściem, niech mnie pani ugodzi w serce i zabije! Umrę szczęśliwy, że umieram u pani nóg w promieniach miłości...
Świetny blask zakochanych oczu olśnił go i urzekł. Położyła dłoń na jego rozpalone czoło, pochyliła się torsem do jego starganej namiętnością twarzy i zanuciła mu znów kołysankę:
— Nie trzeba tak rozpaczać, tak szaleć, panie Wiktorze najdroższy!... Przecież ja pana kocham... Jeszcze pan nie wie jak?..
— A mówi to pani tak smętnie, jakby to było tylko... echo zamierającej miłości.
— Bo jestem nieszczęśliwa...
Łzy zaszkliły się pod jej powiekami.
— Czemu?? Przez tą kobietę?
— Przez pana. Pan jest taki porywający szaleniec, że jak panu kobieta się spodoba, pędzi pan za nią na oślep, jakby na stu koniach, gotów rzucić się za nią nawet w ogień bojowy, byle ją zdobyć. A potem...
— A kogoż ja tak zdobywałem prócz pani jednej? — wpadł skulony u jej nóg, zapatrzony w nią jak w tęczę.
— A cóż pan zrobił z tą nieszczęśliwą kobietą? Rozkochał ją pan w sobie do szaleństwa. Może sprowadził ją pan na manowce... Rozkochał ją pan, świat jej przysłonił, zabrał jej spokój, zafascynował, aby pewnego dnia wyrzucić ją poza nawias swego serca a jej fotografję na śmieci, chociaż z pewnością szalał pan za nią swego czasu. A wczoraj, gdy pan ją ujrzał, tę swoją „libstę“, był pan jak lód, nie miał dla niej jednego chociażby uprzejmego słowa. To może spotkać każdą inną kobietę ze strony pana. A ona jest bardzo ładna! Był pan jak lód, gdy ona przez ten cały czas nieprzytomna z miłości w jeden nerw rozdrganego serca zaklęta, taka biedna...
— Więc pani by chciała, abym ja do niej wrócił?? — zawołał, niesłychanie zdumiony.
— Nie, wcale nie! Ale należało mieć trochę względów dla dawnej kochanej a złamanej, udręczonej kobiety. Pan był okrutny.
Na to Wiktor, niemal przerażony, podniósł się z kobierca, przysiadł na parapacie okna i wyrzekł:
— Na miłość boską, co pani z tego zrobiła za romans!...
Więc ostatecznie ona to wyniosła z owego występu podrażnionej lwicy... Jeśli Emma pragnęła wypłatać mu djabelnego figla, wbić klin między nich, to jej się udało. Jednakże osłupiałaby ze zdumienia, przekonując się, że nie dokazała tego wcale przez swą artystyczną grę, lecz poprostu dzięki temu, iż wnikliwa ta dziewczyna odkryła sprężynę, jaka popchnęła ją do tej sceny.
Chociaż kobiety naogół odnoszą się do siebie z zaskórną i jakby zasadniczą niechęcią, bywają momenty, gdy stają w jednym szeregu przeciwko mężczyźnie na komendę swej płci, w imię solidarności interesów.
— Czyż panny Emmy nie sprowadziła tutaj szalona miłość? Temu nie może pan zaprzeczyć! — replikowała panna Jadwiga.
— Miłość, miłość... Pani nazywa miłością paroksyzm podraźnionych przez zazdrość nerwów. Ta nieobliczalna kobieta cierpi na przerost próżności i ambicji.
— Wczoraj pan przyznał, że ona nie mogła wiedzieć o mem istnieniu.
— Ale zobaczywszy panią, wpadła w trans zazdrości. Dobroć pani niema granic, jeśli objawia się nawet względem kobiety, która parskała na panią nienawiścią. Niestety, przez to wyrządza mi pani straszną krzywdę.
— Czy pan względem niej nie zawinił w niczem? — spojrzała mu w oczy.
— Ona nie ma do mnie żadnej pretensji a ma mi za złe tylko to jedno, że pozwoliłem sobie zakochać się w pani, zamiast pozostać na jej usługi, być wygodnym jej kaprysem.
— Ona chciała przecież wyjść za pana.
— Tak i nie. Niby to zaręczyła się ze mną, aby mieć mnie na każde zawołanie i utrzymywać w wierności, a przytem pochlubić się nową zdobyczą, lecz nie chciała w gruncie rzeczy wyjść za mnie z tej prostej przyczyny, że nie byłem dla niej dosyć dobrą partją. Co prawda, nikt dotychczas nie był dla niej jeszcze dosyć dobrą partją. Niechaj mi pani wierzy, że ja ją przejrzałem, poznałem tą histeryczną, kapryśną egoistkę i to niemałym kosztem.
— Ona nie ma do pana żadnej pretensji? Sumienie nie robi panu żadnych wyrzutów? — sondowała go spojrzeniem.
— Żadnych, żadnych! Doprawdy pani uprzedziła się dla mnie jaknajgorzej i z lada pozoru kupuje broń przeciwko mnie.
— O, jak ja gorąco pragnę wierzyć w pana!
— To tak łatwo.
— Łatwo?
— Trzeba tylko gorąco kochać.
— O, panie Wiktorze! — wyrwała się gorąco, poczem znów ciągnęła z rozwagą: — Mówił pan, że nie przeżyłby pan mego ślubu z kim innym. I ja doprawdy nie wiem, coby się ze mną stało, gdyby pan miał mnie tak potraktować, jak pannę Emmę albo gdyby mnie pan porzucił.
On zaczerpnął powietrza a wraz z powietrzem odwagi i, biorąc ją w okowy żelaznego spojrzenia, wycedził:
— A czy, polegając na mej miłości, i na mym charakterze, pani... zostałaby moją żoną bez wahania?
— Bez wahania! — odrzuciła odruchowo i pokraśniała, bo, lubo żyjąc w przeczuciu i oczekiwaniu tego zapytania, przejęło ono ją dreszczem do posad organizmu sięgającym.
— Tartak wystarczyłby pani? — wyszeptał z bijącem jak młot sercem, trzymając się gwałtem na krawędzi przytomności.
— Jesteśmy młodzi. Ja mogłabym także pracować. A rodzice moi dopomogliby nam przecież.
— To prawda, co pani mówi?! — kipiał radością. — Więc, najdroższa panno Jadwiniu, wszystko byłoby dobrze, gdybym ja nie był, w jej pojęciu, takim lampartem, na którego uczuciach kobieta nie może wcale budować gmachu przyszłości... Czy ja jestem taki czarny charakter? — Złota, śliczna, ukochana, wymodlona panno Jadwiniu...
Łuna przeszła przez nią, gdy począł tak na nutę trubadura i chciał rzucić się do niej.
— Panie Wiktorze! — zawołała zaalarmowana i po raz trzeci w ciągu tej rozmowy upominała go: — Niech pan się uspokoi i siada tu na krześle!
Wytargował jednak tyle, że pozwoliła mu klęknąć, uwisnąć u jej kolan i pastwić się nad jej rączką. Zapomniał o wszystkiem, zatopił się w ciepłocie lubych, jedwabistych łapek, wydanych na całopalenie.
— Już dosyć, panie Wiktorze drogi!... — broniła się i zakazywała, dziwnie zachęcająco, rozkwitając w cudną różową różę.
Wreszcie oprzytomniał trochę, uświadomił sobie, że nie dotarł jeszcze do celu, podniósł się i przysiadł znów na parapecie otwartego okna.
— Tak mnie pani czarno odmalowała sama sobie, że... doprawdy nie śmiem... oświadczyć się pani...
— Nie teraz jeszcze! Panie Wiktorze najdroższy, jeśli okaże się, że pan tak mnie kocha, jak pan teraz myśli, że pan mnie kocha, to wtedy... oświadczy mi się pan. Później, po plebiscycie...
— Dopiero po plebiscycie?! W styczniu?
— Przez ten czas pan musi poznać mnie i siebie.
Spochmurniał.
— Pani jest przerażająco rozważna...
— Niech pan się nie dziwi. Dla kobiety małżeństwo jest czemś wiele, wiele ważniejszem niż dla mężczyzny.
— I tak skazuje mnie pani na... rekolekcje, na kwarantannę, na pokutę czy jak to nazwać. Mam zdawać egzamin, zdobyć zaufanie.
— Ma pan poznać siebie i wysondować głębię swych uczuć dla mnie. Powtóre do dnia dzisiejszego pan mnie nie znał.
Zamyślił się głęboko.
— Ja panią znam dosyć.
— Dosyć?
— Zupełnie dosyć — zapewnił ją z naciskiem i, miłością swą uskrzydlony, począł z wzrastającem, pięknem uniesieniem: — Ja poznałem panią już przed naszą dzisiejszą rozmową i o więcej nie pytam. Poznałem panią wtedy, gdy pani — taka przemiła, taka polska, ściskała się z wieśniaczką naszą. I wtedy, gdy wśród huku granatów i wycia tej hordy miałem panią przy boku, z tym niesfornym, a miłym kosmykiem włosów na czole — taką mężną, wierną, przepyszną dziewczynę żołnierską, co „nie lubi uciekać“... I spojrzałem — wtedy w głąb duszy pani i dowiedziałem się, że pani jest dobra, prawa, nasza, że pani jest moja wyśnioną kobietą, którą muszę kochać na śmierć...
Przykrył twarz rękoma i mówił jeszcze do niej najcudniejszemi akordami wezbranego serca i duszy:
— I wtedy wreszcie poznałem panią, gdy, tam na wzgórzu, po bitwie ukazała mi się pani z temi wyciągniętemi do mnie, odartego, wojackiego chachara — taka cudowna, archanielska, świetlana, jedyna na ziemi!...
— O najdroższy!... — drżący, łzami ociekający szept zachwytu padł mu na pierś i spoczęła na niej jasna głowa.
A on łkał:
— Później zdało mi się, że ta wizja cudna to nie była pani, lecz... Polska, wyciągająca kochające ramiona i błogosławiąca nam...
— Oh, kochany mój... — ramiona dziewczyny oplotły jego szyję.
— Ja panią znam i wierzę, bo tyś jest mojem ukochaniem...
— I ja znam pana i dlatego tak kocham. Nawet wierzę, lecz... ja nie chcę wierzyć, oślepnąć. Boję się złudy, rozczarowania, ciosu, boję się swej miłości, bo mam szacunek dla siebie... Najdroższy, przez ten czas ja wyzwolę się z więzów. Wrócę do was swobodna i wasza. A on wstąpi w siebie...
— Gdybyś mnie tak kochała jak ja ciebie... — przytulił jej głowę do piersi.
— O, nie wolno tak myśleć! Najdroższy panie Wiktorze, jeszcze pan nie wie, że kocham go od naszego pierwszego spotkania? Może już przedtem... Wtedy, gdy widziałam go w Warszawie w towarzystwie Władzia Pochwalskiego. Zapamiętałam go głęboko. Tak mi się podobał... Tak bardzo... — wyznawała gorącym szeptem w klapę jego surduta. — A potem zjawił się, zesłany przez anioła opiekuńczego, by mnie ratować. Ten sam. Nie chciałam oczom swym wierzyć... A potem tak patrzał na mnie i we mnie, gdy siedzieliśmy przy tym wazoniku astrów. Wtedy już była z nami miłość... Śnił mi się pan potem. Zgasił we mnie pamięć o narzeczeństwie, przykuł mnie do siebie tak, że choć sufit zdał się zawalać na nas, nie uciekałam od tego sokoła, co do mnie przyleciał. On przyleciał z obawy o mnie, tak?... Kochany!...
— Więc zamierałam z lęku o niego, gdy biegł w straszny grad kul, fruwałam z nim, przypadałam w zbawczą kotlinę. Byłam przy nim drzeniem serca, duszą całą, byłam z wami, memi Ślązakami... Aż na zew mego serca przyniósł mi go wiatr na to, abym uświadomiła sobie, że nie obronię się, że niema rady, bo muszę kochać tego rycerskiego Polaka, bo kocham go...
Drżała jak liść w jego ramionach i z oczyma pełnemi łez, z czołem do szyi jego przytulonem szeptała jeszcze.
— Kocham cię... I cudny będzie dzień, gdy powiem: mój... A jak nie nadejdzie...
— To chyba mnie nie będzie już na świecie.
— Nadejdzie...
Miłość we złach kąpana, zaklęła ich w jedną wyrzeźbioną bryłę i on miał swą dziewczynę na piersi tak jak wówczas, gdy po gruzach wynosił ją z odmętów zagłady.
— Kochanie moje...
Cichuteńkie, najtreściwsze, najtkliwsze westchnienie złożył na jej jasną głowę, niby przysięgę dozgonną, i w tem westchnieniu legł cały u jej stóp, bo nie było w niem atomu, co nie byłby przepojony miłością.
Na to ona odrzuciła głowę, zacisnęła w ekstazie załzawione oczy i podała mu usta.





VI.

— Jadwiniu! Wiktorze! Taka piękna pogoda. Czy nie pójdziemy na spacer? — wołała z ogrodu Matylda, już z panną Orzelską na „ty“, gdy ten całus tak źle, bo w oknie umieszczonej pary zdał się jej trwać za długo, denerwująco za długo.
Ale upłynęło jeszcze kilka chwil, nim rozerwały się sploty i wynurzyli się z willi, wrócili z innego świata — z wyspy Cytery. Ogród i ów świat cały przybrał dla nich pozory Edenu, po którym chadzali niby we śnie czarownym, pełni uśmiechów, grających na wysłonecznionych twarzach.
Jadwinią odwracała się od niego a widziała go ciągle oczyma duszy, oddalała się, a była tak blisko niego i, o czem bądź rozmawiali z Matyldą, spodem ich słów brzmiała muzyka dla nich tylko uchwytna. Niekiedy zazierali sobie w oczy ukradkiem, jakby pytając się z niedowierzaniem: tak mnie kochasz?...
Matylda napróżno czekała od nich wyznania. Gdy schronili się przed upałem do altany, ozwała się:
— Gdy ojciec wróci, zapewne dowie się od was radosnych rzeczy...?
— Nie, nie, niczego! — odrzuciła Jadwinia, ogromnie zmieszana i wyznała rozbrajająco: — Ja jestem całkiem nieprzytomna...
A Wiktor, jakby też chcąc ujawnić przed siostrą swoją nieprzytomność, padł ustami na leżącą na stole rączkę ubóstwianej dziewczyny i utonął w słodyczach pożądania.
— Panie Wiktorze!... — szarpnęła się Jadwinia, cała w ogniu, i leniwie odbierając mu rączkę, strofowała go: — Taki okropny szaleniec!...
— O, szaleniec! — zaśmiała się w głos Matylda. — Temu nawet rodzona jego matka nie zaprzeczy. Ale mu z tem do twarzy.
Temu Jadwinia nie mogła zaprzeczyć. Kochała go dlatego, że był takim, jakim był, a kochała tem więcej, że wiedziała, iż nikt tak kochać jej nie potrafi, jak ten czarowny szaleniec.

— Chodźmy na spotkanie dyrektora! — zerwała się z trzcinowego krzesła.
Zanim stanęli u furty ogrodu ukazała się na dróżynie do willi sylwetka okazałej kobiety w kapeluszu, czerwonemi wiśniami przystrojonym. Była to pani Fryda Lisowa.
Zdumiony tem zjawiskiem Wiktor ruszył ku niej.
— W tartaku powiedziano mi, że pana porucznika zastanę tutaj — powitała go pani Fryda i oznajmiła: — Maks zginął bez śladu!
— Zaginął?... On nie taki maleńki, by mógł zginąć jak szpilka.
— A jednak przepadł. Wyszedł wczoraj po dwunastej w nocy z „interesu“ z trzema mężczyznami i niema go do tej pory.
— Pytała pani o niego policję?
— Nie, bo nie chcę mieć do czynienia z policją.
— Na jakiej stopie stoi on teraz z policją?
— Trudno określić. Niedawno, na krótko przed powstaniem oświadczył Weitzlerowi, że, jak się przekonał, nie potrafi przysługiwać się tajnej policji. „Jestem do tego za ciężki“, tłumaczył się Weitzlerowi.
— A Weitzler co na to?
— A-no, pokiwał głową i mówił: „Byle pan nie pomagał Polakom, przestrzegam!“
— I cóż pani sądzi?
— Obawiam się, czy kto go nie zadenuncjował Weitzlerowi, że poszedł do powstańców i zebrał sobie bojówkę.
— A może jego ludzie namówili go na jaką wyprawę?
— Nie! Wydalając się z domu na dłuższy czas, byłby mi o tem powiedział. Zresztą ci ludzie, z którymi wyszedł, to obce twarze.
— Pani ich widziała?
— Nie zwróciłam na nich szczególnej uwagi. Jeden z nich tylko wpadł mi w oczy jako niepomiernie zwalisty chłop... Dzisiaj pytałam się znajomych, co byli wtedy w naszej gospodzie, czy wyszedłszy, nie zauważyli Maksa gdzie w towarzystwie tych ludzi. Pewien kolejarz mówił mi, iż widział trzech mężczyzn, wchodzących na dziedziniec, w którego głębi znajduje się rudera karczmarza Wesnera, i jednym z tych trzech ludzi wydawał się być Maks. Ale cóżby on tam robił?
Porucznik zamyślił się.
— Zaraz po obiedzie przyjadę do pani. Tymczasem może przyjdzie mi jaka szczęśliwa myśl do głowy. Odnajdziemy go, musimy odnaleźć. Niech się pani o niego nie obawia. Maks nie jest z tych którym udałoby się łatwo wyrządzić mu krzywdę.
Temi słowy Wiktor pocieszył panią Frydę i pożegnał ją, w istocie zakłopotany o losy przyjaciela. Zbyt wiele zawdzięczał mu, aby nie miał ratować go w takim wypadku z opałów, chociażby z narażeniem życia. Ale czy nie zamordowano już tego eksajenta policji, który przystąpiwszy do powstańców, wystawił się na sztych niemieckich potęg plebiscytowych? Czyż Weitzler nie miał powodu obawiać się, że Lis zdradzi Korfantemu sekrety jego tajnej akcji? Zaiste zamordowano już tylu innych, mniej niewygodnych i niebezpiecznych Ślązaków.
— Panie Wiktorze, co zaszło? Odebrał pan jakieś niepokojące wiadomości? — zagadnęła go Jadwinia...
Przedstawił jej ogólnikowo sprawę i rzekł.
— Opowiem wszystko, gdy wrócę.
— Czy nic panu tam zagrażać nie będzie? — sondowała go spojrzeniem.
— Nic, zaręczam, że nic. Nie wyjaśniam pani wszystkiego, bo... jestem zabobonny. Ale zastanę panią tutaj wieczorem? Pozostanie pani u nas przecież... Koniecznie, panno Jadwiniu! Jak ciemno byłoby tu bez pani! Pozostanie pani u nas! Musi to pani zrobić dla... mego ojca.
— No, dobrze, zrobię to dla ojca pana — uśmiechnęła się.
— Koniecznie. Z kimby on, biedak, flirtował?... A pod umiejętnem kierownictwem takie robi w tej sztuce postępy.
— Panie! — wpadła na niego z pogróżką, śmiejąc się przytem. — Ja to powtórzę pańskiemu ojcu!
— Ja nikogo się nie bodę, prócz pani.
— Mnie?
— Okropnie się boję!
— To może dobrze.
— Ładnie mi dobrze!
— A śmieje się pan serdecznie z tego okropnego strachu.
Pożerał jej buzię oczyma.
— Pani jest jak słońce! — wybuchnął, zabierając jej łapki.
— A pan jak rabuś, lampart! — schowała ręce i cofnęła się od niego. — Uciekam do Matyldy.
Gwałtu rety, jak on ją kochał! Odkąd oddawała mu usta, pachniała dlań jak tuberoza i na sam jej widok zdejmowały go ciągoty. Czy nie należałoby sobie wylać na łeb kubła zimnej wody?
Krótko po obiedzie, wsadziwszy Froncka na tylne siodełko motocyklu, prysnął do Szopienic, gdzie udał się najpierw do Straży Obywatelskiej, by rozpytać o Lisa. Ale niczego się nie dowiedział.
Nie mając pojęcia, co mogłoby naprowadzić go na trop zaginionego, postanowił pogadać jeszcze z Lisową, oraz z zwerbowaną przez jej męża bojówką, w nadziei, że poinformowany dokładnie o tem, z kim szynkarz ostatniemi czasy pił i kumał się, wpadnie na przypuszczenie, wytykające mu drogę postępowania. Stał jak detektyw w obliczu zagadki.
Zmierzając wszakże z Fronckiem do gospody Lisa, Wiktor przypomniał sobie, co pani Fryda wzmiankowała o przytulisku nocnem, utrzymywanem przez karczmarza Wernera. Zagadnął przechodnia, gdzie ono się znajduje, i zwrócił się z głównego traktu na zbocza osady, której czepiały się tam brudno-czerwonawe domostwa i zespoły murów mieszkalnych.
Na dziedzińcu, w którego głębi miał kryć się przed ludźmi ów „szlafhauz“, zapewne dla przybłędów i szumowin społecznych przeznaczony, rozpanoszyły się wozy, skrzynie, grupy starych mebli i gratów i kupy żelastwa. A wszystko to robiło wrażenie ogromnego śmietnika, w panującej dookoła martwocie, czekającego zupełnej zagłady. Wstęgi dymów z niedalekich kominów ciągnęły się leniwie ponad kręgiem niskich domostw, w których mieściły się stajnie, stolarnie, remizy i składy towarów.
Do nich przypiął się wstydliwie jednopiętrowy, z tynku niemal odarty domek, bokiem do zagonów warzywnych i rżysk zwrócony. Mieszkał w nim na piętrze karczmarz Werner, którego nędzna knajpa mieściła się w jednej z pobliskich, na pola wychodzących uliczek. A na dole, za wysoko przysłoniętemi oknami podejrzewać trzeba było ów przygodny azyl dla bezdomnych. Dookoła tej rudery zaległo milczenie.
Gdy Wiktor i Froncek weszli do zaśmiecionego, ciasnego kurytarzyka, zbiegła do nich po schodach ciemnowłosa niewiasta, mało ale zato niechlujnie odziana, z gołemi łydkami i obnażonemi po łokcie ramionami. Resztki niewątpliwej urody podkreślone były mocno szminką, przez co twarz wydawała się jeszcze więcej zniszczoną, aniżeli była w istocie.
Z chmurną niechęcią przyjęła pani Wernerowa tych, snać niepożądanych, gości.
— Was wollen Sie hier?!
— Szukam pana Wernera — odparł Wiktor.
— Pana Wernera?... — nie dowierzała niewiasta. — Niema go; jest w swym „interesie“. Tu nikogo niema.
— A w szlafhauzie także niema nikogo?
— Niema nikogo. Co to pana obchodzi? Czego pan tu szuka?
Przez chwilę porucznik wahał się co powiedzieć, w jaki uderzyć ton. Wreszcie ozwał się ostro, miażdżąc ją badawczem spojrzeniem.
— Ubiegłej nocy było tutaj trzech ludzi. Gdzie oni są?
— Tu nie było nikogo i niema! — wymamrotała widocznie wylękniona kobieta.
A on nacisnął na klamkę najbliższych drzwi. Były zamknięte. Lecz trzymające go tam podejrzenia wzrosły, gdy pani Werner przyskoczyła do drzwi tych tak, jakby chciała zamknąć im wstęp do wnętrza tajemniczego mieszkania.
— Zaraz przyjdzie tu policja i otworzy!... — chciał przerazić ją Wiktor i dodał: — Niechaj pani sama otworzy zaraz!
— Nie mam klucza. Tam nikogo niema.
— To my sami otworzymy! — odrzucił z determinacją porucznik.
Strach odmalował się w skurczu jej maski... Spojrzała głęboko w oczy intruza i pod naciskiem jego źrenic pobladła i opuściła ramiona. Zagasła jej wojownicza odporność.
— Pójdę poszukać klucza — wybełkotała i wymknęła się na schody.
A porucznik posłał jej w górę gromkie upomnienie:
— A niech pani szybko znajdzie ten klucz!
Gdy znikła, Froncek zajrzał przez dziurkę od klucza w głąb pokoju i przycisnął ucho do drzwi. I porucznik wytężył słuch, lecz nie złowili uchem najmniejszego szmeru; z poza drzwi wiało przerażające milczenie.
Wiktor przewidywał, że skoro wejdzie do tego pokoju, ujrzy straszny obraz: krwią zbroczonego trupa Maksa Lisa.
Niedługo czekali na wylęknioną kobietę. Zjawiła się z dwoma kluczami, lecz żaden nie otworzył drzwi, które snać zamknięte były z zewnątrz na rygiel. Pośpieszyli przeto do okien, przysłoniętych w znacznej części gęstą firanką, i Froncek, dopóty szarpał starą framugą okna, stukał w nią i walił, aż wyleciała szyba i, dzięki temu otworzywszy okno, weszli do pokoju. Zamienili się w słupy.
Na czterech żelaznych łóżkach leżały nieruchome, łoskotem niezbudzone cielska mężczyzn jakby martwych. Nie nosiły wszakże na sobie krwawych plam ani żadnych śladów walki. Czyż poprostu nie spali snem kamiennym? Wydawało się to Wiktorowi zgoła nieprawdopodobnem, lecz przemawiały za tem liczne butelki i kieliszki na stole, struga gorzałki na podłodze, stłuczone szkło i wreszcie silny odór alkoholu. Więc oni popili się jak niestworzenia Boskie.
Porucznik rzucił się do potężnej kłody, jaką przedstawiał rozwalony na sienniku Lis z gębą jak szczupak rozwartą, dotknął jego rąk, twarzy. Były ciepłe.
Zaśmiał się, bo pomiędzy tem, czego oczekiwał, a tem, co zastał, była tak ogromna i krzycząca przepaść, że obraz tych czterech „morowych ożeraków“ zdał się momentem z farsy.
— O, te pierony sakramenckie! — zauważył Froncek.
Wiktor jął tarmosić gwałtownie Lisa, a Froncek szukał wody, by bryznąć nią w oczy pijaków. Lecz nie hańbili się oni piciem tak podłego trunku; zostało jeszcze w jednej z mnogich flaszek nieco „gorzkiej“, lecz wody nie było w pokojach na lekarstwo. Froncek pobiegł po nią do mieszkania Wernera.
Tymczasem Lis począł dawać pewne znaki życia i, gdy otworzywszy jedno oko, ujrzał twarz Wiktora, wydał z siebie pomruk niedźwiedzi. Potem zapadł jeszcze w stan jakby kataleptyczny i wreszcie, gdy Wiktor nie przestawał szarpać go i ściągać z łóżka, odsapnął jak miech kowalski i opuścił nogi na podłogę, zajął postawę siedzącą.
— Nie jesteś ranny?
— Ni — wyrzekł z cicha obwisły wór w tumanie nieprzytomności senliwej.
Dopiero gdy Froncek wlał mu nieco wody w gardło i ochłodził mu skronie, lubo jeszcze zgaszony i martwy, uświadomił sobie:
— Piło się trochę...
Powoli powracał do życia. Zajął się nim Wiktor. Tymczasem Froncek wypił cichaczem skromne resztki szczególnie mocnej gorzałki i zainteresował się trójką śmiertelnie pijanych kompanów Lisa. Oglądał ich niby rzadkie, nieznane okazy małp.
W jednym z nich rozpoznał brodatego Wernera. Opodal niego spoczywał młody, tęgi orchol, któremu powierzono szlachetną misję zamordowania Lisa. Miał ją spełnić z pomocą śpiącego obok nich marynarza. Jednakże wyprawa ta przemieniła się w pijatykę i na tem skończyła, gdyż marynarz rozpoznał w Lisie znajomego towarzysza i wilka morskiego. Gdy przypomnieli sobie, że spili się dwukrotnie w Kilonji razem, rozczuliło ich to tak, że wyprawili sobie marynarską hulankę na koszt Wernera, który sam, ani nawet z młodym Orgeszowcem, nie byłby śmiał atakować Samsona wbrew woli marynarza.
Pierwotną sprężyną planowanego zamachu na Lisa był Werner. Nie mógł on darować mu, że posiada dużą, doskonale prosperującą gospodę, przy głównym trakcie. Szpiegował go i doniósł komisarzowi Weitzlerowi o tem, że Lis przyłączył się do powstańców. Sprawa ta oparła się o szefa wywiadu niemieckiego Bulę i nad karczmarzem szopienickim zawisł grom, którego uniknął on jedynie szczęśliwym trafem. Tragedja utonęła w bezmiarach wódki.
Lis nie zdawał sobie z tego sprawy. Dopiero indagowany przez porucznika, przypomniał sobie tajemnicze półsłówka, jakie padły z ust Wernera w ciągu pijatyki, i zrozumiał, w jakiem był niebezpieczeństwie. Rozsierdził się. Popatrzył zaczerwienionemi oczkami na trzech leżących przed nim basałyków, jakby medytując, jaką drogą wyprawić ich na drugi świat.

Lecz Wiktor trzymał go w ryzach, a Froncek nadał sprawie zgoła inny wygląd. Spostrzegł on w mieszkaniu Wernera blaszane naczynie z farbą, przyniósł je i począł malować gęby śpiących ożeraków pendzlem na zielono, co wprowadziło Lisa w wesoły nastrój. Podobał mu się Werner z zielonym kleksem na nosie, z esami-floresami na czole i pod oczyma a Froncek uznał, że należy trzy te okazy ludzkie wystawić na widok mieszkańców Szopienic.
Niesłychana radość zapanowała wśród miejscowych andrusów i wszelakiej gawiedzi, gdy na głównej arterji Szopienic ukazała się nieliczna, ale cudaczna procesja. Na czele kroczył karczmarz Werner, pomalowany na zielono, z rękoma na plecach skrępowanemi, w papierowym, trójgraniastym kapeluszu. Prowadził go na sznurze, wokoło szyi obwiniętym, Froncek Psota. Za nimi postępowali gęsiego młody Orgeszowiec i marynarz, obadwaj z nosami zielonymi, spuszczonemi na kwintę, pod strażą Lisa. A porucznik szedł po chodniku opodal i przyglądał się temu widowisku z uśmiechem.

Zdało się, że cyrkowe pajace zapowiadają Szopienicom występ jarmarcznych akrobatów i komików. Zbiegła się przeto przeliczna eskorta i psy podniecone jazgotały zawzięcie na zielone małpy.
Gdy procesja ta, jezdnię całą opanowująca, zatrzymała się przed gospodą Lisa, karczmarz stanął w progu, wepchnął do swego „interesu“ marynarza, by później pocieszyć ośmieszonego przyjaciela poczęstunkiem, i, patrząc na dwie zgnębione postacie nieprzyjaciół, strzygł powiekami złowrogo.
Zdjęły go wyrzuty sumienia, że ma puścić wszystko płazem tym łotrom, co dybali na jego życie. Ale porucznik tak mu przykazał. Przez chwilę żuł coś w myślach, wreszcie, wspaniałomyślnością natchniony, pacnął jednego i drugiego w gębę, nie mocno, lecz jakby pieszczotliwie, przyczem wybił Wernerowi tylko dwa zęby.
— Furt, wy gizdy parsywe!...
Tym pięknym, rycerskim giestem zakończyła się niecna zasadzka skrytobójców na Maksa Lisa.





VII.

W gospodzie powitał Lisa Nawoj.
Pani Fryda, nie ograniczając się na zaalarmowaniu porucznika Kuny, poszukiwała napróżno od rana Nawoja, by go pchnąć na ratunek zaginionego męża. Znalazł się zapóźno, lecz całą tę interesującą sprawę wziął sobie bardzo do serca.
Tego wieczora, gdy w mieszkaniu Lisa siadł przy butelce z jeszcze trochę pijanym i trochę zielonym marynarzem, z którego oblicza pokost nie dał się zmyć odrazu, pociągnął go za język i dowiedział się, że wyrok śmierci na Lisa wyszedł z centrali wywiadu niemieckiego, a mianowicie od Buli, urzędnika komisarjatu plebiscytowego dra Urbanka w Bytomiu.
Ten renegat, który nie swemi rękoma zgładził już ze świata niejednego gorliwego Górnoślązaka polskiego, trzymał w ręku nici tajemniczych spraw plebiscytowych, łączących Bytom z Wrocławiem.
Nawoj wiedział to, albo raczej podejrzewał od dawna. Teraz uzyskał pewność i zrobiło to na nim takie wrażenie, że nie dało mu to spać. Przez całą dobę knował coś w swej nie byle jakiej głowie.
Następnego wieczora pojawił się u porucznika Kuny. Odkąd Wiktor poczęstował go winem i przyjął jak dżentelmana, żywił on dla niego głęboką życzliwość. Wtajemniczył go we wszystko z tego względu, że ze strony Buli można było oczekiwać na porucznika Kunę takiego samego wyroku śmierci, jak na Lisa, tem więcej, że szef wywiadu niemieckiego, zawisły był od centrali w Wrocławiu, w której dużą rolę grał największy wróg porucznika, jego brat. Na to zwrócił mu uwagę i zwierzył się, iż zamierza ukarać owego szefa wywiadu, unieszkodliwić go na okres plebiscytowy.
To spodobało się junakowi, lecz przestrzegał Nawoja, by nie zabijano Buli, gdyż mogłoby to nakłonić bojówki niemieckie do odwetowych przedsięwzięć, a nawet pomścić się na osobie i tak zagrożonego komisarza Korfantego.
— Wszystko odbędzie się według życzenia pana porucznika cicho, gracko, grzecznie, pięknie, elegancko i t. d. — uśmiechał się Nawoj. — Pomoże mi w tem Forestier.
— Kto to taki?
— Pan porucznik nie słyszał o nim? To Alzatczyk. Służył w Legji Cudzoziemskiej w Afryce a czasu wojny w Strzelcach Alpejskich. Niedawno zbiegł z wojska francuskiego i przybył tutaj... Bo ma on osobiste jakieś porachunki ze szwabami i lubi zmniejszać liczbę głów tego plemienia. Pytanie, czy nie uda mu się postarać o legitymacje tajnej policji aljanckiej — uśmiechnął się do siebie diabolicznie anarchista i dorzucił z cichą emfazą: — Forestier to.. człowiek!
— A czy brat mój nie pojawia się na terenie plebiscytowym? Nie słyszał pan?
— Zdaje się, że nie.
— Niechaj pan się dowie.
Tą prośbą pożegnał porucznik pana Antoniego Nawoja.
Nazajutrz Nawoj znikł z Szopienic.
Dnia 6-go września o wczesnej godzinie, gdy miasto Bytom spało jeszcze, wjechało w jego mury dwóch cyklistów. Skierowali się do garażu, zdala od serca miasta położonego. Jednym z nich był Nawoj w sportowem odzieniu. Odprawił swego młodego towarzysza, wręczywszy mu dużą, czarną tekę skórzaną, na kluczyk zamkniętą.
— No, wiesz, co robić, Hanys! — bąknął do niego i zwrócił się do garażu.
Towarzysz jego, który robił wrażenie Orgeszowca, wskoczył na rower i odjechał z drogocenną teką, zawierającą nader zajmujące a ręką Nawoja niedotknięte papiery: opieczętowane listy z wrocławskiej centrali plebiscytowej do szefa wywiadu niemieckiego w Bytomiu.
Do wnętrza tej teki nie zakradło się oko profana, a przecież kosztowała ona życie człowieka: gońca wrocławskiego, którego Nawoj i jego towarzysz zastrzelili na szosie, w pobliżu miasta.
Hanys zatrzymał się w jednej z ulic, do placu Teatralnego przylegających, przed ładną kamienicą i postawił rower w sieni, świadom, że obserwuje go z narożnika pustej jeszcze ulicy dwóch rozmawiających ze sobą ludzi. Wszedłszy na drugie piętro, zadzwonił do oszklonych drzwi, które po chwili uchyliły się trochę, o ile pozwalał na to hamujący je łańcuszek.
— Czy mieszka tu Herr Bula? — spytał starą Niemkę z rozczochranemi włosami.
— Mieszka. A co takiego...?
— Mam dla niego papiery.
— Ach so — mruknęła gospodyni pokojów meblowanych i, zamknąwszy drzwi, oddaliła się w głąb kurytarza.
Znów uchyliły się drzwi ostrożnie i wyjrzała łysawa głowa czerstwego mężczyzny w sile wieku, który popatrzywszy na gońca, ozwał się:
— Co pan za jeden?
— Przywożę dla pana papiery z Wrocławia.
— Hm, a gdzie podział się Schneider, który przywozi mi zawsze tę tekę? Kto pana przysłał?
— Herr Amtsrichter Kuhna i major Kaffanke.
Odhaczywszy łańcuszek, pan Bula wpuścił Hanysa i zabrał go do swej bardzo dostatnio umeblowanej sypialni.
Natychmiast zajął się teką. Obejrzał ją, wyjął z biurka kluczyk i, otworzywszy, stwierdził, że pieczęcie listów były nienaruszone. Począł odczytywać jeden z tych listów z zaciekawieniem.
W tym czasie zatrzymał się przed tą kamienicą samochód, długi touring-car, z którego wysiedli elegancki pan Nawoj i chudy, kościsty blondyn z brodą w klin przystrzyżoną, obwisłemi powiekami i posępnym wyrazem twarzy.
Skinął on na dwóch przy narożniku ulicy czatujących aniołów opiekuńczych pana Buli. Skoro się do niego zbliżyli, bez słowa sięgnął na tył spodni i pokazał im wiszącą na pasku blaszaną markę tajnego agenta międzysojuszniczej policji kryminalnej.
— Proszę czuwać nad mym samochodem! — rzekł do nich Alzatczyk po niemiecku, w ten sposób przytwierdzając do miejsca tych gwardzistów Buli, jak to z góry uplanował Nawoj. Raportując u Buli, mogli oni pokrzyżować ich grę.
Jeszcze p. Bula nie przeczytał skryptu, gdy dzwonek, o szóstej z rana niepożądany, zbudził lokatorów. Do zdumionego szefa wywiadu wtargnęli Forestier i Nawoj.
Na wstępie, dobywając znów z poza spodni utajoną tam markę legitymacyjną, ponury Alzatczyk ozwał się głośno:
— Znajduje się u pana człowiek bardzo podejrzany o zamordowanie młodego gońca, którego zwłoki znaleziono przed godziną na gościńcu podmiejskim.
W pierwszej chwili p. Bula zapomniał języka.
— Zamordowano... Zamordowano Schneidera? Ale ja otrzymałem moją korespondencję całkiem w porządku i ten młodzieniec... Rzeczywiście zdziwiło mnie, że dzisiaj doręczył mi tę tekę nieznany mi człowiek.
— Nieznany? To się okaże... Aresztuję tego gońca i oświadczam panu, że tego młodzieńca poczytujemy jedynie za ślepe narzędzie w pańskiem reku...
— W moim ręku?!...
— Tak jest. Teka ta nie była wcale dla pana przeznaczona. Chcąc wejść w jej posiadanie za każdą cenę, nie wahał się pan po przez najętego zbira zastrzelić gońca.
— Nie! Ta teka, te listy są dla mnie przeznaczone!
— Dla pana? Czy listy te są do pana adresowane? Proszę mi je pokazać!
— Nazwiska mego na kopertach niema... — bełkotał p. Bula, drzącemi palcami wydobywając z teki listy. — Jednakże...
— Niema na nich pańskiego nazwiska! Pan nie ma do tych listów prawa!
— Przeciwnie...
— Przecież pan jest urzędnikiem niemieckiego komisarjatu plebiscytowego!
— W istocie, ale...
— Niech mi pan nie gada, że podrzędny urzędnik komisarjatu ma prawo dotykania najtajniejszej korespondencji! Nic podobnego nie należy wcale do funkcji niższego urzędnika.
— Ależ ja jestem szefem wywiadu niemieckiego.
— Jak niższy funkcjonarjusz oficjalnego komisarjatu może być jednocześnie szefem wywiadu?... Nein, Herr Bula! Pan kazał zamordować tego młodzieńca być może w oczekiwaniu, że polski komisarjat zapłaci panu za te listy złotem...
— Nic takiego... Przysięgam...
W czasie tej podniesionym głosem prowadzonej wymiany zdań rozmawiała u drzwi tego pokoju zalterowana gospodyni z sąsiadem pana Buli, ekslandratem, który posłyszawszy głosy, wyskoczył z łóżka.
W niemałych opałach p. Bula przywołał go teraz, aby zaświadczył, iż od czasu do czasu odbierał on tajną korespondencję z Wrocławia i do jej przejmowania jest całkiem uprawnionym. Jakoż landrat wystąpił z filipiką w obronie szefa wywiadu i zdało się, że zrobiło to na ajencie międzysojuszniczym pewne wrażenie.
— Być może, że pan jest całkiem niewinnym, ale to trzeba dowieść przed moją wyższą władzą.
— Owszem! — zawołał p. Bula, który odzyskał już całą swą pewność siebie, gdyż w istocie nie potrzebował obawiać się niczego.
— Pragnę wierzyć, że nie maczał pan palców w tej sprawie — rzekł spokojnie, tonem nieco łagodniejszym Forestier. — Niemniej jako obeznany ze sprawami kryminalnemi, sam pan przyzna, że musi ciążyć na panu bardzo silne podejrzenie. Bo, pytam się pana, dla kogo to, mordując owego gońca, chciał ten młody człowiek zdobyć tę tekę? Dla siebie chyba nie. Więc dla kogo? Dla tego, któremu te listy doręczył. To rzecz jasna. A zatem dla pana.
— Tajemnicza sprawa... Ale ja z łatwością wykażę, że mam do listów tych prawo i cieszę się pełnem zaufaniem mej władzy.
— To niech pan uda się zaraz ze mną do mego szefa!
— Dobrze, bardzo chętnie!
— Niech pan zabierze z sobą wszystkie swe papiery, legitymacyjne i inne.
— Oczywiście. Sprawa zaraz się wyjaśni. Poproszę także pana landrata, aby mi towarzyszył jako świadek.
— Ten pan jest całkiem zbędny. Sam przypuszczam, że to wyjaśni się bez dalszych indagacji. Chodźmy!
Pan Bula począł ubierać się nerwowo, a Nawoj, który stojąc przy boku „aresztowanego“ Hanysa, zdał się go pilnować, nie spuszczał z oka rozłożonych na biurku papierów. Gdy wychodzili z pokoju, włożył listy w tekę i zabrał ją z sobą.
Wsiedli we czworo do samochodu. Forestier położył dłonie na kierownicy, podziękował dwom ajentom uprzejmie za czuwanie nad wehikułem i ruszyli.
Za jego plecami spoczywali w siedzeniu Nawoj i Hanys, mając pomiędzy sobą strapionego trochę tą sprawą Bulę.
Miasto spało jeszcze, kąpało się w blaskach zarannego słońca.
Wóz, okrążywszy kilka ulic, wypadł na przedmieście i raptem Bula pobladł i rzucił się naprzód, jakby chcąc wyskoczyć:
— Dokąd mnie wieziecie?!...
Lufa browninga zajrzała mu w oczy, więc padł pokornie na poduszkę samojazdu.
Po chwili Nawoj nachylił się do ucha szefa wywiadu, zmiażdżonego lękiem o życie, i z drżącym na wargach uśmiechem szepnął mu jakby w sekrecie dwa słowa:
Nach Posen!





VIII.

W przeddzień wyjazdu do Warszawy panna Orzelska pojechała pożegnać dobrych państwa Kuhnów i wcale nie dziwnem zdarzeniem losu pojawił się tam krótko po niej Wiktor.
Zastał wszystkich przy kawie.
Aczkolwiek zbliżająca się rozłąka z tak ukochaną dziewczyną przejmowała go takiem uczuciem, jakby miała nastać bardzo długa, nieprzerwana i zimna noc, wszedł do jadalni z czarną teką w ręku rozpromieniony, zelektryzowany. Bo przywoził z sobą coś więcej niż wiadomość — sensacyjne odkrycie, które nazajutrz miało poruszyć silnie zbiorowy umysł Górnego Śląska.
— Gadaj-że już, gadaj! Co takiego? — rzucił mu ojciec, gdy długo witał Jadwinię.
— Jak pocznę gadać, nie skończę tak szybko! — groził dyrektorowi naładowany sensacją porucznik. — Ale doprawdy nie znudzę słuchaczów... Zanim otworzę tę niesamowitą tekę, tę puszkę Pandory, muszę opowiedzieć historję o świetnej imprezie mego komunistycznego przyjaciela (Oh, ja mam wyrobione stosunki we wszystkich sferach!). O uprowadzeniu z Bytomia szefa wywiadu niemieckiego, który obecnie zażywa przymusowych wywczasów w Poznaniu.
Siadłszy naprzeciwko Jadwini, by nie pozbawić się widoku kwitnącej buzi i zakochanych, chabrowych oczu, Wiktor opowiedział to co przed chwilą posłyszał z ust Nawoja, i wywołał żywy podziw dla przebiegłego tego oczajduszy. — A teraz — ciągnął, sięgając po tekę — pokażę dokument, przejęty z korespondencji Buli. Demaskuje on bezlitośnie arkany łajdackiej roboty niemieckiej, ujawnia jej źródła i jej etykę, kompromituje rząd berliński, który patronuje szajkom najciemniejszych osobników i sypie tysiące na bandyckie zakusy antypolskie.
— Oto „ściśle poufny“ skrypt Szczecińskiej „Befehlstelle“ z dnia 11 września. Okazuje się, że owa Befehlstelle szafuje funduszami rządowemi na tajne sprawy plebiscytowe. Panna Jadwinia nie zrozumiałaby tego skryptu, więc go streszczę...
— Z listu tego do majora Kaffanke w Wrocławiu (który przesłał go szefowi wywiadu do Bytomia) wynika po pierwsze, że niejaki Otto Reichel w Wrocławiu, żądając za fatygę 30 tysięcy marek, ofiarował się... wykraść Korfantego. (Wątpię, czy potrafiłby dokonać tego w sposób tak pomysłowy i elegancki, jak Nawoj w Bytomiu). Dawniej wykradano panny. To rozumiem. Teraz wykradają niewygodnych ludzi i wyciągają łapy po pieniądze... Ale Reichel nie zrobił interesu. Propozycję jego odrzucono, tak to motywując: „Nawet gdyby udało się w jakikolwiek sposób pochwycić w ręce komisarza Korfantego, nasuwa się wątpliwość, czy taka procedura wydałaby pożądany skutek“. A zatem, w zasadzie ci panowie, nie potępiają wcale takiej procedury: nie godzą się na uprowadzenie Korfantego tylko z tego względu, że to nie opłaciłoby się należycie...
— Pokaż mi ten papier! — zawołał dyrektor. — To nie do wiary!
— Wpierw zareferuję drugą, niemniej ładną sprawę, poruszoną w tym liście. W Bytomiu przy ulicy Gliwickiej pod nr. 8 znajduje się kamienica niejakiego Badt‘a a w niej kryją się niezwykle rozległe piwnice, sięgające aż do kamienicy nr. 10, t. j. do Hotelu Lomnitz. Dałoby się przeto bardzo łatwo wysadzić z tych piwnic całą siedzibę komisarjatu plebiscytowego wraz ze wszystkimi pracownikami w powietrze.
— Um Gottes willen — szepnęła przejęta pani Agata, a mąż jej ozwał się:
— To byłoby niesłychaną zbrodnią!
— A jednak podjął się tego niejaki Hankowiak, oczywiście nie dla pięknych oczu Germanji. Jego osoba wszakże nie podobała się tej zakulisowej mafji niemieckiej. Zresztą myśl samą uznano za... piękną. Owszem. Zaopiniowano, że należy odczekać momentu, gdy okaże się to „nakazem konieczności“ a wtedy wykonanie powierzyć rękom doświadczonym. No, jak to się ojcu podoba?
Porucznik cisnął list na stół... Dyrektor wyciągnął po niego rękę i syknął:
— A to łajdaki...
— Oto ma ojciec czarne na białem. Berlin gotów iść nawet po trupach, byle cel swój osiągnąć! — podsunął mu pod nos syn.
Stary Ślązak zamyślił się i po chwili zagadnął go:
— Czy przypuszczasz, że Walter macza w tem swe palce i kieruje „doświadczonemi rękami“ opryszków i zbirów?
Wiktor zerknął w oczy Jadwini a ona zrozumiała go, przypomniała sobie obławę Waltera na brata.
— Doprawdy nie wiem... — odrzekł ojcu Wiktor.
— Ten pański komunistyczny przyjaciel to musi być ciekawy osobnik! — ozwała się Jadwinia.
— Ciekawy? — wybuchł Wiktor. — Proszę pani, w czasie wojny, w lazarecie, w obozie widywałem niemało oryginalnych osobników, jednakże Nawoj dzierży prym między nimi. To zbój skończony, upajający się zapachem krwi, to drapieżnik histeryczny, a jednak, skoro pani uderzy w strunę jego człowieczeństwa, objawi się w nim nagle marzyciel-socjolog, co śni o szczęściu ludzkości i miłością obejmuje świat. Zagadkowy to osobnik, obłędny straceniec. Bardzo trudno wytworzyć sobie i dać innym skrystalizowane o nim pojęcie, bo to jednostka ogromnie duchowo bogata, krańcowo z sobą sprzeczna i jakoby rozbita na tysiączne części. Ulega on najprzeróżniejszym nastrojom. Odkrywam w nim zbója i idealistę, anarchistę i arystokratę, degenerata i myśliciela. Łączy on ateizm z umiłowaniem obrazu Matki Boskiej Piekarskiej, pogardliwą nienawiść stworzenia ludzkiego z gotowością do usług i przyjaźnią dla... n. p. dla Lisa, morbidne popędy z łagodnością, kosmopolityzm z dziecięcem przywiązaniem do ziemi rodzimej. To dziwne, ja temu zbójowi zaufałbym bez granic jak... nie ufałbym bratu... — dokończył szeptem.
Słuchając go, Jadwinia więcej była zaciekawiona charakteryzującym Nawoja osobnikiem, aniżeli tym ciekawym awanturnikiem samym i zdawało się jej, że prof. Chalecki nie byłby inteligentniej wywiązał się z zadania, gdyby nawet mówił o takim Nawoju pół godziny.
Matylda wtrąciła uwagę i byłaby rozwinęła się dłuższa o Nawoju rozmowa, lecz Wiktor ozwał się do Jadwini:
— Chce pani poznać tego komunistę? On stawi się u mnie wkrótce, aby pojechać ze mną do Bytomia i wręczyć tą korespondencję Buli naszemu komisarjatowi. Może pani wybierze się z nami? Pozna pani tego komunistę, przy tej sposobności pokażę pani tajniki Hotelu Lomnitz. Gdy w Warszawie pytać panią będą, jak przedstawia się z bliska plebiscyt, wystarczy, jeżeli pani za całą odpowiedź odmaluje to, co pani ujrzy.
— Oh! — zaśmiała się Matylda do Jadwini. — Wiktor — to polityk nielada. Tak cię zachęca do tej wycieczki, bo sam musi pojechać do Bytomia, a nie chce pozbawić się twego towarzystwa. A o nas nie myśli.
Zdemaskowany przez siostrę Wiktor nie próbował się wykłamywać. Oszczędziła mu tego Jadwinia, która gotowa była pojechać z nim i Nawojem do Bytomia.
Podniesiono jednak sprzeciw; obie panie i dyrektor pragnęli zatrzymać ją na wieczór. Domagali się tego i ostatecznie stanęło na tem, że Jadwinia przyrzekła przyjechać nazajutrz z południa i pozostać u państwa Kuhnów do chwili wyjazdu. Matylda i Wiktor mieli odwieźć ją wieczorem na stację kolei do Sosnowca.
— Doprawdy państwo rozpieszczają mnie... — rzekła ujęta serdecznością dziewczyna z całym swym wdziękiem, nie zdając sobie z tego sprawy, jak bardzo przyjęcie, którego doznała w tym domu od pierwszej chwili, przyczyniło się już do zbliżenia jej do tego społeczeństwa i zacieśnienia węzłów między nią a ziemią śląską.
Nawoj zdziwił się, gdy na dworcu Mysłowickim ujrzał obok porucznika elegancką, uroczą blondynę i czuł się zaszczyconym, gdy Wiktor przedstawił go pannie Orzelskiej ceremonjalnie:
— Pan Antoni Nawoj.
— Słyszałam o panu bardzo wiele — rzekła Jadwinia, podając mu rękę.
On ściągnął krzaczaste brwi, jakby w gniewie, i z głębi oczodołów strzeliło na jej twarz spojrzenie, wyiskrzone namiętną ciekawością. Ześlizgnęło się powoli po jej kształtach, zatrzymało na bucikach i schowało pod obwisłe powieki. Gdy Wiktor pospieszył po bilety, komunista stał niemy i nieruchomy, z odwróconą od panny głową. Zapadł się w tajemnicze czeluście swej duszy.
W wagonie nie było można rozmawiać swobodnie. Zerkał na nich i chwytał słowa ich rozmowy jakiś Niemiec z gazetą w ręku. Więc Nawoj i Wiktor zamienili tylko kilka błahych zdań niemieckich, a Jadwinia nieznacznie przyglądała się komuniście, w pierwszej chwili jakby zdumiona, że wyznawca teorji leninoskich i notoryczny zabijak podobny był do człowieka.
Wbrew oczekiwaniu Wiktora Nawoj ubrany jak burżuj, wydał się pannie Jadwidze typowym czarnym charakterem z melodramatu. Chociaż bowiem miał w perspektywie hojne wynagrodzenie za przejętą korespondencję szefa wywiadu niemieckiego, maskę miał ponurą, niesamowitą, czarną. Nie zwracał żadnej uwagi na pannę Orzelską, lecz gdy wysiadłszy z pociągu ruszyli do Komisarjatu, przyglądał się jej z boku bez przerwy i wsłuchiwał się w każde jej słowo.
W komisarjacie posępny komunista pożegnał ich wkrótce i panna Jadwiga mogła tylko tyle powiedzieć, że widziała na oczy herszta bandy, która urządziła taką masakrę w lesie pod Murckami. Ale nie poznała go.
Dostali się w grono znajomych. Dr. Górski, redaktor Tyc i p. Gawrych zaprowadzili ich na dach Hotelu Lomnitz, gdzie dzień i noc czatował na zmianę wartownik, obserwując sąsiednie, płaskie platformy dachów. Nocą, w razie niebezpieczeństwa mógł on oświetlić je zapomocą lampek elektrycznych oraz przywołać dzwonkiem straż zbrojną z głębi gmachu.
Mimo wszelkie środki, zabezpieczające siedzibę przedewszystkiem na archiwum komisarza polskiego, więc wszystkie ważne papiery, głównie zaś korespondencję z rządem polskim, zamknięto w ślepy szyb, utajony w ścianie i idący od góry aż do piwnicy.
W obszernych podziemiach panna Orzelska ujrzała aparaty podsłuchowe, wielkie oddające usługi, tudzież skład broni i aminicji.
— Ależ to istotna warownia! — zawołała panna Orzelska. — Odjadę uspokojona, bo widzę, że nie udało by się Niemcom podminować i wysadzić w powietrze Lomnitzu.
— Niema o to obawy. Niemcy poparzyliby sobie palce bardzo szpetnie, gdyby odważyli się na jakikolwiek atak. Oni to wiedzą, że nauka, jaką nam dali, nie poszła w las! — mówił Tyc, a ona zwróciła się do Wiktora i spytała go z cicha:
— A pan wziął sobie naukę do serca i postarał się o straż przyboczną?
— Mam dwóch ludzi.
— Pewnych?
— Pewnych.
— Czy dwóch nie za mało?
— Sądzę, że nie...
Panna Jadwiga westchnęła, myśląc sobie, że pozostawia go wystawionego na sztych bezwzględności wrogów.
On uspokoił ją.
Wyszli wszyscy do restauracji, w ośrodku miała położonej, przy placu niewielkim, lecz o tej wieczornej porze bardzo ożywionym. Wystawało tam i gawędziło niemało mieszczuchów, wałęsało się wielu gapiów, szpiegów i Orgeszowców, spacerowały z kawalerami swymi młode Niemki, a mundury francuskie nadawały temu zbiorowisku oryginalną, egzotyczną przymieszkę.
Zanim weszli do restauracji, skłonił się Wiktorowi porucznik strzelców francuskich, a dobry jego znajomy de Saint Laurent. Przynęcony ładną buzią Polki Francuz zbliżył się, trzymając tuż przy boku tęgiego psa policyjnego, i Wiktor nie mógł nie wprowadzić oficera w swe kółko.
Zatrzymali się na chodniku i p. de Saint Laurent zwrócił się zaraz do ładnej panny z odcieniem galanterji, przez jaką bezwiednie oddawał hołd jej urodzie. A że ona tym razem umiała po francusku, więc rozmawiali żywo.
Wiktorowi schlebiało to, że jego ukochana tak korzystne wywierała wrażenie. Zdawało mu się, że świat cały winien zazdrościć mu tej dziewczyny.
W toku rozmowy porucznik de Saint Laurent ozwał się do panny Orzelskiej:
— Zaprezentuję pani mego psa. Wabi się, z przeproszeniem: Bismarck, — uśmiechnął się i zwrócił jej uwagę na gawiedź. — Jak podoba się pani tych trzech podchmielonych mieszczników tam przed knajpą?
Nie czekając na odpowiedź, szarpnął za obrożę psa i poszczuł go szeptem:
— Bismarck, les boches, les boches!...
Spuszczony z uwięzi „Bismarck“ prysnął jak z procy i wpadł na trzech boszów z wilczą furją. Powstało straszne zamieszanie i już nietylko pokąsani, lecz wszyscy uciekali wśród panicznych wrzasków i groźnego, basowego hau—hau dzikiego, tresowanego na boszów zwierza. Bo „Bismarck“ w migawkowych rzutach elastycznego cielska ciskał się w prawo i w lewo, jakby w transie wściekłości, i rwał kłami odzienie, łydki i uda, niczem w kniei mieszkający jego protoplasta.
Plac opustoszał. Pies zapędził się daleko.
Gdy wreszcie porucznik przywołał go do nogi, dyszał, sapał gwałtownie z ozorem wywieszonym, jak czerwona płachta, i strasznie okrwawionym pyskiem. Raz wraz zerkał bursztynowem okiem w twarz porucznika, oczekując pochwały.
— Jutro będą znów u pułk. De Vic‘a skargi na Bismarcka — zauważył Wiktor.





IX.

— Osamotni mnie pani strasznie... A czy napisze pani do mnie? I pozwoli pani, że po ślubie jej siostry przyjadę do Warszawy?
— Nie, nie pozwolę! Będę teraz bardzo sroga.
— Czyż pani nie pojmuje, w jakiej zostawia mnie pani niepewności i tęsknocie?
— Pojmuję, lecz... ja wpierw muszę uwolnić się z tych nieznośnych pętów. A nadto... mówiłam. Ja panu wierzę sercem i pragnę w pana wierzyć gorąco, ale rozsądek mi szepce, że to może złudzenie, za jakie odpokutuję srodze, że to cudny sen miłosny, który nie przetrwa próby czasu, nie ostoi się na ziemi, lecz zniknie jak tęcza... Pan taki zapalny junak! Może to tylko słomiany ogień, co wybucha świetnie a tem sromotniej gaśnie. Zjawi się jaka urodna panna Emma... Gdy pan straci mnie z oczu...
— Nigdy nie wyrwę pani z serca. Tak jak ja panią kocham, można kochać tylko raz w życiu.
— A więc to się okaże za kilka tygodni, gdy pan pozostanie sam z sobą...
Wiktor umilkł. Rzucił się w trzcinowe krzesło we wnęce willi, umajonej kwiatami i wyzierającej na ogród i pola. Niecierpliwił się i zżymał, że ona ostrożną ręką odsuwa go trochę od siebie, słuchając głosu rozsądku. A Jadwinia nie mogła zapomnieć o pannie Emmie, ani o owej parze kochanków, co rozchodzili się po dwuletniem pożyciu. Pragnęła, by wytrzeźwiał, ujarzmił zapęd zmysłowy i w spokoju przyszedł do rozpoznania swych uczuć. Rozumiała wybujałego swego rycerza, czarującego przez swą wybujałość a niebezpiecznego, lecz nie doceniała ogromu jego miłości dla siebie. Patrzała nań ze słodkim uśmiechem, gdy w chmurze niezadowolenia zatopił palce w swe czarne włosy.
— Ależ, panie Wiktorze, kilka tygodni spokojnej rozwagi przed tak ważnym krokiem, czy to tak wiele?
Dookoła nich leżał sielski pokój. Po wypalonej trawie ogrodu chodził poważnie krzywonogi jamnik i jak policjant zaglądał w krzewy floksów i bujnych piwonji.
— Krzywdzi mnie pani... A czy pani wierzy w niezłomność swych uczuć? — kwestjonował Wiktor.
— Najzupełniej!
— Można polegać na pani jak na Zawiszy?
— Z pewnością!
— A pisała pani do profesora?
— Napiszę lada dzień.
— Nieodwołalnie?
— Nieodwołalnie!
— Chociażby rodzice odradzali pani i sprzeciwili się naszemu związkowi?
— Chociażby tak było.
— A czy pani sądzi, że oni zgodzą się na nasz ślub?
— ... Nie łatwo... — wyznała z cicha Jadwinia. — Żal im będzie człowieka, którego znają i cenią, i przykro, że nie będą mieli mnie w Warszawie. A Śląska nie znają wcale, więc będą mieli wrażenie, że idę na wygnanie.
— A Ślązak w ich pojęciu...?
— To jakby trochę Niemiec, nie taję.
— No, nie dziwię się temu!... — wyrzekł jakby do siebie. — Ja sam mimo wszystko noszę pokost... A pani to we mnie nie razi? Nie odpycha jej odemnie?
— Czyż mnie odepchnęło? Czy mogło by mnie oderwać to od tak cudnego Polaka?
— A czy widzi pani przed sobą przyszłość z tym Polakiem w Mysłowicach i w tej nowej Polsce?
— O tak! Przeżyłam z wami zbyt wiele, zbyt wiele osobliwych, wielkich momentów, abym nie miała zżyć się z tą ziemią piastowską, tak długo zapomnianą. Tu dopiero żyłam w całej pełni, tu współpracując dla dobra Polski, poczułam się dopiero Polką i tu dopiero poczułam się kobietą... w miłości. Jestem wasza! A przykuł mnie do tej ziemi... mój rycerz.
— A złota, jedyna!...
— Tu dopiero dowiedziałam się co to szczęście.
— Porywa mnie pani w słońce a każe mi patrzeć na prozę życia. A więc zapytam, czy ten rycerz zdoła stworzyć dla niej stosowne warunki bytowania codziennego. Czy ja potrafię dać pani w życiu tyle, co ten świetny profesor?
— Stokroć więcej.
— Rzeczywiście?
— Tak, sto razy tak.
— Cóż ja mogę pani ofiarować?
— O położeniu pana i jego widokach na przyszłość mówił mi ojciec pana.
— Mówił to pani?!
— Wszystko, szczerze. On bardzo pana kocha. Jego jednego.
— Tak?
— A przedewszystkiem, jeśli się nie mylę, ofiaruje mi pan wyśnioną, niepodzielną miłość.
— A jednak nie posłyszałem jeszcze ostatniego słowa: „będę twoją...“, tego słowa, którem teraz żył-bym jak żydzi na pustyni manną.
— Drogi mój panie Wiktorze, znając me uczucia, przetrwa pan i bez tego ostatniego słowa ten okres czasu.
— W niepewności...
— Nie! Z mej strony nie dozna pan zawodu. Ja w panu jednym widzę całe swe szczęście.
Blask słoneczny przeszedł przez jego czoło.
— Zaprawdę pani zadaje mi rany i sama leczy je cudownie.
— Rany? Aż rany? — uśmiechnęła się ślicznie.
— Och! — wybuchł z namiętnością i nakrył twarz rękoma. — Zawsze jeszcze pani nie wie, że ja bez niej, jak bez powietrza, nie mogę zgoła istnieć?
Powstała szybko i ujęła jego głowę w dłonie.
— I mnie będzie tęskno...
— O ty ukochana!... — wyszeptał przez zęby, potem zerwał się, wziął ją w ramiona, utulił i błagał żarliwie o usta.
Ona broniła się słabo i słodko.
— Nie, złoty panie Wiktorze, nie... Jeszcze kto zobaczy...
— Tylko Buks.
Zwarły się usta i utonęli w słonecznem upojeniu.
Ramiona dziewczyny zawisły bluszczowo na jego szyi i szept omdlały musnął mu twarz:
— Nie zapomni o mnie...?
— Nie, ale umrę z tęsknoty...
— Jedyny mój... Tęskno będzie...
Żałość ogarnęła ją falą i rozpłakała się na jego piersi. A on rad był z tego, bo czuł się kochanym, szczęśliwym i mógł przycisnąć wargi do alabastru jej szyi. Palił ją pocałunkami, aż położyła dłonie na jego twarzy. Wyplątała się powoli z jego splotów, w rozblaskach brylantowych jakby wynurzając się z gorącej, wonnej i upojnej kąpieli.
— Teraz będę sroga! — przyrzekła sobie, a łobuz uśmiechnął się:
— Ładna perspektywa...
Rozśmieszył ją i „na pożegnanie“ jeszcze wytargował całusa.
Ale pożegnanie było przykre, gdy ujrzał ją w przedziale wagonu, tę swoją uroczą dziewczynę w aureoli jasnych włosów z aż trzema bukietami kwiatów na łonie. Przytulił twarz do jej rąk i czuł, że gdyby była całkiem wolna, żegnałby w niej swą narzeczoną. Bo byli sobie poślubieni w sercach.
— A niechaj pan ma się na baczności! — przestrzegła go, stojąc w oknie ruszającego pociągu, i posłała mu, położyła na piersi długie, smętki kojące spojrzenie.
Od chwili jej wyjazdu Wiktor udawał przed sobą, że nie myśli o niej, chociaż tęsknota za tą lubą dziewczyną i gwiazdą jego życia, spoczywała na dnie jego duszy i nastrajała go na poważniejszą nutę. Ze zwykłą swą rwącą aktywnością organizował w Mysłowicach parytetyczną, z Polaków i Niemców złożoną Policję Plebiscytową, t. z. Apo, jaką Niemcy uznali za „wielki strategiczny sukces Korfantego“ a Polacy za bezcenną podporę swych poczynań plebiscytowych oraz jawny zawiązek polskiej siły zbrojnej. Wnet rozporządzał ośmdziesięciu dobrze uzbrojonemi ludźmi.
Nie wyczerpywało to wcale jego działalności. Brał udział w naradach nad sprawami wojskowemi, nie wysuwając się wcale na naczelne stanowiska, pomagał w pracach organizacyjnych i niejednokrotnie jeździł na zebrania oświatowe i zagrzewał lud do skupiania się pod sztandarem polskim. A dawało mu to dużo zadowolenia, bo odkąd znikła Zycherka a z nią straszak, krępujący ludzi, lud śląski podniósł głowę, poczuł się gospodarzem u siebie i powstawały nowe zrzeszenia polskie. Wkrótce w ojcowskiej willi zabrakło Wiktorowi siostry. Zabrał mu ją Augustyn Widera, dotąd pustelnik wśród ziomków.
Z okazji ich ślubu nadszedł do Matyldy bardzo serdeczny list od panny Orzelskiej oraz cenny podarek: serwis do kawy z porcelany saskiej, który niezmiernie zaimponował dyrektorowi a zarazem ucieszył go jako zwiastun posagu dla syna.
List ten okazał się źródłem radości dla stęsknionego porucznika. Odczytując go z nabożeństwem, wchłaniał w siebie ów przewijający się między wierszami ton liryki serdecznej i szukał wzmianki o sobie. „Nie przypominam się panu Wiktorowi“ pisała niepoczciwa ta istota a przez to przypominała. A wszystko, co pisała, rozpraszało wątpliwości i obawy, jakiemi niekiedy sceptycyzm próbował zaćmić jego szczęście — szczęście zamykające się w tem, że zdobył serce ukochanej kobiety, którą szanował i wielbił.
Wprawdzie Polka ta kazała zawsze jeszcze zdobywać się jakby bezcenny skarb, lecz w gruncie rzeczy nie miał jej tego za złe, gdyż przez to zyskiwała ona w jego oczach jeszcze więcej. Nie była „łatwa“, bo była tworem ze szlachetnego materjału. Więc widział w niej gwiazdę, do której teraz pielgrzymował pokornie po przez wszystkie dni swego bezmiłosnego życia.
Liczył tygodnie, jakie dzieliły go od przypuszczalnego jej powrotu.
Tymczasem panna Aneta Grolmanówna jawiła się często na jego drodze, zwłaszcza gdy był w restauracji wśród wesołej, żołnierskiej kompanji. Siadała przy nim i niosła mu różne, śmiałe przynęty, które dawniej byłyby niebezpieczne, a teraz nieciły w nim tępą wściekłość. Unikał zatem panny Anety skrupulatnie.
Istotna niespodzianka spadła nań w postaci listu od zapomnianej panny Emmy. Czyż potem, co zaszło, nie przestał on jeszcze istnieć dla tej kobiety. W liście tym mistrzowskim wyznaczała mu ona schadzkę we Wrocławiu, w miejscu, gdzie spotkali się dawniej. A ujęła to w formę taką, jakby pragnęła tylko pomóc wypadkowi do ostatniej rozmowy na koturnie poezji lirycznej z jedynym wybrańcem swej duszy.
Zaprawdę Wiktor mógł był uświadomić sobie, że wyplątał się z sieci wyrafinowanej syreny, która byłaby włóczyła go za sobą jak złapaną rybę na haczyku. Ale przestał się nią zajmować. Zachował dla niej odcień gniewu. Doskonale opancerzony przeciwko jej przynętom, wrzucił list do kosza i pozostawił go bez odpowiedzi.
Pewnego dnia odwiedziła go matka. W przewidywaniu jego ślubu przyszła, by pomówić z nim o umeblowaniu jego dużego a napoły pustego mieszkania na piętrze długiego, jednopiętrowego domu w sąsiedztwie tartaku parowego. Ale Wiktor odparł.
— Nie jestem narzeczonym. Jeśli mnie Jadwinia zechce, wtedy mama wraz z nią zrobi z tego mieszkania, co uzna za stosowne.
— Ona nie miałaby ciebie chcieć?
— Kto wie? Kobieta jest zmienna.
— Przecież kocha cię tak, że... przechodzi pojęcie.
— Aż tak?! — rozpromieniał Wiktor i dodał: — Chociażby tak było, ja kocham ją jeszcze więcej.
— Dlatego boję się. byś nie popełnił wielkiego błędu...
— Jakiego?
— Na szczęście harmonizujecie z sobą duchowo, niemniej jednak, kochając ją tak, jak ją kochasz, mógłbyś dążyć do opanowania jej wolnego ducha, przygniatać jej indywidualność do ziemi, podporządkowywać ją swemu autorytetowi.
— Skąd to mamie przyszło do głowy? Ja miałbym Jadwinię tyranizować? Ona nie dałaby się wcale wziąć w ryzy.
— Mój Wiktorze, teraz ona ma nad tobą przewagę, ale po ślubie ty zapanujesz nad nią. Wtedy przy twym temperamencie jest możliwe, że ona nigdy nie będzie dosyć twoją własnością.
Wiktor patrzał w matkę wielkiemi oczyma, i słuchał jej w skupieniu.
— Czy rozumiesz, co chcę powiedzieć? Może zapragniesz owładnąć jej myślami, ukształtować jej umysł na swoja modłę, zrobić z niego swój instrument muzyczny. To byłoby nieszczęściem. Bo to dziewczyna myśląca, rozumna i samoistna. Ona nie zniosłaby tyrańskiego nacisku niewoli. Takiego rumaka nie przerobisz na konia pociągowego. W takim wypadku jedna kobieta gaśnie, poddaje się pozornie autorytetowi, zamienia się w automat a w głębi duszy niecierpi swego męża, inna zaś poprostu opuszcza go, uważając pożycie z takim mężem za nieznośne. Pamiętaj, że kobieta, nie każda wprawdzie, ale ona, jest także człowiekiem.
— Pomyślę nad tem! — odrzekł Wiktor, niezmiernie zdumiony tem, co prawiła mu matka.
Nigdy nie podejrzywał tej cichej, zgaszonej kobiety o takie oryginalne myśli. Zadumał się nad tem i po raz pierwszy ujrzał jej pożycie małżeńskie w świetle prawdy. Pojął, że matka jego przez całe życie była nieszczęśliwa przy boku męża, bo człowiek ten o brutalnej organizacji duchowej nietylko nie rozumiał jej delikatnej, podniosłej, uduchowionej natury, lecz żywił dla niej instynktowną pogardliwą animozję. Deptał ją, spychał w kąt, zamieniał w kucharkę i służebnicę. Nie pozwolił jej żyć duchem. Jakoż skurczyła się w sobie, zamknęła, zamilkła i niecierpiała męża za to skrycie.
To była jej tajemnica, jaką odkryła teraz synowi, by otworzyć mu oczy na podwodną rafę pożycia małżeńskiego. Obawiała się bowiem, czy nie odziedziczył po ojcu tego germańskiego rysu charakteru, pod którego bezwzględnym naporem przemieniła się z człowieka w narzędzie.
Wiktor odczuł cichą niedolę życia swej matki i tego wieczora utulił ją w ramionach serdecznie.
— Zrozumiałem mamę... Ja muszę szanować w Jadwini człowieka.
A pani Agata sumitowała się ze swej dla męża niepochlebnej szczerości.
— Mówiłam ci to, Wiktorku, bo pragnę, abyście zawsze byli tak szczęśliwi.





X.

Na ślubie Matyldy pan sędzia Kuhna świecił nieobecnością. Nie darował siostrze, że przeszła z pod jego wpływów do obozu Wiktora, do Polaków.
Nie pojawił się na G. Śląsku, aczkolwiek i tak już złamał słowo, pracując nadal w centrali podziemnych spraw plebiscytowych i podstawiając nogę ziomkom w ich zabiegach narodowych. Tego wymagał wzgląd na karjerę. Chodził w aureoli patentowanego, iście pruskiego nacjonalisty. A zawziętości swej na brata dał upust, gdy uwiadomiony przez ajenta policyjnego Weitzlera o „flircie“ Wiktora z uroczą blondyną, doniósł o tem anonimowo pannie Schlichtling, by stargać ich węzły, przeszkodzić małżeństwu szczęśliwego u kobiet brata z bogatą i świetnie ustosunkowaną panną.
Jaki obrót wzięła ta sprawa nie wiedział, gdyż od pewnego czasu stracił pannę Schlichtling z oczu. Tem więcej przeto dziwił się, gdy otrzymał od niej uprzejme zaproszenie do Gross-Waldau. W pierwszej chwili miłość własna naprowadziła go na przypuszczenie, czy panna Emma nie pragnie wyjść za niego, lecz był zbyt trzeźwo myślącym, aby nie miał wnet odepchnąć tej myśli. Ale niezawodnie kryło się coś za tem niespodzianem zaproszeniem. Zaintrygowany tem pojechał do Gross-Waldau.
Nie doszła jeszcze do niego wiadomość o nowych zaręczynach p. Schlichtling. A tym razem rzecz przedstawiała się tak poważnie, że już za kilka tygodni ta, swobodę nadewszystko miłująca panna, najnowszej marki miała nieodwołalnie zostać panią baronową.
Jedynie tytuł narzeczonego stanowił dla niej przynętę do stanu małżeńskiego oraz poniekąd przewidywanie, że potrzebujący więcej jej posagu aniżeli jej samej eks-oficer huzarów okaże się liberalnym, niekrępującym małżonkiem. Wszelako nie byłoby to jeszcze wcale skłoniło panny Emmy do traktowania tych zaręczyn serjo, gdyby ojciec jej nie był wywarł na nią stanowczego nacisku.
Emma musiała nareszcie wyjść za mąż. Tak zaopinjowała hrabina, z którą łączył pana Schlichtlinga dawny stosunek, i ona to, w interesie protegowanego przez nią konkurenta, spowodowała powolnego ojca do kategorycznego sic volo.
Trudno było pogodzić się swobodnej jak ptak pannie Emmie z myślą o chociaż tylko papierowem małżeństwie. Nawiedziła ją tęsknota za Wiktorem, który zbyt jej dokuczył, aby miał wyjść całkiem z jej pamięci. Żałowała, że nie wyszła lub nie wychodzi za niego. Jeśli koniecznie miała nagiąć się do małżeństwa, do pewnej zawisłości od kogoś, to wydało się jej najwięcej wskazanem związać życie z tym zawsze interesującym, warjackim, porywającym „chłopcem“.
Pod wpływem tęsknoty napisała do niego ów Machiawelski list. Zwabić go, podbić, oczarować, zabrać, oderwać od tej „dla niego stworzonej“ Polki — to byłby tryumf nad wszystkie jej tryumfy.
Lecz on nie stawił się na schadzkę i nie odpisał ani słowa. Upokorzona tem Emma traciła znów panowanie nad swemi nerwami, nie sypiała w nocy, szamotała się w wirach wrzącej zazdrości. I z tych fermentów wyszło zaproszenie do sędziego Kuhny na dzień, w którym niespodziewała się w Gross-Waldau narzeczonego.
Doskonały obiad czekał na pana sędziego. Miał on zastąpić gościowi inne przyjemności pobytu na wsi. Dopiero na wieczór obiecało się kilka osób. Więc panna Emma zabrała sędziego na własność.
Upewniwszy się, że ciotka nie podsłuchuje, usadziła go w głęboki fotel przy likierze i poczęła:
— Cóż dzieje się z pańskim bratem Wiktorem?
— To pani powinna wiedzieć lepiej odemnie — odparł sędzia, przyglądając się jej ciekawie.
— Jakto? Czy pan nic utrzymuje z nim stosunków?
— Nie! Wykreśliłem go z rodziny, jako Polaka.
— Wykoleił się, to przykre...
— Ale pani nie odstręczyło to od niego.
— Przeciwnie. O to poróżniliśmy się trochę. Nawet więcej niż trochę. Ale zachowałam dla niego wiele prawdziwej przyjaźni. A pan? — podniosła na niego sondujące spojrzenie.
— Ja? — odsapnął sędzia. — Wyznam, że poczytuję go za to, czem w istocie jest, t. j. za naszego wroga.
— To źle, to szkoda...
— Szkoda?
— Szkoda. Sądziłam, że pan nie postradał dla niego uczuć braterskich... Chciałam panu coś powiedzieć...
— Jestem na pani usługi. Proszę mną dysponować.
— Bardzo dziękuję, lecz... sprawa upada wobec tego, że pan sędzia odnosi się do niego nieprzychylnie.
— Temu nie mogę zaprzeczyć.
— Jednakże nie pragnąłby pan sędzia aby w brata jego uderzył grom... Aby ojciec i cała rodzina cierpieli skutkiem tego. Mogłoby to nawet odbić się niekorzystnie na panu samym, bo przecież nie ukryłoby się przed ludźmi, przed całym Wrocławiem, że ten szalony Polak to pański brat.
— Zaintrygowała mnie pani niezmiernie.
— Ale więcej już nie powiem. Mogłabym zdradzić wszystko tylko przed kimś, kto jak ja pragnąłby osłonić Wiktora przed grożącym mu ciosem... A nikt nie zdołałby osłonić go przed tem tak, jak pan sędzia...
Walter przez chwilę spoczywał w fotelu oniemiały.
— Jeśli, jak pani wzmiankowała, leżałoby to w interesie moim, ojca i rodziny, aby Wiktora uchronić od jakiegoś kataklizmu... to oczywiście...
— Ratowałby go pan?
— Zapewne — wycedził słabo.
— Gdybym mogła być tego pewna..
Panna Emma podniosła się, jakby ogromnie zaniepokojona, i poszła w głąb pokoju.
— Prawda, że to dawna, zapomniana sprawa... — mówiła jakby do siebie. — Ale boję się o niego, bo to tak nie skończy się, nie utonie niby kamień w głębinie. Nie!
— Czy to groźna sprawa?
— Bardzo.
— Krwawa?
Ona zdawała się wahać z odpowiedzią.
— Nie mogę tego panu powiedzieć... Straszna sprawa. Chyba, że... Nie, nie.
— Jeżeli pani lęka się o Wiktora, a ja mógłbym...
— Tak, właśnie pan sędzia mógłby uczynić.. wszystko. Ale jako nieprzyjaciel jego, pan raczej pogrążyłby go w nieszczęście. Kto wie, czy tego lekkomyślnego człowieka nie kosztowałoby to...
— Oh, zaręczam pani uroczyście, że, już przez wzgląd na ojca, nie pragnę jego śmierci.
— Przez wzgląd na ojca pan winien go ratować! — padła w fotel i nachylając się ku niemu przez stół, poczęła wybuchowo: — Panie sędzio, ja powinnam była wtajemniczyć go w tą sprawę już dawno, dawno. To mnie gnębi. Gdyby Wiktora spotkało coś złego, robiłabym sobie gorzkie wyrzuty... Pan sędzia może skutecznie zaradzić wszystkiemu... Ja powiedziałabym wszystko, gdyby pan dał mi solenne słowo honoru, że bez mej wiedzy i woli nie zrobi pan najmniejszego użytku z tej tajemnicy, bez mej aprobaty nie przedsięweźmie zgoła nic.
Walter, niesłychaną palony ciekawością, dał jej „uroczyste, oficerskie słowo honoru“ i zamienił się w ucho. Ona zaś zdawała się jeszcze wahać. Przeszła przez pokój, zajrzała do przyległego salonu, siadła naprzeciwko sędziego i zagadnęła z cicha:
— Czy pan sędzia pamięta sprawę zamordowania Oberleutnanta Gronosky‘ego w Tychach?...
On poprawił nerwowo binokle na nosie, musnął dłonią wypomadowane, ciemne włosy i poruszył się w fotelu żywo.
— Pamiętam to i owo. Zdaje mi się, że dochodzenie sądowe umorzono.
— Tak? To byłoby doskonale! — ucieszyła się Emma.
— Nie jestem całkiem pewien. A cóż Wiktor ma z tem spólnego?
— On ma z tem tyle spólnego, że... — cedziła — on to dał znać owym zbirom, co zamordowali porucznika i trzech jego ludzi, o tym pościgu...
— Jakim pościgu?
— Za Wiktorem.
— Za Wiktorem?! Cóż on tam robił wtedy? Przecież, jeśli się nie mylę, służył on naonczas w polskim korpusie pogranicznym... Czemu ten pościg? Ah, ścigano go jako oficera polskiego?... Jeszcze nic nie rozumiem.
Rozjaśniła mu to panna Emma dokładnie. Opowiedziała mu jak bardzo zdziwiła się, gdy zakochany w niej po uszy Wiktor zjawił się raptem przed nią w zamku Pszczyńskim, jak, zobaczywszy Gronosky‘ego stropił się, wtajemniczył ją w awanturę, jaką miał z Gronosky‘m na pograniczu polskiem, i jak zapłonął chęcią zmierzenia się z nim orężnie.
A osłupiały sędzia brał to wszystko w siebie, jak głodem przymierający nędzarz smaczną strawę, i nieznaczny uśmiech drgał na jego wargach.
— Czy pan sędzia mniema, że Wiktorowi nic nie zagraża?
Zamyślił się głęboko.
— Wyłożę to pani jeszcze dzisiaj — wycedził i po chwili dodał: — Gdyby sąd nasz wznowił śledztwo w tej sprawie, Komisja Międzysojusznicza zakwestjonowałaby jego kompetencję i przekazała rzecz swemu sądowi polowemu, z natury swej antyniemieckiemu. A gdyby Wiktor miał być w to wmieszany, możnaby przysięgać, że Korfanty poleciałby do gen. Le Ronda i wydobył swego polskiego patrjotę, swego oficera z tej opresji.
— Niepotrzebnie zatem obawiałam się o Wiktora — rzekła bezdźwięcznie Emma, a sędzia oblókł się w jowiszową chmurę i wkrótce wyszedł sam do ogrodu.
Ale z wieczora spotkali się w ustronnym, bibliotecznym gabinecie i p. Kuhna ozwał się do niej z filuternym uśmiechem w oczach:
— Czy pani pragnie być spokojną o tego szaławiłę? Zabezpieczyć go przed kulą, pomstą, zgubą?
— Z pewnością!
— Więc niech pani go zamknie.
— Zamknie? Ja? Gdzie i jak?
— W ten sposób zabezpieczy go pani lepiej... od towarzystwa ubezpieczenia na życie! — uśmiechnął się sędzia.
Ona ściągnęła brwi i uśmiech flegmatyczny przebiegł po jej ustach.
— Jakżeż jabym mogła...?
— Ja to za panią uskutecznię.
— Pan? A czy poręczyłby pan za jego życie?
— Ręczę! Słowo!
Panna Emma rozśmiała się.
— Czy p. sędzia rzeczywiście sądzi, że to byłoby wskazane?
— Tak jest! Jeśli ze strony trybunału nic Wiktorowi nie zagraża, to nie znaczy, że nic mu nie grozi. Pytanie czy nie skrada się ku niemu ręka skrytobójcza...
— Kto? Co pan ma na myśli?
— Być może, iż rodzina Gronosky‘ch prowadzi śledztwo w tej sprawie na własną rękę... Zamknąć go trzeba. Przesiedzi się do końca okresu plebiscytowego, dostanie jeść darmo, dwie butelki piwa dziennie, papierosów. Będzie mógł marzyć o pani i przyjść do równowagi umysłu. Przytem oboje zrobimy cośkolwiek dla dobra naszej sprawy, a mianowicie ubezwładnimy agitatora polskiego, oficera, zabijakę, bezwzględnego wroga.
— Pan to zamierza?... Ja doprawdy nie wiem, co począć należy. Taka zawiła sprawa. Jestem na to za głupia. Ja składam to wszystko na pańską głowę i na pańską odpowiedzialność. Pan nie wyrządzi krzywdy bratu, chociażby tylko przez wzgląd na swego i jego ojca...
— Może pani być o to spokojną pod każdym względem. Zresztą uwiadomię panią o każdym kroku w tej sprawie, o wszystkiem.
— I o Wiktorze. Gdzie jest, czy zdrów, bezpieczny.
— Oh, pani bardzo dla niego dobra...
— Polegam na panu i... jego milczeniu.
Podała mu rękę serdecznie.





XI.

— Obiecywali sobie Niemcy wielkie korzyści z naszej wojny bolszewickiej, wybijali z tego kapitał na Górnym Śląsku, a tymczasem karta się odwróciła. Pokój już prawie zawarty, wschodnie granice Państwa ustalone. Wieść o pokoju w Rydze musiała zaboleć Niemców a wśród żywiołu polskiego na Śląsku zrobić jaknajlepsze wrażenie.
— Niewątpliwie. Nadto, przyznając dla Śląska autonomję, zjednamy sobie może umysły chwiejnego żywiołu, któremu nie będzie uśmiechała się przynależność do państwa, mającego zapłacić coś około 250 miljardów długów wojennych. Jednakże obawiam się Rady Ambasadorów, gdzie rej wodzą Anglja i Włochy. Już to na Włochach nikt polegać nie może. W średnich wiekach mieli metodę sztyletowania ludzi z tyłu, dziś w polityce postępują nie inaczej. Zdradzieckie plemię! A ci wyspiarze brytyjscy? Popierali Prusy Fryderyka drugiego przeciwko Polsce, ich Carlyle sławił tego Fryca piórem i dzisiaj podają rękę wczorajszym wrogom, bo tak wynika z ich rachunku.
— Pan sądzi, że punkt ciężkości sprawy górnośląskiej spoczywa nie na G. Śląsku, lecz w łonie Rady Ambasadorów?
— Tak mi się wydaje. Rada Ambasadorów zaś więcej kierować się będzie instrukcjami od swych rządów czyli ich interesami dyplomatycznemi, aniżeli względami na wynik plebiscytu.
Tej rozmowie, jaką toczyło dwóch podróżnych w pociągu, idącym z Warszawy do Katowic, przysłuchiwała się gazetą przysłonięta panna Orzelska. Wszystko bowiem, co dotyczyło Śląska, budziło w niej zainteresowanie i, wracając teraz na teren plebiscytowy, miała takie wrażenie, jakby powracała do ściślejszej swej ojczyzny. Zauważywszy, z jakiem przejęciem opowiadała w domu o sprawach górnośląskich, mówiła jej matka: „ześlązaczałaś“.
Tak było. Gdy pociąg minął Częstochowę, Zawiercie i zbliżał do kamieni granicznych, zdało się jej, że wyrastają jej skrzydła, i za chwilę frunie, byle prędzej stanąć tam, gdzie wołało ją serce.
A czuła się wolna, jak ptak. Wyzwoliła się z pętów narzeczeństwa, zerwała z prof. Chaleckim. Nie łatwo przyszło jej pogodzić rodziców z tem postanowieniem, jak to przewidywała, i nie mniej trudno zjednać ich dla Wiktora Kuny.
Wprawdzie „syn dyrektora kopalni węgla“ brzmiało wcale ładnie a „właściciel tartaku parowego“ także zalecało go trochę, jednakże trzeba było nielada swady i argumentacji, by rozwiać rozliczne obawy o jej przyszłość z człowiekiem z „innego świata“. Jadwinia zaś nie śmiała kłaść wielkiego nacisku na to, że odegrał on przy niej rolę rycerskiego opiekuna, gdyż obawiała się, by rodzice nie przerazili się panujących na G. Śląsku stosunków i nie sprzeciwiali się jej powrotowi w groźne fermenty życia plebiscytowego.
— Nikt nie ma pojęcia, jak on jest mi oddany, jak mnie kocha! — mówiła ogólnikowo i zapewniała: — Miałam tego nadzwyczajne dowody.
Ze skuteczną pomocą przyszła Jadwini pani Pochwalska. Bo pani Orzelska wpadła na myśl, by dowiedzieć się o owego Kunę u osoby, w której domu bawił on dwukrotnie. Napisała do niej, a pani Pochwalska wystawiła przyjacielowi swego syna świadectwo nadzwyczajnie dobre.
Wiktor, zrazu w polskim dworze wiejskim, „sztywny jak Niemiec“ rozkrochmalił się wkrótce i, ośmielony przez panie, okazał się „strasznie miły“. Spodobał się ogólnie, nie wiadomo komu więcej, paniom czy mężczyznom. A syn pani Pochwalskiej nie miał dość słów uznania dla świetnego oficera, gorącego, patrjoty i kochanego towarzysza.
Jadwinia nie posiadała się z radości z tego listu. Tryumfowała. Rodzice jej dali za wygraną, pozwolili się nawet zasuggestjonować przez panią Pochwalską, która, przed wyjazdem Jadwini, będąc w Warszawie, odmalowała szczegółowy portret porucznika Kuny.
Jakoż dziewczyna spieszyła na G. Śląsk z rozwianemi skrzydłami. Ślub jej siostry i połączone z tem przyjęcia dały jej miły przedsmak tego, co ją czeka, aczkolwiek, ciążąc ku żołnierskiej prostocie, nie pragnęła oprawiać swego aktu ślubu w bogate ramy. Utożsamiając się zaś z siostrą, mówiła sobie, że jej Wiktor był o niebo ponętniejszy od jej szwagra, adwokata warszawskiego.
W tym nastroju zamknęła oczy na swe sztuczne wątpliwości w stałość uczuć Wiktora i ogromnie za nim stęskniona, sprzeniewierzyła się przemądrzałemu rozsądkowi o tyle, że napisała Wiktorowi którego dnia i o której godzinie zawita do Katowic. Bo poprostu nie umiała odmówić sobie radości ujrzenia ukochanego na wstępie w nowy okres pracy i miłości.
Sosnowiec... Boże, ten niezapomniany wieczór przed wybuchem powstania! Na wspomnienie to podnosiła się w niej fala uczuć patrjotycznych i przesunęły się przed oczyma duszy obrazy, jakie przeżyła z dzielnymi „pieronami“, z Wiktorem. Dobrze było przy jego boku zawsze i wszędzie... Jeszcze pół godziny a ujrzy swego rycerza. Z jaką niecierpliwością on jej oczekuje, z jaką bezmierną radością powita ją nareszcie! Przymknęła oczy i zdało się jej, że szybuje w morze blasków, jakie padną z jego śniadej twarzy, z jego zdobywczych źrenic na nią za chwilę. Czemu dokuczała mu swemi wątpliwościami, krępowała swego junaka? Czyż nie była jego płomiennem ukochaniem, uosobieniem Polski?
Katowice... Pociąg leciał ku stacji. Jadwinia przejrzała się w podręcznem lusterku, poprawiła kapelusz i uśmiechnęła się do siebie. Czuła się ładną, uroczą. Serce biło jej młotem, bo nie parowóz, lecz to serce młode przywiozło ją z daleka.
Stacja. Już! Stuk i łomot wagonów. Galerja świateł. Iluminowano tej nocy....
Gdzie Wiktor?
Nie było go.
Nigdy jeszcze Katowice nie wydały się jej tak bezbarwnem, szablonowem, niemieckiem mieściskiem.
Zawód doznany rozpływał się powoli w lesie przypuszczeń, co stanęło Wiktorowi na przeszkodzie i nie pozwoliło stawić się na zew bogdanki.
Nazajutrz i tak już zaniepokojona dziewczyna posłyszała w Komisarjacie katowickim coś przerażającego. Wiktor przepadł od tygodnia bez śladu i rodzice jego poszukiwali go gorączkowo, jak dotąd bez najmniejszego skutku. Mówiąc o tem pannie Orzelskiej, wszyscy w komisarjacie żywili widocznie jaknajwiększe o życie Wiktora obawy. A Pająk, nie zdając sobie sprawy z tego, czem porucznik Kuna był dla niej, rzekł bez osłony:
— Pewnie go zakatrupiły jakie gizdy.
Ze ściśnionem sercem Jadwinia pojechała natychmiast do Mysłowic. Zastała panią Agatę w stanie obłędnego rozstrojenia nerwowego. To tonęła we łzach, zapadała w mroki przygnębienia i prostracji, to zrywała się do akcji śledczej, dyktowanej zgoła fantastycznemi przypuszczeniami.
Na podstawie niezmordowanych wywiadów udało się stwierdzić poczynania Wiktora do momentu, gdy ślad jego zaginął.
W ostatnich czasach wszedł on w bliskie stosunki towarzyskie z członkami polskiego konsulatu generalnego w Opolu. Zaproszono go przeto na kolację, jaką konsul generalny p. Daniel Kęszycki wydał na cześć gościa z Warszawy, Adama hrabiego Zamoyskiego, prezesa „Wielkiego Tygodnia G.-Śląskiego“ pracującego w stolicy bardzo wydajnie dla sprawy zjednoczenia G. Śląska z Rzecząpospolitą.
Dyrektorowi Kuhnie schlebiało to ogromnie, że Wiktor znajdzie się tam wśród arystokracji i w duszy pochwalał teraz żonę za to, że swego czasu wpajała w synka przepisy dobrego wychowania, chociaż w mieście zaopinjowano z przekąsem, iż pragnie ona zrobić z syna panicza.
Istotnie Wiktor zastał w konsulacie grono jaknajwyżej postawionych osobistości, a więc generała Le Ronda z szefem jego sztabu, pułkownikiem de Montmarin i z generałem hr. Gratier, dalej księcia Olgierda Czartoryskiego z małżonką Mechtyldą, arcyksiężniczkę austrjacką, hrabiego Oppersdorffa z Głogówka, wypróbowanego w dniach czarnej niewoli przyjaciela Polaków, z małżonką z gniazda Radziwiłłów, nadto Korfantego, kilku członków komisarjatu i konsulatu polskiego tudzież trzech czy czterech oficerów francuskich.
Wiktor wybrał się do Opola w towarzystwie porucznika de Saint Laurent. Zatrzymał się w hotelu, przebrał się na wieczór, wyszedł i nie zjawił się w murach hotelowych więcej.
Następnego dnia przybył do hotelu o wczesnej godzinie jakiś młody, porządnie ubrany człowiek, rzekomo z polecenia porucznika Kuny, zapłacił za niego rachunek i zabrał jego walizkę. Poczytywano go za służącego z konsulatu polskiego czy też kamerdynera księcia Czartoryskiego. Ale tak nie było. Ów młody człowiek był figurą całkiem w Opolu nieznaną.
Porucznik de Saint-Laurent opowiadał państwu Kuhnom, że opuścił konsulat jednocześnie z Wiktorem o późnej godzinie, aby przenocować u pewnego towarzysza broni. Wiktor odprowadził go o staję i udał się sam cichą, w głębokim śnie pogrążoną ulicą do pobliskiego hotelu, w którego progi wszakże nie wszedł.
Gdzie podział się, było straszną zagadką.
Usiłowały ją rozwiązać wszystkie powołane do tego czynniki: tajna policja Komisji Międzysojuszniczej, wydział wywiadowczy Głównego Komisarjatu plebiscytowego w Bytomiu a nawet kilku dobrze zapłaconych ludzi z modrej policji w Opolu.
Ogromnie stroskany ojciec siał pieniędzmi i obiecywał złote góry temu, co zdoła wprowadzić go na ślad zaginionego syna. A ponieważ podejrzenia skierowały się odrazu na Orgeszowców Opolskich, więc ojciec sam udał się do nich i pieniędzmi zarówno jak powoływaniem się na swą niemieckość próbował usilnie wyrwać im, jeśli nie syna, to przynajmniej wyznanie, wiodące do tego celu.
Przeszukano całe miasto — napróżno. Jakoż dyrektor przyszedł do uzasadnianego przekonania, że bojówka niemiecka nie maczała rąk w tej sprawie i nic o tem nie wiedziała.
Gdy Jadwinia wysłuchała tej historji, zawołała do pani Agaty:
Przysięgam pani, że jest to dziełem pana sędziego Waltera Kuhny.
— Moja droga, — odparła załzawiona matka — ja i Matylda jesteśmy tego samego zdania. Nakłoniłam przeto dyrektora, by pojechał do Wrocławia i przyparł Waltera da muru.
Weszła do pokoju Matylda, która od czterech dni była przy boku drugiej swej matki. Zapatrzona już całkiem w męża, mówiła do Jadwini:
— Jutro przybędzie Augustyn. Może on coś poradzi. Został mianowany beirat‘em landrata w Gliwicach i obarczony jest ciężką pracą.
— Co to znaczy beirat?
— Doradca czy zastępca naczelnika powiatu. Nie wiesz jeszcze, że dzięki powstaniu zrobiliśmy wielki krok ku równouprawnieniu i przy landratach postawiono Polaków, kontrolujących czynności landrata a więc czuwających nad tem, by żywiołowi naszemu nie działa się krzywda. Augustyn nie mógł się wymówić; musiał przyjąć to stanowisko wicelandrata — dodała dumna z męża Matylda — bo tak niewielu mamy ludzi z akademickiem wykształceniem.
Gdyby panna Orzelska była znała Matyldę dawniej, nie byłaby domyśliła się w niej teraz owej Niemki, bałwochwalczo wielbiącej Kaisera. Polskość wkradała się do domów i w szczeliny umysłów i robiła szybkie podboje.
Znękana pani Agata nie brała udziału w rozmowie. Myślała, jakie wiadomości przywiezie mąż. Tymczasem wieczorem wręczono jej depeszę tej treści:
„Wszystkie wywiady bez skutku. Przyjadę jutro — Wilhelm“.
Gdy powrócił nazajutrz z wieczora, Jadwinia zauważyła, że podstarzał się i oblicze jego, dotąd czerstwe, pobladło i gąbkowaty przybrało wygląd. Znużony podróżą, chmurny, nie powitał panny Orzelskiej tak uprzejmie, jak mogła była tego oczekiwać.
— Niesłuszne miałyście podejrzenia! — ozwał się do żony i córki, sapiąc. — Walter o niczem nie wiedział. Dowiedział się dopiero odemnie, co zaszło i pomagał mi w poszukiwaniu Wiktora. Odwiedziliśmy razem wszystkie więzienia i dopytywali się o niego. Dzisiaj Walter odwiózł mnie do Brzegu, gdzie jak wieść głosi, internują niewygodnych a wykradzonych z G. Śląska ludzi. I tam inspektor więzienia zapewniał mi, że nie więzi w swych murach Wiktora. Nadto dowiadywałem się o niego przez telefon w byłym obozie internowanych w Neuhammer i przed wyjazdem z Wrocławia rozmawiałem o tem z majorem v. Roeder. Jeśli on Walterowi i mnie nie umie o tem nic powiedzieć, to bojówki na G. Śląsku mają czyste ręce. Cóż teraz począć? Jestem bezradny.
Troska wplotła cień w atmosferę willi. Dyrektor grzązł w posępnem zamyśleniu, nie zdradzając się z tem, że gryzło go spostrzeżenie, rzucające cień na Waltera. Powitał on ojca tak, jak byłby spodziewał się jego przybycia do Wrocławia, a wiadomość o zaprzepaszczeniu brata przyjął bez szczególnego zdziwienia.





XII.

Z głową wspartą na ręku panna Jadwiga zastygła w smutku, któremu przeciwstawiało się pragnienie czynu. Tego, że Walter był sprawcą tego nieszczęścia, nikt nie byłby jej wybił z głowy i to dawało jej wiarę, że Wiktor jest przy życiu, bo nie posądzała Waltera o to, aby nastawał na życie brata. Ale zdawało się, że wyczerpano już bezowocnie wszelkie środki odnalezienia Wiktora.
Wicher zimny hulał po wzgórzach, gnał brudne, bure chmury po ołowianej kopule niebios. Zanosiło się na deszcz. Więc Froncek z trąbką pod ramieniem wracał pod dach ze swych ćwiczeń muzycznych w polu.
Panna Jadwiga wyszła do niego przed dom i spytała go:
— Czy znają komunistę Nawoja?
— Ja!
— To niech go odszukają i przywiozą tutaj zaraz.
Ogrodowczyk pojechał bezzwłocznie do Lisa, by od niego dowiedzieć się, gdzie przebywa Nawoj. Karczmarz sam, lubo gotów do usług, nie wchodził w rachubę w tym wypadku, gdyż okoliczności wymagały tu nie wysiłku mięśni, lecz głowy. Nawoja zaś nie łatwo było odnaleść, bo od czasu, gdy germanofilski komunista Fitz dostał się do niewoli polskiej w Michałkowicach, spadło na jego barki wiele spraw partyjnych. Wszelako bystry hytrak upolował w kniei okręgu przemysłowego Nawoja i nazajutrz dostawił go do willi dyrektora, w którego Jadwinia wpoiła przekonanie, że odnaleść Wiktora potrafi jedynie ten „genialny“ człowiek, co wyeksmitował tak pięknie z Bytomia szefa wywiadu niemieckiego.
Nawoj zarzucił dyrektora pytaniami, zanotował sobie nazwiska Orgeszowców Opolskich, z którymi pan Kuhna wchodził w konszachty, adres sędziego Kuhny i inne szczegóły a wreszcie rzekł:
— Ja pana porucznika odnajdę, ale trzeba na to czasu, raz jeszcze czasu i pieniędzy.
Biła od niego spokojna pewność siebie. Dyrektor nie poskąpił mu grosza.
— Gdzie pan pocznie poszukiwania? — spytał go.
— W Opolu.
— I ja tam będę! — wpadła panna Orzelska. — Zamieszkam u państwa Koraszewskich. Proszę, aby mi pan tam przynosił od czasu do czasu wiadomości o swych usiłowaniach. Kto wie, czy nie będę mogła przyjść panu w czem z pomocą.
Komunista łypnął na nią okiem z podełba i zmilczał.
Już następnego dnia młoda agitatorka zawitała do domu redaktora „Gazety Opolskiej“. Jeździła z panią Koraszewską na zebrania kobiet śląskich w tym rolniczym powiecie a zresztą trawiła dni na nauce języka niemieckiego i czytaniu broszur plebiscytowych, oczekując wizyty Nawoja. A w nocy płakała.
Ale komunista nie pojawiał się. Gdy spostrzegła go pewnego razu przechodzącego pod drzewami Wyspy Bolka, Nawoj odwrócił się od niej.
Wałęsał się po wszystkich kątach miasta, zaglądał do spelunek, a wieczory spędzał wśród przybłędów z Niemiec i wszelkich Orgeszowych elementów, które trudniły się przemycaniem broni niemieckiej na G. Śląsk i tworzyły kadry Stosstrupplerów, gotowych na rozkazy komendy. Uchodził u nich za „narodowego“, nawet bardzo narodowego komunistę, rzekomo sprzyjającego antypolskim ich poczynaniom, a że chętnie stawiał na stół butelkę i obdarzał ich niekiedy cygarami, więc cieszył się pewną popularnością. Grywał z nimi w karty, w bilard i hulał po nocach.
Ale, ciągnąc ich za język, przekonywał się, że nikt z jego kompanów nie wiedział nic pozytywnego o losach porucznika Kuny. Ojciec jego nie mylił się, sądząc, że nie grali oni w tej sprawie żadnej roli. Wprawdzie Nawoj nie tracił jeszcze nadziei, że posłyszy coś, co okaże się nitką wiodącą do kłębka, lecz niecierpliwił się trochę i nawiedzała go myśl, by wejść jednocześnie na inną drogę, jaką widział od pierwszej chwili.
I on był przekonany, że tego djabolicznego figla wypłatał porucznikowi jego brat. Musiał on mieć we Wrocławiu kochankę, przez którą byłoby można zapewne dowiedzieć się, gdzie ukrył sędzia brata tak dobrze przed światem. Przez kochankę lub jaką inną piękną a łatwą kobietę... Przetrawił to w głowie i udał się do panny Orzelskiej.
Na widok oczekiwanego niecierpliwie komunisty Jadwinia rozpromieniała. Powitała go jakby zwiastuna jaknajpomyślniejszych wiadomości. A on schował oczy pod czarne, krzaczaste brwi i przyglądał się z rozdętemi nozdrzami jej falującym piersiom, jej alabastrowej szyi i młodością pachnącym licom.
— Nie szczęści mi się!... — mruknął siadając naprzeciwko niej. — Dotąd tak jestem mądry jak byłem, t. j. ciemny. Nie odnalazłem tego młokosa, który zjawił się w hotelu po walizkę porucznika. Trzeba będzie sprawę tę ująć z innej strony... Czy pani zna pana sędziego Kuhnę?
— Nie! Nie widziałam go nigdy.
— Pani mogłaby dowiedzieć się od niego o wszystkiem.
— Od sędziego? Ja?
— Tak jest. Tak uroczej osobie nie przyszłoby trudno podbić go i oczarować, a potem...
— Ja miałabym grać rolę jakiejś...!?
— Proszę pani! — wpadł Nawoj, nie zdejmując spojrzenia z jej twarzy. — Byłaby to gra dla pani niemiła. Myślałem to sobie, lecz zarazem myślałem o nieszczęsnym poruczniku, który... wogóle nie wiadomo czy jest jeszcze przy życiu. Zaginął blisko miesiąc temu. Dnia 14-go października, prawda? W najlepszym wypadku gnije teraz w ciemnym lochu na słomie; z dnia na dzień, z godziny na godzinę oczekuje zagłady, albo ratunku z naszej strony. Sądzę, że chwytać się należy każdego środka, który zaprowadziłby nas do tego celu.
Jadwinia zwiesiła głowę smutnie i załamała ręce.
— Ja zrobiłabym wszystko, by ratować pana porucznika, lecz... w tym razie musi pan poszukać kobiety innego kalibru.
— Pan sędzia Kuhna jest tak przystojnym i eleganckim mężczyzną, że flirt z nim nie należałby do przykrości! — zauważył pomrukiem Nawoj, lecz ona zerwała się na nogi.
— Za kogo mnie pan ma?! — cisnęła i przybrała wyraz iście żołnierskiej dziewczyny.
— Nic nie mam na myśli... — cedził komunista. — Nic ubliżającego pani. A sądziłem, że warto zagrać taką komedję dla dobra, dla ocalenia bardzo kochanego człowieka...
— Nie!... I poświęcenie ma swe granice. Niechaj pan zwerbuje na ten cel jaką kobietę, która będzie sowicie wynarodzona...
— Pomyślę nad tem.
— Czyż pan przypuszcza, że pan sędzia...
— Oczywiście... Największa trudność leżałaby w zwabieniu go na teren plebiscytowy. Zresztą... Rozegrałaby się to tak. Jakaś urocza, elegancka Polka pisze do pana sędziego, że wykradła z biurka Korfantego ważne, kompromitujące komisarjat polski papiery, za jakiemi Niemcy uganiają się ciągle, żadnych nie szczędząc kosztów. Naturalnie mielibyśmy dla pana sędziego plikę w porozumieniu z komisarjatem polskim sfałszowanych dokumentów, które owa Polka sprzedałaby panu Kuhnie za pieniądze albo też za... jego sekret. Pod tym względem należałoby pozostawić aktorce swobodę działania. Nie wątpię wszakże. że... gdzie djabeł nie poradzi, tam posyła kobietę.
— Więc musi pan znaleść godną djabła emisarjuszkę... A w jakim kierunku idą pańskie starania? — zagadnęła go sucho.
Nawoj dał jej ogólnikowe wyjaśnienie i pożegnał ją, pozostawiając niemiłe wrażenie. Było w nim coś, co podświadomie przejmowało pannę Jadwigę lękiem.
Komunista powlókł się do knajpy z ponurym, morbidnym wyrazem twarzy i nabrał pozorów nałogowego hulaki dopiero, gdy zajrzał głęboko w butelkę. A tej nocy zebrała się tam liczna partja różnych, młodych „orcholów“.
— Czy nie podwyższą wam żołdu? — pytał Nawoj jednego z nich, stojąc przy bilardzie.
— Nie zaszkodziłoby! — roześmiał się jego partner, puściwszy kulę w bieg. — Mają z czego płacić. Siedemdziesiąt marek dziennie, to nie zawiele. Teraz jeszcze muszę płacić za nocleg, verflucht...
— Dotąd mieliście kwaterę wojskową?
— Nie! Tylko ja, Hans Schulreich i jego kuzyn ulokowaliśmy się darmo. Wie pan gdzie? Nie odgadłby pan tego. W starej wieży Piastowskiej u dozorcy, sędziwego wachmistrza, który, bywało, jeszcze nam stawiał piwo. Ale przeszło trzy tygodnie temu wyrzucił nas.
— Czemu?
— Bo, powiada, „trafili się ludzie, co mi za tę celę dobrze zapłacą“. Chcieliśmy dać mu kilka marek i pozostać, ale nie zgodził się. Rzeczywiście sprowadziło się do niego trzech fajnych Berlińczyków, którym zachciało się mieszkać za drogie pieniądze pospołu z pająkami.
— Czyż w tej wieży są jakie mieszkania?
— Mieszkania? Ładne to mieszkania. Pod dachem jest komórka pobielana, rupieciami zarzucona. Poniżej znajduje się w wieży druga, większa i porządniejsza klatka. Tam mieszkaliśmy. Ale w nocy bywało zimno, bo niema tam okien, jeno otwory bez szyb, podłużne, jak to zwyczajnie w bastjonach. Dobre to, jeśli darmo.
— I ci trzej Berlińczycy wysiedzieli tam dotychczas? — pytał Nawoj.
— Wysiedzieli! — zaśmiał się Orgeszowiec.
— Od jak dawna?
— Blizko miesiąc. Od czternastego października. Od tego to dnia płacimy za noclegi u pewnej chciwej baby. Może pan zna jaką rodzinę, gdzie mógłbym ot tak przytulić się lub zamieszkać kątem?
— Znajdzie się... — bąknął zamyślony Nawoj i nalał mu wódki z wdzięczności za to, co posłyszał, bo sprawa ta mieszkaniowa zainteresowała go ponad wszelką miarę.
Nazajutrz rano, z gazetą w ręku, spoczywał na ławce w ogrodzie Zamkowym, opodal wejścia do omszałej, okrągłej wieży Piastowskiej, ujętej w ramy budynków rządowych nowszej daty i nakrytej wysokim, stożkowatym, ośmiościennym kapturem z dachówki. Na równinie nadrzecznej wzniesiona wieża nie panoszyła się nad miastem, niemniej jednak strzelała ponad otoczenie. Na szpicu jej lśniła kula i powyżej orzeł pruski, do jakiego gospodyni Wiktora Kuny przywiązała znamienne, legendarne podanie.
Pod każdą z opadających pod ostrym kątem ścian tego spiczastego dachu widniał czworoboczny otwór. A o kilka metrów niżej z krągłego, gładkiego muru wyzierało kilka mniejszych, pustych oczodołów, niby dziupli.
Nawoj zaobserwował trzech młodych lokatorów starego dozorcy wieży. Chociaż dobrze ubrani, z miny i czupryny robili wrażenie bojowców, w kraju grasujących.
Już tego wieczora komunista gawędził z nimi w knajpie. Mimo, że gęby mieli zamurowane, przebiegły, subtelny ten detektyw wyczuł, że stróżowali oni nad tajemnicą...
Eureka! Dobił do celu, rozwiązał główne swe zadanie, najtrudniejsze i najważniejsze.





XIII.

Gdy w głuchą noc czternastego października Wiktor Kuhna, wracając z biesiady w konsulacie, zbliżył się do drzwi hotelu, niby widma wyprysły z za węgła domu trzy ciemne figury i rzuciły się na niego z furją drapieżników.
Wściekła zawrzała walka, bo Wiktor bronił się z rozpaczliwą zapamiętałością człowieka, walczącego o życie. Kułak zastępować musiał granat. Walił w nich, grzmocił między oczy, kopał, odrzucał napastników, lecz sparaliżował go trzeci zbir, który, trzymając się za jego plecami, zatykał mu usta dłonią. Borykali się długo i krew z obu stron bryzgała na chodnik.
Wynik bójki był z góry przesądzony; napadnięty nie mógł nie uledz przewadze, nie paść pod kastetami zawodowych zbirów.
Krew rzuciła mu się nosem i niemal na całem ciele pobity runął na kamienie. Na śnieżnym gorsie koszuli frakowej czerwieniły się ogromne lepkie plamy. Wybito mu ząb, obrażono nos, podkuto oko, rozdarto naskórek na czole, nadszarpnięto ucho, zraniono głowę, odebrano przytomność, aby bezsilną kłodę ponieść szybko w mury baszty.
Zaprawdę p. sędzia Kuhna uplanował to wcale dowcipnie. Przewidywał, że wszędzie, ale nie w obojętnych na strumień życia murach poszukiwać go będzie ojciec. Jakoż szukano go w więzieniach, obozach, w zaułkach miast i kryjówkach bojówek, zmobilizowano na ten cel mnóstwo ludzi, a poszukiwany spoczywał w sercu Opola, tuż pod bokiem władz i stróżów bezpieczeństwa, w sąsiedztwie siedziby panującej nad G. Śląskiem Komisji Międzysojuszniczej. Brat zgotował mu tam swoiste więzienie, postanowiwszy dopiero później, gdy ustaną poszukiwania, przewieść jeńca ukradkiem poza granice Górnego Sląska.
Gdy Wiktor odzyskał przytomność, ujrzał się na żelaznem, prymitywnem łóżku we wysokiej, wieczystym półmrokiem zasnutej celi. Żółtobiała, wilgocią nasiąkła ściana wznosiła się nad nim. Włóczyły się po niej duże, ospałe muchy a górą, pod pułapem chwiały się zlekka płachty gęstej pajęczyny, poruszane powiewem wiatru, jaki wpadał przez okienny otwór.
Niemoc bezgraniczna nakrywała zbolałe ciało i zacichłą duszę, dając jej eteryczne ukojenie. Zamigotała przed nim siwizną okolona maska dozorcy, który obmył nieprzytomnego jeńca, opatrzył jego rany i włożył nań czysta bieliznę, jaką znalazł w jego walizce.
— Chce pan co zjeść? — zagadnął go.
Ranny milczał. Dobrze było milczeć, nie wchodzić w żadne stosunki z człowiekiem. Nie odczuwał najmniejszej potrzeby języka ludzkiego i zbyt był słaby, by męczyć się otwieraniem ust. A pod wieczór zapadł w stan gorączkowy. Ale i ta przypadłość przejmowała go zadowoleniem. Pragnął zanurzyć się w żary jeszcze głębiej, stracić przytomność i umrzeć.
Mijały dni we śnie, w apatji, graniczącej z nieświadomością bytu. Niekiedy odczuwał ból w boku, w obrażonem kolanie i lekkie szczypanie na czole i na nosie. Jeśli nie popadł w ciężką chorobę, zawdzięczał to tężyźnie swego młodego organizmu.
Powoli w zimnej, głuchej pustelni budził się do życia. Zdawało mu się, że jeszcze żywego wtrącono go w ogromną trumnę, aby czas pogasił w nim ostatnie iskry. Nie buntował się zaś przeciwko temu, lecz przeciwnie przyjmował to jako nieodzowną, mądrą konieczność.
Dopiero w miarę, jak nabierał więcej sił, poczynało mu być źle. Świadomość ciężkiej niedoli ogarnęła go jak stróżujący nad nim bezustannie mrok.
Trzy razy dziennie pojawiał się przy nim stary wachmistrz, przynosił mu strawę i stękał, gadał coś do niego, zmieniał opatrunki, nacierał go maścią.
Pewnego dnia kazał mu wstać i nazajutrz sprowadził go po krętych, starych schodach do swej kuchenki, gdzie krzątała się stara kobieta. Naprzeciwko jeńca świeciła czerwona twarz małego, pampuchowatego a muskularnego młokosa, który spozierał na niego jak wilk. Postawiono przed nim dymiącą miskę. Jadł, zrazu niby na komendę, potem z apetytem. A przez cały czas nie wyrzekł słowa i nawet nie słyszał, co obok niego mówiono. Jeszcze gościło w nim dobre, lecznicze znieczulenie na wszystko.
Lecz następnego dnia zatęsknił za godziną obiadową. Nakręcił swój stłuczony zegarek. Raźnie spuszczał się o własnej sile po schodach do izby dozorcy. Z ciekawością wyzierał przez szybę na ładne drzewa parkowe i przyglądał się, co i jak robi gospodyni przy kuchni. Obiad smakował mu i wypił szklankę piwa. Na dwóch Orgeszowców nie zwracał u wagi, lecz spostrzegł, że jeden z nich miał czerwone jak maki blizny na twarzy... Od jego ręki.
— Na, jesteś już znowu gotów do bójki, du Polake!? — zgrzytnął Niemczak, nienawistnem spojrzeniem prażąc jeńca, który dał mu się we znaki.
— Zostaw go w spokoju! — strofował go stary wachmistrz, a ze strony jeńca wiało lodowate milczenie.
Zawieszono nad nim grozę. Mimo to wstępowała weń otucha i poczynał żyć normalnem życiem duchowem a więc wzdychać do wolności.
Otaczały go, niby wiedźmy, chłód, mrok, wstrętne ściany grobowca, milczenie cmentarne i śmiertelna pustka. Stał wśród tego jako skazaniec przed szubienicą. Wszystko to ciążyło mu stucentnarowym głazem, lecz największą bolączką więźnia była świadomość, że nie może otworzyć drzwi i wyjść, że skrępowano jego wolę i opętano łańcuchem niewoli. Przeciwko temu podnosił się w nim straszny bunt. Taranem napiętej woli walił w granit tego faktu. Zrozumiał, co to znaczy być więźniem i jak bezcenną, niedocenianą rzeczą jest wolność — niedocenioną przez jednostki i przez narody.
Uciec? Jak?... Ogarnął umysłem całokształt swego położenia w tych murach, szukając szczeliny, przez jaką mógłby wyślizgnąć się z kaźni. Lecz nie znajdował wyjścia. Czuwano nad nim, jak nad rajskim ptakiem. Gdyby w celi uporał się z starym dozorcą i zbiegł po schodach, napotkałby przy wyjściu zbirów i lufy ich rewolwerów. A z zewnątrz nie mógł oczekiwać wybawienia. Wyglądając przez wysoko umieszczony otwór na świat, miał przed oczyma jedynie ogromny dach gmachu magistrackiego, dalej wierzchołki drzew, wstęgę Odry i lazur nieba, poznaczony plamkami fruwających wron. Nikt nie mógł go dojrzeć i on nikogo. A któż domyśli się, gdzie go uwięziono?...
Uwięził go Walter. Ten łajdak... Oh, on się jeszcze z nim rozprawi! Dlatego już warto było żyć, by napluć w twarz tego ostatniego szubrawca, bez czci, wiary i honoru.
A ta godzina wybije... Z pustelniczym więźniem zamieszkała nadzieja, dobra i dozgonna towarzyszka człowieka, i szeptała mu, że może wnet zmieni się coś w porządkach jego bytowania i otworzy się możność do obiecującego kroku wybawczego. Tymczasem należało milczeć, cierpieć i czekać.
Bratał się z cierpieniem, uczył się żyć z sobą, ze swemi myślami, w świecie swego ducha. Musiał wystarczać sobie i w sobie znaleźć moralną podporę, o którą, jak o skałę, odbijała się fala cierpienia. I czuł, że dusza jego rozrasta się, potężnieje, że oczyszcza się i pięknieje w krynicy cierpienia.
Czytał kiedyś, że „cierpienie jest jedyną świętą rzeczą na świecie“ i rozumiał to teraz, gdy w ścisłem zetknięciu z tą świętością zdał się sam sobie wewnętrznie wyanielonym.
Aby jednak to cierpienie, jakby bezkresne, znieść, musiał od niego wielokrotnie uciekać. Więc wylatywał duchem z kaźni na skrzydłach tęsknoty do „niej“. Odkąd podniósł się na nogi i zbliżył do życia, odczuwał jej istnienie w chłodnem powietrzu swej samotni, niby ciepły przewiew, i nawiedzało go błogie uczucie, jakby ona była blisko przy nim. A potem, gdy odzyskał siły, cała jego dusza podnosiła się ku niej, ku tej świetlanej postaci, co jawiła się przed nim z wyciągniętemi ramionami w aureoli Miłości — i trwał długo w stanie, jakby sakramentalnego napięcia, zwrócony obliczem ku życiu, którego ona była wyrazem.
Stała przy boku jego miłość, w kiry żałości i smutku spowita ale tem szczytniejsza i złociła mu czarne godziny. Spędzał z „nią“ godziny, przeżywał, co z nią przeżył, i snuł przędziwo rojeń cudnych. Unosił się jak gondola na fluktach erotycznej, spotęgowanej wyobraźni i w wonnych eterach tęsknoty.
Znikało wtedy otoczenie i świat cały przepadał, bo przemienił się on w harfę miłosną, bo miłość zdawała się życia synonimem, jego genezą, istotą — wszystkiem.
A gdy otworzył oczy, miał przed sobą złamane krzesło, walizkę, zydel, na którym stała miednica i dzbanek żelazny — całą nędzę swego pustelniczego istnienia. Więc zamykał powieki, wspierał głowę o mur i łzy strumieniem płynęły po wychudłych licach długo, długo.
Gdzieś daleko kwitły kwiaty rubinowe i złote, śmiała się miłość i lśniło szczęście... Gdzieś bardzo daleko, na innej planecie...
Gdzie „ona“ była? Czy powróciła na Śląsk? Czy wiedziała, co go spotkało? Czy uroniła łzę?... Otworzył się nowy tom smętnych rozmyślań i Wiktor, siedząc na łóżku w ubraniu, błądził za „nią“ po świecie, gdy nagle posłyszał przed drzwiami stąpanie.
Zajaśniała w progu latarnia i ukazały się sylwetki dwóch jego stróżów. Przyszli podchmieleni, by go bić i katować. Żelazne pręty i rozwydrzone twarze zdradzały ich zamiary.
W mgnieniu oka Wiktor zerwał się z łóżka i strzeliła mu do głowy myśl, że gdyby pokonał ich obu i ubezwładnił na pewien, krótki czas, mógłby uciec. Jednakże wydało się to bezbronnemu wątpliwem, więc, gdy poczęli piorunować na niego, obiecując chłostę za to, że stawił im czoło przed hotelem, huknął na nich z góry stentorowym głosem:
— Donnerwetter, obowiązkiem waszym jest pilnować mnie, a zatem pilnujcie mnie, lecz wara wam odemnie!! Kto z was odważy się mnie dotknąć, zajrzy w ślepie śmierci i... będzie miał do czynienia z sędzią.
Głos jego napełniał celę stalowemi dźwiękami przenikającemi do szpiku kości.
— Jakim panem sędzią? — zdziwił się sądkowaty bojowiec, opuszczając żelazny pręt, którym chciał go zdzierżyć.
— Jakim? Dobrze to wiecie. Tym, który was na mnie nasłał.
— Mensch, co ty pleciesz? O kim mówisz?
— Jesteście w ręku sędziego i przed nim odpowiecie za to, jeśli włos spadnie mi z głowy... Wyraźnie wam zakazał nagabywania mnie, przestrzegał was...
— Nie znamy żadnego sędziego! — rzekł zbity z toru półgłówek, na którego ów „bukok“, to straszydło na dzieci w postaci jakiegoś sędziego zrobiło niespodziewane wrażenie.
— Ale znacie jego pełnomocnika! — rzucił im Wiktor i trzymał ich w szachu: — Powtarzam: — jesteście w mocy surowego sędziego, który zakazywał wam nagabywania oficera.
— Oficera?
— Tak jest, oficera!
Orgeszowcy zbaranieli. Wytrzeszczyli na niego oczy gapowato i poczęła się parlamentarka, w której obie strony naciągnęły łagodniejsze struny.
Wiktor przyrzekł im wyjaśnić nazajutrz, dlaczego go uprowadzono i dlaczego powinni drżeć przed owym sędzią a wreszcie wzniecił w nich mglistą nadzieję, że czeka ich nagroda, jeśli traktować go będą po ludzku.
Gdy opuścili pana oficera spokojnie, zdumiał się on, że udało mu się uniknąć drugiej, rozpaczliwej rozprawy. Zawdzięczał to swej odwadze, determinacji, dumie; niby pogromca dzikich bestji utrzymał ich w poddaństwie szpadą swej znakomitej wyższości.





XIV.

Czas, największy wróg więźnia, pastwił się i znęcał nad przymusowym pustelnikiem. Minuta za minutą wlokły się niby rząd zgrzybiałych tragarzy, grzęznących w błotnistych wertepach. Przejmująca nuda piłowała bezlitośnie nerwy samotnika. Cierpiał na okropny głód wrażeń optycznych, słuchowych, byle jakich. Byle się coś działo i przerwało martwą monotonię, byle mógł umysłem uchwycić się jakiegobądź nikłego przejawu życia i wybrnąć ze śmiertelnej nudy!...
Znużony samotnością umysł domagał się karmu z nazewnątrz, bo niekiedy był wyczerpany do dna, jak studnia.
W pół do jedenastej. Jeszcze całe półtorej godziny dzieliło go od obiadu, a więc od przyjścia dozorcy, schodzenia po schodach, od widoku twarzy, odruchu i głosu ludzkiego w kuchni. Jeszcze długie dziewięćdziesiąt minut.
Wiktor ze zegarkiem w ręku wyciągnął się na łóżku, obserwował pajęczyny, zali nie ujrzy operującego pająka, i sen skleił jego powieki. Dobrodziej zabrał go w krainę niepamięci i pokoju.
Nagle ocknął się. Otwierano drzwi. Wszedł dozorca, chociaż do obiadu była blisko godzina. Niósł ze sobą — rzecz dla więźnia ciekawa — krzesło, porządne, niekulawe krzesło. Postawił je w najwidoczniejszem miejscu celi, w pośrodku. Zaczem dobył z kieszeni pudełko z papierosami.
— Na, już dawno nie miał pan nic do palenia.
Wetknął mu w usta papierosa niemal przemocą i podsunął zapaloną zapałkę.
— Ma pan na sobie czystą bieliznę?
Obejrzał wzorzysty kołnierzyk nocnej koszuli więźnia i mruknął:
— Nie golił się pan dzisiaj. Już teraz zapóźno.
Działo się coś niezwykłego. Zaintrygowany więzień zagadnął:
— Będzie pan zaraz miał tu gościa! — odrzekł dozorca, rozglądając się krytycznie po celi, i rozkazywał:
Niech pan poczesze się szybko, zdejmie pantofle i wzuje buty.
Poprawił wygniecione posłanie na łóżku, postawił dzbanek na swem miejscu, zabrał brudną bieliznę więźnia i wyszedł.
Wiktor przysiadł na kulejące krzesło i patrzył w drzwi, w posąg cichego zaciekawienia zakuty.
Słuchał. Niebawem zaszurały znów za drzwiami buciska dozorcy i klucz zgrzytnął w kłódce.
Zdało się, że pojawia się wachmistrz sam jeden. Tymczasem za plecami jego niebieszczył się strojny, modny kapelusz niewieści. Oddech zamarł w piersi porucznika ze zdumienia, gdy na środek komory wysunęła się... panna Emma Schlichtling.
— Cóż ciebie spotkało?! Straszne... — poczęła żywo nerwowa dama. — Dowiedziałam się o tem wczoraj i nie mogłam przecież, mimo wszystko, pozostawić takiego dawnego przyjaciela w turmie więziennej. Jak się czujesz? Chory jesteś?
— Nie — odrzekł leniwie porucznik, nieruchomie przed nią stojący.
Zgoła nie wiedział, jak w tej chwili odnosić się do tej białogłowy. A ona ściskała obie jego ręce, oglądała go, biadała nad nim a przytem wszystkiem owiewała go wonią rezedy, świeciła swą wytworną osobą, tak zjawiskową w tych murach, dla sów i puszczyków przeznaczonych. Siadłszy na przyniesionem przez wachmistrza krześle, wypytywała Wiktora, czego mu potrzeba, czy ma papierosy, dostateczną kuchnię, świeżą bieliznę. Wreszcie zawołała rozpaczliwie:
— I ty znosisz tą niedolę tak bohatersko?...
— Nie wiem, czy bohatersko. Ot, nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. Jako żołnierz dałem się we znaki niejednemu, teraz przyszła na mnie kolej cierpieć, jeść chleb więzienny.
— Ale ja ciebie stąd wydobędę!
— A od kogo dowiedziałaś się o tem? Naturalnie od Waltera?...
— Nie! — zaprotestowała i Wiktorowi zdawało się, że zmieszała się, pociemniała na twarzy przez chwilę. — Nie! Doniósł mi o tobie...
Zawahała się i sięgnęła do swej torebki. Wyjęła z niej list, mówiąc:
— Ktoś z Opola. Doprawdy nie wiem, czy wyjawić ci jego nazwisko... Nie pragnę stać się przyczyną nowych krwawych awantur tego krewkiego wojaka! — uśmiechnęła się. — Jeśli jednak nie spojrzysz na podpis, pokażę ci, co on pisze. Z charakteru tego pisma przekonasz się, że to nie Walter.
— Ale Waltera prawa ręka w tej sprawie.
— Nie. Mylisz się. Brat twój nie ma z tem nic wspólnego.
— Nie? Nie możesz ręczyć.
— Mój drogi... A gdyby to był ktoś z rodziny Gronosky‘ch?...
— Gronosky‘ch?! — Wiktor pobladł.
— Nieprawdopodobne, bo o twej rozprawie z Hansem Gronosky‘m nikt bodaj nie wie prócz mnie. To nasz sekret! — podkreśliła Emma i wyszeptała: — A jednak...
Porucznik spochmurniał, zapadł się w siebie. Wreszcie patrząc w nią badawczo, ozwał się:
— Mówisz o mej rozprawie z Hansem Gronosky‘m. O jakiej? Nie rozumiem.
— Ależ, drogi Wiktorze! Po tem co mówiłeś mi o swej awanturze z nim na pograniczu polskiem, nie mogłam wątpić ani chwili, że przyłapałeś go w Tychach i... rozprawiłeś się z nim.
— Okazało się jednak co innego — wykręcał się Wiktor, bo coś mu szeptało, że lekkomyślnością było zwierzać się tej kobiecie naonczas. Zastanowiło go zdanie: „to nasz sekret“ i odniósł wrażenie, jakby ona chciała uzależnić go od siebie, trzymając w kleszczach tego sekretu.
— Dobrze, że okazało się wtedy coś innego! — uśmiechnęła się zbywająco, lecz zafrasowała: — Okazuje się wszakże, iż Gronoscy prowadzili czy prowadzą śledztwo na własną rękę. Odkryli, że byłeś w to wmieszany i wtrącili cię do tej turmy. Boję się o ciebie. Grozi ci wielkie niebezpieczeństwo... Nie wiadomo, co oni zamierzają. Ja jedna mogę cię z tego położenia wybawić. I ja cię wybawię! — zapewniła z naciskiem.
Sięgnął po ów list. Przysłoniwszy podpis Emma pozwoliła mu odczytać cały, niedługi ten skrypt.
„Donoszę pani — czytał Wiktor — że uwięziliśmy Jej narzeczonego, b. podporucznika armji niemieckiej a teraz ze wszech miar groźnego awanturnika polskiego.
„Jeśli jako prawomyślna Niemka, za jaką Ją poczytuję, zobowiąże się Pani dochować jaknajgłębszego sekretu i powstrzymać się od wszelkich kroków, zmierzających do wyswobodzenia tego Polaka, gotów jestem przez wzgląd na Jej uczucia pozwolić, aby Pani czuwała nad osłodzeniem doli tego więźnia, a więc według swego uznania dostarczała mu niekiedy papierosów, cygar, wina, żywności i t. p.
„Zezwolę na to jednak dopiero wtedy, gdy Pani osobiście zobowiąże się pogodzić się z faktem uwięzienia tego Polaka, gdy pani zobowiąże się nie pomagać mu do ucieczki, słowem, gdy przekona mnie Pani, że przedewszystkiem jest Pani Niemką, a potem dopiero narzeczoną“.
Czytając ten list w najwyższem skupieniu, Wiktor nie mógł wyzbyć się uczucia, że dostał się w straszną kabałę, w której ten list mógł służyć Emmie za bilet wizytowy do więzienia oraz jednocześnie maskować istotnego sprawcę jego katastrofy.
— Dzisiaj udałam się do autora tego listu, — tłumaczyła Emma — zobowiązałam się do wszystkiego, czego on żąda, i dowiedziałam się, gdzie cię uwięziono, biedaku.
— A nie możesz mi zdradzić tego. kto pisał ten list?
Emma zamyśliła się.
— Ostatecznie, ty i tak dowiesz się... Więc powiem ci. Autorem tego listu jest Artur Gronosky, brat stryjeczny Hansa. Nie wiem czy ci wiadomo, że stary Regierungsrat mieszka z najstarszą córką. Dwie młodsze córki wydał za mąż, synów nie ma. A ten Artur Gronosky jest urzędnikiem. On to zapewne wpadł na trop twój... Zdradziłam ci to w tej nadziei, że z tym p. Arturem nie rozprawisz się tak, jak z Hansem. Nie pragnę wcale stać się przyczyną takiej awantury, jaką urządziłeś w Tychach, powtarzam ci. Natomiast pragnę uwolnić cię stąd.
— Zamknęłaś sobie do tego drogę.
— Oh! — zachichotała nerwowo panna Emma. — Ja jeszcze pogadam z tym panem Arturem. W ostatecznym razie mogłabym zagrozić mu, że pójdę do Komisji Międzysojuszniczej i powiem wszystko, prawda?
— Nie, tego ci nie wolno.
— No, tak... Zobowiązałam się.. Niemniej jednak ja muszę, ja muszę wyzwolić cię stąd jaknajprędzej. Bo jesteś w mocy ludzi, którzy nie wiadomo co jeszcze zrobią z tobą... Ja cię wybawię.
To rzekłszy, panna Emma powstała, przystawiła swe krzesło do nagiej ściany i wspinając się na nie pod otwór okienny, ozwała się swobodnym, salonowym tonem:
— Zobaczę, jaki masz widok na świat, mój biedaku. Ale trzymaj mnie, bo spadnę. (Takie wąskie teraz suknie w kolanach.) Trzymaj mnie!
Wstępując na krzesło, podgięła się zamaszyście, przyczem ukazały się jej łydki po kolana, cienką pociągnięte pończochą. A gdy Wiktor posłusznie otoczył jej uda ramieniem, opuściła jedną rękę i wsparła się na jego szyi.
Wyzierała w oddal. Niespodzianie spadł przy tem z jej ust czuły, przymilny szept:
— Wiktorze, czy ty mnie kochasz jeszcze trochę?
Żar buchnął na niego, zdjęło go oszołomienie. Nie miał słowa. Ramię jego opadło. Wreszcie wykrztusił:
— Ja nie umiem kochać „trochę“. Albo kocham cały, albo wcale nie.
W momencie, mimo „wąską suknię“, Emma zsunęła się z krzesła i jak gałąź opadła na jego pierś.
— I ja nie umiem kochać trochę. Jedyny mój, kochany! Ja ciebie wybawię.
Wzięła go w uścisk i pocałowała w usta gorąco.
A on, upojony w ogniu tego całusa i przerażony, jakby był raptem na krawędzi przepaści, zatoczył się i siadł na łóżko, nie wiedząc, co się z nim dzieje. Nie zauważył jak Emma rzuciła się do jego nóg.
Objęła go głodnemi ramionami za szyję i paliła pocałunkami.
— Jedyny mój!.. Słuchaj! Ja za dziesięć dni mam brać ślub... Ja nie chcę. Wiktorze, ja z tobą wezmę ślub za dziesięć dni. Prędzej... Dzisiaj jeszcze wyprowadzę cię z tej sromoty, tej kaźni, wyrwę cię z rąk tych ludzi. Osłonię cię przed wszystkimi... Wiktorze, tyś mnie tak kochał, tak kochał! A ja ciebie tak kocham jak niewolnica...
Dosłał się w wiry malstroemu. Na ustach miał usta, które niedawno jeszcze całował szalenie, miał na sercu piękną kobietę w spazmie miłosnym, co grała potężnie na strunach jego organizmu, miał kochankę w bezbrzeżnem oddaniu, o jakiem napróżno śnił dawniej, i miał swój tryumf na tle perspektywy w ramy ze złota oprawionej.
— Ty jeden jesteś dla mnie stworzony i ja jedna dla ciebie... Wrócą nasze chwile radości... — nuciła płomienna syrena.
Woń rezedy mieszała się z zapachem jej szyi a duch romantyzmu, wyczarowany przez nią z prastarych murów baszty — wikłał go w czar balad miłosnych, w sieci rusałek, porywał junaka w odmęty szału.
A jednak szamotały się w nim moce na dno duszy zepchnięte, borykały się rozpaczliwie ze zalewającą je falą szału, walczyły z krwi jego wielkiem wołaniem, odrywały go od upojnego kielicha jej ust. Głos mocarny wołał tonącego na brzeg świadomości.
Aż raptem zerwał się na nogi jeszcze pijany żądzą i czarem tej chwili. Wyrwał się z objęć uwodnej dawnej kochanki, jakby nie ofiarowywała więźniowi wolności, nie składała mu siebie u stóp, nie obiecywała raju. Oprzytomniał i padł piersią na zimny mur celi, przywarł do niego jak tonący do skały rękoma i słuchał wycia burzy swych zmysłów nagle zaklętych, okiełznanych.
Ostatnie słowo wypowiedziała jego jaźń. Odnalazł całą swą głęboką odrazę dla tej kobiety i serce jego, pełne miłości dla innej, podniosło gromki sprzeciw przeciwko tej syrenie i niewoli zmysłów. Odepchnął od siebie pokusę i pozostał wiernym sobie.
A Emma złamana, w sedno serca ugodzona, skulona w tłomok na kamieniach podłogi uwisła u krawędzi łóżka i drżała febrycznie, miotana wichrem namiętności.
Burza cichła, tonęła w milczeniu długiem, w którem konał krzyk żądzy i miłości. Zimny wiatr wpadł przez otwór i muskał czoło jej gorące.
Wiktor zbliżył się do niej bez słowa i podźwignął ją na nogi, ułożył w krześle.
Już nic nie mieli sobie do powiedzenia. Cisza kładła dłoń kojącą na tętnice, odprowadzała wzburzoną krew od serca.
Emma przetarła chusteczką czoło i suche oczy. Odetchnęła głęboko i wyrzekła szeptem, jakby do siebie:
— Tak ją kochasz, tę Polkę...?
On zmilczał, lecz milczeniem przytakiwał.
Po chwili Emma podniosła się z krzesła. Odwrócona od niego, popatrzyła na suknię, wygładziła fałdę, poprawiła kapelusz, wyprostowała się i, bez spojrzenia na niego, rzuciła półtonem chłodnie:
— Żegnaj...
Wyszła.





XV.

W tym czasie panna Jadwiga Orzelska powracała koleją z Lublińca, gdzie przez dni kilka wraz z panią Liberkową urządzała w okolicy zebrania kobiet wiejskich. Oświetlała im ten przełomowy, historyczny moment w dziejach tej ziemi i wskazywała na szczytną misją, jaką miała do spełnienia kobieta śląska. Bo od niej, od tej cichej piastunki tradycji piastowskich zawisł w znacznym stopniu wynik plebiscytu, ona dzierżyła w ręku losy ogółu i przyszłych pokoleń.
Znając zbliska ten lud i jego sposób rozumowania, panna Jadwiga inteligentnie uderzała we właściwą strunę i kładła przycisk na materjalne sprawy. A że mówiła po prostu, z przekonaniem i przejęciem trafiała do umysłów i serc.
Daleko było jeszcze do głosowania ludowego; nie oznaczono jeszcze terminu i nie zanosiło się na to, aby, jak się zdawało dotąd, powołano ludność do urny w styczniu. Mimo to należało zawczasu przewidywać i w zarodku unicestwiać intrygi podstępnego i bezwzględnego wroga. Więc po pogadankach wywiązywały się narady nad sprawami lokalnemi, n. p. jak obrócić w niwecz wpływy prusofilskiego „farorza“ lub ubezpieczyć lud przed przygotowującemi się aktami teroru i przekupstwa.
Wkładając w swą zbożną pracę całą duszę, młoda patrjotka odchodziła od troski, ciążącej na niej niby zmora, zapominała o sobie, zanurzała się w społeczności. Lecz, pozostawiona sobie, tem głębiej zapadała w nurt smutnych myśli, zwłaszcza, że dzień za dniem mijał bez wieści o Wiktorze, a na swe telefoniczne zapytania, zakochana agitatorka odbierała z Mysłowic odpowiedzi niemal rozpaczliwe. Sama zaś nie mogła zrobić najmniejszego kroku w celu rozwiązania strasznej zagadki. Poczucie niemocy potęgowało troskę, szukającą ujścia w strumieniach łez.
Znękana i blada przybyła do Opola i udała się zaraz do konsulatu polskiego, by dowiedzieć się, czy tajna policja Komisji Międzysojuszniczej nie wpadła na trop złoczyńców, co uprowadzili a może zamordowali Wiktora Kunę. Lecz posłyszała tam pełne bezsilności „nic“...
Wyszła na ulicę niemieckiego miasta ze zwieszoną głową. A że błąkało się tam zawsze mnóstwo buńczucznych, gotowych do wszelakich wybryków przybłędów z Niemiec, trzymała się trwożliwie murów, o nikogo nie zawadzając spojrzeniem. Zadrżała, gdy ktoś się do niej zbliżył.
— Ah, c’est vous, mademoiselle?! (To pani?!)
Był to porucznik de Saint Laurent bez swego wilczego psa.
Przybył do Katowic służbowo, z papierami dla komendanta sił koalicyjnych, gen. Gratier i zatrzymał się w mieście, by odwiedzić przyjaciół. Zagadnął pannę Orzelską zaraz o „narzeczonego“ i, strapiony bezowocnością poszukiwań, oświadczył:
— Jestem na pani usługi. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł uczynić cośkolwiek dla dobra porucznika, którego uważam za drogiego towarzysza broni.
Wymieniwszy swój adres miejscowy, pożegnał ją u drzwi kamienicy.
Panna Jadwiga nie przypuszczała, że wnet wypadnie jej wziąć serjo te słowa szarmanckiego oficera.
Gdy weszła do państwa Koraszewskich, gospodyni domu powitała ją wiadomością:
— Pytał o panią wczoraj ten... tajemniczy komunista. Przyjdzie dziś wieczorem.
Jakieś cudowne przeczucie wstąpiło w ściśnione serce dziewczyny i poprostu nie mogła się doczekać Nawoja.
A tymczasem Wiktor chodził po mrocznej celi niby zwierz zrozpaczony w żelaznej klatce. Bo uświadomił sobie grozę swego położenia.
Postać Waltera zanikła w oddali, ale na pierwszy plan wysunęło się dwóch innych wrogów: Artur Gronosky i — Emma, ta nadzwyczajna intrygantka, którą, odtrącając od siebie, zranił okropnie. Jeśli ona wyzna Gronosky‘emu wszystko, co wie i przypuszcza o śmierci jego kuzyna — był zgubiony. A czyż mógł spodziewać się czego innego ze strony kobiety, tak strasznie obrażonej w swej spóźnionej a szalonej miłości i w swej bezgranicznej dumie i próżności?
Tak, był stracony... Ta wyrafinowana kobieta dała mu sama do zrozumienia, co go czeka, jeśli nie przyjmie od niej wybawienia. A wybawienie to uzależniła od zaprzedania się jej ciałem, od wyrzeczenia się tej ukochanej polskiej dziewczyny. Z szatańską przebiegłością jakiegoś średniowiecznego, renesansowego dyplomaty omotała go, zakuła w kajdany i zawiesiła nad nim sztylet skrytobójczy, a potem w paroksyzmie miłosnym zawołała: kochaj mnie!...
A on odepchnął ją z wielkim gestem. Za to zapłaci życiem...
Cóż oni z nim zrobią? Może już w najbliższą noc skują go w kajdanki, wywiozą w lasy, zamordują lub utopią w Odrze.
Wiktor padł na łóżko i miał wrażenie, że dostał się w położenie takie samo, w jakiem był wówczas, gdy ze skrępowanemi ramionami spozierał w oczy szydercze porucznika Gronosky‘ego — w straszne oblicze śmierci.
A nie miał przy boku siłacza Lisa, nie miał nikogo...
Postanowił bronić się na śmierć. Broni nie miał a stare zbroje i żelastwa wyniesiono z jego celi, nim go tam zamknięto. Widział przed sobą tylko żelazny dzbanek i miednicę. Obejrzał łóżko i rozluźnił w niem pod siennikiem silny, żelazny pręt, by w danej chwili dobyć go niespodzianie i posłużyć się nim, niby maczugą. Nie da wziąć się i uprowadzić żywcem! Śmierć swoją każe okupić drogo!
Nadchodziła noc — może ostatnia jego noc.
Długo, długo wsłuchiwał się w grobowe milczenie sędziwych murów, potem ukląkł przy łóżku i odmawiał pacierze, z tem uczuciem, że ma lat sześć czy siedem a przy boku jego klęczy matka. W czarnej tej chwili życia wydała mu się ona niezmiernie bliską, niemal obecną. We wszechświecie całym wyczuwał jej serce jako źródło swego istnienia na ziemi i jako źródło bezdennej, zawsze dlań bijącej miłości.
Oparł skołataną głowę o krawędź łóżka, a skołataną myśl złożył na błogiej świadomości, że serce matki oplata go niby chore, biedne dziecię i czuwa nad nim z nieprzebraną dobrocią. A gdy ocknęła się myśl i otworzył oczy, ujrzał promień księżycowego blasku, przecinający czarną przestrzeń pieczary, i zdawało mu się, że na srebrnej tej taśmie wstąpił w głębokie mroki jego duszy djamentowy odblask uczuć tej złotej dziewczyny polskiej, co podnosiła go na wyżyny magicznem swem działaniem. Może myślała o nim i myśli te za pośrednictwem miesiąca spływały na głowę straceńca srebrzystą, błogosławioną smugą ukojenia i nadziei.
Świtało. Ptak jakiś przysiadł na gzymsie otworu okiennego, zakwilił i odfrunął. Więzień, skostniały od wilgotnego chłodu, wspiął się na krzesło i zapatrzył w złociste morze zórz rozlanych na wschodzie — w wieczyście powtarzający się i olśniewający cud.
W zachwycie ślepca, co nagle przejrzał, brał w siebie te cudowne blaski, aż sam zamienił się w wysoko nad światem zawieszony blask.





XVI.

W zgniły dzień listopadowy około pierwszej z południa siedział w knajpie pan Antoni Nawoj z trzema burszami berlińskimi. Mówiąc, że to dzień jego urodzin, wystawnie żyjący komunista zaprosił swych kompanów na flaki i rzetelny poczęstunek. A oni, wprawdzie spóźnili się trochę, bo wpierw musieli asystować przy karmieniu więźnia, lecz potem tem pochopniej pośpieszyli na ten apel „przyjaciela“ i powetowali sobie zwłokę zaraz dużym kieliszkiem gorzałki.
Tymczasem w pobliżu Wieży, nieodstraszeni wilgocią siedli na ławce dwaj mężczyźni: ciężki, granitowy Lis i jeden ze stróżów osoby porucznika Kuny z Mysłowic. Kopcąc fajki, rozmawiali z cicha i strzelali wzrokiem na drzwi do wieży, przed któremi czekała ładna para: przystojny oficer francuski, trzymający tuż przy sobie za obrożę dużego wilka, i zgrabna, elegancko ubrana blondyna.
Nareszcie uchyliły się ciężkie drzwi, ukazała się okrągła, obrosła twarz starego dozorcy, który pobladł na widok francuskiego uniformu, przejmującego każdego Niemca na Śląsku niemałym szacunkiem.
— Niech nas pan zaprowadzi na szczyt Wieży. Chcemy zobaczyć krajobraz okolicy — ozwał się łamaną niemczyzną oficer.
— To... to nie jest Aussichtsturm... Nic prócz Odry nie widać z góry i... dzisiaj taki chmurny dzień — bełkotał blademi wargami wachmistrz, nie ruszając się z miejsca.
— Nie szkodzi. Chcemy zobaczyć okolicę — powtórzył dobitnie oficer i drzwi rozwarły się natychmiast.
Przez długą chwilę odźwierny poszukiwał kluczy w niskiej izbie, zaczem zamroczony ruszył po wysokich kamiennych schodach w górę. Zatrzymał się w pół drogi na szczyt, pchnął omszałe drzwi i wprowadził ich do ponurej celi. Wskazując na nie wiele większe od szczeliny okno bez szyby, rzekł:
— Stąd zobaczą państwo wszystko co z Wieży tej zobaczyć można.
Oni rzucili okiem najpierw dookoła siebie, jakby oczekiwali w ścianie drzwi gdzieś w głąb wiodących, a potem dopiero przez otwór w grubym murze, co nie uszło uwagi dozorcy. A pies, zlekka w łeb trącony, podniósł nieco w górę czarny swój nos.
— Niech nas pan prowadzi wyżej! — polecił mu porucznik do Saint Laurent wojskowym tonem i strach odmalował się na obliczu dozorcy.
— Tam nic niema! — zapewnił wachmistrz stanowczo i poprawił się. — Tam już nic więcej zobaczyć nie można. Jest na dole nieco zbroi...
— Chodźmy!
Porucznik jął raźnie drapać się po krętych schodach aż u ich wylotu stanął pod oknem, z którego zionął przejmujący ziąb, i czekał na pannę Jadwigę i powolnego dozorcę, który widocznie nie miał chęci trudzić się wchodzeniem jeszcze wyżej. Przystanął o kilka stopni poniżej.
I tam, pod dachem były wprawdzie drzwi, lecz z tego co pokazał on tym przybyszom uprzednio, zdawało się wynikać samo przez się, że nie kryje się poza nimi nic innego prócz czterech nagich ścian.
Pod tem wrażeniem był porucznik, bo ozwał się do panny Orzelskiej po francusku:
— Oni zapewne uwięzili go gdzieś w piwnicach. Chodźmy na dół! Zaziębi się pani tutaj.
W tej chwili pies wydał z gardzieli przeciągły pisk, jakby skomlenie czy ziewanie, i szarpnął się pod ręką pana. A zaledwie porucznik puścił go, ozwało się z poza murów radosną nutą wibrujące a z francuska wymówione i akcentowane.
— Bismarck!...
Już przednie łapy wilka wsparły się wysoko na drzwiach i radosne jazgotanie napełniło poddasze. Pies odwracał łeb do pana, drapał pazurami i miotał się niecierpliwie.
— Otworzyć! — huknął porucznik do dozorcy, a panna Jadwiga przybladła i zdawała się tracić przytomność z wzruszenia.
— Czy to ty, Robercie? — zawołał głos z za drzwi.
— Boże! Boże! — odpowiedziała panna Jadwiga.
Więzień całem ciałem runął na drzwi i wyjęknął:
— Jezus, Marja!....
Trwało wiele za długo, nim dozorca pod nakazem odnalazł klucz drżącemi palcami, nim klucz zgrzytnął w zamku, zaczem porwała uszczęśliwioną trójkę obłędna radość. Z ramion przyjaciela Wiktor, zagubiony skarb dostał się w drżący uścisk swej dziewczyny i w błogostan cudnego ukojenia. W czasie, gdy zapatrzony w widmo śmierci, gotował się wewnętrznie do ostatniej rozprawy, stał się cud, zjawiły się wolność i słońce. A wyzwolenie przyniosła mu ona.
— To pani? Pani moja!... — bełkotał, niemal bezprzytomny, i cała gama radosnych uczuć szarpała jego pierś.
Pies brał w tym festynie żywy udział, szczekał, darł się gwałtownie.
Niebawem Wiktor na wolności ściskał grubą łapę Lisa, który mamrotał:
— Ten przeklęty Nawoj dokaże wszystkiego. Djabeł nie człowiek.
Lis odprowadził ich do przygodnej kwatery porucznika de Saint Laurent a potem udał się do knajpy, gdzie zastał komunistę wśród Orgeszowców i butelek. Nachylił się do ucha Nawoja i szepnął mu:
— Gemacht...
Łypnął niebieskiemi oczkami na gęby burszów i zdjęła go markotność, albowiem uważał, że ta trójka łapaczów po sprawiedliwości powinna była skończyć w jego szponach. Nie przeszkodziło mu to wszakże pić z nimi na umór.
Orgeszowcy i stary dozorca zawdzięczali swe życie pannie Jadwidze. Zakazała ona bowiem wyraźnie wszelakich gwałtów, zwłaszcza, że rozumiała, iż zabójstwo kilku Niemców niemal przed oczami Komisji Międzysojuszniczej i urzędów niemieckich dostarczyłoby Niemcom pożądanego materjału przeciwko Polakom. Sprawa uprowadzenia Wiktora Kuny, przeinaczona stosownie do uznania niemieckiego komisarjatu plebiscytowego, stałaby się gradem kamieni i odbiła o uszy Rady Ambasadorów.
Gdy zmierzch zapadł, panna Jadwiga uwoziła wyzwolonego więźnia samochodem do Mysłowic, gdzie z bijącem sercem oczekiwali go uprzedzeni już o wszystkiem rodzice.
Wiktor, zrazu ogromnie podniecony, spoczywał na poduszkach samochodu jakby do dna wyczerpany i, gdy panna Jadwiga wypytywała go jeszcze o przebieg jego katastrofy i o dni więzienne, zbywał ją półsłówkami. Nie chciał powracać myślami do tych przeżyć strasznych; pragnął zapomnieć o tem, o wszystkiem i spocząć w błogiem rozmarzeniu. Trzymał jej rączkę w swej dłoni, czuł przy boku swoje ukochanie, swoją przystań szczęścia a świat ginął w bezbarwnej. mgławicowej oddali.
Najchętniej byłby milczał. Aby coś mówić, pytał ją o ślub siostry, o pobyt w Warszawie. Ale i to nawet, jak rodzice jej zapatrują się na ich miłość i przyszłość, zdawało się nie zajmować go w tej chwili wcale. Wyrzucał słowa bezmyślnie.
Panna Jadwiga położyła dłoń na jego skronie. W oczach miał gorączkę, głowa jego płonęła i zapadał w stan bliski maligny. Więc przykryła go swą dachą pod brodę, usłała jego głowę na piersi i otuliła go ramionami jakby dziecię.
— Chory?... Boli, co?...
— ... Dobrze mi — odszepnął niby we śnie, a bił od niego żar.
Przez dwie doby grzązł i kołatał się w tumanie gorączki. Budząc się z głębin snu, wodził obłędnemi oczyma po stroskanych twarzach matki i panny Jadwigi. Lekarz kiwał nad nim głową, zachodziła bowiem obawa, czy nie wywiąże się z tego zapalenie płuc, oskrzeli lub inna poważna choroba. Długie bytowanie w wilgotnej klatce, po której pokutował ciągle a swobodnie zimny wiatr, a głównie ostatnia w niej noc musiały wstrząsnąć nawet silnym i odpornym organizmem i powalić na łoże junaka, znękanego moralnie.
Niemniej od żony strapiony był stanem faworyta dyrektor i paliła go żądza odkrycia sprawców tej djabelskiej sztuczki. Postanowił przeto hojnie za wszystko wynagrodzonemu Nawojowi, o którego sprycie miał teraz nadzwyczajne wyobrażenie, powierzyć misję rozwikłania zagadki, otaczającej tę sprawę.
Tymczasem trzeciego dnia rano Wiktor odzyskał pełną przytomność i począł rozglądać się w pokoju jakby był spadł z księżyca. Ujrzał matkę, uśpioną w fotelu i czekał, aż ocknie się z lekkiego snu.
Matka rozpromieniała, gdy spotkało ją spojrzenie, w którem czytała zdrowie, i nie posiadała się z radości, gdy zapewnił ją, że „wypoczął sobie za wszystkie czasy i wstanie wkrótce“.
— Gdzie panna Jadwiga? — spytał ją zaraz.
— Śpi. Czuwała przy tobie do późnej godziny z pielęgniarką.
— Gdzie śpi?
— W dawnym pokoju Matyldy.
— Kiedy tu przyjdzie?
— Zapewne za godzinę! — uśmiechnęła się pani Agata.
— Niech mi mama poda lusterko!
Przeglądał się, mył, golił, czesał się w łóżku, obsługiwany przez uszczęśliwioną matkę, która potem wyszła, by przygotować dlań śniadanie oraz oznajmić mężowi i pannie Jadwidze dobrą nowinę.
Rozjaśniły się w domu wszystkie oblicza i Froncek zastanawiał się czy nie wypadałoby mu zatrąbić w ogrodzie fanfarę. Postanowił odłożyć to do chwili, gdy dyrektor wydali się z willi.
A panna Jadwiga ukazała się choremu w wiośnianym nastroju, w nowej, warszawskiej sukience, w jakiej spodziewała się powitać go miesiąc temu w Katowicach. On zaś miał takie wrażenie, jakby nie był wcale widział jej w Opolu. Nie opuszczał jej wzrokiem ani na chwilę.
— Teraz będziemy pana najpierw pielęgnować a potem strzec jak oka w głowie — mówiła słodko panna Jadwiga, wpatrzona w śmiało narysowaną, śniadą jego twarz wychudzoną, bladością podszytą a przykuwającą oko swym wyrazem rycerskim. — Sprzysięgły się na pana jakieś moce tajemnicze. Kto?
— Dla mnie samego wszystko to jest jeszcze niejasne. Widziała pani Nawoja? Co on o tem sądzi?
— W końcu dowiedział się od tych trzech siepaczów, że sprowadził ich do Opola i opłacał jakiś urzędnik. Ktoby to mógł być?
— Nie mogę się wyzbyć przekonania, że na dnie tej sprawy kryje się mój brat.
— I ja to samo ciągle sobie myślałam.
— To wyjdzie na jaw prędzej, czy później.
— Ah, Boże, żeby to na tem się skończyło! Ja tak o pana się boję!
Ujęła jego rękę oburącz, z troską w spojrzeniu i przycisnęła ją do piersi, pochyliwszy się torsem do chorego, który odruchem tym rozczulony, spozierał przez chwilę w bladą jej twarzyczkę, a potem począł drżącym głosem:
— Złota moja panno Jadwiniu, nie ufała mi pani... Niesłusznie. Uległa pani wpływom chwilowym, wrażeniu, jakie zrobił na nią gościnny występ Emmy... To jedno pragnę pani powiedzieć teraz, że gdybym żył z panią sto lat i przez sto lat gromadził u jej nóg dowody wiernej miłości, niczem byłoby to wszystko wobec dowodu najwyższej miłości jaki przed samym sobą... (no, i nie tylko przed sobą) złożyłem w tem więzieniu... Gdy pani stała u drzwi mej celi, niosąc mi wybawienie, wolność, oczekiwałem śmierci za to, że panią kocham tak niezłomnie...
— A cóż stało się takiego w tem więzieniu??
— To co mówię brzmi tajemniczo. Skoro przyjdę do sił, opowiem wszystko. Zaprawdę działy się tam dziwne rzeczy... Tymczasem oczekuję, że pani będzie mi wierzyć na słowo. Tak, panno Jadwiniu, przed swym wyjazdem, chociaż bez istotnej przyczyny, nie pokładała pani we mnie należytej ufności. Teraz, lubo nie znając jeszcze tego dowodu miłości, jaki pani dałem, musi mi pani wierzyć ślepo, bez granic, jak ja pani.
Odetchnął głęboko i spytał:
— Czy mi pani tak wierzy?
Jadwinia przytuliła policzek do jego ręki, spoczywającej na kołdrze, przemieniła się w kotkę, przepraszała go pokorną pieszczotą, mówiąc słodko:
— Wierzę!
— Ślepo, zupełnie?
— Ślepo! Już w Warszawie, zastanowiwszy się, pojęłam, że nie powinnam była pana dręczyć. I siebie samej. A gdy teraz wiozłam pana takiego chorego, w gorączce i oplotłam go ramionami, czułam, że pan jest mój... że powołaniem mojem jest żyć dla dobra i szczęścia tego mego rycerza, co tak bardzo zasłużył na najwyższą miłość.
— O, pani nie można zanadto kochać!... Będzie nasz ślub?
— Będzie!
— Kiedy?
— Kiedy on zechce! — wyszeptała swym przemiłym głosem.
Wiktor rzucił się na posłaniu, jakby chciał wzbić się w niebiosa, pochwycił się za głowę i spoczął ubezwładniony szczęściem.
Ozdrowiał.





XVII.

— Według mego zdania, Wiktor padł ofiarą nie zemsty osobistej, lecz zwyczajnie bojówek, którym niemiecka racja stanu, polityka Berlina czyli poprostu wrocławska centrala plebiscytowa kazała tak czy owak unieszkodliwiać takich jak on zagorzałych Polaków! — twierdził Augustyn Widera, siedząc przy łóżku chorego, przy którem zebrali się wszyscy, i wykładał: — Bo cóż się u nas teraz dzieje? Zycherkę wyrzucono, ale wszelakie gwałty są na porządku dziennym. Przez granicę G. Śląska, głównie na lewym brzegu Odry przechodzą swobodnie bandy rzezimieszków, dla których niema miejsca w więzieniach berlińskich. Czytaliśmy o odkryciu w Pszczynie zapasów broni z Niemiec, a o iluż takich przesyłkach nie wiemy? Mnożą się akty teroru, bezpieczeństwo osobiste zanika u nas całkiem, gdy chodzi o Polaka. Każdy Strosstruppler i nawet nieoficjalny bandyta może w oczach modrej policji obić, obrabować lub zabić Polaka bez przeszkody i obawy. Zdarza się nawet, że obity i obrabowany dostaje się do aresztu zamiast bezkarnego złoczyńcy. Z tego powodu występowałem już kilkakrotnie w Gliwicach w obronie napadniętych i więzionych. Sam przecież do nich należałem.
— W miarę jak zbliża się termin plebiscytu będzie coraz gorzej — ciągnął dalej. Głosowanie ludowe odbywać się będzie wśród piekielnego zamieszania i teroru. Musimy przeto pomyśleć o wysłaniu delegacji do generała Le Ronda, która domagałaby się wzmocnienia wojsk koalicyjnych, zaprowadzenia służby bezpieczeństwa na targach, w kolejach i t. d. oraz przeprowadzenia kontroli napływowych osobników i rozbrojenia bojówek.
— Mam nadzieję, — dorzucił jeszcze Augustyn, zwracając się do dyrektora — że Oberschlesische Volkspartei przyłączy się do tej akcji a wśród delegatów nie zabraknie p. dyrektora Kuhny...
— Mówiono o tem na zebraniu Volkspartei. Trzeba coś przedsięwziąć! — mruczał i kiwał głową dyrektor, a w duszy odżegnywał się od osobistego udziału w delegacji, wszelkie wysuwanie się na front uważając za nierozsądne. Bał się tego jak ognia.
Chociaż pani Matyldzie wydawało się, że życie w pow. Gliwickim stanie na miejscu, skoro wyjedzie z niego kontroler landrata, Augustyn bawił przez dwa dni przy boku Wiktora, zażywając zasłużonych wywczasów i wprowadzając wykolejonego osobistemi przejściami przyjaciela w tok spraw publicznych.
Odkąd wyrósł niemal na głowę powiatu, Augustyn nabrał rezonu i przejął od żony coś z rozsadzającej ją dumy. Przybierał minę dynitarza, drapował się niekiedy w powagę ojca ojczyzny i Wiktor zauważył, że Matylda, i plika akcji kopalnianych, jakie z nią dostał w posagu, a głównie wyniesienie z cienia na stanowisko niemal urzędowe, zepsuły mu trochę dawnego Augustyna, który przemawiał do niego tak silnie swym kryształowym idealizmem duszy. Wsączana w niego ambicyjki i obniżano go duchowo. A w Wiktora oczach nawet trochę ośmieszano.
Więc, gdy Wiktor pozostał z matką sam na sam, zauważył:
— Wydaje mi się, że Matylda przez małżeństwo zgłupiała, a Augustyn głupieje przy niej.
Nie mniej jednak, widząc jak użytecznym dla społeczeństwa był Widera, sam tem więcej wyrywał się do życia. Jedynie lekarz i pieczołowitość dwóch kochających kobiet trzymały go jeszcze w łóżku. Lecz już sprowadził sobie podoficerów mysłowickiej Policji Plebiscytowej, odbył z nimi przegląd spraw służbowych, wydał pewne rozporządzenia, a w dwa dni potem poprowadził ich na ćwiczenia polowe i wyjechał do kwatery już teraz jawnej Organizacji Wojskowej, osłoniętej firmą wychowania fizycznego.
Przy tej sposobności, i to w wesołem towarzystwie powstańców spotkał Wiktor pannę Anetę Grolmanównę, pływającą jak ryba w wodzie w rączych nurtach plebiscytowych. Powitała go ona, jakby wracał z drugiego świata, z koleżeńską a zachęcającą swobodą.
— Znalazła się zguba! A my poczęliśmy już pana Wicia opłakiwać.
— Dobrze, że opłakiwanie przybrało taką wesołą formę.
— Godną łobuza... — uśmiechnęła się i nie uległo wątpliwości, że lubi tego „łobuza“ i zachęca go do łobuzerstwa.
Lecz Wiktor miał zdawna przekonanie, że względy jej zawdzięczał przedewszystkiem tartakowi swemu i stanowisku ojca. Bo dla panny Anety plebiscyt była to doskonała okazja do połowu męża, przyczem oczywiście poszukiwała grubszej ryby.
— Łobuza? Takie pani ma o mnie wyobrażenie?
— Czy niesłuszne? — śmiała się.
— Może. Kobieta ma zawsze słuszność, bo jeśli jej nie ma, rozsądny mężczyzna mimo to przyznaje jej zupełną słuszność. Kobieta jest nieomylna!
— Jak to pan się zgrabnie wywija, szyjąc przytem kobiecie buty! I ja nie mam mówić, że pan interesujący i niebezpieczny...
— Tak pani o mnie mówi przed ludźmi?
— Czyż to nie pochwała?
— Rzeczywiście, przyznaję i dziękuję za reklamę. Ale... — zastanowił się — gdyby mnie pani reklamowała tak, w ten deseń dalej, to wnet uchodziłbym powszechnie za ładnego ptaszka, za... „numer“.
— Czy pan tak bardzo się obawia opinji?
— Jak teraz wcale nie, bo bądź jak bądź znalazła się zacna a odważna niewiasta, która podjęła się zrobić ze mnie człowieka.
— Tak? — uśmiech panny Anety zgasł.
— Niech pani sobie wyobrazi.
— Kto taki?
— Pani zbyt sprytna, by nie miała się domyślić.
Domyśliła się, a jednocześnie domyśliła, że panna Orzelska powtórzyła mu całą rozmowę z nią w cukierni katowickiej, a on chciał odpłacić jej za to szczutkiem w nos.
I tak było rzeczywiście.
Wracając do domu, Wiktor myślał, że jednak panna Aneta jako intrygantka była niewinna jak dziecko w porównaniu z Emmą.
Dawną a groźną tę miłość przypomniała mu wiadomość, wyczytana w gazecie niemieckiej, o ślubie córki pana Karola Schlichtlinga z baronem von Lotzen, b. rotmistrzem huzarów i właścicielem dóbr rycerskich pod Świdnicą. A zatem opuściła ona G. Śląsk. Może przebolała wszystko i zapomni o nim.
O, niechby zapomniała!...
Jedno pytanie nasuwało się Wiktorowi często, a mianowicie, czy wyszedłszy od niego z Wieży Piastowskiej, Emma opuściła ręce i pozostawiła więźnia losowi czy też, pragnąc pokarać dumnego, odpornego kochanka, podbechtała owego Gronosky‘ego tak, by oddał go pod lufy zbirów.
Zemsta, nic tylko zemsta licowała z tą demoniczną kobietą, u której zimna jak lód głowa panowała nad wszystkiem — kobietą, która nawet w huragan szału zabierała ostrą jak sztylet myśl. Dlatego Wiktor sądził, że nie przestanie go ona ścigać. A, że rodzice i panna Jadwiga powtarzali mu to do znudzenia, otoczył się strażą.
Jakoż w wycieczkach jego poza Mysłowice towarzyszył mu czujny i uzbrojony młokos i nieznacznie, krok w krok za nim idąc, odprowadzał go do domu. W istocie Wiktor mógł się obawiać nietylko zemsty ze strony dawnej, obrażonej kochanki, lecz, jak słusznie twierdził Widera, napaści lada bojówki. Przecież od września do połowy grudnia zamordowano bezkarnie około trzydziestu działaczów polskich... Plebiscyt znaczył się co krok krwawemi śladami i dni upływały w atmosferze dusznej, nieznośnej.
Chociaż tylko na krótko i bez swej panny Jadwigi, wydostał się z niej Wiktor, gdyż wypadło mu „pokazać się“ państwu Orzelskim, ręce ich pięknie ucałować i pogadać o terminie ślubu. Jako wiatyk narzeczona dała mu niemało wskazówek, jak podbić jej rodziców, lecz on mówił jej:
— Zdobyłem taką trudną fortecę jak pani, więc chyba nie poniosę tam klęski.
Tymczasem panna Jadwiga wyjechała do Lublińca, aby tam jeszcze pewien czas pracować wraz ze swą panią Liberkową i panią Niegolewską, zaczem obiecała zamieszkać u pp. Kuhnów. Dyrektor bowiem zgoła nie chciał na to pozwolić, by zimowała w jakim skromnym domku wiejskim. Ofiarował jej na usługi samochód tak, aby praca jej agitacyjna nie cierpiała. W pustym po ślubie córki domu miał w niej wizję młodości.
Gdy pani Agata przystąpiła do urządzania mieszkania dla młodej pary, dyrektor nadspodziewanie hojny, pchał żonę do zbytków. Nie chodziło mu o syna ani nawet o faworytkę, lecz o jej rodziców. Bo wyobrażał sobie państwa Orzelskich, nie bez racji, jako ludzi z wielkiego świata, uposażonych dobrym smakiem i wrażliwych na urządzenie domu, więc bał się, że pokątnie będą kręcić nosem na ognisko domowe Wiktora i swej córki, na wille dyrektora kopalni i wszystko, słowem, że „wynosić się będą nad Górny Śląsk“.
Zapragnął przeto zaimponować im. Byłoby to wszakże odniosło skutek wręcz przeciwny, gdyby pani Agata nie była uzależniała swych decyzji od zdania Jadwigi. Ośmielona przez to dziewczyna zwierzała się jej teraz ze swych dawnych obserwacji:
— Gdybym śmiała pouczać pana dyrektora i robić mu uwagi, byłabym już nieraz skrytykowała to i owo w jego willi.
— Co takiego? Mów śmiało! — zachęcała ją pani dyrektorowa.
— Najpierw wyrzuciłabym z ogrodu owe srebrne i złote kule, sterczące na drzewcach dla ozdoby... czego? Kwiatów, tych pięknych malw, na jakich tle pozwalają sobie błyszczeć nachalnie. Powtóre... dyrektor wkłada tyle zamiłowania i pieniędzy w swój ogród a nie dba o gazony. Wymagają one wprawdzie kilkoletnich zabiegów, ale są czemś dla ogrodu ważniejszem, aniżeli podłoga dla pokoju. Altana...
— Gdybyś to powiedziała dyrektorowi, kazała mu rozstać się z temi kulami, nie darowałby ci tego.
— Nie pisnę ani słowa. Niejedno mama będzie mogła przy sposobności usunąć lub zmienić, i tak zamalować te medaliony z „landszaftami“ na ścianie wnęki, a zarazem ścianę tą purpurową pomalować inaczej. Łatwo, bez wielkich kosztów. Ta willa, tak ładna i wygodna, dałaby się przeobrazić tak, iż podobałaby się każdemu bez zastrzeżeń.
— Moja droga, rozumiesz, że my jesteśmy pod tym względem Niemcy, wraz z tobą wejdzie w naszą rodzinę coś z innej, wytworniejszej kultury i pojęciowości. Dzięki tobie z czasem niejedno zmieni się tu na lepsze. Takich jak ty kobiet będzie nam bardzo potrzeba.
Ucieszona tem zdaniem dziewczyna uścisnęła panią Agatę i poczęła wynurzać się ze swych doświadczeń:
— P. Augustyn mówi o założeniu związku oświatowego. Ogromnie mi się to podobało, bo gdy przyłączą nas do Polski, nie chciałabym siedzieć ze założonemi rękami. Ale nie widzę jeszcze, jak związek taki ma pracować, jakiej chwycić się metody. Z gospodyniami na wsi, z siodłaczkami, z żonami górników nawiązywałam łatwo nić porozumienia i dlatego z przyjemnością zbliżam się do nich, czując jak wiele mogą zrobić tam dobrego. Tymczasem u kobiet z półinteligencji napotykam mur uprzedzenia i nieprzepartej niechęci. Wśród nich nigdy bodaj nie zdziałam nic; pozostanę tam przedmiotem do krytykowania. Wątpię, czy napływowe Polki... potrafią wejść w zażyłe stosunki z tą sfera i wpłynąć na jej spolszczenie.
Rozgadały się na ten temat. Zastał je w saloniku dyrektor, który wrócił do domu chmurny, zafrasowany. W takich razach nikt nie śmiał odzywać się do niego. Ale uprzywilejowana panna Jadwiga dotarła do jego bolączki.
Na zebraniach Związku wielkich przemysłowców nieraz podnoszono kwestję propagandy plebiscytowej i łącznie z tem jeden z wyższych urzędników kopalni Dobrej Nadziei pozwolił sobie przypomnieć dyrektorowi Kuhna „obowiązek“ wprowadzenia w zastępy górników agitatorów niemieckich, jakich przysłało na G. Śląsk najpotężniejsze z tajnych stowarzyszeń, łącznikowe zrzeszenie „Spree“.
Rozpościerało ono swe macki ze wszystkich wielkich miast niemieckich, zajmując się Nadrenją, Szlezwigiem zarówno jak G. Śląskiem. Przeobraziło się z biur demobilizacyjnych pozornie w placówki żywnościowe a w gruncie rzeczy w wojskowe gniazda roboty konspiracyjnej.
Głównie z ramienia wrocławskiej „Spree“ szły na G. Śląsk drużyny osobników zbrodniczych i figur najciemniejszych, oraz zapasy amunicji i broni, ukrywane w więzieniach, gmachach rządowych lub pałacach magnatów. Agitatorów tejże Spree, przeznaczonych do bałamucenia robotników, odpychania ich od Polski i kaptowania dla Niemiec, zobowiązali się przyjmować do kopalni, hut i fabryk dyrektorowie tych zakładów i p. Kuhna stał w obliczu „obowiązku“ wydalenia tylu a tylu Górnoślązaków i zastąpienia ich agitatorami z Niemiec.
Zwlekał z tem długo, aż wreszcie poczuł nóż na gardle. Jeżeli bowiem urzędnik jego z pewnym naciskiem podniósł tę sprawę, trzeba było przypuszczać, że za nim stoją inni dyrektorowie kopalni, ich związek tudzież wszyscy finansowo zainteresowani w kopalni Dobrej Nadziei.
Gdy rączką panny Jadwigi przypierany dyrektor wykrztusił, wymruczał to wszystko przed nią, dziewczyna, zawsze stanowcza i bezwzględna, gdy chodziło o sprawę polską, zawołała:
— Ależ p. dyrektor nie może pozbawiać pracy Górnoślązaków, wyrzucać ich na bruk i żywić przybłędów niemieckich, przykładać rękę do fermentu, do roboty niemieckiej. Jako Górnoślązak... — jechała dalej, wiedząc, w jaką uderzać strunę.
— Ja, ja, mein Kind... — wzdychał strapiony p. Wilhelm i tłumaczył jej, że sprawa to wcale nie prosta, że nie stosując się do tego, stałby się w oczach wielkiego przemysłu zdrajcą-Polakiem. To zaś mogłoby kosztować go drogo, nawet stanowiskiem przyszłoby mu może zapłacić za to. Dość źle, że miał syna Polaka i córkę wydał za Polaka, gdyby na domiar sam ściągnął na siebie straszną skazę polskości... Nie, o tem nie można było pomyśleć.
Chociaż p. Kuhna nigdy nie odznaczał się szczególnemi względami dla robotników w swej kopalni, teraz buntowało się w nim coś na myśl, że ma pozbawiać chleba ludzi w pierwszym rzędzie do tego chleba uprawnionych. Górnoślązaków, jak on sam. A wypadałoby mu wyrzucać głównie takich, którzy tak lub owak ujawnili sympatje polskie. Nigdy zaś nie pochwalał polityki, zmierzającej do proletaryzacji żywiołu polskiego. Nadto w ostatnich czasach nasiąkł bezwiednie innym duchem tak, iż sądził, że Niemcy już zadługo monopolizowali skarby górnośląskiej ziemi.
Panna Jadwiga rozumiała, że należy on do nieznanej światu narodowości górnośląskiej i takim zejdzie do grobu, więc grała na jego czułej strunie i wkońcu rzekła z namaszczeniem:
— Wiem, że p. dyrektor nie wyrządzi swym ziomkom najmniejszej krzywdy...
On zerknął na nią przez okulary serdecznie i musnął dłonią jej jasną głowę, od czasu, gdy została narzeczoną Wiktora, pozwalając sobie na drobne poufałości w stosunku do lubej dziewczyny. Z nią jedną liczył się i ona jedna wywierała nań pewien wpływ.
Nazajutrz przy śniadaniu ozwał się do niej krótko:
— Powiedz Wiktorowi, że będzie musiał postarać się o pracę dla robotników, wydalonych z kopalni Dobrej Nadziei. Wynikną z tego dla niego koszty, ale ja mu to zwrócę i nagrodzę.
Gdy panna Jadwiga powtórzyła to narzeczonemu, uśmiechnął się serdecznie:
— Do tego doszło, że ojciec z nami konspiruje. Tego się nigdy nie spodziewałem. Ale to plebiscyt, a więc czasy, w których dzieją się nadzwyczajne rzeczy. Spełnię jego polecenie, nawet z naddatkiem, bo owym agitatorom z Niemiec wkrótce tak uprzykrzymy tu pobyt, że pójdą sobie skąd przyszli. Teraz oni są „laestige Auslaender“. Gdyby nie dali się wyrugować, puścimy na nich — Lisa.
Wiktor mówił teraz w liczbie mnogiej, gdyż krótko po nowym roku miał połączyć się ślubem z panną Orzelską a w myślach stanowił z nią już nierozerwalną jedność.





XVIII.

Zamieć skrzydlata fruwała nad rozłogami puchów śnieżnych dokoła willi dyrektora Kuhny, zaprószała przestwory mirjadami płatków srebrnych, zasnuwała widnokrąg i posypywała zimowy całun migotliwemi gwiazdkami.
Gdy tuman białej kurzawy przykucnął w zagłębiach wzgórza, ukazała się na drodze z miasta wiodącej sylwetka pana Nawoja, od dwóch miesięcy w tych stronach niewidzianego. W czapce futrzanej, z bobrowem kołnierzem palta podniesionym wysoko zmierzał do dyrektora z ciekawemi dla niego wiadomościami.
W tych plebiscytowych czasach działo mu się świetnie i nie potrzebował wcale hańbić się pracą. Jako wpływowy komunista czerpał w Bolszewji mnogie czerwieńce, powtóre Niemcy — ci sami, co strzelali do niego w Berlinie — przekupywali komunistów śląskich, aby w danym razie z ich pomocą opanować gwałtem tę ziemię skarbów. Na domiar Nawoj zgarnął sporo grosza za Bulę a dyrektor wyładował mu kieszenie, wysyłając go z poleceniem odkrycia sprawców napaści na syna.
Zawziętość była cechą charakterystyczną Kuhnów. Lecz miłość i plebiscyt przysłoniły Wiktorowi przykre przejście a zapomniał o bracie, gdy wybiła godzina ślubu.
W styczniu Ślązak i Warszawianka stanęli przed ołtarzem w kościele Wizytek w Warszawie. Na życzenie panny młodej związał im ręce ks. Woźniak z Szopienic.
P. Wilhelm Kuhna asystował przy tem, udrapowany w powagę, którą pokrywał zaskórny lęk przed rodziną Orzelskich i wogóle Polakami. Towarzystwo to wszakże zrobiło na nim tak korzystne i sympatyczne wrażenie, że nie wzdrygał się już na myśl, że polskość zyska teraz w jego domu pełne prawa obywatelskie. Nie żałował panny Emmy, zwłaszcza gdy p. rejent Orzelski począł go się radzić, czy nie należałoby posagu Jadwini ulokować na G. Śląsku. Od tej chwili nazywał rejenta „zacnym“ i jeszcze więcej rozmiłował się w swej synowej, którą bawiło bałamucenie starego jegomościa.
Gdy młoda para wyjechała do Zakopanego, p. dyrektor pozostał jeszcze w Warszawie z żoną i córką, objadał się w restauracjach, bywał na operetce, zachwycał baletem w operze, zwiedzał to i owo, i chociaż uważał, że nie wszystko było „preiswert“, wyjechał zadowolony a z ożenku syna nawet dumny.
Gdy Jadwinia żegnała go przed odjazdem, ozwał się:
— W Mysłowicach zabraknie ci Warszawy.
— Ale w Warszawie zabrakłoby mi Wiktora. Zresztą... ja jestem Ślązaczka! — szepnęła mu na ucho.
— To dobrze, dobrze! — ucieszył się.
Chociaż wrócił w różowym humorze, nie zapomniał o Nawoju. Konsekwentny we wszystkiem zachęcał go pieniędzmi do usilnych zabiegów wywiadowych.
Nawoj zaś nie próżnował. Wprawdzie wiele czasu pochłaniały jego sprawy, z partją komunistyczną związane i one to sprowadziły go teraz na G. Śląsk. Jednocześnie jednak prowadził akcję wywiadowczą bardzo zgrabnie.
U dyrektora zastał Nawoj porucznika. Ojciec i syn rozmawiali o interesującej Śląsk kwestji spolszczenia wielkiego przemysłu. Dyrektor, na kanapie wyciągnięty, krzywił się i stękał, gdyż dnia tego dolegała mu podagra. Gdy oznajmiono o przybyciu Nawoja, mruknął:
— Nareszcie zjawił się ten szubienicznik.
Tymczasem Nawoj jak niejeden szubienicznik w tych plebiscytowych czasach, mógł był uchodzić za dyrektora kopalni, i to łatwiej od p. Kuhny z jego pospolitą fizjognomją. Na rysach twarzy jego spoczywała powaga. Siadł w fotelu ze swobodą klubowca.
— Może pan bratu podziękować za wszystko! — zwrócił się do porucznika.
— Co? Czy to prawda? — krzyknął dyrektor i twarz jego przybrała straszny wyraz.
— Prawda! Niema cienia wątpliwości. Pan sędzia zwrócił uwagę na p. porucznika szefowi Hauptverbindungsstelle Spree, majorowi v. Roeder oraz majorowi Kaffalke, jako na osobnika, którego należy unieszkodliwić. Poczytano mu to za świetny dowód patrjotyzmu i poruczono wykonanie tego na koszt centrali wrocławskiej.
— Skąd pan to wie?!
Do głębi przejęty tem dyrektor utkwił w Nawoja, jakby we wroga, wściekłe spojrzenie.
— Od kochanka kochanki pana sędziego. Bardzo przystojna modystka z pierwszorzędnej firmy. Tego kochanka ja jej zwerbowałem. Dowiedział się on wszystkiego od niej i... od pana sędziego samego. A potwierdził mi to potem pewien niższy funkcjonarjusz tej centrali, więc chyba pan dyrektor przyzna, że zrobiłem...
— Donnerwetter! — zaklął dyrektor i chwycił się za głowę.
A Wiktor spytał Nawoja:
— A jak wplątał się w to Artur Gronosky?
Nawoj uśmiechnął się.
— Szukać tak przebiegłego gracza jak p. sędzia! On zasłonił się tym Gronosky‘m tak doskonale, że ojciec i brat nigdy nie byliby mogli posądzić go o jakikolwiek udział w tej sprawie, gdybym ja nie był wniknął do jądra tej intrygi... Zatrzymałem się w Opolu i zwróciłem do owego Gronosky‘ego.
— Pan z nim rozmawiał?
— Rozmawiałem.
— W jakim charakterze?
— Zbliżyłem się do niego, jako rzekomy ajent z „Spree“, któremu polecono śledzić zbiegłego z Wieży porucznika Kunę, aby go ponownie przyłapać i uprowadzić.
— I czego pan się dowiedział?
— Rzeczy dla pana porucznika ogromnie ważnej, a mianowicie, że pan sędzia, namawiając pana Gronosky‘ego, swego kolegę uniwersyteckiego, by wyręczył brata i zamiast niego zajął się unieszkodliwieniem pana porucznika, nie wyjawił przed nim nic o... zajściach, jakie p. porucznik miał swego czasu z jego kuzynem.
Wiktor zamienił się w posąg zdumienia.
— Ten Gronosky nic o tem nie wie?
— Na szczęście pana porucznika.
— Więc on działał li tylko jako wróg Polaków przeciwko Polakowi?
— Tak jest.
— Jeszcze nie rozumiem... — wyszeptał Wiktor i raptem zerwał się z krzesła.
— Tam do licha, jakim sposobem dowiedział się Walter o tych zajściach moich z porucznikiem Gronosky‘m?
— Tego nie wiem.
— A czemu to, wiedząc o tem, nie zdradził tego przed tym Arturem Gronosky‘m?
— Czemu? Zapewne dlatego, że sądził, iż Artur Gronosky, poinformowany o tem, kazałby pana zamordować.
— A zatem, posługując się tym Arturem Gronosky‘m, ten szatański, przebiegły człowiek pragnął mieć w nim jedynie firmę, której widok musiał sprowadzić moje podejrzenia w zgoła inny kanał. Chciał zasnuć oczy mnie i ojcu, ogłupić nas i stanąć poza obrębem podejrzeń. Czy tak?
— Tak. Istotnie pomyślał to sobie z szatańską, nieporównaną przebiegłością.
Wiktor zastygł w zamyśleniu. Na kwestję, skąd Walter dowiedział się o jego rozprawie z porucznikiem Gronosky‘m, znalazł odpowiedź odrazu. Było jasne, że tylko panna Emma Schlichtling mogła mu to zdradzić, a z tego wypływał wniosek, że weszła z nim w konszachty w celu uwięzienia krnąbrnego kochanka.
Teraz dopiero ujrzał Wiktor cały ogrom wyrafinowanej nieprawości tej kobiety. Pojął, że ona pokierowała tą sprawą tak, aby rozdzielić go z Jadwinią, dostać go w swe ręce, skrępować, potem zobaczyć się z nim bez świadków, odziać się w piękne pozory wybawczyni i zarówno groźbą jak miłością zabrać więźnia i zakuć w swe kajdany. Djablica!...
W ogromnem zdumieniu, graniczącem z podziwem dla jej demonizmu, Wiktor głuchy był długo na pytania ojca, który, do głębi tą sprawą wstrząśnięty, domagał się wyjaśnienia, jaką to scysję miał Wiktor z jakimś porucznikiem Gronosky‘m.
Artur Gronosky był narzędziem Waltera, a Walter narzędziem tej groźnej wszetecznicy. Emma królowała nad tą sprawą i z niej wzięło początek zło.
— Nareszcie wniknąłem w arkana tej intrygi! — wyrzekł do siebie Wiktor, padł w fotel i zauważył: — Walter przyszył osobistą sprawę do spraw tajnej centrali plebiscytowej. Zawsze praktyczny, obrachowany uniknął przez to kosztów. Wybije on z tego swego patrjotyzmu kapitał. Zachodzi jeszcze kwestja, czy on i inspirujący go czynnik pozwolą mi teraz żyć w spokoju.
— Ja z Walterem się rozprawię! — huknął wzburzony, rozczerwieniony dyrektor.
Syn począł go uspakajać, gdy weszła do pokoju jego matka w futrzanej salopie a z nią młoda pani Wiktorowa w karakułowym żakiecie i ładnej, czarnej czapce, w oczach męża prześliczna.
Jakby odgadując jego zachwyt, uśmiechnęła się do niego wdzięcznie i Nawoj, który z chwilą jej wejścia natychmiast spochmurniał, już z tego wyczuł, jak słoneczna miłość splatała tę ładną parę.
Panie przyszły powiedzieć im „do widzenia“. Wyjeżdżały do Katowic z bardzo licznem gronem kobiet i dziewcząt na przedstawienie teatralne „Kościuszki pod Racławicami“.
— Nie zapomnij — odezwał się do Jadwini mąż — że jutro odbędzie się wykład prof. Wacława Sobieskiego z Krakowa o losach narodu polskiego w ostatniem pięćdziesięcioleciu. Trzeba ściągnąć wszystkie te wasze kobiety.
— Nie zabraknie ich na sali, zobaczysz! Może przy tej sposobności zbierzemy coś niecoś na sierociniec imienia dra Mielęckiego.
— To byłoby dobrze. Nasz lud musi nauczyć się dawać na takie cele. Dotąd umie tylko brać! — rzekł Wiktor.
Jadwinia zaleciła mu, aby sam, i przez Froncka zawiadomił robotników o wykładzie i usiadła na chwilę obok wyciągniętego na kanapie dyrektora.
Stary pan bardzo lubił mieć ją przy swym boku. Jakoż muskał jej rączkę pieściwie i dziękował za troskliwość, lecz, skoro panie wyszły, popadł znów w nastrój posępny. Nie dość, że ból dokuczał mu w nodze, jeszcze myśl o niecnej intrydze Waltera nie dała mu spokoju. Wiktor dziwił się, że ojciec wziął to tak do serca.
Gdy opuścił ich Nawoj, hojnie nagrodzony, Wiktor musiał wyśpiewać ojcu coś niecoś o Gronosky‘ch, zaczem ojciec począł przypierać go do muru, indagować.
— Czy między tobą a Walterem nic nie zaszło od czasu, gdy spotkaliście się tutaj? Ty przedemną coś taisz. Ja muszę to wiedzieć.
Od słowa do słowa Wiktor opowiedział ojcu o zasadzce pod Murckami i cyrografie, podpisanym przez Waltera.
— To nie bracia, lecz dwa wściekłe koty! — mruczał dyrektor chmurny jak Jowisz. — Ten hakatysta urządza z bandytami zasadzkę na brata, a ten warjat odpowiada na to zasadzką!
Nie szczędził Wiktora. Jednakże ujęło go, że postąpił względem brata wspaniałomyślnie a piorunował na Waltera długo, aż zaszył się w gniew. Prężyła się w nim i krystalizowała zawziętość.
Wiktor zaś spozierał na zegarek, bo miał pójść na zebranie Chrześcijańskiego Zjednoczenia Ludowego, gdy zapukał do drzwi Froncek i ukazała się pyzata gęba, okraszona uśmiechem sowizdrzała.
— Ponie poruczniku, spomiarkowołech na banhofie skrzynie i paki, a w nich nic inkszego, jeno wiela gwerów i granatów. Dla onych Hajmatstrojów.
— Dobrze, Froncek. Należałoby ci się coś za to.
— Choć jeden rewolwer!
— Zaraz doniosę o tem komendzie francuskiej!
— A cy to nie szkoda, iże te Francuzy tyla broni wezmom? Ja smykne z Zeflikiem i wyonaczę choć jednom pake.
Przezorny i praktyczny młodzian, którego amory z krzywoustą Manią zawiodły między wagony, przed nadejściem Francuzów na dworzec, uprzątnął w ciemności dużą pakę amunicji, jakby w przewidywaniu, że okaże się ona jeszcze bardzo potrzebną.





XIX.

„Rodacy! Dzień walnej bitwy o szczęście i wolność waszą, o przyszłość dzieci i wnuków i wszystkich dalszych pokoleń został nareszcie wyznaczony! Dnia 20 marca 1921 r. lud górnośląski z kartką wyborczą w ręku jako jedyną bronią zrzuci z siebie jarzmo niewoli pruskiej i jako pan samowładny obejmie władzę na Górnym Śląsku w swoje ręce...“ — czytały liczne zastępy ludzi na olbrzymich plakatach w odezwie Wojciecha Korfantego, w której Komisarz Plebiscytowy uskarżał się na krzyczącą uchwałę londyńską, dopuszczającą do głosowania tłumnych a hakatystycznych emigrantów w tym samym dniu, co stałych mieszkańców G. Śląska. Mimo to z odezwy biła silna wiara w zwycięstwo „świętej i sprawiedliwej sprawy“ — wiara, że „Bóg sprawiedliwy czuwa i błogosławić będzie wielkim zapasom ludu górnośląskiego“.
Czytali to ludziska „zmitrężeni wbrew ich woli przewlekającym się tak długo okresem przedplebiscytowym, pełnym krwawych niespodzianek, bandyckich scen i zmagań z rozlewającym się szeroko występkiem“.
Czytali, radując się, że nareszcie nadchodzi upragniona a wielka godzina sądu G. Śląska nad Prusakiem, godzina wyzwolenia z wiekowego jarzma.
Lecz zarazem wkradał się w te uczucia lęk przed dniem 20 marca, przed falą owych „Górnoślązaków“ z Niemiec, których podejrzewać trzeba było o to, że pospołu z bojówkami siać będą przestrach, zamęt, panikę, by przez te praktyki uniemożliwiając prawidłowy przebieg głosowania, ratować G. Śląsk dla Prus.
Obawy te znalazły wyraz na wiecu robotników w Mysłowicach. Otremba, Zając i inni górnicy wyobrażali sobie już szajki hajmatstrojów, rozbijających masy ludu, i oddziaływali na słuchaczów defetystycznie, aż wyskoczył przed nich Wiktor Kuna i huknął na nich niby na bezdusznych szeregowców i maruderów.
— Co?! Wy boicie się teraz tych burszów i buksów, co tu przybyć mają — wy?! A czy baliście się dotąd Grenzschutzu, Zycherki, Orgeszów i hajmatstrojów? Baliście się zielonków w pamiętnych dniach sierpniowych? Czy to myślicie, że ci emigranci, rzekomi Górnoślązacy, to smoki, co ogniem piekielnym na nas zionąć będą i piec nas na djabelskim rożnie? Chyba to tylko ludzie jak inni, nie groźniejsi od tych, których wyforowaliśmy za ostatnią granicę.
— Gdzież to, u licha, zapodziały się te pierony, co jak ś. p. Kłosek szli w ogień maszynówek i szturmowali do Mysłowickiego szlafhauzu, że dzisiaj tchórz was jakiś obleciał? Zaraziły was tym strachem stare baby albo agitatorzy szwabscy, odstręczający ludzi w pociągach od głosowania, od spełnienia naszego obowiązku. Niechaj każdy z was spojrzy na swe łapy i przypomni sobie nasze boje zwycięskie, a potem niechaj powstanie i powie, że się boi!...
— Oh! Mo recht! Niech żyje!
Głośne okrzyki zerwały się w sali zewsząd żywiołowo, bo Kuna jedną iskrą swego męstwa i zapału „przeonaczył“ ich w zastęp wojaków. Chłop był morowy, co sam wszędzie spieszył, gdzie było niebezpieczeństwo, innych za sobą porywał a tchórza nie znosił — pieron prawdziwy.
Nikt nie byłby myślał, że to syn dyrektora, który robotnika miał jeno za dwie ręce i dwie nogi. On stał między nimi jak brat z braćmi, z ziemi tej piastowskiej wyrosły. Chłop gorący, prawy i miły, co choć od starych bab im wymyślał a w boju niekiedy w bok człeka mocno szturnął, zawdy miał należne posłuchanie. Swojak był, brat, pieron i basta.
Obstąpili go kołem, oś w nim swoją wyczuwając, i byliby zaraz chwycili go na ręce i w górę podnieśli na wiwat, lecz on mówił im jeszcze:
— Zastanówcie się! Zycherkę djabli wzięli z naszą pomocą i za to mamy swoją policję. A czy to myślicie, że ta nasza policja nie potrafi utrzymać tu szwabów na obroży? Przytem zaś pomogą im Francuzi.
— Prawda, że cztery pułki Anglików mają przybyć na G. Śląsk, a Anglicy to — inne Niemce, ale i oni szwabom w nieporządkach nie pomogą, bo im z Opola zakażą. Żeby Komisja Aljancka do gwałtów nie dopuściła, nad tem czuwa także nasz borak Korfanty. Więc niech każdy z was pięścią gębę zatka takiemu, co strachy głupie sieje. Niech takiego tchórza, czy szwabskiego ajenta na kij nadzieje, niby bukoka na wróble, i postawi między klety, basoki głupie i klachule. My się żadnego szwabskiego nasienia nie boimy!! — zawołał.
— A dyć rychtyk!
Znów chór okrzyków i śmiechów uderzył o ściany i twarze rozpromieniły się jakby na weselisku. A Wiktor Kuna ciągnął:
— Nie boimy się... Jakoż teraz najpierw pójdziemy wszyscy sprawdzić, czy nas rychtyk na listach zapisano, czy jakiemi matactwami nie chcą nas pozbawić głosu, prawa obywatelskiego. Sprawdzimy na listach czy są tam porządnie wypisane nazwiska nasze, żon, matek i krewnych. A potem w dniu 21 marca, jak jeden mąż głosować będziemy i murem staniemy przy Matce-Polsce...
— Jeszcze słowo. Pamiętajcie i powtarzajcie w kopalniach, hutach i domach, co wam już dawniej mówiłem, a mianowicie, że w Westfalji kobieta i małoletni robotnik, pobierali w kopalniach 22 i pół marki dziennie, na Dolnym Śląsku 24 marki a górnośląska robotnica brała w tym samym czasie tylko 19 i pół marki. Czemu? Czemu jej szwaby skąpili, czemu ją krzywdzili? Bo Polka... I tak samo byłoby jutro, gdybyśmy nasz Śląsk w szponach szwabów zostawili. Bo to plemię na polskiej krzywdzie jedzie i krzywdą pogania.
— I to wam przypominam jeszcze, że w ostatnich latach trzydziestu, Niemcy pokrzywdzili robotników górnośląskich o... 2 i pół miljarda marek przedwojennych, płacąc im stale mniej, niż robotnikom w Niemczech. A, że wartość hut i kopalni naszych wynosiła dwa miljardy, więc krzywda robotników o pół miljarda przerasta wartość tych wszystkich kopalni i piętrzy się w taką górę, że mógłby ją zobaczyć ślepy. A w czyjej to kieszeni przepadło te 2 i pół miljarda? W kieszeni Niemca — prawroga naszego, prawroga Polaków i Polski!... Ale już dobiega kres krzywd, hańby, ucisków i sromu! Kończą się wiekowe rządy podłego łupieżcy na tej Piastowskiej ziemi... — huknął wreszcie Kuna i uderzył młotem w spiż swych uczuć najszczytniejszych.
A słuchacze, uroczeni temi dźwiękami, w milczeniu wpatrywali się w niego, niby w świętą figurę, takie biło od niego światło. Gdy skończył, odczuli, że słowa z głowy tylko płynące byłyby w tej chwili przebrzmiały bez wrażenia. Nikt zatem nie zabrał już głosu, lecz wszyscy zaintonowali z przejęciem: „Nie damy ziemi“...
Zabierano się hurmem do wyjścia, gdy powstrzymał ich jeszcze miejscowy aptekarz, rodem z Wielkopolski, który wstąpiwszy na estradę, jął wylewać swe wrzące oburzenie na „Katolika“.
W czasie szalonych zmagań z groźnym wrogiem, w ogniu walki, gdy wódz łączył ludzi w jedną stalową brygadę, ten „polski“ organ błąkał się po piaskach niewczesnych rozumowań, kołysał się w tę i w ową stronę i zawsze jeszcze nie wiedział, czy jest istotnie „Polnisch“. Jakoż bałamucił masy swych czytelników, oczekujących odeń drogowskazu, i prowadził je na grząskie manowce wątpliwości i niepewności bezdusznej, jakby pragnąc, by z siejby jego pustych ziarn Niemiec zbierał plon i bezgłowe drużyny jego zapędził do swej owczarni.
Mówca przestrzegał przed tem „polskiem“ pismem i wreszcie z okrzykiem: hańba! zmiął gazetę w dłoniach i cisnął na ziemię, pod nogi „ten pognój dla roboty niemieckiej“. A wiara Mysłowicka odpowiedziała chórem:
— Gańba!
Zaczem sala pustoszała. Pod koniec zebrania wsunęła się do niej pani Jadwiga i teraz przytrzymała wychodzącego z niej męża, widocznie strapiona.
— Chodź zaraz do ojca!
— Czy się co stało?... — udzielił mu się jej niepokój.
— Ojciec... zasłabł.
— Zasłabł... Żyje?? Mów, mów wszystko!
— Zasłabł. Lekarz jest przy nim. Lekki atak...
Przez chwilę Wiktor kroczył obok niej bez słowa.
— W ostatnich czasach był blady, nerwowy, wzburzony...
— Mama mówiła mi, że kilka dni temu napisał do Waltera, wzywając go do siebie. O treści tego pisma wnioskować można z odpowiedzi, jaka dziś nadeszła i spowodowała ten atak.
W milczeniu weszli do willi, gdzie zastali dyrektora, bladego śmiertelnie, spoczywającego w łóżku. Nie postradał mowy, lecz złamany, na poły martwy zdał się przebywać na krawędzi zaświata. Wyraz bolu osiadł na łuku brwi. Popatrzył na syna i po długiej chwili wyrzekł:
— Przeczytaj ten list od Waltera.
Dopiero, gdy chory pogrążył się w stan półsnu, Wiktor i Jadwinia przeszli do gabinetu z panią Agatą, która przedłożyła im fatalny list pasierba.
„Drogi ojcze! — tłumaczył Wiktor żonie. — Nie przestąpiłem progu Jego domu od chwili, gdy przekonałem się, że obłęd polski odebrał mi siostrę a ojciec, zgoła nieświadom rozpościerającej się w Jego domu zarazy, obojętnie patrzy na dominujące wpływy Wiktora i z niepojętą, oburzającą biernością toleruje bezczelnie podnoszącą głowę polskość.
„Teraz ojciec wzywa mnie do siebie, ale z tonu Jego listu wynika, że nie miłość ojcowska włożyła Mu pióro do ręki, lecz raczej gniew. Mam przyjechać — może za pozwoleniem Wiktora — aby wysłuchać reprymendy. Snać Wiktor obgadał mnie, oczernił przed ojcem i pragnie zgotować sobie tę przyjemność, by ujrzeć mnie pod rózgami ojcowskich zarzutów, a mianowicie, aby schować we własną kieszeń te akcje kopalni Mysłowickiej, jakie ojciec kiedyś mi obiecywał.
„Mimo to wszystko jestem gotów przyjechać, bo nie obawiam się ani ojcowskich przez Wiktora przygotowanych gromów, ani tego Polaka samego, ani wreszcie szajki służących mu zbirów. Ale wpierw muszę mieć ze strony ojca jedno zapewnienie:
„Oczywiście wielki przemysł górnośląski oświadczył się niedwuznacznie za Niemcami i przykłada rękę gorliwie do naszych zabiegów plebiscytowych. Mam nadzieję, że ojciec nie upadł jeszcze tak nisko, aby miał wyłamać się z pod wskazań tego credo przemysłowców górnośląskich, być jedyną czarną owcą wśród tego prawomyślnego grona, które przecież nie może płacić haniebną niewdzięcznością i zdradą za błogosławione względy naszego cesarza.
„Nie jestem wszakże pewien, czy otumaniony przez Wiktora i jego matkę, nie zachwieje się ojciec w dniu 21 marca i nie posunie się do zdrady.
„Oczekuję zatem, że ojciec da mi uroczyste zapewnienie, iż on i Jego żona głosować będą za Niemcami. Skoro takie zapewnienie otrzymam, pospieszę bezzwłocznie do Mysłowic.
„Jeżeli zaś nie — to z głębi mej niemieckiej duszy cisnę klątwę na dom ojca, jako na dom zdrajcy i wroga, z życzeniem, aby dom ten rozwalił się w gruzy wraz z całem Państwem Polskiem pod obuchem zasłużonej pomsty niemieckiej.“
Gdy Wiktor półgłosem tłumaczył ten list, Jadwinia, o ramię jego wsparta, nie odrywała oczu od tego skryptu. Sprawdzała każde słowo, jakby nie chcąc wierzyć, że tak pisał syn do ojca. A wreszcie wyszeptała:
— Zasłużonej pomsty niemieckiej... Zasłużonej... pomsty, pomsty...
Wiktor odłożył list i rzekł do niej:
— Otóż masz wgląd w czarną otchłań duszy, pełnej dzikiego, zachłannego egotyzmu jaskiniowców... Niemcy nie mówią: „Leben und leben lassen“, jak inne narody lecz „żyć na gruzach świata“ — świata pokaranego przez nich „zasłużenie“ za to, że nie jest niemieckim.
Przypomniał mu się porucznik Kaufmann, który kiedyś rozwijał przed nim misternie psychoanalizę Teutonów i uczył go patrzeć w ich duszę zbiorową.
W kilka dni pan Wilhelm dzięki silnemu organizmowi począł mocować się z beznadziejną niemocą.
Odzyskiwał władzę w sparaliżowanej prawej części ciała, dźwigał się do życia i uśmiechem, dobrze wróżącym, przyjął Jadwinię, gdy przyniosła z oranżerji kilka jego ulubionych tulipanów. A pani Agata uważała, że ona przynosi mu z sobą zdrowie. Bo rzeczywiście młoda ta kobieta więcej niż kiedykolwiek oddziaływała nań magicznie. W jego oczach była najpierwszą osobą i na jej życzenie lubo krnąbrny, stosował się do przepisów lekarskich pokornie.
Pewnego razu, trzymając jej rączkę, ozwał się:
— Dobrze mi, gdy jesteś przy mnie. Gdybym był na miejscu Wiktora, kochałbym się w tobie, jak on. Ja byłbym dla ciebie został Polakiem.
— Dla mnie zostanie ojciec teraz zdrowym! — uśmiechnęła się, lecz pomyślała sobie, że nie pragnęłaby, aby Wiktor „dla niej“ był się wyrzekł narodowości niemieckiej. On miał być Polakiem — tak jak istotnie był — nie z miłości do kobiety ani z tym podobnych motywów, lecz z najgłębszego przekonania i na głos swej krwi.
Nigdy w życiu swem pan Wilhelm nie kochał tak jak Wiktor, nigdy nie byłby całkiem rozsunął kanwy jego uczuć, dopiero teraz, u progu śmierci odczuł syna i zdumiał się, że kwiaty miłości tego junaka, wyrastały z ziemi, z jakiej on sam był ulepiony.
Chociaż miał przy łożu żonę i córkę, szukał oczyma Jadwini jako uosobienia uśmiechu życia, a ona, lubo odrywana pracą plebiscytową, jaka wrzała w tempie przyśpieszonem, poświęcała mu każdą wolną chwilę. I dla niego była ona — Polska.
Wkrótce usadziła chorego w głębokim fotelu przy biurku, gdzie poczuł się już znów jakby przy swym warsztacie, i śmiała się, gdy żartował z wdzięcznie brzmiącej niemczyzny, jaką popisywała się przed nim z wdzięczności za to, że, jak sądziła, ten „Niemiec“ będzie, o ile pozwolą mu siły, głosować w plebiscycie za Polską... — dla niej.





XX.

— Gdzież to byłaś przez cały dzień? — zainterpelował z wyrzutem dyrektor swą faworytkę, gdy z wieczora pojawiła się, by przekonać się, czy „sprawuje się dobrze, jak lekarz przykazał“.
Spoczywał w fotelu, otulony w szlafrok i derę, blady, z głową na pierś zwieszoną. W ciągu dnia drzemał, marudził na żonę i córkę, rozmawiał telefonicznie z biurem dyrekcji swej kopalni, sprzeczał się z lekarzem i tęsknił za synową niby za promieniem życiodajnego słońca.
— Tak jesteśmy wszyscy zajęci! — mówiła Jadwinia. — Pojechałam rano do Bytomia, do pani Stefanji Eckertowej i poszłam z nią do Wydziału Kobiecego w Komisarjacie. Wywiązało się z tego zebranie. Bo u panny Stęślickiej zastałyśmy zacną pannę Janinę Omańkowską i kilka gospodyń. Pouczałyśmy się wzajemnie. Po południu odbył się w Roździeniu pogrzeb Halamy, tego poczciwego hutnika, którego w biały dzień zamordował jeden z hajmatstrojów. Mnóstwo było ludu, tysiące robotników, trumna tonęła w powodzi wieńców. Jeszcze jedna ofiara bojówek i plebiscytu.
— Rozpasanie namiętności... Polityka wszelka to — zmora. Oby Wiktor trzymał się od tego zdala!
Lustrował jej buzię niby cenny tulipan.
— Schudłaś trochę i przybladłaś, ale przez to stałaś się jeszcze bardziej interesującą. Cóż ja ci to chciałem powiedzieć? Otóż trzeba nad Wiktorem bacznie czuwać, by ten hakatysta nie wypłatał mu znów łajdackiego figla, rozumiesz? Wiktor taki lekkomyślny... Ty powinnaś mieć rozsądku za dwoje... On docenia ciebie, ale zgoła nie docenia potęgi pieniędzy. Zapisałem wam wszystkie swoje akcje przemysłowe. Na nich i na twym posagu Wiktor winien wyróść na potentata przemysłowego na G. Śląsku. Ale musi kochać pieniądz. Kto go nie kocha, nie ma go i naodwrót, kto go kocha, to go ma, chociażby wstępował w życie bez grosza. Pragnę, schodząc ze świata, żywić nadzieję, że będziecie mieszkali w pałacu. No, ty młoda jesteś i ideały chodzą ci po głowie. Ale zmienisz się, gdy zostaniesz matką... A kiedy to nastąpi? Pod koniec roku?
— Dowie się ojciec w sam czas! — zaśmiała się i pokraśniała.
— Dużo pieniędzy i dużo dzieci, to powinno być waszem hasłem. No, wyprzedzisz chyba Matyldę. Taka dzielna Polka! — uśmiechał się.
— A Matylda nie Polka?
— Polka, taka śląska Polka.
— To znaczy, trochę mniej Polka?
— Mnie wydaje się, że dopiero jej córka będzie taką Polką, jak ty.
— Augustyn twierdzi, że brak tu Polakom tradycji, podstaw narodowych, brak ech powstaniowych i odblasków kultury rodzimej. Dlatego tak trudno dociągnąć psychikę G. Śląska do wyżyny tego wielkiego faktu dziejowego, jaki przeżywamy. Może to racja. Władek Pochwalski sądzi, że patrjota śląski posiada cechy neofity. Lecz to właśnie bardzo mi się podoba w Matyldzie, Wiktorze i Augustynie. Ich uczucia są tak świeże, dziecięce i gorące... Za to trzeba ich kochać!
Pan Wilhelm nie wiedział. co na to powiedzieć.
— Kochane z ciebie dziecko! — wycedził z umiłowaniem.
Za to Jadwinia przyrzekła spędzić z nim nazajutrz czas dłuższy. Opowiedziała mu jakąś anegdotę i pożegnała go czule.
Przed willą czekał na nią Froncek. Chuchał w palce, przestępował z nogi na nogę, bo mróz podcinał go w galoty, ale czekał, snać pilny mając do niej interes. Gdy wyszła, skłoniwszy się jej, spytał:
— Pon porucznik przyńdzie?
— Nie, a o co ci to chodzi?
— Chciołech łopedzieć jak my trzech germańskich bergmanów wygnali furt. Z onych agitatorów, co ich z Wrocławia na grube przysłali. Chodzili po Mysłowicach w małpicach i w grubach godali: „Oberschlesien bleibt deutsch“. Troche my im namajtali, i naonaczyli, że jak nie pójdom do dom szukać swego Lehmana, to, niech ich ręka Bosko broni, pyski im wrzącą wodą wyparzymy i taki im plebiscyt sprawimy! — chwalił się Froncek, drepcąc obok pani Wiktorowej.
A miało to być przegrywką do uzyskania jej przyzwolenia na dalej sięgające plany jego i jego godnej kompanji.
— Dzisia we Vereinssaalu majom hajmatstroje wielki wiec — począł z namaszczeniem i wykładał jej, że jeśli szwaby polskie zebrania rozbijają, nie można pozwolić, aby te germańskie gizdy swobodnie uradzali, Polakom grozili i wykrzykiwali: hoch!
Gnębiło go to, że bomby gazowe a łzy wyciskające, których skrzynię był zabrał z dworca z odkrytej dla hajmatstrojów przesyłki, spoczywają u niego bez użytku, więc zamierzał kilka z tych jaj cisnąć w tłum wiecujących Germanów i rozpędzić ich na cztery wiatry. Lecz bał się porucznika. Przeczuwał, że on się temu sprzeciwi. Wyspekulował jednak w swym politycznym łbie, że jeśli jego „żena“, na której względy liczył, plan ten choćby milczkiem pochwali, będzie miał wolną rękę. Bo hytrak ten odgadywał, że każdy chłop bez wyjątku boi się swej kobiety po trzeźwemu i nie przeciwstawia się jej tak łacno.
Ale zawiódł się w nadziei. Pani Wiktorowa przedkładała mu, że Niemcy mają tak dobre prawo wiecować, jak Polacy, a więc nie godziłoby się w tem im przeszkadzać, co wszakże nie trafiło do przekonania Froncka. Napróżno marzł tak długo dla dobrej sprawy.
W domu pani Jadwiga zastała już męża w towarzystwie nieoczekiwanego Nawoja, którego maska, zwykle zimna jak u dyplomaty, przybrała na jej widok wyraz dziki. A jednak widoku tego szukał. Gdy u dyrektora Kuhny posłyszał, że wybierała się na przedstawienie teatralne do Katowic, pojechał tam za nią i zamiast na scenę patrzał na alabastrowe jej lica, oplatał ją namiętnem spojrzeniem. Tego wieczora przywiodło go do porucznika pragnienie ujrzenia tej kobiety, która działała nań upajająco, jak haszysz.
Ostatnio przebywał znów we Wrocławiu, gdzie udało mu się złotym kluczem otworzyć biurko w tajnej centrali plebiscytowej, wydobyć i skopjować plikę aktów z Hauptverbindungsstelle Spree. Tę zdobycz, jaką chciał spieniężyć w Komisarjacie polskim w Bytomiu, pokazywał porucznikowi, gdy weszła do pokoju pani Jadwiga.
— Pan Nawoj zdobył dokumenty, które jaknajdokładniej wskazują kilka kryjówek broni i amunicji, jaką Niemcy od czasu powstania gromadzą tutaj dla nowej swej formacji wojskowej „Nationalwehr“. Jeszcze jedna banda, jeszcze jedna... „Wehr“, jeśli nie „Schutz“ — tłumaczył porucznik zaciekawionej papierami żonie, uśmiechnął się i ciągnął: Dzięki temu Francuzi będą mogli położyć rękę na ogromne zapasy przemycanego materjału wojennego. A p. Nawoj weźmie za to miljon marek nagrody. Bo nagrodę w tej wysokości za takie informacje przeznacza nasz Komisarjat.
Pani Jadwiga pochyliła się nad pliką papierów i zdziwiła, że były to fotografje oryginalnych dokumentów z podpisem majora v. Roeder‘a i stemplami.
Wiktor poczęstował go cygarem i kazał podać butelkę wina. A pani Jadwiga zagadnęła gościa o stanowisko komunistów.
— Pójdą z Niemcami — mruknął Nawoj.
— Socjalizm i komunizm, to lejce, na jakich Niemcy prowadzą robotników polskich do roboty dla Niemca! — zauważył Wiktor.
— A pan co zaleca komunistom? — pytała pani Jadwiga.
— Aby wzięli pieniądze niemieckie i głosowali za Polską. Pani zauważy zapewne, że byłoby to zdradą. Nie przeczę, ta byłaby zdrada, lecz zarazem rozumny krok polityczny. Zdrada w życiu publicznem i państwowem, to rzecz powszednia. Sankcjonuje ją tyle razy racja stanu. W wielkiej wojnie Włochy zdradziły Niemcy, a Niemcy w toku dziejów zdradzały co krok. Prusy na tem wyrosły i utyły... Mówić biedakom, aby nie przyjmowali pieniędzy, które Niemiec wtyka im w łapy, byłoby wierutnem głupstwem, które poniekąd pozbawiłoby mnie miru wśród towarzyszów. Naturalnie nie posłuchaliby mnie. Jendrosch wydrwiłby mnie publicznie. Dlaczego powinni głosować za Polską, wyłożyłem im i zdobyłem pewien posłuch. Jednakże w ostatniej chwili pieniądze niemieckie odbiorą mi większość popleczników, bo pieniądz jest na świecie zawsze górą. Nasłano nam z Berlina mnóstwo pseudokomunistów, ajentów, przybyło wielu żydów i wszyscy robią niemiecką robotę.
— Gdy chodzi o każdy głos — rzekł Wiktor — pragnąłbym widzieć wszystkich komunistów po naszej stronie. Zyskalibyśmy około sześciu tysięcy głosów. Ale po plebiscycie darowałbym was komunistów Niemcom, do których zresztą ciążycie, widząc snać tam podatniejszy grunt do siejby wywrotowych teorji aniżeli w Polsce.
— Wszędzie jest podatny grunt — wtrącił Nawoj.
— O tyle, że wszędzie grać można na najniższych instynktach człowieka, budzić zazdrość i chciwość, spekulować na głupocie. Wszędzie można przed gawiedzią rozwieszać naiwne, urągające prawu przyrody hasło równości i głosić doktrynę kosmopolityzmu, wymyśloną przez żyda bez ojczyzny a eksploatowaną w sposób swoisty i chytry przez socjalistów niemieckich, którzy oklaskują kaisera, proklamującego wojnę i idą na rękę zachłannemu nacjonalizmowi junkrów a innym zalecają rozbrojenie, nieuznawanie odrębności narodowej i radykalny opozycjonizm w stosunku do ich państwa i jego podstaw. Aby zaś usunąć z pod ich nóg fundament moralny i wyłączyć ich z gromady, duchem obywatelskim zcementowanej, wpajają w rzesze bezwyznaniowość, na to miejsce stawiając próżnię, zero. A zero takie, dodane do bezwzględnych ambicji apostołów rozkładu, ma przyśpieszyć rewolucję socjalną i wielki moment powrotu ludzkości do epoki jaskiniowców, za którą wy, komuniści tak tęsknicie...
— Ale niech pan pamięta — mówił dalej — że Polska, która w myśl przeznaczenia historycznego była przez wieki przedmurzem chrześcijaństwa a teraz, odparłszy zwycięsko hordy bolszewików, osłoniła Europę swem ramieniem, nie sprzeniewierzy się chyba swej misji dziejowej, nie rozmiłuje w pouczającym obrazie Leninowskiego piekła i nie pozwoli zalać się przez bijące w nią fale komunizmu. Zanim zaświeci wam taka nadzieja, musicie wyrwać z duszy polskiej te korzenie, z których naród nasz wbrew woli zaborców czerpał w pomroku niewoli soki życia narodowego.
Komunista słuchał w skupieniu i chwilami drwiący śmiech migotał w kącie jego ust.
— Ponad bytowaniem mrowia ludzkiego — rzekł — jest ideał. A każda droga do niego wiodąca, chociażby przez morze krwi, jest dobra.
— Niechaj mi pan nie mówi o ideałach! — zawołał porucznik. — Piękne to rzeczy niby gwiazdy. Gdyby wszakże gwiazda spadła na ziemię, nastąpiłby tragiczny kataklizm, może koniec planety. Co to znaczy wcielanie idei w życie gromadne, możemy wyrobić sobie teraz na G. Śląsku właściwe pojęcie. Bo proces taki mamy przed oczyma. Jako idea plebiscyt jest w swej cudnej prostocie czemś doskonałem a tymczasem w realizacji jest tak daleki od ideału jak my od gwiazd. Jest horendalnym, krwawym absurdem... Takim samym, lecz o wiele gorszym jeszcze kataklizmem byłby sprowadzony na ziemię komunizm... Można w teorji zachwycać się tą ideą, jakby gwiazdą, ale wcielając ją w życie, t. j. „uszczęśliwiając“ gwałtem ludzkość według tej doktryny i zmieniając od podstaw porządek świata, osiągnęlibyśmy wyniki wręcz odmienne od zamierzeń...
Nawoj zamyślił się nad tem, oblókł w chmurę i zdało się, że zapomniał o otoczeniu. A oni czekali jego słowa. Wreszcie odetchnął całą piersią i wyrzekł jakby do siebie półtonem:
— Jedyna rzecz, dla której warto żyć, to ideał.
— Tak, nikczemne, bydlęce istnienie bez przyświecającego nam ideału, lecz, chcąc dla niego żyć, trzeba wpierw dostroić swą duszę do jego wyżyn.
Nawoj w zamyśleniu pokiwał głową. Przyszło mu na myśl dwóch jego magistrów. Bakunin i Krapotkin, lecz miał swój pogląd na tych utopijnych teoretyków.
— Byli już tacy ewangeliści — rzekł. — Gdyby wszakże byli zeszli ze swej mównicy i z życiem wzięli się za bary, wnet stanęliby w krwi. Bo ideał da się wcielić tylko gwałtem... Pan porucznik to wie jako powstaniec, co walczył o ideał wolności.
Wychylił swój kieliszek i powstał od stołu.
Wiktor żywił dla niego wdzięczność, bo on to w istocie wybawił go z więziennej turmy, a nigdy nie mógł zszeregować go w swem pojęciu z galerją rzeźniczych bandytów. Na pożegnanie uścisnął jego dłoń mocno.
— Spotkamy się dnia 20 marca i będziemy jak dzieci jednej matki głosować za Polską...
Komunista podniósł głowę i odrzekł z dumą:
— Nawoj może głosować tylko za Polską... Tak mi każą moje groby...
Gdy drzwi zamknęły się za nim, pani Jadwiga nie mogła wyjść ze zdumienia. Nie mogła pojąć, że w tym krwiożerczym osobniku drżała struna słowiańskiego idealizmu. A Wiktor, uśmiechając się z zadowoleniem, pytał:
— Szczególniejsza bestja, co?





XXI.

— Cóż ojciec sądzi o „Oświadczeniu“ górnośląskiego wielkiego przemysłu? — spytał z uśmiechem Wiktor dyrektora, wchodząc w przeddzień plebiscytu do jego gabinetu.
— Nic nie sądzę, nic nie chcę wiedzieć o tem! Telefonował mi coś z biura Heine... Nic nie chcę wiedzieć. Róbcie co chcecie! — mruczał chory pod nosem, udając, że go to nic nie obchodzi. Lecz w gruncie rzeczy obchodziło go to zbyt żywo, aby nie miał zapytać:
— Robotnicy i urzędnicy kopalni Dobrej Nadziei przyłączyli się do tego Oświadczenia? Kto oświadczenie to w ich imieniu podpisał?
— Weinhold i Przywara.
— Kto? Weinhold?... On stanął po polskiej stronie?... Wszystko to jest twoją robotą. Ty przeciągnąłeś Weinholda, ty skłoniłeś mych robotników i urzędników do podpisania tej deklaracji.
Na to Wiktor uśmiechnął się do siebie. Sięgnął do kieszeni po gazetę, aby pokazać ojcu to „Oświadczenie“ robotników kopalnianych i urzędników, gotowych do głosowania za Polską. Lecz dyrektor odpychał to od siebie, niby truciznę, odrzekał się od wszelakich takich proklamacji plebiscytowych, niby od złego ducha. Mimo to spytał:
— A co ich skłania do głosowania za Polską?
Syn przytoczył wyszczególnione w „Oświadczeniu“ tem argumenty, poparł je wymownie i wreszcie zagadnął:
— A cóż ojciec mówi na to, że robotnicy mianują się w tej odezwie jedynymi prawowitymi przedstawicielami wielkiego przemysłu u nas i przeciwstawiają się manifestacyjnie tym dyrektorom, którzy przybyli do nas z Niemiec dla wyzysku tych skarbów i Górnoślązaków?
— Nic mnie to wszystko nie obchodzi, nie chcę słyszeć o plebiscycie! — mruczał znów chory dyrektor, lecz półgębkiem solidaryzował się ze swymi ziomkami.
— Górnośląska ziemia i węgiel górnośląski... My Górnoślązacy... — przyznawał.
Aż raptem ozwał się:
— Dr. Schneider opowiadał mi dzisiaj, że w Warszawie zamknięto giełdę...
— Kolportuje ordynarne niemieckie „kaczki“ przedplebiscytowe!
— Więc to nieprawda?
— Ani słowa!
— A co mówi Korfanty o tem, że magnaccy obszarnicy oddają 200 tysięcy morgów ziemi na parcelację?
— Nic nie mówi — roześmiał się Wiktor — bo to przecież tandetna plotka. Magnaci sami nie pisnęli o tem ani słowa. Gdyby nawet byli złożyli publicznie takie oświadczenie, nie uwierzyłbym w to. Proszę ojca, teraz jedno kłamstwo goni drugie.
— Nie nudź mnie już tem. Gdzie Jadwinia?
— Na wielkim wiecu kobiet w Katowicach.
— Naturalnie! — syknął ironicznie dyrektor. — Teraz obiady gotują się same, bo kobiety uprawiają politykę gremjalnie. Obłęd... Jutro powarjujecie wszyscy do reszty. Zamykam ten pokój na cztery spusty i nie dopuszczam do siebie nikogo.
Wiktor przeszedł przez pokój w milczeniu, zawahał się, a potem, żegnając ojca, ozwał się z cicha:
— Ojciec nie będzie mógł pojechać do biura plebiscytowego...?
— Nie, nie! Nie chcę o tem nic wiedzieć. Zachowuję się całkiem neutralnie. Chory jestem, ale nie warjat.
Wyszedłszy, Wiktor kazał przywołać Froncka, aby wydać mu ważne polecenia. A karlus przyjął to z wielką pochopnością, gdyż, całkiem był odmiennego zdania od dyrektora, uważał okres plebiscytowy za epokę wymarzoną dla osobników, swobodę miłujących. Wesoło było, jak nigdy. Piło się wódki i wina przednie z Komisarjatu niemieckiego, agitowało, o pracy nie myśląc, płatało szwabom najróżniejsze figle, rekwirowało broń bojownikom, handlowało zdobyczą a nawet bawiło się w żołnierzyka wcale nie na żarty. Pyszne czasy!
Jakoż niewiele widywano go w willi: dyrektor, zawojowany magicznem słowem: „plebiscyt“ patrzał na to przez palce. A bywało, że Froncek oddawał sprawie polskiej większe usługi, aniżeli sam sobie to uświadamiał.
Siadłszy z porucznikiem w przedsionku willi, opowiadał mu, jak udało mu się w Pszczynie wpaść na trop znacznej organizacji wojskowej, ukrywającej się tam pod płaszczem dyrekcji dóbr księcia Pszczyńskiego i gotującej się do akcji zbrojnej w przeddzień plebiscytu. Wyszpiegował, gdzie zakwaterowali się ci stosstrupplerzy, gdzie odbywały się ich zbiórki i jakiej podlegali komendzie, a potem doniósł o tem władzy koalicyjnej, która przyaresztowała całą tę bojówkę wraz z ich dowódcami.
— Łostydy kupa bydzie z onymi orcholami, bo ich skóra swendzi a gwerów i wszyćkiego majom moc! — zafrasował się Froncek. Jednakże porucznik uspokajał go, chociaż nie był pewien, czy po plebiscycie Niemcy nie chwycą za broń, gdyby wynik głosowania wróżył im źle i akcje ich spadły w oczach Rady Ambasadorów.
Bystry i ciekawy karlus słuchał jego wywodów z zajęciem, gdy ozwał się dzwonek z zewnątrz willi.
Zanim nadeszła służąca, otworzył drzwi Froncek i raptem porucznik, jakby prądem galwanicznym tknięty, zerwał się na równe nogi.
Bo światło z przedsionka padło na stojącego za progiem sędziego Kuhnę.
Porucznik patrzał nań niby na upiora przez chwilę, potem skoczył do drzwi sprężyście ze skurczem wściekłości na czole i cisnął bratu w twarz:
— Jak ty śmiesz?! Jak śmiesz zbliżać się do tego domu?
Pan sędzia, widocznie skonfundowany niespodziewanym widokiem Wiktora, poprawił binokle, odchrząknął i odparł:
— Nie przybywam do ciebie! A wstęp do tego domu mam otwarty tak dobrze, jak ty.
— Miałeś! — poprawił go wybuchowo Wiktor, odsapnął i ciągnął: — Miałeś, ale pozbawiłeś się prawa wstępu i nie pojmuję bezmiaru bezczelności, co pozwala ci dzwonić do tego domu po owym bezecnym, haniebnym liście do ojca.
— Nie twoja to sprawa, renegacie!
— Precz stąd! — huknął imperatywnie Wiktor, prężąc się jak struna. — Obcym tu jesteś, intruzem, przybłędą i wrogiem. Precz!
— Hola, mój panie. Opanowałeś wprawdzie umysły tutaj, lecz nie ty jesteś gospodarzem tego domu.
— Milcz! — palnął Wiktor, kamienując go spojrzeniem. — Tyś listem swym łajdackim powalił ojca na brzeg śmierci a teraz chcesz zamordować sparaliżowanego?!
Na to sędzia, jakby w pierś kułakiem ugodzony, wzdrygnął się i wymamrotał:
— Nikt mi nie donosił, nie wiedziałem...
— Co sprowadziło cię do Mysłowic?
— Przyjechałem na głosowanie.
Wiktor zauważył, że obok Froncka stanęła cicho służąca i zwrócił się do niej:
— Idź, a nie mów ani słowa! Rozumiesz? Ani słowa.
Zaczem zwrócił się znów do brata.
— Przyjechałeś na głosowanie, chociaż podpisałeś cyrograf, że noga twoja nie stanie na Górnym Śląsku do końca plebiscytu...
— Ty nie możesz pozbawiać mnie prawa głosowania!
— Ale ty sam pozbawiłeś się tego prawa, podpisując ten skrypt. Nie rozumiesz wcale, co to zobowiązanie! Cóż znaczy dla ciebie słowo?... Dla zbójeckiego intryganta, co z tą niesamowitą kochanicą uknuł spisek na brata?
— Ja?!
— Milcz! Zgłębiliśmy bezdeń twej podłości, rozsnuli nici twej haniebnej intrygi, przez którą zadałeś ojcu pierwszy cios... Wtedy poznał cię on na wylot. A listem swym przypieczętowałeś na siebie wyrok... Lada silne wzruszenie może ojca zabić. Więc idź i, radzę ci, uciekaj co tchu z Mysłowic!... A gdybyś usiłował dostać się przed oblicze ojca, zastrzelę cię, jak wściekłego psa!
Przez moment sędzia stał jakby w słup zamieniony na duchu zgromiony — zdeptany gad, pełen morbidnej zawiści teutońskiej. Wreszcie trupio blady spojrzał w źrenice brata, wargi jego zadrżały, lecz nie wyszedł z nich ani ton nieartykularny. Odwrócił się, zeszedł po schodach i ruszył ku furcie.
Wiktor szedł za nim wzrokiem a potem posłał za nim Froncka, by przekonać się, czy sędzia opuścił Mysłowice.





XXII.

Noc głucha przykryła Mysłowice czarną powłoką, gdy pani Jadwiga ocknęła się ze snu. Zbudziła ją głośna rozmowa pod domem i śmiechy. A gdy to ucichło, posłyszała w sąsiednim pokoju stłumione kroki Wiktora, który po północy wyszedł z domu.
Wsunął się do sypialni na palcach, lecz ona ozwała się:
— Nie śpię. I cóż? Warto było...?
— Nie śpisz? To zapalę światło. Ubawiłem się niemal tak jak Froncek, — uśmiechnął się Wiktor i opowiadał: — Nasze Mysłowickie Germany, z pewnością według instrukcji z góry, porozlepiali na większych budynkach plakaty, zohydzające Polskę, z nagłówkami: Waehle Deutsch! To trzeba było zdzierać, zasmarowywać. Powtóre na chodnikach głównych ulic i w pobliżu biur, gdzie będziemy oddawać głosy, powypisywali farbą takie zdania jak n. p. „Ich Ochse waehle Polnisch“. „Ja, jako bydlę, głosuję za Polską“. I to zasmarowaliśmy farbą. Usiłowało nas spłoszyć kilku hajmatstrojów czy Orgeszów, lecz dali drapaka, gdy ujrzeli patrol policji. Więc Froncek mógł w spokoju rozlepiać karykatury Urbanka, Ulitzki i inne wielce budujące plakaty mniej lub więcej (zwykle więcej) nieprzyzwoite.
— A z czego to śmialiście się przed domem tak serdecznie?
— Z nalepionej na naszym domu mej karykatury. Figuruję na niej w konfederatce, którą strąca mi z głowy potężna, groźna pięść pruska. Ze strachu pękają mi spodnie, nie z przodu, i uciekam pod płaszcz niewieści, zapewne twój. Zobaczysz ten karton z rana, bo nie zdarłem go jeszcze. A teraz śpij, kochanie. Już wpół do czwartej. Czeka nas dzień znojny.
— Oby tylko szczęśliwy — westchnęła Jadwinia i zamknęła oczy.
Tymczasem w mieście snuły się wbrew rozporządzeniu policji groźne mary i raz nawet strzały zbudziły ludzi. To bojówki, uwiadomione o tem, że robotę ich przygotowawczą do plebiscytu obracano w niwecz, próbowały pukaniną z rewolwerów odstraszyć partje pieronów.
Pod osłoną nocy wywiązały się łowy figlarne a niebezpieczne, w których Froncek wziął gorliwy udział. Czaił się za węgłami, ciskał jajkowate granaty na „orcholów“ i zdarzyło się, że kilku burszów wpędził na patrol polskich policjantów, którzy ich aresztowali.
Przed gmachem pocztowym zaś stała przez noc garść cierpliwych ludzi, którzy pragnęli nabyć serję marek pocztowych, opatrzonych datą plebiscytu, jakie na ten dzień wypuściła Komisja Międzysojusznicza.
Miasto zbudziło się wcześniej niż zwykle. Ze świtem wtargnął w nie hałas i rozhowor. Ciężarowe samochody przywoziły nieprzebrane stosy ulotek, gazet i odezw. Rozdawano je wszystkim, a zwłaszcza młokosom, którzy w pobliżu biur plebiscytowych rozrzucali je garściami tak, iż ludzie brodzili w nich niby w śniegu. A już przed ósmą z rana roiło się tam od Mysłowiczan obojga płci. Narzucali się im na mentorów agitatorzy, pragnąc zdradzieckiemi instrukcjami nakłonić ich do oddawania kartek, jakie wciskali im w ręce, i tak dążyli do unieważnienia ich głosów. Zarazem opowiadali wieśniakom smalone duby, odstręczające od głosowania za Polską, najfantastyczniejsze, najdziksze kłamstwa. Szeptano prostakom na ucho coś o ucieczce Korfantego i straszono ich pomstą „des deutschen Gottes“.
Atoli rozbijało się to o procedurę głosowania, zapobiegającą szalbierczym zabiegom. Bo po stwierdzeniu tożsamości osoby głosującego, członkowie biura sami wręczali mu dwie kartki, z których jedną wkładał on do koperty w klatce na ten cel wzniesionej.
Przez dzień cały trwało głosowanie i przez dzień cały pani Jadwiga i inne panie czuwały, by nie przepadły polskie głosy. Opieszałych wzywano do urny przez gońców.
Z południa zajechał przed to biuro samochód. Wysadzono, raczej wyniesiono z niego p. dyrektora Kuhnę. Snać działo się w jego duszy coś osobliwego, gdyż twarz jego, i tak zwykle poważną, omraczał w tej chwili uroczysty wyraz, jakby miał stanąć przed jakimś najwyższym trybunałem.
Nie patrząc na nikogo, wtoczył się do biura z pomocą Froncka i żony. A gdy przyszło mu wejść do budki, by tam niepostrzeżenie włożyć w kopertę jedną z dwóch kartek, skinął na Jadwinię, by mu towarzyszyła, jak na to pozwalał chorym regulamin plebiscytowy. Sam lewą ręką wziął jedną z kartek i spalił ją w płomieniu świecy. Drugą zaś podał synowej z prośbą:
— Włóż to w kopertę!
Jadwinia wyczytała na kartce: Polska — Polen i chwyciło ją za pierś ogromne wzruszenie. Spełniwszy jego polecenie, padła ustami na jego rękę i kilka łez dziękczynnych stoczyło się na nią.
Pojęła, że w tym momencie odbierał on chrzest polskości, myśląc zapewne o swej rodzinie, a głównie o Walterze, z którym świadomie brał dozgonny rozbrat. Brutalizowany jego krzyczącem zaklęciem, buntował się przeciwko dyktaturze syna i Prusaka i, chociaż lekarz nie pozwalał mu opuszczać domu, zapragnął koniecznie czynem dać świadectwo swemu przekonaniu, że ta ziemia piastowska nie powinna pozostać wieczystą dzierżawą zachłannego Germana a lud śląski jego służalcem, że Ślązak winien nareszcie zapanować u siebie, w oparciu o mur ideałem wolności opromienionej Polski.
Przez tyle, tyle lat miał pan Kuhna tuż przed oczyma ziemię polską, a była ona odeń przepastnie daleką. Aż nareszcie, w atmosferze, zaperfumowanej istotą pani Jadwini, dokonał się w nim proces przełomowy i Górnoślązak przekroczył graniczną Przemszę, wstąpił na grunt polski i bratał się z bratem.
W tym czasie Wiktor dojeżdżał do Bytomia, ciążąc instynktownie do osi sprawy górnośląskiej. Na wstępie do Hotelu Lomnitz opowiadano mu o fortelach niemieckich w celu wywołania nastrojów antypolskich i chlubiono się, że kolejarzom udało się przejąć cały pierwszy nakład „Katolika“, wydrukowany, w Berlinie.
Podszywając się pod ten kunktatorski, niepolski organ bytomski, Komisarjat niemiecki wydał na dzień plebiscytu numer „Katolika“ z „Odezwą do rodaków“, nawołującą do głosowania za Niemcami. Ale wczas skręcono kark farbowanemu lisowi.
Pierwszych wieści o wynikach plebiscytu można było spodziewać się nie wcześniej, jak późno w nocy. Mimo to w Komisarjacie chętnie dawano posłuch przybyszom z osad bliższych i dalszych, którzy karmili słuchaczów czczą strawą błahych spostrzeżeń, domysłów, fragmentów i epizodów. Niecierpliwością targane umysły chwytały to w lot i wysnuwano z tego śmiałe, daleko idące wnioski, wyolbrzymiano przypuszczenia, konstruowano fakty. Gdy przybłędny pieron głosił apodyktycznie: „W Laurahucie przepadliśmy się“, lub „W Gierałtowicach blank szwabom nie idzie“, lub „W Strzelcach wielkie zwycięstwo“, w tem napięciu nerwów i rozstroju umysłów nikt jakoś nie śmiał zawołać:
— Skąd u djabła można to wiedzieć, jeśli nie skończyło się jeszcze wcale głosowanie?!
Nadszedł kulminacyjny moment tytanicznych zmagań się dwóch potężnych, ogromną energją naładowanych machin plebiscytowych. Ze strony polskiej więcej włożono w nie świętego zapału i żelaznej woli, z drugiej — więcej chytrości, bezwzględności i pieniędzy. Już milkły szprychy i szruby rozhukanych tych machin, już zbliżał się finał tej walki, prowadzonej słowem i złotem, niekiedy kulą, sztyletem, już niebawem u mety ukazać się miały doniosłością brzemienne cyfry i obwieścić znużonym szermierzom wielkie nowiny, więc błąkali się oni napoły nieprzytomni po Komisarjacie w wirach wieści, plotek, bredni, obaw i nadziei.
Odbijało się to wszystko o ściany kancelarji Korfantego, który chodził po pokoju tam i napowrót słuchał, nie wierzył, ale słuchał i ważył to na szali prawdopodobieństwa. Silił się na spokój, wmawiał go w siebie a pospołu ze swą armją przyboczną kołysał się na fali przypuszczeń, jak generał z niecierpliwością oczekujący ostatecznych wyników bitwy, rozgrywającej się na olbrzymich przestrzeniach. Łaknął pewności, lecz uśmiechał się do siebie pełen wiary w brać górnośląską, wiary w chlubny koniec zenitowych wysiłków, wiary w zwycięstwo Polski.
W otwarte Jej ramiona pragnął zaprowadzić zbłąkaną, z ostępów niemieckich wywiedzioną a w djamenty czarne strojną Córę piastowskiego rodu...
Czyliż danem mu będzie spełnić tę świetną misję?... Przemawiało za tem wszystko. Bo można było przecież spodziewać się, że lwia część gmin górnośląskich oświadczy się za Polską, że okrom północnych i zachodnich, zaodrzańsich kresów ziemia ta da wyraz swej polskości.
Lecz cóż dalej? Czyliż potężny głos G. Sląska przemówi do potentatów, dzierżących w rękach jego losy? Cóż kryje w swem łonie przyszłość?...
Czyny i dzieła ludzkie wpadają niby źdźbła w tryby olbrzymiego, światem zwanego młyna, nad którym nie panuje żadna jednostka...
Dnia tego zapominano w Komisarjacie, że wynik plebiscytu i obfity plon pracy polskiej miał dostać się w zdradliwą machinę Rady Ambasadorów, w wężowisko konszachtów dyplomatycznych. Nie sięgano wzrokiem tak daleko i teraźniejszość trzymała umysły na uwięzi a w jutro spozierano jasno.
W takim nastroju, z gęstą miną powracał Wiktor z Bytomia przez osiedla rozgorączkowane emocją, rad z tego, że jak się zdawało, terror pruski nie zakłócił głosowania. Aczkolwiek dnia tego nie wolno było sprzedawać trunków wyskokowych, na stacjach błąkało się niemało podchmielonych figur.
Na peronie w Katowicach rozpoznało Wiktora kilku pieronów i nuże wywijać czapkami i wołać:
— Dobra nasza!
— Niech żyje Polska!
— Wesoły nam dzień dziś nastał! — wyśpiewywał ktoś na nutę niezupełnie wielkanocną.
Tymczasem u pani Jadwini wypoczywało przy kawie po całodziennych znojach grono gorliwych niewiast z Towarzystwa Polek. Niektóre z nich przywędrowały z przedmieść i dzieliły się swemi wrażeniami.
Byli wśród robotników tacy, co brali od Niemców po 50 marek i kartkę z nadrukiem: Deutschland — Niemcy, tłumacząc sobie, że to przecież równa się płacy za dwie i pół szychty. Naogół jednak, zapewniała Otrembowa, „każdy co po polsku godo, rżyko i w Boga wierzy“ głosował za Polską.
Rozgadała się siodłaczka i, łzę rozczulenia ocierając chustką, opowiadała o nabożeństwie na intencję szczęśliwego plebiscytu, jakie odbyło się w poprzednią niedzielę w Szopienickim kościele i wreszcie o przemówieniach na cmentarzu.
— Jo, izech niosła wieniec — gadała — dostałach się do kościoła i widziałach polskiego biskupa. Na cmentorzu godało kilku różnych panów i tyż som marszałek Sejmu Polskiego z Warszawy, który skłodka w całej Polsce na G. Śląsk ogłosił. Widziałach tyż Korfantego. Jak borak zaczął spominać o naszych krzywdach, to nom tak ino świercki w łocach wisiały. O tym bydziemy i po plebiscycie pamiętać i o tych naszych pomordowanych niewinnie ludziach i nie pozwolymy, żeby jeich święte groby i te wsie, w których sie rodzili, miały noleżeć do tych łoskliwych Prusoków.





XXII.

— Po jakiego djabła nagromadziliśmy tyle broni i ludzi? Nie trzeba było dopuścić do owego plebiscytu! — począł wybuchowo kapitan Herstenberg, sztabowiec, kontrolujący bojówki, wśród towarzystwa męskiego w jednej z restauracji katowickich.
Niby knujący zbrodnię spiskowcy zgromadzili się oni i tłoczyli w jednej przepierzeniem poodłączanych, ciemnych, dusznych i posępnych klatek, które przypominają cele więzienne a służą Niemcom, jakby lękającym się ludzkiego oblicza, do konsumowania w tajemnicy darów Bożych. Figurował tam sztywny generał Hoffmann, kapitan Moser, inspektor szkolny szkolny Szczeponik, szef tajnej policji dr. Spieckert, sędzia Kuhna i dr. Wilhelm Schuster.
— Pozwoliliśmy na to, że Polacy odnieśli na prawym brzegu Odry sukcesy, nawet miejscami znaczne, i teraz marzyć o tem nie można, abyśmy zatrzymali cały G. Śląsk i cały okrąg przemysłowy. Radziłem, aby wszcząć wielką ruchawkę, wysadzić w powietrze Lomnitz i uniemożliwić plebiscyt. Bylibyśmy zyskali na czasie, a czas pracuje na naszą korzyść, bylibyśmy wprowadzili zamęt w tą sprawę i zniechęcili koalicję do plebiscytu. Taki odruch rewolucyjny przeciwko gwałtom polskim wywarłby na zachodzie wielkie wrażenie i pokrzyżował plany francuskie.
— Nie łatwą byłoby rzeczą stworzyć listę gwałtów polskich i umotywować ruchawkę! — bąknął Moser.
— Ah, to bagatela, ale... — ozwał się inspektor Szczeponik, lecz przerwał mu kapitan Herstenberg, z ferworem ciągnąc:
— Jeżeli dwa lata temu manifestacje przeciwko wcieleniu G. Sląska do Polski posłużyły tak doskonale Lloyd George‘owi i sprzyjającym nam w Paryżu masonom do przeforsowania w łonie koalicji idei plebiscytu, teraz taki zbrojny protest (pominąwszy już, że rzuciłby straszny postrach na ludność polską) pozwoliłby Lloyd George‘owi przekonać koalicję o konieczności zaniechania plebiscytu. Wkroczenie Reichswehry zaś i cicha pomoc wojska angielskiego i włoskiego rozstrzygnęłaby sprawę na naszą korzyść. Pozostawionoby cały G. Śląsk w rękach tych, którzyby go w rękach swych mocno dzierżyli.
— Na ja! — stęknął generał Hoffmann. — Teraz bieda, bo Korfanty wskazuje na większość gmin za Polską a w Polsce podobno niemal tryumfują.
— Ach, was! — oburzył się srodze dr. Schuster i począł rozwijać swój wręcz odmienny pogląd.
Głosił, że Niemcy wygrały sprawę nawet świetnie, że Polacy osiągnęli swe sukcesy terorem, że listy ich były sfałszowane, że nikt o pięciu zdrowych klepkach w głowie nie może przyznać Polsce ani piędzi praniemieckiej ziemi górnośląskiej. Nietylko oczekiwał on, ale wręcz wymagał od Rady Ambasadorów, aby podpisała jego pogląd i zastosowała się do nakazu Niemiec.
Wszyscy słuchacze należeli do ludzi wychowanych w kulcie kłamstwa, okłamujących siebie i innych, którzy na komendę berlińską poczynali wmawiać w świat, że Niemcy, niewinne jak baranek, nie wywołały wojny, że ich, prawdziwych pionierów jedynie prawdziwej kultury świat nikczemny pokrzywdził, oszukał i. t. d. Jakoż wywody dra Schustera przyjmowali z lubością, połykali niby smakowite ostrygi. Mimo to sędziemu Kuhna było trochę za wiele koloratury w tej elukubracji, trochę zawiele wykręcania cyfr i faktów. Powtóre nie poczytywał Rady Ambasadorów za stek jednostronnych, po niemiecku myślących półgłówków. Więc ozwał się:
— Ja, ja, ale kwestja, czy Rada Ambasadorów podzieli ten pogląd na wynik plebiscytu...
Na to dr. Schuster wpadł w furję. Jakto? Rada ta nie miałaby podpisać tego jedynie rozsądnego i sprawiedliwego poglądu? Poprostu musiała go przyjąć, musiała słuchać Niemców. Wszystko zło na świecie wynikało li tylko z tego, że ów głupi świat nie słuchał Niemca.
Temu zdaniu p. sędzia Kuhna nie przeczył wcale. Przyznał także, iż dobrze się stało, że Berlin nie dopuścił do wybuchu ruchawki niemieckiej przed plebiscytem. A, gdy podniósł się przeciw temu sprzeciw ze strony dwóch wojskowych, odparł:
— Bądźmy spokojni! Jeśli kazano nam powstrzymać się od rozruchów, uniemożliwiających plebiscyt, to w Berlinie dobrze wiedzą, co się święci w Radzie Ambasadorów i za jej kulisami i liczą na to, że znajdziemy tam potężnych orędowników sprawy naszej.
Powstał i zabierał się do wyjścia. Powstrzymał go na moment p. inspektor Szczeponik mówiąc:
— Słyszałem, że Korfanty wykreślił linję podziału G. Sląska, aby zasugestjonować koalicję i stworzyć korzystną dla Polski podstawę do dyskusji. Trzeba zaraz posłać po najświeższe gazety polskie. Może znajdziemy w nich już coś o tem.
Nie czekając na gazety, p. Kuhna opuścił zebranie, bo dnia tego nie był skłonny do rozpraw politycznych. Odebrał bowiem od macochy list, który go gryzł i gnębił. Prosiła go owa, aby nie pojawiał się przed ojcem ani do niego nie pisał, słowem w grzeczny sposób powtarzała nakaz Wiktora, nadmieniając przytem, że skoro się tylko da, dyrektor wyjedzie na kurację do Piszczan.
Przez to czuł się niejako oficjalnie odsunięty od ojca, dla którego odnalazł teraz pewien afekt, i poprostu wyrzucony z obrębu rodziny, zalanej przez polskość. Zżymał się na to pan sędzia, wściekał na Wiktora. „Odszczepieniec“ ten potrafił wsączyć we wszystkich jad zarazy polskiej i tak oprzągł ich, iż dla pierworodnego syna nie było w tym domu miejsca.
Aby dyrektor sam miał przerobić się na Polaka, Walter nie wierzył. Nie mogło mu się to pomieścić w głowie. Miał przeto ochotę współzawodniczyć z Wiktorem o wpływ na ojca, tem więcej, że sądził, iż łatwo uda mu się wykłamać i usunąć podejrzenia, jakoby był sprawcą uwięzienia brata. Bo nie przypuszczał, aby Wiktor lub ktobądź inny mógł był wyjść po za przypuszczenia. A brutalności swego listu do ojca nie odczuwał.
Na Wiktorze skupił się jego gniew. Nie mógł pogodzić się z tem, że ten „bezczelny awanturnik“ co wypędził go z domu ojcowskiego, wymknął mu się z murów turmy, zadrwił sobie z niego. Czyliż za to wszystko nie dałoby się pokarać tego gagatka ojca, tego Polaka?
O przedłużającym się pobycie sędziego na G. Śląsku dowiedział się Wiktor wkrótce. Doszło to także do uszu dyrektora i obadwaj poczęli posądzać Waltera o jakieś knowania.
Po napięciu nerwów w ostatnich dniach plebiscytowych nastąpiło w kraju odprężenie i znużenie. Zapanował pokój, więc nasuwała się myśl, czy p. sędzia nie nosił się z planem nowego, szatańskiego figla przeciwko znienawidzonemu bratu. Jakoż dyrektor zapragnął zobaczyć Waltera, by zażegnać wybryki animozji między braćmi, lecz Jadwinia poparta przez panią Agatę sprzeciwiła się temu kategorycznie i stary pan odłożył to na później.
Tymczasem Wiktor pragnął się zabezpieczyć. Nie wyzbył się swej dwugłowej gwardji i pewnego dnia ozwał się do Jadwini:
— Na poskromienie Waltera mam doskonały środek zaradczy.
— Jaki?
— Zgadnij!
— Ożenić go z rozsądną kobietą!
On parsknął i zarżał ze śmiechu. Potem przygarnął ją do siebie i, z rozmiłowaniem wielkiem patrząc w jej twarz, śmiał się:
— O ty, rozsądna ślicznoto! Ty poskromicielko!... Na szczęście nie zanadto.
— „Na szczęście“?
— Jakbyś mnie całkiem poskromiła i utemperowała, niby ołówek, przestałabyś mnie kochać.
— Nie, nie.
— Z pewnością. Kochasz we mnie to, co nie ma nic wspólnego z zimnym rozsądkiem. Jak prawdziwa kobieta. I słusznie. Bo czyż można wystawić sobie coś nudniejszego nad skończenie rozsądnego człowieka? I coś głupszego?
— To ci nie grozi.
— Przy tobie.
— Przy mnie? — zaśmiała się w głos.
— Przy tobie nie można być rozsądnym. Trzeba cię kochać.
— Spróbuj!
— Być rozsądnym? Ani mi się śni! — rzucił i nie pominął okazji, by nie wycałować jej gorąco. Aż przytem zapomniał, od czego począł. Lecz ona spytała:
— I cóż z Walterem?
— Aby się przed nim zabezpieczyć, trzeba posługiwać się jego metodą, t. j. unieszkodliwić go, zamknąć. On więził mnie, teraz ja jego.
— Nie, kochany, nie! — zaprotestowała żarliwie Jadwinia. — Do czegoż by to prowadziło? Do walki bez końca. Walki między braćmi. Dotąd nie ścigałeś go, nie dybałeś nań jak na zwierzynę i przez to stanąłeś o wiele wyżej od niego.
— Dlatego właśnie wtrącił mnie do turmy! — odrzucił Wiktor. — Moja droga, jeśli pragniesz ująć, ugłaskać Prusaka dobrocią, wspaniałomyślnością, etyczną wyższością, wyjdziesz na tem fatalnie. Jemu imponuje tylko jedno: siła, a zjednać można go tylko pięścią. Aby móc gadać z nim po ludzku, musisz wpierw sprawić mu baty.
— Ładne masz o Prusakach pojęcie! — zaśmiała się.
— Ładne i racjonalne!
— Ale tobie nie wolno chwytać się takiej metody!
— Czemu nie? Moja złota, chcesz, czy nie chcesz, abym był z jego strony bezpieczny?
— Przecież tą metodą nie wykorzeniłbyś z niego nienawiści, lecz przeciwnie...
— Mylisz się w tym wypadku. Bo tu chodzi o Prusaka, odznaczającego się odrębną psychiką. Do jego przychylności, życzliwości, uznania wiedzie tylko jedna droga: przez baty. Gdy go powalę na ziemię i przycisnę kolanem, on nie znienawidzi mnie, lecz powie sobie: Das ist ein tüchtiger Kerl! To jednak dzielny chłop!“ Ukorzy się przedemną w duchu i pocznie mnie szanować, wielbić, miłować.
Ona słuchała go zafrasowana.
— Jeśli nie wezmę Waltera za łeb, pewnego dnia znów mnie przyłapie. Bo czyż można ustrzedz się przed zasadzką? — ciągnął Wiktor.
— Przecież wzgląd na ojca powstrzyma go od tego.
— Może chwilowo, ale nie ręczę za to wcale. Dlaczego błąka się on jeszcze po G. Śląsku?..
Zamyślili się. Nagle Jadwinia zawołała:
— A gdybym ja z nim pomówiła? Po niemiecku mówię już płynnie.
Wiktor pokiwał głową.
— Co za myśl!
— Jutro po wyjeździe twych rodziców mogłabym listownie zaprosić go do willi.
— Niczegobyś nie dokazała, póki nie położę go na obie łopatki.
— Ja jednak sprobuję! — zawołała z pewnością siebie, a on przeszedł przez pokój, potem siadł w fotelu i zamroczył się.
— Ale ja wcale nie pragnę pojednania. Przestaliśmy być braćmi raz na zawsze. Ja niecierpię go, nie daruję mu tej intrygi. Dla ciebie Walter to człowiek, dla mnie to nie człowiek, to Prusak.
— Boże drogi! — westchnęła Jadwinia. — Ojciec tak boleje nad tem, tak lęka się o ciebie. A matka? A ja?... Co będzie? Ugoda jest konieczna... Namyślisz się, kochanie, i zrobisz to dla mnie, dla mego spokoju! — mówiła, czując jednak, że nie dopnie celu na krótkiem toporzysku.
Uzbroiła się w cierpliwość, z ufnością w swoją dyplomację niewieścią. A on żachnął się:
— Za wiele zaprzątamy sobie głowę tym Prusakiem. Są ważniejsze rzeczy. Za godzinę muszę pojechać do komendy...
— A co takiego? — zawołała zaalarmowana.
— W dniu trzeciego maja zapadnie w Londynie decyzja... — odparł wymijająco.
— Obawiacie się tego?... Ale cóż moglibyście przedsięwziąć przeciwko temu?
Wiktor zapalał papierosa, nie podnosząc na nią oczu.
— Sytuacja jest... bardzo głupia — począł, nie odpowiadając na jej pytanie. — Już z tego, że trzej królowie nasi w Opolu nie zdobyli się dotąd na jeden, spólny raport i na jedną zgodną propozycję, jakiej żąda od nich Rada Najwyższa, wnosić można o zupełnej rozbieżności poglądów w jej łonie na rozwiązanie problematu górnośląskiego.
— Przecież nie mogą tam zamykać oczu na wynik plebiscytu, na wolę ludu? — wpadła Jadwinia.
— Niestety, mogą!
— Więc w jakim celu zarządzili plebiscyt?
— No, nic mądrzejszego albo raczej głupszego wykombinować nie potrafili.
— Teraz powinni zgodzić się na podział G. Sląska, z uwzględnieniem linji Korfantego, w której obrębie 77 procent gmin oświadczyło się za Polską.
— Powinni... Ale czy to ludzie poczuwają się zawsze do swej powinności?
— Kazali nam brnąć przez martyrologję, przez krew, przez Grenzschutz, Zycherkę, bojówki Hajmatstrojów ku słońcu wolności na to, aby zakpić sobie z plebiscytu, z G. Śląska, z tego ludu?
— Moja złota, gadaj Lloyd George‘owi o martyrologji ludu górnośląskiego, kiedy Niemcy straszą koalicję, że pozbawione G. Śląska nie potrafią płacić odszkodowań. Ot, to jest argument dla takiego aeropagu europejskiego!
— To smutne!
— W łapach takich oprawców jesteśmy teraz, jak pisklęta.
— Przeciwko temu trzeba zademonstrować! — zauważyła w zamyśleniu Jadwinia i spytała: — Ale jak?
Na to Wiktor nie chciał dać jej odpowiedzi. Bąknął coś wymijająco, począł kręcić się po pokoju i szukać czegoś. Ale, nim wyszedł z pokoju, wykrztusił znacząco:
— Cobyś powiedziała na to, gdyby nas, nasz tartak i wszystko to dookoła, ten cały kraj pozostawiono nadal w szponach rozwścieczonych sępów pruskich?...





XXIII.

Do dowództwa Organizacji Wychowania Fizycznego w Bańgowie zjechało się dnia tego mnóstwo osób i Wiktor miał wrażenie, że stawił się na apel i przegląd korpusu oficerskiego. Bulowski, Ludyga Laskowski, Grzesik, Grażyński, Przedpełski, Chmielewski, Wyględa, Kulik mieszali się z licznymi przybyszami. Byli tam wypróbowani w powstaniu wielkopolskiem oficerowie z Poznania i przybysze z Warszawy.
Zebraniu temu wytknął odrazu cel Korfanty. Bo wezwał Organizację do pogotowia bojowego. Chwiało się jeszcze wszystko na szali losów, lecz świeciła w oczy straszna ewentualność i komisarz mówił:
— Gdybyśmy mieli zadowolić się tem, co oni zamierzają nam przyznać, plebiscyt byłby dla Polski kapitalną klęską.
Klęska ta wisiała nad Polską niby miecz Damoklesa i w tym nastroju nikt nie wątpił już, że jeszcze przed trzecim maja zagrzmią strzały.
Że ważkie zebrały się chmury, pani Jadwinia wyczytała z oblicza milczącego, skupionego w sobie męża. A nie śmiała pytać go o nic; lęk ściskał jej gardło.
Nazajutrz Wiktor pożegnał rodziców, wyjeżdżających do Piszczan, i gdy samochód ich znikł, bąknął:
— Dobrze, że wyjechali.
A w myśli dodał: „na ten czas“. Wkrótce potem puścił się gdzieś swym małym samochodem, jak domyślała się pani Jadwinia, dla przekonania się o pogotowiu drużyn w tym okręgu wojskowym.
W drodze powrotnej wstąpił wkońcu do zadymionej, zgiełkliwej karczmy Lisa.
Ujrzał tam Nawoja w kompanji jakichś robotników z pod ciemnej gwiazdy i nie mógł zrozumieć, jak człowiek ten, zdradzający zgodne ze swą kulturą wyższe aspiracje, mógł przestawać i kumać się z szumowinami społecznemi, zwłaszcza w czasach, gdy pobrzękiwał kiesą. Ale anarchista ten przedstawiał dlań zawsze zagadkę.
Spostrzegłszy porucznika, przebiegły i wnikliwy Nawoj mógł był domyślić się co go sprowadziło do Lisa. Zresztą karczmarz nie miał przed nim sekretów. Wobec tego porucznik zabrał go do pomieszkania Lisa i na wstępie rzekł do niego:
— To, co pan tu posłyszy, zostanie między nami. Słowo?
— Słowo! — odparł Nawoj i podał mu rękę.
Zasiedli przy piwie.
— Czy trzymasz swą lotną bojówkę w ręku? — zwrócił się porucznik do Lisa.
O nic nie pytając, służbisty marynarz począł skrupulatny przegląd swych ludzi. Okazało się, że jeden i drugi z nich, byli to „klipy“, dobre jeno do „pokocendrowania“, do bójki i rabunku. Należało ich przeto zastąpić lepszym materjałem wojskowym.
Lis wymienił znanego porucznikowi z Tychów Gniwkę, który dla miłego grosza służył swego czasu w Zycherce, brał 70 marek żołdu, strzelał w powietrze i pierwszy uciekał, chociaż nie brakło mu wcale animuszu. Najwięcej bał się pracy i skrupulatnie jej się wystrzegał. Wychodziło mu to na zdrowie; policzki jego przypominały zarumienione jabłka. W braku innego zarobku przyłączył się do Hajmatstrojów, pił z buksami niemieckimi i celował w nieróbstwie, gotów każdej chwili do zdradzenia chlebodawców. Przedstawiał jeden z tych chwastów, jakie bujnie wyrastały na gruncie plebiscytu.
Przez czas rozmowy porucznika z karczmarzem Nawoj, nieco podchmielony, spoczywał rozwalony na stole, niby „basok“ obżarty i w obłoku tajemniczych myśli topił wzrok w twarzy Kuny.
— Maksie! — zawołał z fantazją. — Ruszaj-no po butelkę najlepszego wina, jakie posiadasz w swej śmierdzącej budzie.
Zaczem zwrócił się do porucznika zgoła innym tonem:
— Dzisiaj ja pozwolę sobie podać panu porucznikowi kieliszek wina.
— Owszem, ale śpieszy mi się do domu.
— Pani czeka na p. porucznika... — wycedził anarchista. patrząc w niego uporczywie, a gdy Lis wyszedł z pokoju, zagadnął:
— Będzie wojenka?
— Zapewne! Rzetelna!
— Pan porucznik pójdzie?
— Nie miałbym pójść?!
— Od młodej żony...?
— Od młodej tak jakby od starej. A pan pójdzie?
— Nie wiem....
— Kto pana trzyma: młoda czy stara?
— Wszystkie i żadna.
— To znaczy, kocha pan kobietę, zmieniając przedmiot.
— Lubię ją o tyle, o ile nią pogardzam!
— A nie kochał pan nigdy?
— Nie!... Gdybym kobietę kochał, nienawidziłbym ją szalenie! — wycedził, zaciskając zęby, i na chwilę dziki wyraz sfałdował jego maskę.
Wyłonił się z pieczary jego duszy blask, niby z szatanicznej otchłani, zamigotał przeraźliwie i ukrył się w tajemniczych posadach.
Wiktor nie zauważył tego.
— Znajdzie się taka, co weźmie pana za łeb! — rzucił swobodnie.
— To byłby upadek! Mężczyzna nie jest stworzony do monogamji. Kobieta także nie, o ile nie jest pospolitą wytwórnią niepotrzebnych światu płazów ludzkich.
— W istocie, pan ma o wszystkiem swoje własne zdanie. W tym razie, co prawda, nie tyle własne, ile raczej bolszewickie.
— Tak jest, bolszewickie! — przyzmał Nawoj z rozbrajającą szczerością i dodał: — Wynika to z poszanowania dla praw przyrodzonych człowieka.
Wiktor o mało nie parsknął śmiechem.
— W teorji nadajecie człowiekowi trochę zawiele praw, w praktyce zaś o wiele zamało.
Nic oczywiście z tej rozmowy nie rozumiejąc, Lis oddawał się lubemu swemu zajęciu: otwierał z namaszczeniem butelkę Tokaju. Chciał przynieść dla porucznika wieczerzę, lecz on spoglądał na zegarek i po dwóch kieliszkach odjechał.
Późno już było i Wiktor nie spodziewał się zastać żony w jadalni. Czuł się wobec niej skrępowany, mając na ustach słowo, które bał się wymówić, — słowo: powstanie.
A Jadwinia oczekiwała wyjaśnienia. Gdy zajadając coś przy stole, mówił szeroko o błahych rzeczach codziennych, patrzała w niego pytająco i wreszcie ozwała się:
— Wy przygotowujecie zbrojną demonstrację?
— Tak jest, zbrojną demonstrację! — pochwycił skwapliwie, rad, że ona wpadła na tak niewinnie brzmiący pomysł. — Ale jeszcze nie wiadomo, co nastąpi. Najpewniej nic.
Wkradło się między nich milczenie.
— Nie patrzysz mi w oczy! — wycedziła smutna kobieta. — Chodź i siadaj tu przy mnie!
Przytulił się do jej boku. Ona zajrzała mu głęboko w źrenice i westchnęła. Zamknął oczy, usłał twarz na jej piersi. Dojmujący ból rozdarł mu duszę; uświadomił sobie, że czeka ich rozłąka i wypadnie mu pozostawić ją samą, tak okropnie samą.
— Moja Jadwiniu, musisz nareszcie pojechać do Wilczej. Matylda zanudza nas, upominając się o twoją wizytę. A kiedy przybędzie twoja matka?
— Dopiero przed Świątkami.
— Napisz, aby koniecznie przyśpieszyła swój przyjazd. Boję się, abyś mi się nie szastała zbytecznie. Ty potrzebujesz spokoju. W twoim stanie... Chlubisz się swym rozsądkiem. Zobaczymy, czy to nie blaga.
Doznał wielkiej ulgi, więc gadał dalej w ten deseń, niby niefrasobliwie, i wplatał żartobliwe, humorem wisielca zaprawiane zwroty.
Ona słuchała cicho, wyczuwając to bolesne drżenie serca, jakie wibrowało spodem jego upomnień i żartów. Nie miała słowa. Muskając jego głowę dłonią, piła radość bieżącej chwili, zasklepiała się przed ogarniającemi ją smugami smutku w świadomości, że go ma.
Pocałowała go w usta i przywarli do siebie serdecznie, w skurczu bolesnej a dynamicznie tem silniejszej miłości, szukając zapomnienia o jutrze.
Żegnali się bezwiednie.
— Nie mówiłam ci jeszcze — poczęła po chwili Jadwinia — że przybiegł do mnie dzisiaj Froncek. Opowiadał, że przybył do willi ów Baum czy Bauch, niby to, aby coś sprzedać czy kupić, i wdał się w gawędę z pokojówką. O wyjeździe dyrektora wiedział, ale pytał dokąd i na jak długo wyjechał on z Mysłowic. Froncek przysięga, że ów Baum, to szpieg. Podobno ty sam przestrzegałeś go przed nim, więc Froncek łowił uchem jego słowa. Nie mógł wszakże wywąchać, o co chodzi temu człowiekowi. Lecz my to wiemy. O ciebie...
— Krecia robota Waltera.
— On chce ojca zapędzić do grobu w swem nienawistnem zaślepieniu.
Jadwinia powstała i rzekła z bladym uśmiechem:
— Musisz mi poprawić moje ćwiczenie niemieckie... Mój list do Waltera.
— Koniecznie chcesz z nim pomówić?
— Mój złoty, czyliż nie mamy innych spraw na głowie, by Walterem zaprzątać sobie umysł? Gdyby on ciebie gdzie przyłapał i uwiózł teraz...
Wiktor spojrzał w spokojną twarz żony badawczo, bo to jej „teraz“ brzmiało mu w uszach.
„Teraz“, zwłaszcza teraz, gdy on miał pójść w boje, w których nie mogło zabraknąć Wiktora Kuny... Czy ona to chciała powiedzieć?
Zastanowił się i za to jej cudowne „teraz“ pocałował ją w rękę z najwyższem uwielbieniem.
— No, pokaż ten list, kochanie.





XXIV.

W saloniku dyrektorskiej willi pan sędzia rozglądał się jakby zdziwiony, że danem mu było przestąpić te progi. Zapatrzył się ciekawie w nieznany sobie obraz przy biurku pani Agaty — świetny pastel, portretujący młodą, uroczą blondynkę w tennisowym kostjumie białym, tak znakomicie uchwyconą w posuwistym ruchu nóg i lekkim skłonie torsu, że ona poprostu szła, wychodziła z ram na plac tennisowy — żyła i czarowała widza.
Pan sędzia lubił i cenił obrazy, a że nie był wcale niewrażliwym na urodę kobiecą, więc nie mógł oderwać wzroku od tej porywającej panny, co z boku spozierała na niego z uprzejmym uśmiechem w chabrowych, inteligentnych oczach, z kosmykiem jasnych włosów, wychylającym się filuternie z pod słomkowego kapelusza — cała jasna jak błysk słońca.
Himmelkreuzdonnerwetter!... To była pani Wiktorowa, a zatem jego bratowa, którą miał ujrzeć i poznać za chwilę.
Ona to kazała Wiktorowi odwrócić się od pięknej panny Emmy, na piedestale świetności towarzyskiej tak malowniczo upozorowanej, ona rzuciła nań urok, ona pobudziła tą lwicę do szalonej rywalizacji, która tego szczęśliwego junaka zaprowadziła do turmy.
Dreszcz samczej zazdrości przeszył pana sędziego i w nim zrealizował ogrom swej nienawiści dla brata. Z marsem na czole Walter odwrócił się od obrazu, poprawił nerwowo binokle i przeszedł do okna. Wtem posłyszał szelest kroków.
Pani Jadwinia zbyt była kobietą, by nie miała wiedzieć, że wcale a wcale nie szkodzi nigdy, jeśli niewiasta jest ładna, miła i wytworna. Włożyła na siebie jasno-granatową sukienkę z trójbarwnym kołnierzem i mankietami, doskonale skrojoną tak, iż kostjum nabierał cech elegancji, którą podkreślały pantofelki i starannie ułożone włosy.
Przejęta trudną swą misją i skutkiem tego trochę zdenerwowana pani Jadwinia jednocześnie pałała ciekawością ujrzenia owego szwagra, o którym słyszała wiele za wiele. W pierwszym momencie zalękniona, zarumieniona wyciągnęła do niego rękę z uśmiechem zakłopotania.
— Pan sędzia wyśmieje się z mej okropnej niemczyzny...
Tego tonu pan sędzia nie spodziewał się wcale. A że z tego uśmiechu i zakłopotania trysnął cały, przedziwny jej wdzięk kobiecy, z jakim się on nie spotykał, więc jeszcze więcej od niej skonfundowany i stropiony począł bełkotać coś uprzejmym tonem, szurając przytem nogami na modłę oficerską.
— Proszę, niech pan siada. Czy pan pił już kawę?
Jak ona go przyjmie, nie miał pojęcia, ale zaiste nie oczekiwał, aby witano go, niby miłego gościa. Zbiło go to z tropu, nastrajało zrazu na nutę ugodową.
— Ubolewam bardzo, że taki rozbrat wkradł się między pana a jego ojca... — poczęła słodko a z naciskiem pani Jadwinia, gdy Walter, łamiąc się dziękczynnie, podziękował za kawę. — Ojciec pański okazuje mi tyle serdecznej przyjaźni, nawet miłości, jak córce, więc pragnęłabym zdjąć z niego tę zmorę, która go gnębi... Pan sędzia nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo ojciec jego boleje nad tem, że stosunek jego z panem ułożył się tak okropnie. Prosiłam pana o przybycie, aby mu to wyjaśnić... Należę do rodziny, więc...
Podniosła na niego uważne spojrzenie i spotkała utopiony w siebie wzrok sędziego, który jeszcze nie wyszedł ze zdumienia. Przypuszczał, że ona będzie mu mówić o Wiktorze, o swym mężu, a ona atakowała go w najsłabszym jego punkcie, nuciła mu o ojcu.
— Pan sędzia nie wie, że list jego stał się przyczyną tego ataku apoplektycznego! — podniosła żałosnym tonem pani Jadwinia i odmalowała szczegółowo jak nastąpił ten atak, jak przeraził domowników, chcąc, by poznał całą sprowadzoną przez siebie grozę i uderzył się w piersi ze skruchą.
— Organizm ojca był przedtem osłabiony, bo rozstroiła go ogromnie... ta historja opolska. Otrzymał dowody...
— Dowody? — wtrącił z cicha Walter.
— Dowody niewątpliwe. To otworzyło mu oczy na ogrom nienawiści w rodzinie, zresztą tak zgodnej i przykładnej... Czyż pan sędzia nie pragnie pojednania ze swym ojcem?
— Naturalnie. Z tą nadzieją przybyłem tutaj.
— To mnie cieszy. Niełatwa to sprawa, niemniej myślę, że ojciec wykreśli wszystko z pamięci, jeśli uzyska pewność, że pan zaniecha dalszej wojny rodzinnej.
— Nie ja to zapoczątkowałem! — bąknął mrukliwie sędzia.
Ona trzymała się taktyki ugodowej i nie wypadała z pobłażliwego tonu, lecz rzekła:
— O ile wiem, pan wypowiedział tę wojnę... Bądź jak bądź, zaprzestanie pan tego z pewnością w tej chwili, gdy ojciec jego, ofiara tej wojny, stanął nad grobem...
— Wszystkiemu winna zdrada sprawy niemieckiej! — odparł sędzia.
Wyzwolony już z pod uroku kobiecego zjawiska poczynał być sobą.
— Nie mówmy o tem.
— Pragnę jednak, aby mnie pani zrozumiała. W czasie walk o G. Śląsk nie może być litości dla odszczepieńca.
— Nie mówmy o tem! — powtórzyła pani Jadwinia i zarumieniła się dotknięta.
Nie chciała wciągać w rozmowę osoby Wiktora, lecz zaznaczyła:
— Między panem a Wiktorem jest rozłam bezdenny. Nie zamierzam przeto godzić z sobą dwóch rozbieżnych żywiołów. Pragnę jedynie położyć kres tej okropnej wojnie rodzinnej przez wzgląd na ojca pańskiego. A da się to uskutecznić tylko za cenę wyrzeczenia się prześladowania brata. To pan sędzia rozumie?
Walter potrząsł głową, jak koń przez nahalne muchy oblężony, poprawił binokle i po namyśle odrzekł:
— Zgodzę się na tę cenę, jeśli pani może mi zaręczyć, że ojciec mój pozostał sobie wierny, pozostał Niemcem i głosował za Niemcami.
Zaskoczona tem Jadwinia opadła w fotel. W tym momencie dopiero poczynała rozumieć uwagi Wiktora o psychice i charakterze Niemca.
Powstała, przeszła niby we śnie do biurka pani Agaty, nie wiedząc po co, podjęła machinalnie nóż rogowy do papieru, odłożyła go, wróciła do stołu, siadła na swem miejscu i ozwała się:
— Jeżeli dobrze rozumiem, pan sędzia uzależnia swą zgodę z ojcem od tego, jakie on zajął stanowisko w plebiscycie.
— Tak jest.
— Pan ojcu stawia warunki, zamiast... Pan? Syn? Po tem co pan uczynił!... — wylało się nietajone oburzenie.
— Napisałem to wyraźnie w swym liście.
— Jakto?! Ja sądziłam, że pan żałuje serdecznie tego listu i przyznaje, iż pisząc go, nie wiedział pan, co czyni...
— Może uniosłem się trochę, może użyłem zbyt mocnych wyrażeń, jednakże nie pragnę pojednania z ojcem, jeśli ojciec przeobraził się w Polaka...
— Pan nietylko nie pragnie pojednania, ale pragnie zapędzić ojca do grobu za to, że przeobraził się w duszy w Polaka... To niesłychane!
— Więc on głosował za Polską?!
— Ojciec pański był przez całe życie Górnoślązakiem, niczem innem. Z tego nie robił nigdy tajemnicy. A Górnoślązak mógł równie dobrze głosować za Polską, jak za Niemcami. Pan zaanektował sobie tego Górnoślązaka na rzecz Niemiec i stawił mu wymagania takie, jakby rodowitemu Niemcowi, i to z bezwzględnością do granic pomsty i okrucieństwa sięgającą... To nie do wiary!
— Więc ojciec głosował za Polską?
— Za Polską!
— To nie do wiary! — syknął z goryczą sędzia.
— Poniekąd pan sam przyczynił się do tego.
— Czyż pani może to wiedzieć z całą pewnością?
— Ojciec pański nie ma wobec mnie sekretów.
Walter wzburzony odsapnął ciężko.
— Straciłem ojca...
— A on nie miał w panu syna.
— Nie przestąpię tych progów już nigdy!
— Napróżno by się pan do nich dobijał!
Sędzia powstał i ona podniosła się szybko na nogi, jakby do walki.
— Czy pan zamierza prowadzić nadal tę walkę podstępną przeciw bratu?
— Zobaczymy... — syknął jak wąż sędzia.
— Chociaż pan pojmuje, że przez to zabija pan ojca?
— To przesada, to frazes z dramatu.
Jadwinia pobladła w świętem oburzeniu. Policzkując go spojrzeniem pogardy, ciskała granitowe słowa:
— Panie sędzio, jeśli Wiktor zastrzeli go, ja nie znajdę w sobie słowa potępienia...
Walter spojrzał w jej marmurowa twarz i zaniemówił.
— Wiktor zapowiedział to panu... A pan nie wątpi, że on dotrzyma słowa.
On szybko, nerwowo poprawił binokle i nagle zmienił ton.
— Pani przedstawia to niecałkiem ściśle! — zauważył niemal uprzejmie. — On groził mi, to prawda, lecz tylko w razie, gdybym narzucał się swoją osobą ojcu. A po tem, co słyszałem od pani, jest to wykluczone.
Ona nic z tego nie słyszała, bo zenitowe oburzenie zakuło ją w zimną jak lód skałę.
— Chce pan wojny z nami jeszcze teraz, więc będzie ją pan miał! — kapały jak ołów dumne słowa. — Teraz ja zapowiadam panu... Jeśli pan nie napisze do ojca pokornego listu z przeproszeniem za to brutalne, haniebne swe pismo, nie uspokoi go na przyszłość, nie odrzeknie się w nim dalszego ścigania Wiktora, to każemy pana zastrzelić przez zbirów, takich samych, jakimi pan posługiwał się przeciwko bratu. Czy pan mnie rozumie?!
Sędzia poruszył się niespokojnie pod temi pociskami słów monarchini, co zdała się deptać go i kamienować.
— Oczywiście, — wybełkotał — jeśli pani uważa, że wymaga tego wzgląd na stan ojca. Nie można mnie posądzać, abym pragnął mścić się na ojcu... Przeciwnie. Dotychczas przez wzgląd na ojca nie stała się Wiktorowi poważna krzywda, nie stracił życia. A teraz, gdy ojciec tak słaby, jestem gotów do poświęcenia...
— Poświęcenia? To pan nazywa „poświęceniem“?!
— Jedno słowo z mych ust, a Wiktor byłby zginął w wieży.
— To jest szlachetność? Pan ma pojęcia oprawcy... Zapomina pan, że Wiktor mógł był pana już przedtem wydać na śmierć, że postąpił z panem jak brat. A pan odpłacił mu jak kat.
— Nie z mej winy wybuchła ta wojna. Wiktor zabrał mi Matyldę i...
— Czy ona była pana własnością? — wtrąciła Jadwinia.
— On opanował ojca...
— Którego myśli i uczucia podlegały pańskiej kontroli...?
— On spolszczył dom.
— To zbrodnia?
— Mimo to dla spokoju ojca zrobię, co pani sobie życzy.
— Ja tego kategorycznie wymagam!... Co pana trzyma dotąd na G. Śląsku? Co znaczy to szpiegowanie Wiktora? Ów Bauch?... Dosyć mamy tego! Jeśli Wiktor za to uwięzienie, za to, co przecierpiał przez pana, nie odpłacił mu stosownie, jeśli pan nie ślęczy w lochach, mnie ma pan to do zawdzięczenia. Ale to się skończyło. Teraz ja pierwsza każę do pana strzelać, jeśli pan nie ukorzy się przed ojcem, nie wyjedzie i nie zapomni o nas wszystkich...
Wzburzona odetchnęła głęboko i zakończyła spokojnym, chłodnym tonem:.
— A zatem raz jeszcze: oczekuję listu do ojca. Na moje ręce. Żegnam pana.
Wyszła.
Walter, pobity na głowę. nie miał myśli pod czaszką. Stał przez chwilę jak słup. Zalewały go mąty niezadowolenia z tego, co się stało. Mimochodem musnął spojrzeniem portret Jadwini i odwrócił głowę z grymasem. Nie czuł się banitą, lecz opuścił willę jako banita i nie przestąpił jej progu już nigdy.
Zatrzymał się w mieście, wypił piwa, przejrzał gazetę i wsiadł w tramwaj do Katowic.
Przesuwał mu się przed oczyma obraz pani Jadwigi, raz tej, którą pokazał mu portret pastelowy, raz tej, co miażdżyła go pociskami moralnego oburzenia. Począł teraz rozpatrywać tę scenę z „niemiecką objektywnością“ i rozmyślał.
Ładna była to kobieta, ani słowa. Ładna, ponętna, wytworna i nadzwyczajna. Przepyszna... W istocie rzeczy miała słuszność. Wzgląd na ojca...





XXV.

Wiktor raz po raz wyzierał przez szybę, nie mogąc doczekać się powrotu żony z willi. Paliła go ciekawość, czy ona swą naiwną gałązką oliwną rozbije skałę krzyżackiej zaciętości. Uśmiechał się nad tem sceptycznie.
Lecz z twarzy wchodzącej Jadwini wyczytał zwycięstwo.
— Czy domyślasz się, po co ja tam poszłam na tę rozmowę?... Otóż dlatego, aby przekonać się, jak bardzo miałeś rację...
— W czem?
— Gdy mówiłeś, że Niemca trzeba wpierw powalić na ziemię, a potem dopiero można mówić z nim po ludzku.
— To wyście tam bili się na pięście? — rozśmiał się. — Szkoda, że tego nie widziałem.
— Nie śmiej się! Musiałam mocować się, borykać ze ślepem, nienawistnem zacietrzewieniem. Napróżno próbowałam przemówić do jego sumienia, do synowskiego serca. Dopiero, gdy zdjęło mnie najwyższe oburzenie, niemal szewska pasja... Nigdy jeszcze nie byłam taka zła.
— Co mu nagadałaś?
Rozpromieniona zadowoleniem chlubiła się swem energicznem wystąpieniem, które odniosło skutek, a wreszcie westchnęła.
— Bogu dzięki, że skończyła się ta wojna bratnia! Na tle plebiscytowego rozpasania przybierało to coraz groźniejsze formy. Jutro bylibyście do siebie strzelali.
Ale Wiktor zachmurzył się; przypomniał sobie swe przejścia w Opolu i mruczał:
— Mam wszystko to puścić płazem temu łajdakowi z pod ciemnej gwiazdy?...
Na to Jadwinia rzuciła mu się na szyję.
— Tak, kochanie. Jesteś chrześcijaninem, więc zamkniesz oczy na to, co było, przebaczysz mu jego nieprawości. Uczynisz to dla ojca i dla mnie.
Wiktor przeszedł przez pokój w chmurnem milczeniu. Nagle spojrzał na zegarek i ozwał się zwykłym tonem:
— Pojedziemy do Czarnego Lasu. Miałem od pp. Niegolewskich telefon. Proszą nas na wieczór. Będzie tam Korfanty. Pojedziemy zaraz i pozostaniemy tam na noc.
— To coś ważnego?
— Zdaje się.
Wkrótce ruszyli samochodem hen w głąb powiatu Lublinieckiego, do wielkopolskiego domu państwa Kazimierzostwa Niegolewskich, w których leśnem zaciszu pracownicy plebiscytowi często szukali wytchnienia.
Pędzili między masztami dymiących kominów, czarnemi garbami hałd, martwemi stawami, ogromnemi cielskami hut, aż, pozostawiwszy za sobą okrąg przemysłowy, wznieśli się na wzgórze, do stóp miłościwie nad G. Śląskiem panującej świątyni w Piekarach. Przefrunęli przez panoramę wsi śląskiej i zanurzali się w lasy, aby z nich wybiedz w okolicę rolniczą i wylądować w pobliżu śląskich słupów granicznych, w Czarnym Lesie.
Tego wieczoru, uprzedzony o tem, że zawitają tam skutkami brzemienne wiadomości, przybył tam z sąsiedztwa młody patrjota, Jarochowski z Łagiewnik i ucieszył się, że zastał Korfantego, który wyjechał na pół drogi do Opola, do Czarnego Lasu, oczekując z siedziby Komisji Międzysojuszniczej swego zaufanego gońca. Miał on przywieźć mu wieści, rozstrzygające palącą kwestję: wojna czy pokój.
Nie ukrywał się z tem Korfanty. Wszyscy odczuwali, że wiszą w powietrzu nadzwyczajne, dramatyczne rzeczy, bo wiedzieli, że w Opolu toczy się przy zielonym stole zażarty bój o losy drogiej im ziemi górnośląskiej.
Wrzał on tam już od dłuższego czasu. Wierny przyjaciel Polski, generał Le Rond, zmagał się z nieugiętymi komisarzami angielskim i włoskim. On przyznawał Polsce dwie trzecie G. Śląska, Anglik zaś i Włoch li tylko Rybnik, Pszczynę i nikły skrawek pogranicza katowickiego. Mniej nie było można. Porozumienie, skojarzenie dwóch zgoła rozbieżnych stanowisk było niemożliwe. Jeszcze jeden, ostatni wysiłek w tym kierunku zrobili trzej komisarze na żądanie Rady Najwyższej w Londynie i dnia tego mieli wysłać nad Tamizę kurjera z ostatecznym raportem.
— A skąd to panowie wiedzą tak dobrze o zamiarach Komisji Opolskiej? — spytała Korfantego Jadwinia.
On uśmiechnął się.
— Od tego mamy specjalną służbę wywiadowczą. Wiemy zatem, nad czem i jak ci trzej królowie obradują, co zamierzają, co piszą.
— Nawet co piszą?
— Każdy z nich jest pod ścisłą obserwacją. Posiadamy szyfr komisarza angielskiego Perceivala i wiele przejętych jego depesz.
— Ba, nawet kosze do papieru poszczególnych komisarzy dostarczają nam wielu cennych informacji! — dorzucił sekretarz Korfantego. — Zaglądamy w mózgi tych potentatów.
Pani Jadwidze przypomniało się zdanie, posłyszane w powrotnej drodze na G. Śląsk z ust jakiegoś podróżnego, który twierdził, że punkt ciężkości tej sprawy leży na zachodzie i G. Śląsk stanie się przedmiotem bezwzględnych konszachtów i przetargów dyplomatycznych. Jako zrośnięta z tą ziemią Polka pojmowała, że zaniepokojony o siebie, o swe jutro lud górnośląski w tym momencie pragnął zakrzyknąć z głębi duszy na Europę: A my?!...
Zespoliła się z tą swoją nową, ściślejszą ojczyzną i podzielała niepokój, targający wszystkich przy jednym stole. Korfanty spozierał na zegar, niekiedy rozmowa milkła i nasłuchiwano, czy nie zahuczy syrena, nie zajedzie przed ganek samochód z Opola.
— Jeśli Le Rond nie złamie dziś oporu tych dwóch niewczesnych przyjaciół Berlina, to my złamiemy upór wszystkich Lloyd George‘ów! — rzekł Korfanty. — Zgotujemy im niespodziankę.
Nuta pobudki wojennej odzywała się raz wraz w czasie rozmowy, przykrem oczekiwaniem omroczonej.
Wybiła dwunasta.
Korfanty wyszedł do przedsionka, otworzył drzwi na dwór, wyzierał w noc i słuchał.
Deszcz ulewny siekł krzewy, pręty i gałęzie mamrotały, w tworzących się na zajeździe bajorach powstał plusk. Szum wielki niby wicher wtargnął w niepokalaną ciszę.
Zgrupowani w przedsionku mężczyźni palili papierosy w milczeniu. Pogrążyli się w obłoku ciężkich myśli, krążących wokoło jutra:
— Będziecie gotowi? — pytał oficera Niegolewski.
— Jesteśmy!
— Ale brak broni i amunicji.
— A skąd G. Śląsk weźmie żywność, gdy ustanie dowóz z Niemiec?
— A skąd miljony na żołd i przyodziewek powstańca?
— Polska stoi za nami! — rzekł oficer.
Na to Korfanty poruszył się niespokojnie i wrócił do pokoju.
Powoli wszyscy rozchodzili się, kładli spać i ciemności ogarnęły dwór. Lecz snać pod ich przysłoną niepokój płoszył sen, bo skoro około drugiej zachrobotały opony przed gankiem, wnet w oknach zajaśniały światła.
Z samochodu wysiadł przemoczony, błotem obryzgany mężczyzna. Wyjechał on z Opola w tym samym czasie, co kurjer Komisji Międzysojuszniczej do Londynu, i pędził na łeb na szyję, aby przywieźć wiadomość — fatalną.
Gdy po rozmowie z nim Komisarz polski wszedł da pokoju, gdzie oczekiwali go wszyscy, twarz miał poważną, chmurną.
— Jak przewidywaliśmy...Źle! Do Londynu zamiast jednego poszły dwa rozbieżne raporty. Anglik i Włoch pozostali wierni... Niemcom. To znaczy Londyn i Rzym. Wiemy przeto mniej więcej jaka zapadnie uchwała w Radzie Najwyższej.
Cisza zaległa pokój.

Pierwotnie cały G. Śląsk miał być przyłączony do Polski, jak tego domagała się Nemezis dziejowa, jak wołały o to prochy nieprzeliczonych ofiar długiego procesu germanizacyjnego, jak nakazywali z grobu męczennicy śląscy: Chrószcz z Pszowa, wdowa Stawowa z Zawodzia, nauczyciel Jonasz z Ligoty. Lecz polityka angielskich kramarzy w interesie Niemiec skierowała sprawę na wagę niepewności i odwołano się do „woli ludu“. A gdy ten lud stwierdził swą polskość, przeszedłszy ogniowe próby teroru, gdy miała nadejść w bolu i męce zrodzona wiosna wolności, o którą modliła się pokoleń litania, i nadzieją poniesiony Staropolanin mówił z poetą:

„Urodzony w niewoli, okuty w powiciu
Ja jedną tylko taką wiosnę miałem w życiu.“

— i wtedy zdeptano „wolę ludu“ w interesie Berlina, chcąc oddać im powiaty w większości polskie wraz z krainą skarbów.
W pierwszej chwili goście Czarnego Lasu, jakby hukiem piorunu ogłuszeni, skamienieli, aż rozległ się siarczysty, wojacki zgrzyt:
— O pierona! Nie damy!!
Iskra wiary w siebie wstąpiła w piersi, zbudził się upór śląski, zadrzała struna żądzy zbrojnego czynu i podniosła się w sali pieśń otuchy, do zwycięstwa wiodąca:
Jeszcze Polska nie zginęła...





XXVI.

W Mysłowicach czekało na porucznika Kunę dwóch jego towarzyszów broni, którzy tego rana przybyli z Warszawy, śladem kilku innych oficerów. Czas zabijając, czytali gazety i lustrowali tartak, nie bez zdziwienia, że ludzie pracowali jakby automatycznie, chociaż grzmot granatów miał niebawem wytrącić ogół z równowagi niby trzęsienie ziemi.
Dopiero z południa zajechał samochód. Zanim Wiktor pomyślał o domu, wstąpił do komendy swej mysłowickiej „Apo“, aby przekonać się, czy znajdzie swych ludzi na posterunkach i w dobrej formie. Nieoczekiwanych swych gości uściskał serdecznie, a kapitan Chodźko, z protezą u prawej nogi, mówił:
— Pamiętasz, jak to żegnając nas przy moście granicznym na Przemszy, wołałeś do mnie i Władka Pochwalskiego: Bywajcie i przybywajcie wczas, pierony, gdy pocznie się walka z sępami pruskimi. Otóż jestem wczas. Władka, niestety, zatrzymała w domu jego dolegliwość, wyniesiona z wojny bolszewickiej. Ale ja pośpieszyłem wczas, choć kulas. Wąsy golone wciąż człekowi odrastają a taka ustrzelona noga za nic nie chce...
— Musisz nas w pieronów przemienić! — rzekł kapitan Wardęski.
— To pójdzie łatwo, bo Hallerczyk dobry do bitki i do wypitki.
— Ba! Gdyby nie nasz żołnierz wszelkie Angielszczyki i inne sportsmeny byłyby wypsiały na Murmanie. Bolszewicy i niedźwiedzie byliby żarli się między sobą o ich kości, gdyby nie nasz Bartek i Maciek od pługa. Ale zagadałem się, a cóż u was?
Nim Wiktor odmalował im położenie rzeczy, zabrał ich do mieszkania, poznajomił ze swą „lepszą połową“ i wnet upomniał się o obiad. Gdy pani Jadwinia pozostawiła ich samych, rzekł:
— Tej nocy klamka zapadła. Powstanie!...
— Brawo! — zawołał Chodźko. — Jakie masz przed sobą zadanie?
— Bagatelne. Rozbroić tu policjantów niemieckich i żandarmów, co pójdzie gładko, a potem połączyć się z Katowiczanami.
— A dalej? — rzucił Wardęski.
— Oczyścić G. Śląsk, najpierw do Odry, do linji Korfantego, co również nie powinno nastręczać wielkich trudności, bo mam wrażenie, że szwaby w pierwszej chwili będą zaskoczeni atakiem. To u nich częsty objaw, że, lubo znają siły i intencje wroga, oddają się złudzeniu, że nie ośmieli się on ich atakować. Ich, Samsonów!...
— A dalej? — napierał jeszcze Wardęski.
— Dalej? Bóg wie — odparł Wiktor, zapalił papierosa i po chwili mówił w zamyśleniu: — Nie wiadomo, co przedsięweźmie wobec tych bojów Komisja Opolska, czy będzie biernie przyglądać się zapasom, czy przystąpi do rozdzielenia zapaśników. Gdyby to rozdzielenie nastąpiło po zajęciu przez nas wszystkich polskich powiatów... Jeżeli nie, boje rozgorzeją w zakapturzoną wojenkę polsko-niemiecką o G. Śląsk...
— Z jakimi dla was widokami? — pytał Wardęski.
Porucznik ściągnął brwi i podrapał się za uchem.
— Nie ulega kwestji, że w tej wojnie Niemcy byliby z dnia na dzień silniejsi, że poczęłyby nam walić się na łeb z Niemiec lawiny Wehrów i Schutzów. Bo czyż sądzicie, że Berlin, zwłaszcza popierany przez Anglję, pogodzi się z naszą okupacją G. Śląska? Podejmie on rzuconą mu rękawicę z radością. Przecież o niczem innem nie marzyło się szwabom przez czas plebiscytowy, jak o masakrowaniu Ślązaków, o obsadzeniu tej ziemi swem wojskiem. To trzeba sobie uprzytomnić, wystrzegając się optymizmu i złudzeń. To przedewszystkiem musi wiedzieć Warszawa.
— Tam boją się takiej wojenki.
— To źle. Mówiłem: „to trzeba wiedzieć“, ale to nie znaczy wcale, że tego trzeba się bać. Nie! Trzeba rzetelnie przystąpić do rzeczy. My, zrobimy swoje, mam nadzieję, że zrobimy, ale rząd warszawski trzyma w ręku losy G. Śląska. Jeżeli go rzeczywiście pragnie i mocno chce mieć, winien poprzeć nas wielkodusznie, moralnie i faktycznie, a więc żywnością, amunicją i... nie koniec jeszcze na tem.
— Co jeszcze?
— Według mego, może odosobnionego zdania, potrzeba nam nie tyle ochotników, ile doskonałych oficerów, głównie sztabowców oraz frontowego generała pierwszej próby, który ująłby to wszystko w silną garść.
— To się nie da zrobić, jeżeli Polska ma być neutralną.
— Ha! Mnie wydaje się, że wszystko się da, jeśli kto bardzo chce, jeśli coś poczytuje za jedynie racjonalne.
— Szeregowca wam nie potrzeba?
— Nie, mamy dobry materjał, ostrzelany, wypróbowany, bitny, ale...
— Ale co?
— Od tego wszystko zależy, co z tej gliny ulepisz. Mnie wyszkolili wojskowo Prusacy i wpoili we mnie wiarę w dyscyplinę, tak jak w naszego pierona. Dlatego głosuję za tem, aby powstańców jaknajprędzej przemienić w wojsko. Jeśli nasi ludzie poczują się w karbach fachowców, uposażonych pełnym autorytetem, staną się wnet falangą, o którą Berlin rozbije sobie głowę...
— Tak sądzisz?
— Niewątpliwie. O! Prusacy nie są wcale niepokonalni! Bił ich Polak na Psiem Polu, pod Płowcami, pod Grunwaldem, bił w powstaniu poznańskiem. Można ich bić, ale primo, nie trzeba jednak ich lekceważyć... A zatem musimy przeciwstawić im wojsko. Dyscyplina...
— Czy przypuszczasz, że oni rzucą na G. Śląsk wyborowego żołnierza, Reichswehrę? — spytał Wardęski, który nie wyobrażał sobie tej sprawy tak poważnie.
— Mój drogi, jeśli zajdzie tego potrzeba, walcząc o swój skarbiec, rzucą na nas zagony djabłów, o Europę mało się troszcząc. Niemcy są tak djabelnie niebezpiecznym przeciwnikiem z tego względu, że umieją chcieć. Ale my pójdziemy na nich z imperatywną wolą zgruchotania ich na kwaśne jabłko!
— Brawo!
— Tak, brawo! — zaśmiał się Wiktor i po chwili mówił znów: — Myślmy trzeźwo. Ja wierzę, że sękacz w ręku śmiałka więcej dokona od armaty tchórza. Niemniej pytam się, co będzie, jeśli oni będą mieli za sobą zdeterminowany Berlin i rozpoczną wojnę o G. Śląsk?... Wojny nie można prowadzić, mając grupy ochotnicze, ilościowo, jakościowo i moralnie niepewne. Obawiam się jak ognia wszelkiej Kiereńszczyzny, przy której spoistość wojska rozsadza sejmikowanie, konszachty, koterje, czyli polityka osobista i pułkowa. A o to łatwo w szeregach powstańczych. Dopóki wszystko idzie po myśli, jest duch, zapał, animusz i tryska indywidualna fantazja wojacka. Skoro jednak coś psuje się w rachunku w takich demokratycznych formacjach, trzeszczy zaraz ich struktura dla braku żelaznych spoideł. Jeden żołnierz poczyna oglądać się na drugiego, wkradają się snadnie rozprzężenie i zamęt. Chociaż są dowódcy, a nawet w takich chwilach przygodni przywódcy i przeróżni doradcy, niema wodza, bo niema moralnej opoki... To może i powinna dać nam Warszawa.
— Przewidujesz poważne boje? — rzekł w zamyśleniu Wardęski.
— Wszystko trzeba przewidywać i patrzeć na dalszą metę. W tym momencie mamy przeciw sobie wprawdzie liczne i dobrze uzbrojone bandy, ale nie tak groźne, jak te zastępy, które czekają hasła u północnych wrót G. Śląska. Może je przeceniam, lecz ja nie lekceważę Niemca, bo chciałbym pobić go na głowę, wyrąbać, wysieć to całe przeklęte plemię tak, aby nie pozostało nic na nasienie.
— Dopiero wtedy możnaby mówić o rozbrojeniu — zauważył Chodźko.
— To prawda, dopiero wtedy! — zawołał Wiktor.
Na to ukazała się w progu pani Jadwinia.
— Proszę panów na obiad... wojenny.
— Wedle rozkazu!
Przy stole zapanował wesoły biwakowy nastrój. Jadwinia sharmonizowała się z nimi, chociaż z całej rozmowy wynikało, że Wiktor wkrótce wyruszy w bój. Mogło wydawać się, jakby przyjmowała to biernie. Nie zamienili o tem między sobą ani słowa. Rozumiało się to samo przez się.
Gdy po obiedzie wszyscy przeszli do pokoju Wiktora, Wardęski zagadnął go:
— Czy nie posiadasz górnośląskich map generalnego sztabu niemieckiego?
— Owszem!
Kapitan poprosił o nie. Nosił się bowiem z zamiarem, w którym utwierdziło go to, co posłyszał od Wiktora, spodziewającego się napływu znacznych zastępów żołnierza niemieckiego. Kapitan saperów chciał skoczyć na północne pogranicze G. Śląska i wysadzić w powietrze mosty linji kolejowych, wiodących z Niemiec...
— Była o tem mowa w sztabie Nowiny-Doliwy, o przecięciu komunikacji telegraficznej i telefonicznej z Niemcami — informował go Wiktor i obydwaj pochylili się nad mapami.
Stwierdzili, że wchodziły w rachubę głównie dwa mosty w obwodzie Opolskim, t. j. jeden w mieście samem a drugi pod Szczepanowicami, dalej most na Odrze pod Krapkowicami, na linji Opole — Karlsmarck, wreszcie most pod Zuzelą, tudzież mosty na rzeczce Brynicy i na Osobłodzie pod Głogówkiem.
— Pojedziemy zaraz do Komendy i przedstawimy rzecz całą! — zawołał Wiktor, zapalając się do tej imprezy ogromnie.
Postanowił on poruczyć rozbrojenie niemieckiej Apo w Mysłowicach polskim, gotowym już do tego policjantom, powierzyć to sierżantowi Słomce. Sam zaś pragnął puścić się z kap. Wardęskim nad Odrę.
Gdy, pozostawiwszy Chodźkę w Komendzie, wrócił z Wardęskim do domu, naradzili się nad wykonaniem tego planu.
Nazajutrz — była to niedziela pierwszego maja — Wiktor sprowadził przez Froncka Gniwkę i Nawoja i wciągnął komunistę w tę niesamowitą sprawę. Konferował długo ze Słomką i kilku powstańcami i uplanowali we wszystkich szczegółach atak na niemieckich policjantów. Wreszcie wybrał pokryjomu trzech sprawnych żołnierzyków, przywołał sierżanta Kołeczka, wtajemniczył ich w plan Wardęckiego i rozdał między nich role, najważniejsze z nich powierzając Kołaczkowi, Gniwce i Nawojowi.
Zaczem ozwał się do nich:
— I dzisiaj nie będziemy próżnować. Trzeba budzić ducha, przypomnieć powstańcom nasze zeszłoroczne walki. A nastręcza się dobra okazja... Froncek, Psota, Mach i Siekaczek zwołają ludzi na zebranie. Pójdziemy! I to z bronią w kieszeni.
Minął plebiscyt, lecz nie skończył się ferment w kraju, niepokojem o swe losy miotanym. Oba Komisarjaty stały naprzeciwko siebie jeszcze w pełnym rynsztunku, niejako z bronią u nogi. Polacy w powiatach przeważnie zniemczonych wysyłali manifesty do Opola i do Paryża wykazujące, pod jakim terorem fizycznym i moralnym odbyło się tam głosowanie i wołali wielkim głosem o przyłączenie ich do Polski. Niemcy zaś usiłowali wszczepić między Górnoślązaków polskich klin, proklamując przez Zw. Górnoślązaków ideję pseudo-niezależnego państwa Górnośląskiego, nadto kusili się o rozbicie jedności robotników i jednocześnie agitowali w celu wywołania „żywiołowych“ manifestacji niemieckich.
Jakoż w mieście rojniej było, niż w inne niedziele, gdyż wśród licznego żywiołu niemieckiego uwijali się ludzie z Komisarjatu dra Urbanka. Pod wieczór ujawniło się na ulicach niemałe podniecenie. Ale Polacy postanowili plany niemieckie pokrzyżować.
Nie zajęli oni wprawdzie sali, gdzie miało się odbyć zebranie wszelakich hajmatstrojów, lecz przygotowawszy dla nich niespodziankę, zgromadzili się w sali górników, gdzie wnet pojawił się porucznik Kuna ze swymi towarzyszami.
— Chociaż podobno skończył się plebiscyt — mówił on z przekąsem do kapitana Wardęskiego — ujrzysz jeszcze typowy obraz z naszego trzydziestomiesięcznego istnienia na tej ideałem zacnego Wilsona uszczęśliwionej ziemi.
W sali powitano popularnego porucznika serdecznemi okrzykami.
Nie kazał im długo czekać na przemówienie.
— Niemcy jeszcze agitują! — mówił. — O cóż im chodzi? Dwa lata temu z pomocą nasłanych szwabów i pieniędzy urządzili olbrzymie manifestacje aby koalicja i świat cały usłyszeli o „żywiołwem przywiązaniu ludności niemieckiej do „Vaterlandu“, aby uwierzono, że G. Śląsk jest krajem niemieckim. Wybili z tych manifestacji wielki kapitał, bo dzięki temu zarządzono plebiscyt. Teraz, nieomal w przededniu ostatecznej decyzji Rady Najwyższej o naszych losach, raz jeszcze uciekają się do tego środka, aby drut telegraficzny rozniósł po świecie wieść o tych manifestacjach, aby obwieścił, że Oberschlesien ist deutsch“, aby na podstawie tego Lloyd George w Londynie przyznał Niemcom cały G. Śląsk.
— Za godzinę wyruszy tysiączny pochód niemiecki na ulice, ukażą się chorągwie i czarne orły pruskie i w naszych Mysłowicach znów, jak dawniej w czasach Kaisera, rozbrzmiewać będzie zuchwale: „Deutschland, Deutschland, über alles“.
— Oh, te gizdy!... warknął ktoś wśród słuchaczów i dreszcz złowrogi przeszedł przez tłum.
A Wiktor Kuna ciągnął:
— Dwa lata temu patrzeliście spokojnie na taką manifestację szwabską, nie wiedząc, ile ona was będzie kosztować. Ale teraz wiecie. Teraz wiecie, że za takie zabawy niemieckie drogo płacić musimy my!... Dzisiejsze szwabskie „hurrah!“ mogłoby nam wolnym Polakom znów jarzmo pruskie na karki narzucić...
— Dlatego pierony, my do tej manifestacji nie dopuścimy! Rozpędzimy te bandy na cztery wiatry, jakem Wiktor Kuna!! — huknął porucznik na cały głos, pięścią w stół waląc, i sala cała zagrzmiała oddźwiękiem potężnego żywiołu. Wszyscy społem podnieśli ryk protestu, sypały się pogróżki i pięści wznosiły wysoko.
Już miała się wylać cała fala ludzi z sali, już górnicy i hutnicy szykowali kije, pręty i boksery, lecz porucznik powstrzymał ich jeszcze na chwilę.
— Rozpędzimy te bandy i, jeśli mocarstwa nie dadzą nam zasłużonej wolności, sami ją sobie weźmiemy. Mamy pięści, broń i — odwagę. Więc bracia, kto ma duszę, niech wstanie, niech żyje, bo jest czas żywota dla ludzi silnych“... Przyszłość należy do tych, co zdolni są do czynu. Przyszłość musi być nasza, choćby przez ofiarę krwi... Niech każdy będzie gotów!... Ja będę z wami!...
Raz jeszcze zapał mówcy udzielił się słuchaczom. Zenitowy entuzjazm wytrysł w ogłuszającym okrzyku wiary w siebie i miłości wolności. Kilku bergmanów zniosło porucznika z podjum, porwana go na ręce wśród wiwatów. Froncek darł się w niebogłosy, ślubując sobie, że niech będzie co chce, ale nie odstąpi swego porucznika na krok.
Tymczasem w mieście coraz liczniejsze grupy Niemców waliły przed salę zebrań, gotowe wziąć udział w manifestacyjnej procesji. Wkrótce tłum nieprzebrany zajął znaczną część ulicy głowa przy głowie, czekając ukończenia zebrania w sali.
Aliści nagle ozwały się coraz bliższe i głośniejsze dzwonki, zagrzmiały kopyta i na zdumione zastępy natarł od mosiądzu błyszczący wóz straży ogniowej. Ten i ów pytał, gdzie pożar, a wszyscy ustępowali co tchu.
Wóz stanął w pobliżu sali, straż w momencie pochwyciła gumowe węże i, nim tłuszcza cofnęła się, potężne promienie wody uderzały w twarze i rozlały się po głowach strumieniem.
Podniósł się straszny rejwach i rozhowor. Na to z sali wybiegła garść ludzi, lecz na to jedynie, by odebrać niemiłosierny chrzest, by skąpać się w brutalnych potokach wody. Wyłącznie na wychodzącą z sali rzeszę zwróciły się teraz groźne węże. Prócz niej bowiem straż pożarna nie miała przed sobą już nikogo. Tłum uciekł w panice. Ale niedaleko.
U najbliższego narożnika ulicy wsiadły Niemcom na karki stada rozpędzonych robotników polskich, którzy poczęli prać ich i grzmocić... Szczególnie hulał tam Lis, przez Wiktora Kunę na tę okazję zamówiony. Rozdzielał hojnie kułaki na prawo i lewo, a kogo pięścią poczęstował, ten lizał się ruski miesiąc.
Gdy zabrakło mu ofiar, pośpieszył do straży pożarnej, za której plecami zebrały się już dwie seciny powstańców, zrazu bezczynnych.
Pod wrażym potokiem wody wiecownicy cofnęli się do sali i barykadowali. Lecz szyby wyleciały z okien, węże skierowały się w ich otwory i wkrótce kamienie poczęły walić do wnętrza sali.
— Dźwierze wysadzić! — zakomenderował ktoś z braci górniczej.
Zbytecznie, bo już „śmiergust“ ustał i już dobijała się do drzwi drużyna powstańców, już przez otwory okien wdzierała się gromada śmiałków. I teraz rozpoczęła się krwawa bójka, która wnet przeniosła się na ulicę i przybrała ogromne rozmiary.
Dla Lisa był to dzień popisowy, dzień najstosowniejszego dlań „buksowania“. Do takiej roboty urodził się i w niej najwyższego doznawał zadowolenia. Już sam jego wygląd siał postrach paniczny. Niby rozwścieczony tur walił łbem naprzód w masy wypieranych z sali ludzi, rozsadzał je swem cielskiem i kładł każdego, co mu się nawinął, na ziemię młotem swej okrutnej pięści. A działo się to z szybkością niepojętą u osobnika zwykle tak flegmatycznego i ospałego. Inni posługiwali się kijami, on swem od oskardu groźniejszem ramieniem. Jakoteż legło dookoła niego kilku krwią zbroczonych hajmatstrojów, wielu uciekło z połamanemi żebrami i wieczór nakrył mrokiem sine oblicza dwóch ludzi ze zgruchotanemi kręgami. Nie powstali już więcej i od nich padł na miejscowych Niemców strach przed pomstą polskiego Górnoślązaka.
Gdy późno wieczorem Wiktor powrócił do domu z kapitanem i obaj zmęczeni siedli z panią Jadwinią do stołu, porucznik mruknął z uśmiechem:
— Rozgrzały się dzisiaj chłopcy...
— A niech was wszyscy...! — krzyknął kapitan Wardęski w niepohamowanym zachwycie. — Urządziliście tę nagankę z niemałym zmysłem organizacyjnym a, co ważniejsza, z huraganu rozpędem, co wszystko przed sobą kosi... Dalibóg miło będzie pospołu z wami wojować.





XXVIII.

Tego wieczora w domu państwa Wiktorostwa panował ruch niezwykły. Zjawili się jeszcze Słomka i Lis, którego lotną bojówkę porucznik postanowił skojarzyć z mysłowickiemi drużynami powstańców dla tem łatwiejszego rozbrojenia niemieckiej „Apo“. Kapitan Wardęski zaś naradzał się z Gniwką, którego, jako dlań najodpowiedniejszego, radził mu Wiktor zabrać z sobą. Ukartowano rzeczy tak, że miał on z Gniwką wysadzić w powietrze most na linii Opole—Karlsmarck, Nawoj z Antkiem Zającem most w mieście Opolu, Wiktor z Fronckiem most pod Szczepanowicami a Kołeczek most pod Krapkowicami.
Wczesnym rankiem pożegnała pani Jadwinia kapitana, wręczywszy mu na drogę coś do jedzenia i apteczkę żołnierską. Zaczem rozłożyła na dużym stole cały kram zabawek. Wszelakiego rodzaju lalki, baloniki, misie, pstrokate kukły składały się na barwną mozajkę i szeregowały z pantofelkami, sandałkami, kokardami, wstążkami, tudzież z piernikami i łakociami dla małej czeladki ze szkółki, którą pani Wiktorowa opiekowała się serdecznie.
Dzień trzeciego maja zapowiadał się w tym roku zgoła inaczej, niż rok temu, gdy tysiączne tłumy wyświątecznionego ludu wiejskiego zaborczym strumieniem zalały zniemczone miasta, dając wyraz swej polskości. Zapowiadał się marsowo. Niemniej pani Jadwinia zamierzała zgotować dziatwie wesołe święto narodowe. Smętkiem owiana majstrowała jeszcze pajace z różnobarwnych gałganków, gdy wszedł do pokoju Wiktor w wytartym, szaraczkowym, opiętym surducie, we włóczkowej kamizeli, grubych szarawarach i czarnych sztylpach skórzanych. Z kieszeni wyglądała miękka kraciasta czapka, jaką często widywano u stosstruplerów.
Nie patrząc na żonę, szukał czegoś w kredensie i mówił:
— Moja złota, nasz samochód będziesz mogła oddać na usługi Czerwonego Krzyża.
Ona pobladła, pochyliła głowę nad gałgankami. Nadeszła chwila rozstania.
— Może wybierzesz się dzisiaj do Matyldy?
— Nie wiem jeszcze, czy będę mogła — odrzekła z cicha Jadwinia. — Masz tam na kredensie zawiniątko z żywnością i apteczką.
Zawisło nad nimi ciężkie milczenie. Deszczyk majowy, przejściowy zadzwonił nagle o szyby raźnie i wesoło i zacichł.
Wiktor odetchnął głęboko i wyrwało się ciche:
— Jadwiniu....
Ona powstała żywo i ręce ich złączyły się w węzeł niemal bolesny. Na uścisk jego ręki, młoda kobieta odpowiedziała uściskiem wymownym, którym przelewała w jego pierś cały zasób swego chrobrego serca. I tak zabierzmowała go na drogę.
Pochwycił ją w ramiona błyskawicznie i miłość gorąca zwarła ich usta, zabrała na chwilę ponad teraźniejszość.
— Jadwiniu moja... — drżącym szeptem żegnał ją, rozlewnym akordem duszy spowiadał się jej z bezmiarów swej miłości i może nigdy nie czuli się jednością, tak włóknami dusz i serc i organizmów splątaną, jak w tej chwili dojmującej, rozdzierającej żałości.
Lecz trzymał ich w obręczy zaklęcia przecudny ton rycerski.
Wiktor oderwał się od niej niemal bohaterskim odruchem, czując, że przebywa najstraszniejszy moment powstania, i nagle męstwo zalało jego pierś takie, że byłby mógł światu wypowiedzieć wojnę. Było to, jakby duch jego, wynurzywszy się z wód Styksu, był zatracił w nich ziemską powłokę i zapatrzył w świetlany cel.
Wyszli — oboje jakby w śnie somnambulicznym.
Przed oficyną stało kilka motocyklów a przy nich Froncek, Nawoj i Zając kopcili papierosy, gawędząc. Pies jakiś dropiasty, bezpański, który od dwóch dni tułał się po tartaku, nadbiegł, wsparł łapy na kolana Wiktora, liznął go w rękę i otarł się łbem o niego przyjaźnie jakby chciał go pożegnać.
On zaś zwrócił się jeszcze do Jadwini. Szybkim ruchem ujął jej rękę i teraz dopiero, dziwnie wesół, niby sokół rozpinający skrzydła do lotu, spojrzał w jej oczy pełne brylantowych rozblasków.
Dusze ich zgrane zadźwięczały na jedną nutę popularnej piosenki: „Wojenko, wojenko cóżeś ty za pani, że za tobą idą chłopcy malowani...“ i, oboje wyszedłszy po za swe ja, poszybowali gdzieś wysoko, gdzie już nic nie mogło ich rozdzielić. To nie było rozłączenie, lecz jakby święto narodowe, którego blask odbijał się w ich twarzach i źrenicach.
Wiktor przycisnął jej rękę do ust i wskoczył na wehikuł. A ona rzuciła im:
— Bóg z wami!
Uniosła ramię wysoko, niby sztandar, i dopóki nie znikli jej z oczu, stała promienna, posągowa, królewska — jakby Polska.
Gdy porucznik wyjechał po za miasto, szarpnęło go coś za pierś. Chciał zawrócić jeszcze na moment do domu, aby paść do nóg swej cudownej kobiety, co nie miała ani łzy, ani jednego słowa słabości, lecz żegnała go jak iście kresowa niewiasta, żegna rycerza. W promieniowaniu jej istoty mężniał, hartowniał, piękniał.
Ukorzył się przed jej wizją w niemal świętej adoracji.
Tymczasem Jadwinia weszła powoli po schodach do siebie, niby we śnie lunatycznym, osunęła się w fotel i zamarła w próżni bezkresnej. Z tego odrętwienia wyrwał ją jakby tłumiony, dyskretny szelest. Odwróciła głowę do uchylonych drzwi i ujrzała skradającego się do niej wyżła.
Świadom swej bezczelności intruz skulił się nieco pod jej spojrzeniem, zatrzymał i bursztynowemi oczyma pytał ją o coś prosząco. Skoro poruszyła się, drgnął na całem brunatnem cielsku i taką przybrał postawę, by w razie odprawy wyprysnąć za drzwi w sekundzie.
Lecz ręka kobiety wyciągnęła się do niego łaskawie. Wtedy opuszczony przybłęda. jeszcze nie całkiem ufając stworzeniu ludzkiemu, podszedł bliżej, nie spuszczając jej z oka. Dopiero gdy poczuł jej dłoń na łbie, kiwnął ogonem, przysunął się bliżej, a potem, nabierając śmiałości i ufności, wzniósł się łapami na jej kolana i wyciągnął do niej swój ładny pysk przymilnie.
On żegnał Wiktora niby umiłowanego pana, jakąś sympatją psią do niego pociągnięty. Przez to stał się pani Jadwini ogromnie miłym. Ujęła w dłonie jego długie, aksamitne uszy, przytuliła policzek do łba towarzysza swej samotności i dwie ciche łzy spłynęły z pod jej powiek. Ale opanowała ogarniającą ją falę żałości. Złożyła swój smutek i swe obawy przed krzyżem i z niebiańskich wyżyn spłynął na nią błogi strumień ufności w łaskę Boską. Uprzytomniła sobie, że nie należy wyłącznie do siebie; zbliżyło się do niej poczucie macierzyństwa.
Wkrótce potem zwróciła się telefonicznie do Komisarjatu o instrukcje dla Czerwonego Krzyża. Wśród płócien i bandażów zastała ją znana jej z Warszawy panna Alicja Czarlińska.
Nie wiedząc o wiszącej nad G. Śląskiem burzy, przybyła ona dwa dni temu ze stolicy z prof. Dubielem z Puław w celu organizowania włościaństwa. Zaniepokojona teraz wieściami, krążącemi tu i owdzie, przyjechała z Pszczyny do pani Jadwini, by zasiągnąć języka.
— Lada dzień, lada godzina posłyszy pani strzały! — oznajmiła jej pani Jadwinia.
— A pani pozostała tak sama?... — westchnęła panna Alicja.
Jadwinia milczała przez chwilę w skupieniu.
— On należy do mnie, lecz my, oboje należymy do Ojczyzny! — wyrzekła spokojnie a potem zawołała: — Nie czas teraz na pokojową pracę. Zabiorę panią do Czerwonego Krzyża i natychmiast zaprzągnę do roboty.
Panna Czarlińska nie wymawiała się od tego wcale. Zgodziła się pozostać u pani Jadwini, która rwąc się już do służby narodowej, mówiła:
— Trzeba zawczasu mieć na względzie, że wkrótce da się odczuć brak żywności i amunicji. Dlatego pragnęłabym zaraz porozumieć się z memi Paniami w Sosnowcu, aby zorganizować tam służbę dla naszej tworzącej się prowiantury generalnej. Pojedziemy tam dzisiaj.
Istotnie obie panie wybrały się po południu do Sosnowca i było już po dziewiątej, gdy wyruszyły z powrotem. W pobliżu dworca roiło się tam od ludzi i nie trudno było domyślić się, że zanosi się na coś. Przed kawiarnią Warszawską spostrzegła pani Jadwinia pannę Grolmanównę i kilku członków Komisarjatów dobrze znanych, a mianowicie Kozickiego, który powitał ją, wznosząc kapelusz wysoko, wiwatowo.
Samochód stanął, student przyskoczył do niego i zawołał:
— Zaczyna się!
— Co się zaczyna? — wpadła panna Czarlińska.
— Powstanie!
— Już! Boże drogi!
— Przed chwilą Korfanty wydał stąd hasło, rzucił pochodnię, zatelefonował na Śląsk... coś w sensie: Jazda, pierony!
— Niech pan nam mówi wszystko!
Usiadłszy w samochodzie naprzeciwko pań, Kozicki począł z uśmiechem:
— Jak pani wiadomo, lubię zajrzeć wszędzie, gdzie potrzeba i... gdzie nie potrzeba. Więc na wieść, że Korfanty wyjechał do Sosnowca, puściłem się za nim i wychodzę z pałacu Dietla. Korfanty chciał się porozumieć z Warszawą, z Witosem. Długo trwała ta pamiętna rozmowa jego z premierem... Asystowaliśmy przy tem, sekretarz Korfantego i ja nieproszony, bez tchu.
— Co mówił Witos? — spytała pani Jadwinia niecierpliwie.
— Nie słyszałem — uśmiechnął się Kozicki. — Ale... Wśród ciszy takiej, że muchy byłoby można posłyszeć, stał Korfanty zakuty w powagę i nigdy nie widziałem go tak bladego. Stał przy aparacie Hughesa, wybijającym litery, a mnie się zdawało, że to młotek jakiś wali mnie po głowie. I jakby młotek bijący o stal padały skandowane słowa Korfantego.
— Jakie słowa?
— Stalowe... Dalibóg nie wiem, czy wolno mi powtarzać przed kimkolwiek, nawet przed panią, te zdania. Bo przecież była to rozmowa z najwyższymi czynnikami w Państwie Polskiem... Dość, że po bodaj półgodzinnem zmaganiu się Korfanty z marsem determinacji na czole wycedził dobitnie: „A więc ja to biorę na swoją odpowiedzialność!“
— Ah...
— Rozmowa była skończona. Korfanty zmienił się w słup, potem skoczył do telefonu i... wkrótce dowództwo nasze rozgłosiło: Powstanie!
— Jakto?! — zawołała wzburzona pani Jadwinia. — My mielibyśmy się zdać na łaskę i niełaskę Anglji i na pasku jej iść w jarzmo niemieckie? Nie! Nie! Nie pójdziemy na politykę ustępliwości, pokory i tchórzostwa. Rzetelnie i gorąco chcemy dla Polski tej ziemi, a ta ziemia piastowska chce wrócić do Polski. Jeśli nikt nam nie pomoże, to jednak pomoże nam Bóg!...
Porwany tem Kozicki przypadł do rąk jej a potem rzekł:
— W wielkich chwilach trzeba wielkodusznych ludzi.
W drodze do domu owiały panią Jadwinię wspomnienia, jakto w przeddzień drugiego powstania pędziła z Sosnowca w towarzystwie Wiktora i garści powstańców do wrót Śląska...
Wiosna była w powietrzu. Rosą odświeżona wegetacja i ziemia do pracy rozrodczej wzbudzona, wydzielała treściwe, jędrne zapachy i chłód wieczorny nasączony był ciepłotą. Księżyc wypłynął z pod pierzyny osrebrzonych obłoków w przestworza i szybował pod kopułą tryljonami gwiazd posianą z królewską grandezzą. A na ziemi powodzią mroków zalanej znaczyły się węglem rysowane zespoły gmachów dalekich.
Czar nocy potęgowały olbrzymie pochodnie — kominy i łuny świateł, bijących z ogromów okręgu przemysłowego. Ogniste barwy, nieprzeliczone pożary, jakby z piekielnych buchające otchłani, opanowały część widnokręgu niby zorze nowego dnia.
Panna Czarlińska, obca jeszcze w tych stronach, brała w siebie z podziwem ten imponujący obraz. A młoda Ślązaczka przy jej boku, w tej chwili, gdy losy tej Ziemi zawisły na szali, podkreśliła silnie, znacząco, wojowniczo:
To nasz Górny Śląsk!





XXIX.

Tej nocy wśród gajów wiklin na lewym brzegu Odry rozłożyły się na piasku dwa upiorowe cienie. Pomiędzy prętami mrugały w głębi nikłe, srebrne plamy i zdradzały powierzchnię rzeki, po której ślizgały się księżycowe blaski. Dalej, ku północy padały na wstęgę Odry olbrzymie pasma cieniów grobowych od pobrzeżnych drzew, które zakute w milczenie wyciągały do nieba w bezsilnej rozpaczy pomstujące ramiona. Konary ich podobne były do jakichś zjawisk apokaliptycznych z rozczapierzonemi, żądnemi krwi pazurami. Przysłaniały one widok na zawieszony nad rzeką most.
Wśród głuszy nocnej wybijały się niekiedy odgłosy dużej, usypiającej osady. Nad głowami dwóch chacharów zatrzepotał bezszelestnie nietoperz i znikł jak widziadło z koszmaru poczęte. Od wody wiał chłód, więc porucznik zapiął pod szyję skórzany kubrak a jego towarzysz przyciągnął mocno rzemyk w pasie i obadwaj pociągnęli z manierki. Nie śmieli zapalić papierosa i porozumiewali się tylko szeptem, na ucho, chociaż znaczna przestrzeń dzieliła ich od rozlewnego obozowiska domostw.
Porucznik, siedząc w kucki na piasku, łamał sobie nad czemś głowę i klął w myślach. Zrobił bowiem odkrycie bardzo niemiłe. Spostrzegł z wieczora przy nasypie kolejowym, a tuż przy moście chodzącego wartownika z karabinem, którego wziął za dawno wysłużonego żołnierza z miejscowego Kriegervereinu. Nie spodziewał się tego. W obliczu warty zadanie jego, pierwotnie nie przedstawiające mu się tak trudno, stało się bodaj niewykonalnem.
Gdyby zastrzelił wartownika, zaalarmowałby, jeśli nie ludzi w pobliskich domkach, to w każdym razie drugiego wartownika, jakiego przeczuwał po przeciwnej stronie mostu i rzeki. Wtedy nie byłoby można myśleć o spokojnem operowaniu przy przęsłach.
Zrazu porucznik zachodził w głowę co natchnęło Niemców do wystawienia tej warty. Czyliż wywąchali psim węchem zamiary Polaków? Czy też pragnęli zabezpieczyć tej nocy pociąg, w którym szmuglowali ze Śląska Wrocławskiego szczególnie wielki transport broni i amunicji? To wydawało się prawdopodobniejsze. Bądź jak bądź w postaci landszturmisty sterczał fakt, obracający plan w niwecz.
Atoli uporczywy Ślązak nie wyprzęgał konia tak szybko. Klął pieronami, skubał przystrzyżony wąsik i medytował. Ułożywszy się plackiem na piasku, zaświecił elektryczną latarkę kieszonkową i spojrzał na zegarek. Było po północy. Czasu miał wiele, bo umówił się z Nawojem, że mosty w rejonie Opola prysną o jednej i tej samej godzinie: o wpół do trzeciej.
Jakoż Wiktor Kuna zabierał się do drzemki. Wpierw szeptali coś z Fronckiem a potem przylgnęli do siebie plecami, zwiesili głowy i zmrużyli oczy. Aż wreszcie niedźwiadek jakiś powlókł się na czworakach w gęstwinę wiklin, gdzie kryły się dwa motocykle, zatrzymał się przy nich i posuwał dalej w nieprzeniknioną noc konarów. A w ślad za nim pełzał potworny gad. W pobliżu mostu oba cienie wsiąkły w ziemię, przepadły.
Słuchali.
Dochodziły ich dwa mrukliwe głosy. Wartownik i kolejowy strażnik czy zwrotniczy. Wkrótce potem zadudnił w oddali pociąg i z basowym, ponurym łomotem przeleciał przez most. Zaczem dwie sylwetki weszły do budki kolejarza.
W moment potem niedźwiadek wzniósł się na przednie łapy i skokiem charta wpadł pod most. A był to stwór osobliwy, gdyż, lubo wgramoliwszy się po skłonie nasypu pod przęsła mostu, nie więcej sprawiał szelestu od gryzonia, chrupiącego orzech, pracował tam według reguł minierstwa naziemnego niby doświadczony saper. Rozejrzawszy się, wybrał dla ładunku takie miejsce, by wysadzić wszystkie istotne części konstrukcyjne, a więc oba pasy głównych dźwigarów, belki, krzyżulce. Tam zaklinował i silnie drutem przysznurował nabój mosiężny około 100 milimetrów długi, z ekrazytem jasnożółtym w ilości żelazo kruszącej. Zasię wprowadził do otwartego końca spłonki lont ze sznurka bawełnianego w kształcie wężownicy, pokryty warstwą smoły. A dla wzmocnienia lontu w spłonce saper ścisnął koniec spłonki szczypczykami ostrożnie.
Wszystko to uskutecznił z pomocą towarzysza, oświetlającego mu ładunek i palce lampką elektryczną. Spojrzał na zegarek i trzymając koniec lontu, wysunął się nieco z pod mostu.
Nic nie przerywało ogromnej ciszy prócz monotonnego szmeru wód rzecznych wezbranych wysoko i podmywających brzegi. Wartownik na swe szczęście nie wyjrzał z budki kolejarza na dwór.
Zamigotało nikłe światełko, saper przyłożył zapaloną zapałkę do lontu i w mgnieniu oka dwa cienie znikły w gęstwinie wiklin.
Raptem podniosły się jakby z podziemi piekielnych, złowieszcze grzmoty, huk ogłuszający rozdarł powietrze, ryknął, na całą osadę rzucając postrach. Żelazne sztaby niepojętą siłą złamane niby patyki, rozerwały się i z trzaskiem opadły dwa skrzydła tej sekcji mostu.
Zanim przerażona osada przetarła oczy, dwa motocykle przeszybowały gościńcem ku południowi i, gdy na wschodnim skłonie niebios wynurzyły się trwożliwie pierwsze radosne zwiastuny dnia, zatrzymały się przed ciemnym domkiem za wsią Rogowem.
Na przyzbie siedzieli sierżant Kołeczek z fajeczką w zębach i młody milicjant mysłowicki Kurtok. Wysadziwszy drewniany most pod Krapkowicami, stawili się w umówionem miejscu, gdzie niebawem zjawił się także Nawoj ze swym towarzyszem, spełniwszy swe zadanie w Opolu.
Rozgościli się pod dachem gospodarza Kutznera, należącego do powstańców kozielskich a znajomego Kołeczka i w myśl porucznika Kuny postanowili przyłączyć się do powstania na lewym brzegu Odry, miasto odbywać daleką drogę do Bytomia lub Katowic przez kraj wybuchem powstania wzburzony i niebezpieczny.
Aby wywiedzieć się, co dzieje się w Koźlu i na G. Śląsku, Wiktor wyruszył tam nazajutrz z Kutznerem i Fronckiem, który miał przywieść zapas benzyny. Że powstanie istotnie wybuchło a wieść o tem piorunujące zrobiła wrażenie, przekonali się zaraz na wstępie do tego niemieckiego miasteczka. Rozwścieczona niemczyzna rzuciła się, nie pierwszy już raz, na tamtejszy polski Komisarjat Plebiscytowy a, ponieważ załoga włoska tolerowała wybryki bojówek i nikt z Polaków nie był pewien życia, zwinięto pośpiesznie komisarjat i przeniesiono do nadrzecznej wsi Ciski. Cicha ta osada stała się jedynem, słabem ogniskiem polskości i przytuliskiem władz organizacji powstańczych na tym, dla Polski straconym brzegu.
W Koźlu nie zastał Wiktor nikogo, z którym mógłby się porozumieć. Prysnął zatem do Cisek, niemile tem dotknięty, że Kutzner, lubo zaprzysiężony, pozostał w mieście pod jakimś pozorem. Miał on powrócić do domu z Fronckiem.
Gdy porucznik późnym wieczorem zjawił się wśród swych towarzyszów w Rogowie opowiadał, że Krzykała, Buła, Chowaniec, Szyja, Paprotny, Richter i inni powstańcy, zgromadzeni w Ciskach, postanowili przeprawić się na drugi brzeg Odry i tam walczyć za sprawę. Bo o ruchu powstańczym w powiecie Prudnickim i wogóle po tej stronie rzeki nie mogło być mowy dla braku oparcia i amunicji. Jakoż Wiktor radził, aby za ich przykładem przerzucić się jak najprędzej za Odrę. Przedtem jednak chciał przywołać z okolicznych wsi w organizacji kozielskiej zanotowanych młodych wojaków, by wylądować w okolicy Gogolina z partją, która mogłaby stawić czoło żandarmerji i bojówkom hajmatstrojów.
Noc tę Wiktor i Froncek mieli spędzić w pokoiku, do sypialni gospodarza przylegającym, Nawoj zaś i inni w stodole na słomie. Skoro wszyscy rozeszli się na spoczynek, Froncek trąciwszy porucznika w bok nieznacznie, wywiódł go przed dom i szeptał mu:
— Ten Kutzner cołki czas w Koźlu pił ze szwabami aż sie im z cupryny kurzyło. Pili, cyganili cosik na Poloków, kiejżech do knajpy wszed, ale chnet pyski zamknyli, abych nic nie miarkowoł. Te psiojuchy! Tyn Kutzner, pedom panu porucznikowi, to kupiony Judas...
Porucznik udał się natychmiast do stodoły, zabrał Nawoja i Kołeczka i wszedł z nimi do izby gospodarza, który spoczywał już pod wysokim piernatem. Opodal spała jego żona i dwoje nieletnich dzieci.
Zaświeciwszy mu w nos świecą, porucznik huknął:
— Gospodarzu! Jeżeli zdradziłeś nas szwabom, dom twój zburzymy tak, że kamień nie pozostanie na kamieniu.
— A ty wisieć będziesz!.. — mruknął przez zęby Kołeczek, wściekły, że spotkawszy Kutznera niedawno w Katowicach, dał wiarę jego rzekomym polskim uczuciom.
Gospodarz, blady ze strachu, zerwał się na nogi i uderzył zaraz w prośby i zaklęcia, tłumacząc, że jawnie jako Polak występować nie może. Sekundowała mu w tem jego żona. Ale porucznik kazał jej wynieść się natychmiast na noc do stodoły wraz z dziećmi a, gdy lamentując srodze, ociągała się z tem, Kołeczek wyrzucił ją za drzwi z dziećmi i piernatami. Jej męża zaś pokornego jak truś zamknięto w drwalni.
Szóstka powstańców odbyła w izbie gospodarza radę wojenną. Motocykle ustawiono w głębi sadu i pozostawiono Antka Zająca przy domu na odwachu, obawiając się najazdu jakiej bojówki kozielskiej. Okrom rewolwerów posiadali tylko nabój dynamitowy. Nie zamierzali jednak uciekać z tego domu, raz, że przed wschodem słońca nie wiedzieli, gdzie się podziać, a powtóre, że w żołnierskich piersiach tliła się iskra wojskowej fantazji.
Nie rozbierając się, położyli się gdzie i jak się dało i już jeden i drugi poczynał chrapać, gdy zastukano do szyby. Wymknęli się na podwórko, rewolwery dzierżąc w garści. Zając zamaszystemi gestami sygnalizował im nadciągające niebezpieczeństwo. Istotnie z przed frontu białego domku dochodził szwargot tłumionych głosów.
Jak zagon mar cmentarnych przesunęli się bez szelestu w sad, gdzie drzewa pogłębiały mroki czarnej nocy i zajęli pozycje pod gruszami, łowiąc uchem głośne półsłówka Niemczaków. Z całą zuchwałością przystępowali oni do swego dzieła, grzmocili pięściami do drzwi domku, jakby byli u siebie. Wybrali się bowiem na połów tych kilku powstańców w znacznej liczbie — trzydziestu chłopa. Nie mogła ich nęcić nadzieja grabieży, lecz zwabiła ich żądza torturowania jeńców polskich. W ich pojęciu tym pierwszym powstańcom należało się coś wiele więcej niż śmierć.

Ale przeliczyli się. Gdy u drzwi domku zebrała się zbita grupa figur, Nawoj, stojący obok porucznika pod drzewem, grzmotnął w nich swój nabój dynamitowy i stała się rzecz straszna. Nastąpiła krwawa katastrofa. Wśród brzęku wylatujących szyb, łoskotu załamanych drzwi i rozpadających się murów legła w oka mgnieniu i tarzała się w potoku krwi masa rozsiekanych, porozrywanych członków. Bryły cegieł waliły się na to straszne, krwią gorącą ociekające rumowisko ludzkie i strzelały na wszystkie strony niby groźne pociski. Część frontowej ściany domku runęła i przysypała lepkie szczątki miałem i gruzami. Nagle utworzyło się tragiczne cmentarzysko.
Powstańcy utonęli w głębi sadu przy rowerach. Jeden Nawoj pozostał z frontu, by nakarmić się widokiem tego obrazu. Muskuły w policzkach jego drgały i w źrenicach paliły się fosforyczne ognie. Rzeź taka była w jego stylu, przejmowała go morbidną rozkoszą, jak sadystę.
Tymczasem towarzysze jego wyprowadzili już swe motocykle ze sadu. Zabrakło między nimi na kilka minut Kołeczka.
Nie zapomniał on o gospodarzu Kutznerze, który snać na służbie niemieckiej będąc, podszedł go i wywiódł w pole haniebnie.
Sierżant skoczył do drwalni i strzałem rewolwerowym w czoło położył zdrajcę trupem. Potem pośpieszył w mrok drzew owocowych i wkrótce wydostał się na uboczną drożynę, gdzie migotały cienie.
Nikt ich nie ścigał, nikt do nich nie strzelał, bo ci, co z tej masakry ocaleli, byli tak spiorunowani, że broń wypadała im z ręki.
O przedświcie sześciu powstańców przejechało przez ulice śpiącego miasteczka, pomknęło do Cisek i zatrzymało się nad wstęgą wysłonecznionej brzaskiem Odry.





XXX.

Skoro wieczór zapadł, Wiktor Kuna rzucił się na słomę w stodółce siodłacza, nakrył derami i zasnął jak suseł. Opodal Froncek zarył się nosem w słomiane posłanie, inni powstańcy wyszukali sobie legowisko pod ścianą i utworzyli grupę niby tłomoki niedbale porzucone. Z różnych kątów czernią zalanej stodółki podnosiło się chrapanie.
Trzeba było nabrać sił. Przed wschodem słońca zamierzali przeprawić się na prawy brzeg Odry, co połączone było z niemałem niebezpieczeństwem. Bo w ślad za Komisarjatem polskim i organizacją powstańczą, przeniesioną z Koźla, pojawiły się w Ciskach bojówki niemieckie i roztoczyły straże dookoła osady a mianowicie nad brzegiem rzeki, gdzie zmieniały się w karabiny i małe maszynówki zbrojne widety.
Wobec tego w ciągu dnia nie było można myśleć o przeprawie łodziami, zwłaszcza że prócz kilku granatów ręcznych, partja saperów nie zastała w Ciskach żadnej amunicji ani broni. To, co posiadał z takich pożądanych skarbów Komisarjat, zabrali z sobą ci powstańcy kozielscy, którzy na pierwszą wieść o powstaniu przerzucili się za rzekę, zanim mogły im w tem przeszkodzić bandy hajmatstrojów.
Zbłąkanym do Cisek saperom paliła się tam ziemia pod stopami. Dochodziły ich bowiem z za Odry dwukrotnie odgłosy strzałów a kto stamtąd przybył opowiadał, że powstańcy, wyruszywszy z Bierawy pod wodzą Kruegera, Szyi, Buły i ks. Brandysa opanowali całą okolicę a nawet w Kędzierzynie rozbroili niemiecką policję plebiscytową.
Do nich pragnął dostać się jak najprędzej Wiktor Kuna. Wprawdzie mógł on za dnia wyprysnąć z Cisek na motocyklu i gdzieindziej szukać przeprawy przez rzekę, lecz, jeźli miał wystawiać się na kule bojówki, wolał wybrać sobie do tego moment i przy tej sposobności wydrzeć nieprzyjacielowi nieco karabinów i maszynówek. Zresztą przyłączyło się do niego dziesięciu ochotników z okolicy i z tak wzmocnioną drużyną można było śmiało rzucić się na posterunki niemieckie nad rzeką.
Tymczasem wszyscy spali. Lecz zaskrzypiały z cicha wrota i do stodoły wsunął się Nawoj z latarką, w której tliła się łojówka. Zasiedział się w knajpie, zapijał robaka, co niekiedy toczył jego chorą duszę. Stąpając cicho po źdźbłach i słomie, rozglądał się za legowiskiem, przyczem wzrok jego padł na Wiktora, twardo śpiącego i zatrzymał się na nim długo. Jakieś czarne myśli przechodziły pod jego chmurnem czołem.
Postawił na ziemi latarkę i sięgnął po kubrak Wiktora, przy boku jego leżący, wyjął z wewnętrznej kieszeni duży, czarny portfel i dobył z pośród banknotów fotografję w kopercie. Była to doskonała podobizna pani Jadwigi. Zatrzymał ją i, włożywszy portfel w kieszeń kubraka, porzucił go na swoje miejsce. Zaczem usłał się na słomie w narożniku stodółki, gdzie oko Wiktora nie byłoby mogło go odnaleść i, postawiwszy przy twarzy latarkę, wpił się wzrokiem w fotografję tej kobiety, która działała nań od pierwszej chwili w sposób demoniczny, budziła w nim gamę uczuć i pożądań, w krwawej morbidezzy ginących.
W takich paroksyzmach nerwów nienawidził Wiktora dziką potęgą zazdrości i, gdy przed chwilą patrzał na niego śpiącego, przystąpiła do niego myśl zamordowania męża i kochanka tej upragnionej kobiety. Byłoby to rozkoszą nadludzką, lecz zgoła bezowocną. Bo czuł całą przepaść, jaka raz na zawsze dzieliła go od niej. Nigdy, ani na moment, nie mógł marzyć o niej. Świadomość tego zalała mu duszę jadem goryczy i życiu jego odebrała wszelką urodę. Za nic miał pieniądze, jakiemi okoliczności wyładowały mu kieszenie, i za nic ładne dziewczyny, jakie do niego szczerzyły zęby. Pani Jadwigi nie mógłby kupić ani zdobyć nigdy niczem. A ona była jedynem jego pragnieniem, ona posiadała w swej rasowej osobie i osobowości nutę czarodziejską, tajemniczą, dla której nie miał miana. Nie rozumiał, że pod jej magicznym wpływem odzywały się w tym gdzieś w spelunce zrodzonym pogrobowcu przemożnej ongi rodziny świetne, heroiczne echa piastowskie. Nie rozumiał tego, lecz w takich chwilach czuł cały bezmiar swej życiowej nicości, swego upadku, swej zbrodni i tarzał się w otchłani nieszczęścia.
Mógłby zastrzelić Wiktora w pierwszej potyczce. Nikt nie stwierdziłby tego, czy padł on od kuli jego czy Niemca. Ale na myśl tą zakwiliło w nim coś rzewnie. Nie potrafiłby odbierać tej ubóstwianej kobiecie drogiego męża, jak nie potrafiłby mordować matki z niemowlęciem u piersi. Zresztą pozostałby nadal rozpaczliwie nieszczęśliwym.
To nieszczęście wyładowywało się teraz w spotęgowanej żądzy mordu, która zwerbowała go w szeregi powstańcze. Zapatrzony w podobiznę pani Jadwigi całą roztarganą duszą, dyszał niby głodny zwierz, pragnieniem krwi ludzkiej, gorącej. A najchętniej mordowałby — ją...
Zapadł w korowód halucynacji i, gdy go zbudziły głosy powstańców dźwignął się ze słomy blady, jakby chory. Wypił haust gorzałki.
A powstańcy wychodzili cicho ze stodoły w głuchą noc. Nawoj nie dał im się wyprzedzać. Zwrócił się wprost tam, gdzie przy brzegu rzeki wisiały na łańcuchach czółna i gdzie przewidywał główny posterunek straży.
Chociaż noc bladła już w przeczuciu nadchodzącego dnia, nie ujrzał tam nikogo. Dopiero, gdy zbliżył się do brzegu, spostrzegł dwóch w dużem czółnie śpiących ludzi. Zadrzała w nim radość i skoczył ku nim z rewolwerem. Zagrzmiały dwa strzały. Jeden drab zabity nie drgnął, drugi ranny zerwał się do obrony, chwycił za ramię Nawoja. Zaszamotali się, lecz przyskoczył do nich Froncek i wraz z Nawojem wrzucił Niemca w rącze nurty wezbranej rzeki.
Huk strzałów rozległ się na rozłogach nadodrzańskich, ale wnet ucichło wszystko. Na rzece pojawiły się czółna z 16-tu powstańcami i łatwą ich zdobyczą, na którą składało się sześć karabinów, trzy kulomioty i skrzynka z granatami.
Słońce stało już wysoko, gdy drużyna ta zbliżyła się do Bierawy, nie wiedząc w czyich rękach jest ta osada. Udając orgeszowca Wiktor puścił się z dwoma ludźmi między domostwa i dowiedział się od sklepikarza, że Polacy mieli już Bierawę w swych rękach, lecz wyparto ich do Dzierzgowic, a Selbstschutz pozostawił tam silny posterunek żandarmerji w budynku naprzeciwko składu trumien.
— Czy pan jest pewien, że w Dzierzgowicach są Polacy? — pytał kramarza porucznik.
— Ja, ja. Wczoraj przysłali oddział, który szturmował do posterunku żandarmerji. Dostało się im! Zabrali dwóch rannych i poszli. Ale oni wrócą. Niech pan śpieszy do Kędzierzyna i przyprowadzi silny zastęp żołnierzy.
Nie upłynęło pół godziny a na drodze przed stacją żandarmerji pojawił się żelazny potwór i z drzwi domku stolarza trumiennego ozwał się głos porucznika:
— Kołeczek, pokaż co umiesz!
Sierżant krzątał się z dwoma powstańcami około miotacza min i wkrótce, ostrzegłszy towarzyszów głośnem: „Baczność!“ wysłał minę osadzoną na granatnik. Zaryła się przed dom żandarmerji. Kołeczek zaklął pod wąsem i pracował z najwyższym pośpiechem. Świsnęła druga mina i ugodziła w dach jednopiętrowego domostwa a trzecia rozdarła go i grad rozbitej dachówki posypał się na wypadające z okien szyby.
Jednocześnie zerwała się gwałtowna burza, z obu stron poczęła się strzelanina. Ryknął ciężki kulomiot, ustawiony w progu domu stolarza i wysyłał pociski w bramę budynku a na front jego lekkie maszynówki posiały bezmiar kul. Żandarmi zaś odpowiedzieli zrazu salwą bezmyślną a potem z obu stron warczały groźne grzechotki i grały zgryźliwie: tak, tak, tak.
Zachwiał się Kołeczek. Z kulą obrażonego czoła krew trysnęła na twarz jego obficie. Skrył się za węgły domku. Miotacz umilkł, lecz ciężki kulomiot raz wraz rąbał w niższą część placówki niemieckiej, wypłaszał z niej obrońców na gruzami z dachu zasypane piętro.
Walka toczyła się bez przerwy a bez wyraźnego wyniku. Nagle polskie maszynówki ucichły. Z podwórka domku wybiegł porucznik Kuna a za nim Antek Zając i z boku podkradli się pod mur budynku, rzucającego ołowiem z górnych okien. W najbliższy otwór okienny grzmotnął Wiktor dwa granaty, napełnił pokój strasznym łoskotem i dymem. Przyczajony pod oknem, czekał przez chwilę, aż obłok dymów podniesie się i pocznie ulatniać przez okno. Zaczem Antek podsadził go i porucznik wgramolił się szybko do wnętrza domostwa, gdzie ujrzał obraz zniszczenia. Na rozdartej podłodze walały się w dzikim bezładzie zdruzgotane meble, obrazy, tynkiem ścian pokaleczonych osypane, a pianino otwierało szeroko paszczę.
Ocalał tylko piec i parawan, z poza którego wychyliła się czarna, wydęta czapka z daszkiem, oraz lufa karabinu. Zaledwie Wiktor spostrzegł to, huknął strzał i kula świsnęła mu tuż nad uchem.
Z za parawanu wyskoczył oficer włoski, blady jak trup i ryknął:
— Bandit! Bandit!
Skoczył do otworu okna, lecz padł twarzą na szczątki parapetu, bo Wiktor grzmotnął go pięścią w kark. A w moment potem ukazała się nad głową Włocha zuchwała gęba Antka, który podsadzony przez Froncka, właził do pokoju. Wnet, jakby w tej chwili nie było pilniejszej roboty, dwa młode karlusy poczęli grzmocić w skórę włoską jakby cepami.
— Domy ci bandytę, ty italjański szwabie!... Spuchnie ci fraca i pękną galoty, ty gizdzie!
Nie przerywał im tej zabawy Wiktor. Gdy oni zamieniali w czyn swoją zapowiedź, a Włoch, szamocąc się, darł się jak oparzony, uchylił drzwi na korytarz i huknął w klatkę schodową:
— Poddajcie się! Macie pięć minut do namysłu!
A za plecami jego oficerek włoski, zmieniwszy pod chłostą raptem front, wrzasnął:
— Viva Polonia!
Dwa karlusy zaś wyrzucali go przez okno, podawali barana innym powstańcom, przed których opiekuńczemi ramionami drzał przyjaciel Niemców. Na ulicy legitymował się jeszcze gwałtowniej okrzykami na cześć Polski. Mimo to skrępowano go i przytrzymano.
Siejba kul ustała i z górnych okien fortecy żandarmów powiało milczenie. A po chwili wysunął się z okna bagnet z białą chusteczką.
Na ten widok powstańcy, dotąd w domku stolarza ukryci, poczęli wychodzić na jezdnię, gdy nagle, jak piorun z pogodnego nieba, runęły na bruk granaty. Tylko dzięki temu, że padły pod wysoki brzeg ścieku i o to podmurze się odbiły, uniknęli powstańcy poważniejszych ran. Znikli w widnokręgu zdradzieckich żandarmów w oka mgnieniu, nie zauważywszy, jak pocisk ciężkiego kulomiotu, wpadłszy w okno wystawowe składu, sprawił, że trumna wytoczyła się na środek ulicy i spoczęła tam z wiekiem gościnnie otwartem.
Zaśmiali się wobec tego w głos młokosi pod oknem żandarmerskiej reduty. Zaczem jak koty wspinali się szybko do wnętrza pokoju, chroniąc się tam przed kulami, jakie z domku stolarza poczęły znów bzykać w okna górne niemieckiej placówki.
Tymczasem we wnętrzu jej zapanowała chwilowa bezczynność. O szturmowaniu do piętra z dołu schodów nie mogło być mowy. Lecz za drzwiami parterowego pokoju zgromadziło się przy poruczniku siedmiu ludzi z granatami i bagnetami i czekało na moment, gdy ciężki kulomiot polski i miotacz min — jaki porucznik kazał zawziętemu Kołeczkowi znów puścić w ruch — wypłoszy z góry piętnastu zdeterminowanych wojaków pruskich. Zażarta walka, trwająca już godzinę, przeciągnęła się jeszcze, bo Niemcy na kanonadę odpowiadali nieustannym ogniem.
Nie rozbroiło to wszakże bohaterskiego sierżanta. Bez kaptura, z okrwawioną twarzą, w stal męstwa zakuty Kołeczek i jakby przez to bezpieczny, wysłał w górę budynku pocisk celny, od którego uprzednio załamany dach spadł na sufit, przygniótł go i rozwalił.
Żandarmi znaleźli się w piekielnym kotle zagłady. Strach przed bezlitośnym bagnetem powstańca i wściekła nienawiść kierowały akcją wyborowych, ambitnych tych żołnierzy. Ale wybiła ostatnia ich godzina. Dachówki i mury spadały im na głowy, obalały ich a przez okna rąbały w nich kule. Jakoż kilku legło na podłodze, niejeden z nich ogłuchł już i oślepł na szalejącą burzę bitewną. Reszta, odruchem pchnięta, wypadła na schody, w których połowie sterczał Wiktor Kuna z karabinem włoskim w garściach.
Rąbnął z niego w sekundzie, zanim obłędni żandarmi zdołali podnieść broń drzącemi rękoma, i stoczyło się po kilku schodach ciężkie ciało żołnierza. W zielono zuniformowaną ich grupę runęły granaty, runęły pioruny i nastąpiła jakby wulkaniczna katastrofa. Tynk, mur, kawały drzewa bryzgały w szalonym odmęcie, zaskrzypiała drabina schodów pod granatów obuchem i ciężarem walących się z góry ciał. Jeszcze moment a pękła klatka słabych schodów i wszystka runęło, jakby w piekieł czeluście.
Na szczęście Wiktor w ostatniej chwili skoczył na dół, zwalił się w jedną grupę z towarzyszami i wyszedł bez szwanku. Oszołomiony wydostał się na świeże powietrze, z twarzą od tynku białą i brudną, z nozdrzami pełnemi gazów, ze zakrwawionem od zadraśnięcia czołem.
Hurra! — powitało go na jezdni, gdzie zgromadzili się rozpromienieni a potem oblani kanonierzy. Po chwili zbliżyli się do niego Nawoj i Antek, prowadząc z pod rumowiska schodów dwóch żandarmów, którzy przeżyli swych kamratów, wyszli cało z tej katastrofy.
Antek, spozierając w oczy porucznika, zdał się pytać, co począć z temi jeńcami.
Wiktor popatrzył w ich oblicza, zastygłe w lodowatej grozie. Uświadomił sobie zdradę żandarmów i zawyrokował o jeńcach jednym, żołnierskim, odpychającym gestem ręki.
Antek i Nawoj poprowadzili ich — pod mur.
Tymczasem za plecami Wiktora zainscenizowano zgoła inną scenę. Spoczywała tam jeszcze rozwarta, krzycząca o lokatora trumna. Porucznik nie mógł nie rozśmiać się, gdy zawsze wesołe jego karlusy wywlokły z domku skrępowanego oficera włoskiego, srodze wierzgającego nogami wepchnęli do wnętrza trumny i, podniósłszy ją, ponieśli go na barach przez ulicę jakby na cmentarz. Wrzeszczał biedny Włoch co nie miara, myśląc, że zbliża się jego koniec, ciskał się niby szczupak w sieci.
— O dio mio!.. Gottes willen!
Jęki i lamenty jego przepadały w chichotach i śpiewach idącej za trumną czeladki.

„Tam do Gliwic długa droga
Drzewkami obsadzona...“

— odbijało się o fasady domków.
Mieszkańcy Bierawy, którzy tak długo siedzieli w ukryciu, niby mysz pod miotłą, wychylali się na drogę i, widząc, co się święci, śmiechem wtórzyli powstańcom.
Lecz pytanie, czy Włoch nie byłby przypłacił życiem swego niewczesnego braterstwa z Niemcami, gdyby porucznik Kuna nie był położył kresu igraszce. Pobiegł za tą procesją i wyzwolił oficera z cmentarnej lektyki.
Gdy nad wyraz poturbowany a niepachnący Włoch stanął przed nim z posiniaczoną i umorusaną twarzą, z podartemi rajtuzami, do człowieka niepodobny, porucznik rzucił mu po francusku:
— Allez vous en! Idź do djabła i wynoś swe kości, pókiś żyw z tej ziemi!





XXXI.

Przy piasczystej drodze lasy przecinającej, siedział na pniu Wiktor Kuna, jadł i pił, co podał mu usłużny Froncek, i rozmawiał z porucznikiem Cymsem, który maszerując z Dzierzgowic na Kędzierzyn, zarządził tu dłuższy postój. Powstańcy trzech jego baonów biwakowali opodal pod drzewami, słuchając opowiadań o zażartej walce z placówką żandarmów i o zajęciu znanej sobie Bierawy.
— W chwili wymarszu zaskoczyła mnie niespodzianka — mówił ich dowódca do Wiktora. — Niespodziewany rozkaz z Naczelnej Komendy naszej w Szopienicach, podpisany przez Nowinę Doliwę i jego szefa sztabu Lubieńca, którzy donoszą, że władze koalicyjne ustanowiły już tymczasową linję demarkacyjną na czas rokowań ugodowych, i nakazują zawieszenie wszelkiej akcji zaczepnej. Pięknie, lecz my wdrożyliśmy już akcję tak dalece, że na linji Sławęcice-Kędzierzyn toczą się już wstępne potyczki i o powstrzymaniu raptownem naszego żołnierza nie może być mowy, o ile nie chcemy zalać zimną wodą jego pięknego zapału, zabijać ducha i pozostawić wydarty nam a tak cenny Kędzierzyn w rękach wzmagających się szybko sił niemieckich i stracić w bezczynności moment, w którym uśmiecha się nam zwycięstwo.
— Na czem opieracie te nadzieje?
— Jest zapał, rozpęd i wiara w powodzenie. A pod względem szwankującego u nas uzbrojenia i ekwipunku, poradziliśmy sobie jako tako. Jednocześnie z moją grupą operuje przeciwko Kędzierzynowi od wschodu Fojkis z kilku baonami, mając przy boku Bulowskiego, Heina, Krzykałę, Gojdzika, Woźniaka i wielu dzielnych wojaków. Jest tam lotna kompanja, jest ksiądz Karol Woźniak i ów bohaterski Alzatczyk, Forestier. Mają improwizowany pociąg pancerny. Ten samorodny „Pieron“ składa się z dwóch wagonów ciężarowych. Ściany i dach wyłożone progami kolejowemi, rura z pieca parowozu umieszczona z przodu wagonu markuje lufę armatnią. Takie to inwencje powstańcze. A moja grupa południowa? No, zobaczy pan wkrótce.
To rzekłszy porucznik Cyms dobył mapę sztabową i wyjaśniał szczegółowo plan swej akcji. Niemcy otoczyli Kędzierzyn sierpem silnych placówek i forpoczt i Cyms wiedział, że już w niedalekiem Starem Koźlu poczną się zacięte walki.
Pochyleni nad mapą, rozprawiali o tem, gdy w głębi drogi leśnej ukazał się od Dzierzgowic samochód. Jak fura zbożem, otwarty, niski wóz tak był naładowany koszami i pakami, że nie było można ujrzeć siedzących w nim osób. Dopiero, gdy zatrzymał się o kilka kroków przed nimi, ukazały się, wygramoliły z pod pyramidy koszów dwie figury.
Wiktor Kuna skoczył ku nim żwawo. Bo był to Augustyn Widera i Matylda, którzy zaiste nie spodziewali się spotkać nad Odrą Wiktora.
— Czy jest u was Jadwinia? — było pierwszem pytaniem Wiktora.
— Niema! — odparła siostra. — Telefonowała nam, że otworzyła w szkole Szopienickiej kasyno z ramienia Czerwonego Krzyża i ma pełne ręce roboty, gdyż w Szopienicach mieści się Naczelna Komenda, i stacjonuje Korfanty a więc mnóstwo przewija się ludzi.
— Zdrowa?
— Zdrowa. Donosi, że przyszedł od Waltera list do ojca z prośbą o przebaczenie. Tego pisma byłabym bardzo ciekawa.
— Ja nie.
— Sumienie się w nim zbudziło.
— Pruskie... Pod grozą rewolweru.
Nie było czasu na rozmowę. Augustyn rozdawał odezwę Korfantego, który odwołany ze stanowiska Komisarza plebiscytowego, stanął na czele powstania i w manifeście tym wołał:
„Musimy zrzucić z siebie wszelkie ślady jarzma! Niema takiego mocarza, któryby nas mógł okuć ponownie w kajdany germańskie!“
Przywiózł też Augustyn z sobą różne gazety polskie i opowiadał o olbrzymiej manifestacji Warszawy w dniu 3 maja na rzecz G. Śląska oraz o polityce Niemiec, które kurczowo trzymając szponami odwieczny, złupiony swój skarbiec, obiecywały koalicji wszystko, godziły się na wszystko, lizały łapy zwycięzców za cenę Górnego Śląska.
— Na to trzeba odpowiedzieć pieśnią: Do boju, do boju, idźmy wszyscy wraz! — zawołał pewien Hallerczyk i klątwy posypały się pod adresem Germanów.
Tymczasem z samochodu zdejmowano i otwierano kosze z żywnością i bielizną, z jakimi Widerowie ścigali powstańców, nie zastawszy ich już w Dzierzgowicach.
Dary te przyjęto z uznaniem i jeszcze większym apetytem. Pożerali chłopcy kiełbasy i sery, zakrapiali wódeczką i gęby im się śmiały. Niefrasobliwa młodość i wojacki animusz otaczały szafującą te przysmaki Matyldę. Rozpoznała dwóch karlusów z Rybnickiego i wetknęła im zawsze piechurom potrzebne skarpetki.
A wśród młodych tych i wesołych twarzy, zawadjacko nasadzonych czapek i kapturów, wśród dymu papierosów, butelek i kieliszków żal ściskał jej serce na myśl, że niejeden z tych bujnem życiem niesionych młodzieńców nie dożyje może wieczoru, zamknie oczy na to majowe słonko, tak pięknie wyzłacające żółtą taśmę drogi, napełniające szeregi drzew poświatą i rozsiewające hojną ręką dzieciom ziemi radość życia. Odwróciła się do Wiktora, rozmawiającego z Augustynem i, ze łzami w oczach, objęła za szyję ukochanego brata, jakby nie miała ujrzeć go już nigdy. Byłaby rozpłakała się rzewnie, lecz Wiktor, uścisnąwszy ją gorąco, zwiewał smętek z jej duszy, rzuciwszy z zacięciem rycerskiem:
— Nie becz! Idziemy po zwycięstwo!...
— Mój drogi, jedyny bracie!
— Moja złota... Raz kozie śmierć! A dalibóg lepsza od niewoli...
— Niech Bóg ma cię w opiece!
— I was, kochani moi... Pamiętaj o Jadwini! Pamiętaj!...
Jeszcze jeden gorący uścisk, jeszcze jedno z serca wyjęte słowo, potem rozłączyli się, bo zagrała trąbka i raźna pobudka poleciała w las, jakby zwiastować mu miała radosną nowinę — zwycięstwo synów tej ziemi.
Ruszyły żwawo drużyny i zaśpiewały z całem przekonaniem i przejęciem:

„Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani,
Że za tobą idą chłopcy malowani...“

Szli za tą niesamowitą a czarującą królową, co wyrwała ich z pieleszy, od żon, matek i dzieci, szli żwawo, jakby nieświadomi grozy, w zawieruchę krwawą a serca ich drżały piosenką męskiego zapału.
Zerwał się z lasu gołąb dziki i, trzepocąc się wesoło, fruwał nad karabinami, leciał za nimi daleko.
Za tym potężnym, rozdrganym wężem z tysiąca powstańców toczyły się furgony i ambulans a niewielki tabor ten poprzedzał żelastwem dzwoniący, duży automobil pancerny, ze swojskiej pochodzący fabryki. Zmajstrował go marynarz Oszek z kilku ludźmi według wskazówek inżyniera Woźniaka.
Wkońcu puścił się i wkrótce prześcignął piechurów samochód Widerów, uwożący pod domostwa Starego Koźla starszych w dowództwie powstańców. Matylda i Augustyn zaś pozostali wśród ciszy leśnej. Czekając na powrót swego samochodu, siedli na pniach i Augustyn westchnął:
— Zanosi się na walne boje, krwawe... Bo Kędzierzyn to ważny punkt węzłowy i strategiczny, ważny jako strażnik nad Odrą i Koźlem i jako łącznik grupy Haukego z północną grupą Neugebauera a konieczny, jeśli mamy wtargnąć w Opolskie.
Długo czekali na samochód. Wreszcie las przyniósł im echa kanonady i wkrótce potem przypędził samochód. Szofer opowiadał, że u wstępu do Starego Koźla Niemcy, w grupie domostw osadzeni, powitali szpicę i całą kolumnę gorącym ogniem. Rozwinęła się ona zaraz, skrzydła jej wysunęły się naprzód i poczęły zachodzić od prawej i lewej strony, oskrzydlać miasteczko.
Tak było w istocie. Wysunięte posterunki niemieckie ostrzeliwały kulomiotami nacierające szeregi środkowego baonu, aż wreszcie ruszyły do odwrotu w głąb miasteczka, aby wraz z całą załogą wycofać się z pozycji, zagrożonej zatrzaskiem, na dworzec pod Brzezcami.
Na czele prawego skrzydła szybko posuwał się między domkami i ogrodami przymiejskiemi Wiktor Kuna ze swymi towarzyszami oraz drużyna przyłączonych doń Hallerczyków niekiedy strzelając z włoskiego karabinu. Parł naprzód równolegle z arterją do dworca wiodącą, pewny, że lada chwila skierują się tam cofające się ze Starego Koźla zastępy niemieckie. A w ślad za nim śpieszył pierwszy baon Ziarnki.
Zbliżywszy się do niego, porucznik zawołał:
— Uprzedzić ich przy dworcu! Nogi za pas i jazda naprzód!
Bez strzału wpadła cała secina powstańców do dwóch czerwonawych, jakby ze skóry odartych budynków mieszkalnych. Stało się to niemal pod okiem zgromadzonych na dworcu Orgeszowców. Nie mogli oni ostrzeliwać okien w tych bokiem do dworca zwróconych gmachach, które zamieniły się niebawem w nieoczekiwaną redutę, groźną dla rejterującej fali niemieckiej, na której karku jechał Cyms z drugim baonem Muelera-Oleksiny.
Trzymając swych ludzi mocno na uwięzi, porucznik odczekał aż z poza domów Starego Koźla wynurzyły się na szosę liczniejsze grupy ochotników wrocławskich i wtedy dopiero rzygnęły z okien kulomioty. Zaraz w pierwszym momencie padło plackiem na bruk kilkunastu ludzi, a, że z tyłu zbliżał się ku nim ogień pościgu, rozbiegli się na wsze strony. Nie zdołali dobiedz do opiekuńczych murów dworca. Powstańcy wyskoczyli na dwór i nuże ścigać ich w opłotki zagród. Pukanina rozlegała się raz tu, raz tam. Za ich przykładem poszedł baon drugi; rozbił się w gonitwie i stracił z uwagi dworzec, gdzie dzięki temu udało się placówce dworcowej uratować przygotowany pociąg i uciec do Pogorzelca.
Pozostawili wszakże we krwi na bruku lwią część swych kamratów, tudzież niemało broni. Wśród nich jęczało kilku studentów wrocławskich.
Długo, długo rozlegała się trąbka, nim przy dworcu zebrała się rozpierzchła brać powstańcza ze zdobyczą. W mrowisku tem panoszył się z pancernych bloków i płyt spojony samochód, na którego tylnych drzwiczkach bieliła się trupia czaszka i piszczele, a na którego bokach widniał napis: „Korfanty“.
Czas naglił, więc potwór zadudnił gwałtownie po krągłych niby kocie łebki kamieniach i ruszył w trop za wrogiem, za którym wkrótce podążyć miały powodzeniem uskrzydlone drużyny śląskich wojaków.





XXXII.

— Froncek! Słuchaj! — zawołał porucznik Kuna do wiernego swego trabanta, paląc papierosa na schodach dworcowych. — Oddasz zaraz swój karabin Kołeczkowi dla którego z Hallerczyków i pójdziesz na furgony pilnować, by nie kradli tam słoniny.
Karlus rzadką przybrał minę.
— A dyć jo nie żoden tchórz ani kocynder! — zaprotestował na honorze pokrzywdzony Froncek.
— Nie! — uspokoił go porucznik, i kładąc dłoń na jego ramieniu ciągnął: — Tyś nie tchórz, lecz żołnierz całą gębą. Daj nam Panie Boże więcej takich! Ale młody, za młody! Nie chcę brać przed nikim odpowiedzialności za twe młode życie. Dotąd była zabawa, były łowy dzikiego zwierza, teraz rozpocznie się robota... Gęby swej pobladłej nie krzyw, lecz idź na furgony. Jeszcze przyjdzie twój czas, gdy urośniesz na chłopa. Polska zapotrzebuje cię i takich jak ty żołnierzy na wielką wojnę z Niemcami.
— A kiej?
— Bóg wie, ale ja ci przysięgam, że nie będziesz wcale potrzebował czekać na tę okazję do starości. O nie! Przysięgam ci! — powtórzył Wiktor z najgłębszem przekonaniem i dał mu papierosa.
Karlus podziękował uprzejmie.
Niedawno kwitnący jak piwonia, zmarniał przez te kilka dni. Wszelako spozierał na Wiktora z żalem, może najwięcej dlatego, że trudno było mu rozstać się z tym przezacnym oficerem, do którego przykuły go najdroższe sercu wspomnienia wojenne.
Wiktor obiecał postarać się dla niego o jaką odznakę honorową za męstwo, naprawdę sumiennie zasłużoną. Rozmawiali z sobą jeszcze, gdy podszedł ku nim Nawoj.
— Ein Wort, Herr Leutnant! — bąknął po niemiecku, bo z Wiktorem nie lubił rozmawiać po polsku.
Usiedli na kamiennych stopniach.
— Urodzony z pana żołnierz, dalibóg urodzony... — wyrzekł Nawoj z cicha, jakby do siebie w zadumie. — Do wszystkiego trzeba się urodzić. Do szczęścia i nieszczęścia... Mam do pana porucznika prośbę — począł raptem żywo. — Zbliża się mój koniec...
— Co za myśl? Czyż to każda kula trafia?!
— Ale mnie trafi. Tu przeznaczona mi kula. Mam to przeczucie... Zebrało mi się sporo dolarów. Sam nie wiem jak, ani co z tem począć. Złożyłem to w banku Drezdeńskim w Katowicach. Proszę, aby pan porucznik przyjął to po mnie i zrobił z tem, co uzna za stosowne.
— Ja?!
— Tak, pan porucznik, bo pan jeden z niewielu zna moje pochodzenie i coś niecoś z mej duszy. Mam gotowy skrypt, który zapewne podpisać winno dwóch świadków. Może to podpisze p. porucznik Cyms i ks. kapelan.
Nie było rady; Wiktor nie mógł się wymówić. Gdy odszukali młodego księdza kapelana, Nawoj ozwał się:
— Co prawda, ja ten skrypt sporządziłem na nazwisko żony pana porucznika, Jadwigi, bo... kulka mogłaby dosięgnąć takiego chwackiego oficera...
Porucznik zdziwiony był tem niemało, ale czuł, że nie może odmówić życzeniu człowieka, gotującego się na śmierć.
— A czy pan sądzi, że moja żona rozporządzi jego pieniądzmi w sposób zgodny z jego intencjami?
— Niewątpliwie! Tak jak pan porucznik! — dodał dyplomatycznie Nawoj.
— Nie odda ich komunistom. Być może... każe wznieść grobowiec dla Nawojów.
— Dla ostatniego z Nawojów... — poprawił szeptem komunista i na chwilę zapadł się w siebie.
Ks. kapelan Sójka już podpisał samopiszącem piórem skrypt jego i, gdy por. Cyms złożył na nim swe nazwisko, schował go w portfel, zaczem wziął komunistę na stronę i zagadnął go, czy nie zechciał by się wyspowiadać.
Ale nie było ani chwili czasu. Dwa baony już dawno wyruszyły wzdłuż toru kolejowego na Pogorzelec, pierwszy baon zaś oraz drużyna Kuny miały wprawdzie zwrócić się wprost ku Kędzierzynowi, a więc oszczędzić sobie pewną część drogi, jednakże dowódca naglił do wymarszu, chcąc zaatakować tę twierdzę Niemców o tej samej godzinie, co od wschodu idąca, silna kolumna Fojkisa. Zapędzał powstańców, marudzących tu i ówdzie, w szeregi.
Nawoj, w obłok zadumy spowity, stał przed księdzem jak słup.
— Niechaj mi ksiądz da obrazek Matki Boskiej Piekarskiej!
Kapelan sięgnął w zanadrze, wydobył czarną książeczkę i wydarł z niej niewielki wizerunek patronki Górn. Śląska. Wręczywszy go komuniście, zrobił znak krzyża świętego na jego czole. Nawoj bez słowa podążył za oddalającą się drużyną Kuny, z karabinem przewieszonym przez plecy, ładownicą, mała granatnicą, z olstrem u pasa i przyczepionym do niego węzełkiem. Wyciągnął nogi a nie przeszkodziło mu to dobyć z pod kamizelki pugilaresu. Schował w niego święty obrazek a wyciągnął kopertę i z niej podobiznę pani Jadwigi.
Raptem padł na niego rozprzęgający zachwyt taki, że zatrzymał się i oczyma, całą duszą przywarł do tej uroczej postaci, pił z jej twarzy, niby eliksir, ów przebłysk uśmiechu, co zdał się wiele w zamian obiecującą prośbą o miłość.
Cudowna niepamięć o wszystkiem przysłoniła mu rzeczywistość i dusza wzniosła się w słońce niepoznanego szczęścia. Ten uśmiech jej był dla niego...
W upojeniu, niby w różowej mgławicy marzenia, szedł potem za swą drużyną, nie wiedząc po co i dokąd, a na dnie tego spoczywała okropna, gorzka nuda życia.
Gdy przewędrowali wioskę jakąś, otworzył się widok na drzewami wysadzony gościniec z Pogorzelca do Kędzierzyna, którego olbrzymi zespół gmachów kolejowych czernił się po prawej ręce maszerującego baonu i imponujące robił wrażenie na tle zwartego miasteczka.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Seledynowe pola oziminy uśmiechały się wiośnianie.
— Na tym gościńcu przyłapiemy uciekających z Pogorzelca szwabów! — rzekł Wiktor do Kołeczka, oddając się złudzeniu, że powtórzy się to samo, co w Starem Koźlu. Nie wziął bowiem pod uwagę bliskości groźnego Kędzierzyna.
Kołeczek pokiwał głową i jął zapalać papierosa.
Ale go nie zapalił, bo w tym momencie rozległa się salwa. Kędzierzyński oddział niemieckiej Apo w rowie i na skarpie traktu ukryty, bryznął ołowiem na powstańców i dwóch z nich, w forpoczcie idących, padło twarzą na drogę.
Okrzyki: Schwaermen!! przeleciały przez szeregi powstańców i, wnet rozsypani w prawie nagiem polu, poczęli oni ostrzeliwać dobrze ukrytego wroga. Bez widoków wysadzenia go z pozycji, którą zresztą wzmocnić mogły znakomicie posiłki z dworca Kędzierzyńskiego, niemniej jak nadciągające z Pogorzelca drużyny.
Strzelanina ospała, nudna, bo bezskuteczna trwała kwadrans. Powstańcy, wtuleni miłośnie w brózdy, pukali, jakby w czasie ćwiczenia polowego. Porucznik Kuna zaś wycofał swą drużynę, zajął ostatni z domków wioski, niestety dość daleki od gościńca, i w nim rozmieścił na piętrze ciężkie kulomioty i miotacz min, w przekonaniu, że na zbiegu tych dwóch dróg rozegrają się decydujące boje o dworzec Kędzierzyński — boje długie i ciężkie. Bo silna pozycja niemiecka ufortyfikowana była przez artylerzystów Reichswehry berlińskiej i uposażona w działa i amunicję znakomicie.
Porwać się na tą cytadelę można było jedynie, licząc na wydajną współakcję grupy Fojkisa od wschodu. Porucznik Cyms nie zawiódł się wszakże w oczekiwaniu. Wkrótce zjawili się przelotnie przy baonie pierwszym skierowany do niego oficer łącznikowy Joks i kapitan Keller, zapewniając, że po krwawych a zwycięskich walkach w Nowej Wsi silna ta grupa wymaszerowała na Kędzierzyn.
Atoli Niemcy, mając przewagę liczebną i zbrojową, mogli śmiało podjąć walkę na obie strony. Jakoż nie długo pojawił się pod drzewami szosy Pogorzelskiej biegnący z dworca Kędzierzyńskiego oddział granatowych i zielonych żołnierzy.
Gdy szeregowcy Ziarnki cofnęli się do zagrody i w sadzie gotowali sobie pozycję obronną, skierowały się na nich pociski ciężkich kulomiotów. Pod osłoną tych posiłków marynarze ustawili armatę u wylotu drogi od zagrody biegnącej i podali rękę nadciągającym z Pogorzelca ochotnikom i Orgeszowcom.
Kula armatnia rozdarła powietrze i zaryła się pod sadem.
Poczynała się bitwa.
Lada moment oddział Ziarnki i Kuny mógł spodziewać się ataku i — ciosu ze strony kilkakrotnie przeważających zastępów nieprzyjaciela.
Wprawdzie zmarnował on dużo drogocennego dla siebie czasu, lecz wreszcie rzucił baon ochotniczy na zagrodę.
— Karki pokręcą nim dojdą! — zaśmiał się w głos Kuna, dodając żołnierzowi animuszu.
— Niechno przyjdom! Marmelade z jeich cielsków zrobimy i fajne kroszonki! — powtórzył mu basem Klakus, jeden z najdzielniejszych organizatorów ruchu niepodległościowego, wychylając głowę z głębokiej brózdy.
W istocie pod spokojnym a celnym ogniem powstańców Niemce nie doszli; legli wpół drogi do zagrody na zielonem polu. A że kanonada z szosy ustała, wszyscy odsapnęli.
Wiktor Kuna wdrapał się na jabłoń i począł przez lunetę obserwować odrzewiony gościniec. Od strony Kędzierzyna przycwałował do armaty jakiś oficer, zapewne sztabowiec generała Huelsena, krótko potem pojawiły się tam znów nadbiegające posiłki. Na znacznej przestrzeni szosy roiło się nieprzebrane, dwu czy trzytysięczne mrowie, gdy na czoło tej, w Pogorzelec wycelowanej kolumny, natarły w tyraljerkę rozsypane szeregi dwóch polskich baonów z tak niespodzianym rozmachem i furją, że wnet zawrzał bój oko w oko, dwie fale niby błyskawice.
Atak nadział się na srogi opór. Walił się na Polaków szereg za szeregiem, maszynówki trajkotały z gorączkowym pośpiechem, w powietrzu bzykały setki bąków groźnych, gałęzie drzały febrycznie pod ulewą kul i wśród tej burzy poczynało się żniwo śmierci.
Wiktor Kuna patrzał. Wszystkie władze jego zogniskowały się we wzroku a pole widzenia dwoiło się. Odgadywał zajścia natychmiast, widział je i czuł, że wiara powstańcza nie może zdzierżyć, że musi się cofnąć w nieładzie.
Aliści wyforytował się przed nią „Korfanty“ i zapanował zaraz nad szosą imperatywnie. Wrył się bowiem w gęste seciny Orgeszowców i siał ołowiem. Za tym potworem zaś dudnił ciężarowy samochód, z którego marynarze Oszka rąbali z sześciu kulomiotów, łamiąc opór niby trzcinę. Jakoż oczyścili wielką połać szosy. A po bokach jej szturmowały z nowym zapałem zagony śląskiej braci. Na gniazda maszynówek Selbstschutzu w polu rzuciła się lotna bojówka Cywki i Walerusa. Cywka sam i Hieronim Brycz, z kieszeniami pełnemi granatów francuskich, sadzili naprzód, pędzili Niemców na drogę, pod deszcz kul „Korfantego“.
Dziwne drżenie przenikało członki Kuny. Ogarniała go gorączka, potęgowało się upojne urzeczenie i mógł był zrozumieć swoją Jadwinię, gdy pod ścianą mysłowickiego domku, jakby w hypnozie brała udział duchowy w walce.
Gdy pod żelaznym naporem cofały się szeregi Selbstschutzu, gdy nacierająca nań fala zbliżała się do armaty, gdzie ogniskowała się komenda, czuł, że nadchodzi moment, w którym, bez względu na ugrzęzłe w polu drużyny ochotników, wskazany będzie atak z flanki na sedno sił niemieckich.
Już miał zeskoczyć z konaru jabłoni na ziemię, gdy, zwróciwszy lunetę w stronę Kędzierzyna, ujrzał z murów podmiejskich wynurzający się zastęp ludzi w szyku bojowym. Był to „Oberwald“ bawarski, jak poznać było można z kapeluszy tyrolskich z wysoko strzelającemi piórami. Spieszyli przez łąkę wprost na przygodną redutę Ziarnki i Kuny. A jednocześnie armata, snać znów w amunicję zaopatrzona, przesłała mu dwa pociski, jeden po drugim.
Tymczasem niemało powstańców podniosło się z zimnego posłania ziemi i wpadło do domku gospodarza po jadło i napitek. Wskoczył tam teraz między nich porucznik Kuna i jął na gwałt wypędzać ich z tego, zresztą zagrożonego przez armatę zakątka. Wrzeszczał na nich, szturchańców im nie skąpiąc, i wkrótce na wschodnim krańcu sadu stanęła secina wojaków.
— Wytrzepać skórę tym bajerskim pieronom! — mówił im porucznik.
Jak śledziona u rasowego konia, grała krew wojacka w rasowym tym żołnierzu. Mimo to, gwałt sobie zadając, rezerwował się na ostatnie, stanowcze boje a na „Oberwald“ posyłał Klakusa dobrze go w maszynówki zaopatrzywszy. Skoro kogucie czy bażancie pióra zamigotały za niedalekiemi krzakami, rozległa się spiżowa kanonada:
— Do szturmu biegiem, marsz, marsz!!... Niech żyje Polska!
Spostrzegłszy opodal siebie trębacza, porucznik skinął na niego i za biegnącymi w ogień bojowy Ślązakami poleciała piosenka legjonów Dąbrowskiego:
„Jeszcze Polska nie zginęła...“
Bez ogromnego wzruszenia Wiktor nigdy nie mógł słuchać tej pobudki. Więc porywała go w bój niepojęta siła, unosząc go ponad troską codzienną pokrytą ziemię, nad wszystko. Lecz Ziarnka mówił coś do niego, przywoływał go do przytomności, i tak widział wypadające z łańcucha powstańców i Oberwaldu ogniwa. Ujrzał padającego na twarz mężnego Klakusa i — tyły ściganych Bawarczyków.
Minuta za minutą biegły galopem z jakiemś szalonem rozpasaniem. Reszta pierwszego baonu ostrzeliwała żywo kordon ochotników, gotujących się do ataku, działo marynarzy huczało, dwie nawałnice, szosą przecięte, zmagały się wśród trzasku i huku bez przerwy. Każdy żołnierz walczył z najwyższem napięciem, bitwa dochodziła do kulminacyjnych momentów, boje wrzały i szalały wszędzie a grzmoty odbijały się o mury struchlałego miasteczka.
Gdy samorodny pancernik miał stoczyć pojedynek z armatą i trjarjuszami Selbstschutzu, z zagrody wyruszyły szeregi polskie. A na czele ich kroczył Wiktor Kuna. Przedtem położył instynktownie dłoń na sercu, na portfelu, w którym, jak sądził, nosił podobiznę swej ubóstwianej żony. Nie miał jej w portfelu, lecz nosił jej istotę w trzewiach serca wczarowaną i to uskrzydlało go dumą i męstwem podniebnego orła.
Załamały się zaczepne zamiary ochotników niemieckich. Cofnęli się szybko z pola i oparli o liczne, w rowach przydrożnych ukryte zastępy najlepszego żołnierza, by wystąpić z nim do boju ostatniego.
Niech żyje Polska!! — wiatr rozniósł daleko potężny okrzyk z poza pasma głogów i jerzyn. Na miedzy zerwało się stado sokołów, nim nieprzyjaciel przygotował się do walki.
— Hurra!! — podniosło się przy wtórze terkoczących kulomiotów i porucznik Kuna, z Kołeczkiem i Nawojem przy boku, wpadł na czele swych śląskich Hallerczyków w ośrodek nieprzyjacielskiej linji, jakby pod biczem konieczności, co nakazywała dotrzeć po trupach do sterczącej nad skarpą armaty, choćby za cenę życia.
Armata — symbol Prus i Niemiec — ich ducha emanacja i świętość narodowa — ich Kaiser, obsługiwany przez cały naród — ich bóg prawdziwy, jedyny i wielbiony... Armata zawsze jeszcze zapierała Polakom przystęp do wolności. Ustawiona za zwałem kamieni, z pewnej wysokości gościńca panująca nad niwami, dumnie wyciągała swą gardziel i paszczę na głowy śmiałków. Za nią i za przygodnym szańcem kamiennym kryła się mężna jej obsługa a w głębi, z drugiej strony opustoszałej szosy wyzierały chytrze z ponad skarpy maszynówki i kaski Reichswehry.
Od Pogorzelca nacierał pancerny samochód, aż zamknęło mu drogę powalone drzewo. Szalał w nim Oszek, na polu szalał Cywka a, gdy legł ciężko ranny, wskoczyli w jego miejsce Brycz, marynarz Cyganik i inni i parskali niby smoki ogniem. Atoli wśród znacznie przeważającego mrowia postępy były powolne i szalę zwycięstwa na polską stronę mogły stanowczo przechylić jedynie drużyny pierwszego baonu. Atakując z flanki, mogły opieszałą rejteradę wroga na dworzec kolejowy zmienić w bezładną, paniczną ucieczkę.
Rozumieli to dowodzący Selbstschutzem oficerowie Reichswehry. Jakoż na oddział Ziarnki i Kuny kierowały się lufy i na niego wyskoczyły, już niemal u stóp armaty, chmary wyborowego żołnierza. Zagotowało się jak w piekle. Polak i Prusak zajrzeli sobie w oczy i w dusze. Kołeczek dokazywał cudów błyskawicznej sprawności, Nawoj, na nutę rycerskich praszczurów nastrojony, wyrósł na ducha drużyny. Kuna kolbą karabinu rozwalił kask i łeb Prusaka, poczem odrzucił włoską strzelbę. Zaplątał mu się przy tem wokoło szyi sznur od lunety tak, że uwisła ona pod jego szyją, lecz, minuty nie tracąc, sięgnął po granaty, grzmocił niemi sprężyście i, wyprzedzić się nie dając, świecił przykładem bohaterskiego zapału. I dwoiły się, troiły pierony, nienawiścią prawroga pijani, stalową wolą zwycięstwa pędzeni, jakby dobrze wiedząc, że każdy trup niemiecki — to wyłom w niebezpieczeństwie dla Śląska, Polski i dla ludzkości.
Kruszył się opór, malał duch, mrowie pruskie wskrabywało się niby szczury po skarpie na szosę i pierzchało. A pierony po cielskami zawalonych rowach — sadziły za nimi, grzmociły granatami w ich karki.
Jeden skok jeszcze dzielił ich od armaty.
Zdobyć ją, stanąć murem w ośrodku pozycji wroga, to znaczyło pokonać go, rozbić, wziąć dworzec i Kędzierzyn cały, to znaczyło przewagą oręża polskiego ciąć niby szpadą przez twarz wrażego krzyżaka i chwałą okryć Ślązaka.
Snać rozumiał to Kuna, bo stentorowy głos jego wrzynał się w piekielny, wrzący rozhowor:
— Za Ojczyznę jeszcze krok!... Jeszcze krok...
— Hurra! Niech żyje...! — odpowiedział mu okrzyk z dalszych szeregów i porwał raz jeszcze, wyolbrzymił przodujących wojaków.
Zionęło im w oczy ogniem dwóch niezłomnych marynarzy z pod boku armaty i niejeden zatoczył się, obalił, lecz runął na nich jak piorun Kuna a za nim inni spadli na nich jak sępy.
Wśród wściekłego fermentu walki nikt nie zauważył jak od zachodu zachodziły już na Niemców łańcuchy powstańców. Za chwilę musiał prysnąć opór Niemców i wszystko musiało rozsypać w próchno pod ostatnim obuchem zwycięzców.
Już, jakby trzymając palmę zwycięstwa, Wiktor Kuna zajaśniał przy zdobytej armacie, gdy z pod drugiej krawędzi gościńca chlusnęła jeszcze ostatnia struga kul i bohaterski porucznik niby ścięta gałęź zawisł ciałem na lufie armaty.
A zwycięskie „hurra!!“ szło nad zwieszoną jego głową, jakby nawałnica, i niosło pierońską brać śląską dalej po wawrzyny.





„Do Bytomia bita droga — różami obsadzona...“ — nucił zachrypłym głosem podchmielony jakiś pieron, przechodząc o świcie pod oknami szkoły Kędzierzyńskiej.

Ocknął się na to Wiktor Kuna i przewidział. Spoczywał na żelaznem łóżku przy białej ścianie pod baldachimem ciszy niepojętej. Spoczywał w toni niemocy, z szalonych odmętów bitwy przeniesiony w spokój podniebnych lazurów. Lecz palił go ból poniżej lewego kolana i na obojczyku prawym wyczuwał boleśnie siedlisko gorączki.
Odwrócił głowę. Ujrzał zciżbione obozowisko łóżek a przy sobie odwieczny fotel, w którym spał powstaniec z głową całą w bandażach, jeden z jego Hallerczyków, dla którego nie było już legowiska w tym improwizowanym lazarecie.
Gdy spotkały się ich spojrzenia z bladych warg Wiktora spadło:
— ... Wzięty?
— Wzięty!
— Dworzec nasz?
— Powiewa na nim polska chorągiew.
— Boże!...
Ranny zaniemówił na chwilę, potem pytał jeszcze:
— A Klakus żyw?
— Poległ!
— A Kołeczek?
— Ranny!
— A Nawoj?
— Poległ!
Obficie polała się ofiarna krew śląska dla wolności i szczęścia braci.
Niebawem zaczerniło się między łóżkami kilka figur a do porucznika zbliżyła się niewiasta w białej bluzie i spozierała w jego twarz przyjaźnie.
I on patrzał na nią.
— ... Panna Czarlińska — wyszeptał.
— Poznał mnie pan? — ucieszyła się.
— Czy ja umieram...?
— Nie! Nie!
Pielęgniarka objaśniła mu, że kula przeszyła mu łydkę, obraziwszy silnie kość, druga kula zdruzgotała mu obojczyk a trzecia byłaby przeszła nieco niżej, przez płuca, gdyby nie była natrafiła na wysoko uczepioną lunetę.
— Gdyby nie to, byłoby źle... — dodała panna Alicja.
— Wyślizgnąłem się ze szponów śmierci... A pani skąd tu się wzięła? Nie wie pani, gdzie Jadwinia?
Była niedaleko — w Sławęcicach, gdzie pracowała w lazarecie z paniami Majewską, Kledową, Kleniewską, Kołakowską i Guzówną z Piekar. O tem panna Alicja nie chciała zrazu uwiadomić rannego, by zbyt silnem wzruszeniem nie zakłócić jego spokoju. Pozostawiła go drowi Cyranowi, lecz wkrótce potem wysłała Froncka Psotę do Sławęcic i wieczorem stał się cud, bo dnia tego pamiętnego po raz wtóry wzeszło słońce...
Przy boku rannego porucznika klęczała urocza, jasnowłosa kobieta w łzach brylantowych.

Przepłynęły ciężkie miesiące wśród bojów o górę św. Anny, wśród ingresji Komisji Aljanckiej, angloniemieckich podstępów i francuskich odcięć, aż zaryła się sprawa górnośląska w wertepach Rady mocarstw i ugrzęzły wóz polecono wyciągnąć Lidze Narodów.
Znękany tem wszystkiem Ślązak czekał i czekał ostatniego słowa niby zmiłowania Bożego, notując jeszcze w kronice fałszywe alarmy, intrygi, napaści i mordy. A jeszcze wówczas, w październiku, gdy dokonano przemądrzałego cięcia na żywem ciele Staropolski, wystawiono jej świętą cierpliwość na nową próbę, rozwłócząc polsko-niemieckie rokowania w sprawach przemysłowych oraz wykreślając zygzaki graniczne.
Kiwali głowami nad temi mądrościami ludziska i naigrawali się w karczmie Lisa.
— Nie mogły to one pierniki ostawić Polaków w kupie?... — stękał siodłacz od Siemianowic, a inny chłop, co „filipa“ miał w głowie, prawił krajanom przy szynkfasie:
— Tako to granica! Idzie bez moja izba między łóżkami. Moja staro należy do Niemiec. Wszyćko, padom wom, znaczy teraz przepustka i dopiero, gdy dostane taki cetel, u swej baby legne rychtyk. Ale one basoki z Ligi Narodów otrzymają zato nagrodę. Pójdom jedną nogą do nieba, drugą do piekła tak, iż im sie stany zjednoczone rozlecom.
Nareszcie, nareszcie w styczniu r. 1922 miał nadejść kres dwuletniej Gehenny, miało wkroczyć wojsko Rzeczypospolitej.
W sakramentalnym nastroju oczekiwała Staropolska tego historycznego momentu, tej wiosny wolności i nawet stary Oberschlesier, p. dyrektor Kuhna wyzierał przez okno swej willi w stronę granicznej Przemszy, azali nie ujrzy tam proporczyków ułańskich — orła białego eskortę.

— Może jednak — mówił do Augustyna Widery — nasz G. Śląsk stanie się pomostem ugody, na którym zejdą się dwa te narody do pokojowej pracy.
— O tem niestety śnić nam wręcz nie wolno. Pokój na ziemi istnieje jedynie dla ludzi dobrej woli a dobrej woli nie znajdziemy u Prusaka nigdy. Nie zżyje się ogień z wodą i póki świat światem nie będzie Niemiec Polakowi bratem.

— A może jednak... — westchnęła pacyfistyczna pani Agata i odwróciła się do drzwi, w których pojawił się najmilszy i najmniejszy gość — najmłodszy z Kunów w śniegach poduszki.
Stary pan opromieniał, bo radował się jego istnieniem i rozkoszował buzią wnuka, który wszakże, staroszka i starkę za nic mając, szukał dużemi, niebieskiemi oczyma matki dookoła, widocznie zdumiony, że znalazł się nagle na jakiejś pełnej dziwów planecie. Nie zupełnie podobało mu się na tym padole; skrzywił się i byłby zapłakał rzewnie może nad tem, że wbrew wiedzy i woli jego sprowadzono go na ten świat żądzy i cierpienia. Jednakże pozwolił się oszukać smoczkiem i uśmiechnął słonecznie do matki, która zaniosła go przed okno, by i on ujrzał pierwszego ułana polskiego na tej polskiej ziemi, by trzy pokolenia witały tych gońców, co nieśli największy dar niebios — wolność...
Wszedł do pokoju Wiktor w niebieskawym mundurze, w rogatywce, z szablą u boku, chcąc zawieść ich wkrótce do słupów granicznych, gdzie powiewały setki chorągwi i tysiące ludzi przywędrowało na powitanie zwiastunów nowej ery.
Cała rodzina przy oknie wyzierała hen na rozesłane w słońcu, obielone błonia a wzrok Wiktora i Jadwini leciał po nich aż do stolicy Państwa, która obejmowała ramieniem męczeńską ziemię piastowską, tuliła ją do wezbranego serca i przeżywała z nią wiekopomny akt unji.
— Brak nam siedmiuset tysięcy braci... brak Bytomia, Opola... — westchnęła pani Jadwinia.
— Nie zapomnimy o nich! — zawołał Augustyn. — Nie zapomnimy o tym wysuniętym posterunku. Tak nam dopomóż Bóg!
— Za tym posterunkiem — podjął Wiktor — stać musimy wszyscy murem, z całą świadomością, że wolność dla nich trzeba nam będzie wywalczyć, okupić krwią...
Wzrok jego padł na niemowlęcego synka i jakby miał przed sobą już chłopa na schwał, dorzucił:
— Jeśli nie my, to — on...
— Imię jego Wiktor! Nomen — omen! — rzekł Augustyn.
Na to ukazał się w progu wyświąteczniony Froncek Psota w rogatej czapce, z karabinem w rękach i, prężąc się służbiście, zawołał rozpromieniony:
— Nadchodzi nasze wojsko!.. Panie poruczniku, melduję się. Idziemy na Niemce?!..

KONIEC.




  1. Od kata górnośląskiego, Hoersinga tak nazywano często żołnierzy Straży Granicznej.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być O! te bandy. Że oni się odważyli! lub O! te bandy; że oni się odważyli! albo O! te bandy, że oni się odważyli!
  3. Przypis własny Wikiźródeł brak fragmentu tekstu (błąd druku)
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w wydruku; nie widać brakującego słowa.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej błąd w druku, a prawidłowym słowem winno być hulaka.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w wydruku; nie widać brakującego słowa.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być wrócił i naglił lub wrócił, naglił.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Brak wydrukowanego numeru rozdziału
  9. Przypis własny Wikiźródeł Jest to drugi rozdział o tym numerze





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.