Płomienna północ/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Płomienna północ |
Podtytuł | Podróż po Afryce północnej Marokko |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego pięknego, słonecznego poranku, siedzieliśmy w wagonie kolejowym, odprowadzeni przez milutkiego synka i córeczkę miejscowych komersantów z Oranu — państwa Gomis. Wyjeżdżaliśmy na zachód, do Marokka. Pierwszym naszym etapem miał być Tlemsen, do którego od Oranu 6½ godzin jazdy koleją, chociaż odległość nie przenosi 175 kilometrów.
Z okna naszego wozu widzimy obszerną równinę, doskonale uprawną. Zboże, wino, drzewa owocowe i oliwne, oraz ogrody warzywne dochodzą aż do brzegów dużego, wysychającego już jeziora Sebkha; wszędzie widać zabudowania kolonistów — Francuzów, Hiszpanów i Włochów, nieznaczne „bled“ — wioski tubylcze i stada owiec i bydła rogatego. Drogą, którą mkną samochody, z wyciągniętemi szyjami kroczą objuczone wielbłądy, idące nieraz z dalekich południowych oaz, a nawet z gór Atlasu. Arabowie jeszcze dotąd posługują się nawet w pobliżu linji kolejowej karawanami wielbłądów, z powodu taniości tego transportu.
Może to wydać się nonsensem, a jednak setki tysięcy wielbłądów — tych okrętów pustyni, są zawsze w pogotowiu. Arab-przewodnik nie ceni bynajmniej czasu; zarabiać franki na życie jest koniecznością, i dlatego należy walczyć z koleją. Walka to kulturalna, ekonomiczna, drogą konkurencyjnych taryf. To tylko daje wielbłądom możność spełniania ich obowiązków społecznych, ale jeszcze dwie lub trzy linje trans-afrykańskie i „okręty pustyni“ wkrótce zamienią się w befsztyki i kiełbasy w jadłodajniach tubylczych, w „babusze“, czyli pantofle, siodła i wory do noszenia wody lub przewożenia daktyli.
Równinę tę przecina kilka rzek, naturalnie czasem ledwie dostrzegalnych, ale zawsze z zaroślami różanecznika (rododendronów), oleandrów i tamaryndów. Wkrótce pociąg porzuca równinę i wspina się na zbocza dość pofałdowanej pagórkami krainy, gdzie szybko znikają ślady rolnictwa. Natomiast zjawiają się pastwiska, a więc tak samo, jak niegdyś widziałem to w Azji, ciągną tu koczowiska nomadów ze stadami kóz i owiec. W kilku miejscach spostrzegamy duże, czarne namioty w żółte lub białe pasy, a w nich kobiety o twarzach odsłoniętych, w granatowych szatach, zresztą nader lekkich, ale zato obwieszonych ciężkiemi, z miedzi i srebra zrobionemi klejnotami, godnemi barbarzyńców.
Siedzący w naszym przedziale pomocnik prefekta z Bel-Abbes, który otrzymał z Oranu odpis telegramu Ministerstwa paryskiego o naszej podróży, objaśnia nam, że są to koczownicy arabscy z Sahary, którzy zapuszczają się na północ w poszukiwaniu pastwisk dla swej trzody i za zarobkiem w postaci wróżbiarstwa, leczenia, kucia i kradzieży koni, znachorstwa, a nawet wykonywania niektórych rytualnych obrządków muzułmańskich.
Większą stacją jest wspomniany już Sidi Bel Abbes, francuska osada, rosnąca z nadzwyczajną szybkością, dzięki wspaniałemu rozwojowi rolnictwa w całej okolicy, przeciętej rzeką Mekkera. Malownicze miasteczko, tonące w sadach owocowych, posiada kilka ładnych budynków i koszary jednego pułku Legji Cudzoziemskiej, w której służy też sporo Polaków, a najwięcej Niemców. Jak okiem sięgnąć, doliną rzeki ciągną się plantacje kolonistów, przeważnie, zdaje się, Hiszpanów, którzy, jak zapewniali mnie Francuzi, już w drugiem pokoleniu wynaradawiają się zupełnie, przyczem dzieci, uczęszczające do szkoły francuskiej, mają asymilujący wpływ na swych rodziców.
Rejon Bel Abbes należy do najbardziej żyznych i najlepiej kolonizowanych części Algieru. Stąd wpływa na rynek wewnętrzny i zewnętrzny wielka ilość zboża, wina, oliwek i bydła. Na polach pracują europejczycy i tubylcy; wszędzie spotkać można współczesne duże pługi, parowe traktory i inne maszyny rolnicze. Ten krajobraz rozciąga się aż do Tlemsenu.
W okolicy ostatniej przed tem miastem stacyjki, Ain Fezza, przejeżdżamy cały szereg tunelów, wiadukt wspaniałej, lekkiej budowy, przerzucony przez głęboki, malowniczy wąwóz rzeki El Urit z kilku wodospadami, mknącemi wśród porosłych lasem skał grzbietu Tlemsenu.
Na tej małej stacyjce spotkaliśmy całą kompanję żołnierzy Legji Cudzoziemskiej. Naprawiali szosę, mosty i rowy cementowe. Zdrowe ciała, ogorzałe, energiczne twarze, lecz oczy ponure i nieufne. Mięszanina języków! Słyszeliśmy mowę rosyjską, niemiecką, grecką, holenderską. Pytaliśmy o Polaków, nie było ich jednak w tym oddziale. Nie mogę zapomnieć jednego legjonisty! Chodził po peronie i czytał małą książeczkę, nie patrząc na pociąg i pasażerów. Miał okulary na nosie i poważną twarz nauczyciela szkoły ludowej niemieckiej. Zbliżyłem się do niego i zapytałem, co czyta. Okazało się, że był to tomik Goethe’go. Czytający zaś był studentem uniwersytetu. Miałem ze sobą książkę niemiecką, więc ofiarowałem ją legjoniście. Był bardzo ucieszony i po dwóch dniach odnalazł nas i książkę zwrócił.
W kilka minut później byliśmy już w Tlemsenie, wdrapawszy się w ciągu 6½ godzin, licząc od Oranu, na wysokość 800 metrów. Na dworcu czekała na nas karetka hotelowa i przewodnik oficjalny, uprzedzony telefonicznie z Oranu. Był to sierżant wojsk francuskich, Arab algierski, Mohammet ben M’Hammed ben Mokhtar, młody i oczytany. Na wstępie robi mi bardzo miłą niespodziankę, mówiąc, że w księgarniach tlemseńskich na wystawach znajdują się już egzemplarze mojej, wydanej w Paryżu książki „Bêtes, Hommes et Dieux“ i z kurtuazją dodał, iż czuje się zaszczycony, że może być nam pożyteczny w roli przewodnika.
Mohammet przywiózł nas do hotelu, niskiego, jednopiętrowego budynku, coś nakształt szwajcarskiego „châlet“, przesyconego wonią drzewa cedrowego i żywicy. Z tarasu i z okien pokoju odkrywa się widok na lesisty łańcuch gór, na biały meczet, stojący w oddali, na wierzchołki czarnych cyprysów i dość duży sad owocowy tuż przed hotelem. Cisza i spokój panowały tu i znowu przypomniała się nam Szwajcarja, którą oboje z Zochną tak bardzo lubimy. Tlemsen i jego okolice istotnie można nazwać „małą Szwajcarją“ Algieru, ponieważ prawdziwą wielką Szwajcarją jest Kabilja z swym pięknym łańcuchem gór Dżurdżura.
Gdy po wypoczynku przebraliśmy się i zjedliśmy obiad, zapadła już noc. Wyszliśmy do ogrodu, pełnego róż i innych pachnących kwiatów. Niebo było zupełnie ciemne, a zwisało nad nami nisko i było podobne do miękkiej, czarnej płachty z niezliczoną ilością otworów, przez które migały gwiazdy. W gąszczu drzew granatowych i oliwnych grały cykady. Szeleszcząc skrzydłami śmigały chyże nietoperze. Gdzieś ze szczytów górskich dolatywało jękliwe wycie szakali, którym odpowiadały psy przeciągłem szczekaniem. Gdzieś w sąsiednim gaju oliwnym odezwała się fujarka. Ktoś niewidzialny grał smętną, monotonną melodję, a później zaczął śpiewać, jakgdyby skarżąc się na coś, łkając i modły zasyłając o łaskę bóstwa i zmiłowanie. Od strony miasta dolatywały ryki mułów i osłów, głosy ludzkie, dźwięki orkiestry i turkot powozów. Nagle ponad wszystkiem zawisła drgająca w powietrzu, donośna i pełna siły wewnętrznej nuta. To muezzin ze szczytu jakiegoś minaretu nawoływał wiernych do późnej modlitwy i westchnienia do Wszechmocnego Pana życia i wypadków:
La Illah Illa Allah u Mahomed Rassul Allah, Allah, Allah Akbar!
Aha, nareszcie! Jesteśmy w kraju Islamu...
Niechże będzie błogosławione imię Allaha!
Bóg jest Bóg i Bóg jest jeden...