Płomienna północ/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Płomienna północ
Podtytuł Podróż po Afryce północnej
Marokko
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
W MIEŚCIE CUDOTWÓRCÓW.

W 1141 r. w Sewilli na popisie siłaczy, odznaczył się 15-letni Choaib-Ibn-Hocein el Andaloci. Jednem cięciem miecza z łatwością niezwykłą odwalał łby koniom i bykom, łamał podkowy i rwał łańcuchy, niby pasma zgniłych szmat. Sam król Maurów z dynastji wspaniałych Almorawidów-Ali-Ibn-Jusef-Ibn-Taszfin dziwić się raczył i zapytał ojca młodocianego mocarza, co zamierza zrobić z synem? Dowiedziawszy się, że chłopak będzie poświęcony zawodowi wojownika, król przyobiecał przyjąć go do swej gwardji przybocznej.
Jednak po paru latach młody Choaib-Ibn-Hocein zawiódł nadzieje ojca, gdyż oznajmił, że chce oddać się całkowicie nauce. Ojciec usiłował powstrzymać syna od tego zamiaru, lecz młodzieniec zaczął z pamięci natchnionym głosem skandować najzawilsze wersety z Koranu.
— Będziesz „hafodh!“[1] — zawołał ojciec, uradowany i dumny, ponieważ wiedział, że nauka przynosi długotrwałą sławę.
Młody siłacz zaczął studjować mądrość Islamu u uczonych maurytańskich w Sewilli i Kordobie, prowadząc życie samotne, pełne umartwienia ciała i zagłębiania się w świat duchowy. W poufnych rozmowach z profesorami Choaib zwierzał się, że dusza jego czuje się obcą tu na ziemi, chce zerwać jej więzy i powrócić do nieznanej krainy, skąd przyszła.
Wtedy już profesorowie zrozumieli, że młody student jest urodzonym „marabut’em“, czyli wyższą, świętą formą ludzką, wybraną przez Boga, i już wtedy nazywali go „uali“, co znaczy — wybraniec Allaha. Na egzaminie ostatecznym młody uczony zadeklamował pewne rozdziały Koranu tak pięknym głosem i z takiem natchnieniem, że „zgromadzeni słyszeli szmer skrzydeł zwabionych z nieba aniołów“. Otrzymawszy tytuł „thaleb“, Choaib wyjechał do Afryki, gdzie studjował przez pewien czas w Fezie, a później, wziąwszy laskę pielgrzyma, zaczął wędrować po kraju, aż obrał Tlemsen za stałe miejsce pobytu. Zamieszkał na górze Terni, wznoszącej się obok miasta nad wioską El-Eubbad, spędzając dnie i noce na modlitwie i ascetycznych praktykach przy grobowcu Sidi Abd Allah-ben-Ali, mądrego i świętego człowieka, którego pamięć w Tlemsenie otaczano najwyższą czcią.
Wkrótce młody pustelnik objawił swoją cudowną siłę. Nieznani rabusie splądrowali pałac Sułtana, a wszelkie wysiłki, skierowane ku wykryciu złoczyńców i zrabowanych skarbów spełzły na niczem. Wtedy postawiono Choaiba przed zrozpaczonym władcą. Zapytany — odpowiedział bez wahania:
— Po komnatach twoich, Sułtanie, chodziło dwuch ludzi, posiadających razem dwie nogi, ponieważ jeden z nich jest zdrowy i silny, lecz ślepy, drugi zaś ma uschnięte nogi i porusza się, siedząc na plecach ślepego towarzysza. Są żebrakami, skamlącymi w imię Sidi Nail. Poszlij swoich rycerzy na koniec ulicy Beni Zeyan — tam ujrzą zburzony dom, a wśród gruzów znajdą zbrodniarzy i ich zdobycz.
Od tego czasu sława Choaiba rosła z dnia na dzień. Ciągle wzywano go w różne końce Mahrebu[2], gdzie darem jasnowidzenia i przepowiedni zyskał sobie ogólne uwielbienie. Nazywano go w pospólstwie, któremu najchętniej pomagał, — Sidi Abou-Medyan, albo wprost Bou-Medin, lecz to nie przeszkadzało, aby był uważany nietylko jako „uali“, lecz jako „kobt“, czyli biegun osi, naokoło której obraca się ludzkość, oraz „routs“ — czyli dobroczyńca, zbawiciel.
Wkrótce Sidi Abou-Medyan odbył świętą pielgrzymkę do Mekki i Mediny, gdzie zaprzyjaźnił się z największym uczonym i świętym Islamu w tamtej dobie — z Sidi Abd-el-Kader-el-Dżilani, który posłał go jako misjonarza na wschód — do Bahdadu, dla głoszenia Koranu. Tu Bou Medin zyskał sobie powszechną miłość i poznał przybywających z Indyj — buddyjskich kapłanów, z którymi nawiązał dobre stosunki, przyczyniając się znacznie do szerzenia Koranu w dolinie Hindu. Sidi Abou-Medyan skorzystał ze znajomości z Hindusami, otrzymawszy od nich nieznaną w Mahrebie wiedzę, którą później nazwano „moudżdoub“ czyli mistyczna ekstaza, oraz „fana“[3], co oznacza rozproszenie się ludzkich uczuć w istocie bóstwa, a daje człowiekowi nadprzyrodzone siły i wprost magiczne zdolności.
Z Bahdadu Abou-Medyan powrócił do Sewilli i Kordoby, gdzie stał się najsłynniejszym profesorem teologji, lecz porzucił Andaluzję i przeniósł się do Algieru, zakładając tu uniwersytety koraniczne (medersa), pouczając ludność na placach miast i w meczetach, gromadząc tłumy uczniów i pobożnych.
Gdy ktoś zwracał się do niego po radę, Abou-Medyan nie potrzebował słów i wyjaśnień, widząc duszę gościa, jej troski i zwątpienia.
Pewnego razu zjawił się u niego bogaty człowiek, prosząc o radę, czy ma się rozwieść ze swoją żoną, czy też nie?
Święty był właśnie zajęty rozmową ze swymi uczniami i w chwili, gdy klijent wszedł do sali, Abou-Medyan podniósł rękę do góry i donośnym, rozkazującym głosem zacytował z Koranu znany werset:
„Strzeż swej żony i trwaj w strachu Bożym.“[4]
— Skąd wiesz, poco przyszedłem do ciebie, Sidi? — zawołał zdziwiony klijent. — Przecież żywa dusza nie wie, o co chciałem cię pytać.
— Gdy wchodziłeś, ujrzałem na twoim burnusie te słowa Świętej Księgi, które wszystko mi objaśniły — odparł „uali“.
Innym znowu razem przyszła do niego młoda dziewczyna i padła mu do stóp.
— Chcesz znaleźć młodego i bogatego męża? — zapytał Abou-Medyan i, nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej:
— Słuchaj! Gdy spotkasz takiego, któregobyś chciała poślubić, daj mu możność usłyszeć twój głos i zobaczyć nogę twoją. On będzie wiedział, że jeżeli te ukrywane przez kobiety wdzięki są piękne, to całość też jest piękna. Idź i bądź szczęśliwa!
Ten jasnowidzący „uali“, nauczyciel, mędrzec i kaznodzieja został wezwany do Tlemsenu przez sułtana Jakób-El-Mansura, który chciał się naradzić z nim w sprawie przeniesienia swej stolicy do Marrakeszu. Starzec, który był wtedy w innem mieście, natychmiast wyruszył na wezwanie władcy, lecz zmarł na brzegu rzeki Isser. Sułtan zarządził wspaniały pogrzeb świętego marabut’a obok meczetu w El-Eubbad w pobliżu Tlemsenu.
Właśnie staliśmy z Zochną przed wspaniale rzeźbionemi w cyprysie podwojami, prowadzącemi do dużej „kubby“[5], gdzie spoczywały prochy Sidi Choaib-Ibn-Hocein-El-Andaloci, przezwanego Abou-Medyan lub Bou-Medin.
Kilka stopni prowadzi na małe podwórko, otoczone murem, wyściełane marmurowemi płytami i upiększone kolumnadą z onyksu. Wchodzimy do samej kubby o półokrągłej kopule, przeciętej kilku okienkami o małych kolorowych szybkach, oprawnych w ołów. Panuje tu cisza i przelewają się bezdźwięczne fale światła, łagodnie i tajemniczo zabarwionego. W głębi stoi „tabout“, czyli grobowiec z rzeźbionego, cyprysowego drzewa, zczerniałego od starości w ciągu 8-miu wieków. Piękne tkaniny, haftowane złotem i srebrem, do połowy pokrywają grobowiec świętego marabut’a; obok pokazują nam mniejszy sarkofag, gdzie leżą prochy Sidi Abdesselama. Ze ścian zwieszają się wspaniałe sztandary, haftowane rękoma mieszkanek haremów, rozrzuconych od Bahdadu do Sale; wszędzie złożone są przeróżne ofiary — srebrne lampy, świeczniki, szkatuły, kubki, wypolerowane strusie jaja, nawet kości jakichś potworów, w których jednak poznaję krokodyle. Na lewo od wejścia wznosi się ocembrowanie studni, wysokie na pół metra, z kamienia żółtego jak wosk. Jest to onyks; przednia część zrębu głęboko przecięta łańcuchem, służącym od XII-go wieku do wyciągania kubła z wodą. Zimna jest i dobra, gdyż biegnie z wysokich szczytów Tlemseńskiego grzbietu, a podobno posiada cudowną siłę leczniczą. Na sobie tego nie sprawdziliśmy, gdyż byliśmy zdrowi, ale woda istotnie była świetna, więc piłem ją bez końca, tak, że siedzący obok studni jakiś pobożny Arab najprzód z podziwem, a później z przerażeniem mi się przyglądał.
A ja jak gdyby nic i po chwili całą tę powódź wypociłem, gdyż upał był — afrykański!
Z kubby przechodzimy do meczetu, nad którym wznosi się minaret, upiększony mozaiką. Meczet posiada tak piękne wejście, jakiego już nigdzie w tej części Afryki muzułmańskiej nie spotkałem. Monumentalna brama, upiększona rzeźbionym bronzem, prowadzi nas do przedsionka, gdzie mozaika, barwne cegły, arabeski, napisy, artystycznie wykonane konsole, podtrzymujące sklepienie, mówią o pietyźmie sułtana, który wzniósł tę świątynię Allaha w r. 1339. Z przedsionka szerokie marmurowe schody o jedenastu stopniach prowadzą na podwórze, wysłane pięknemi płytami z onyksu, z basenem dla obmywań rytualnych, a dalej — do meczetu, posiadającego rzeźbione cedrowe drzwi rzadkiej piękności, oraz najbardziej typowe ornamenty i motywy architektury maurytańskiej. Pokazują nam duże okrągłe, zupełnie wypolerowane kamienie, leżące w różnych miejscach na kobiercach. Są to kamienie rytualne, zastępujące wodę dla tych, którzy z powodu starości, słabości lub choroby nie mogą dokonywać obmywań przed modlitwą. Temi kamieniami pobożni nacierają sobie ciało. Budzi podziw subtelna robota sklepienia „mihrab’u“, czyli miejsca, zwróconego ku Mekce; tylko malowane gipsy roboty tureckiej są tu ordynarne.

TLEMSEN. PODWÓRZE WIELKIEGO MECZETU

Wychodzimy, odprowadzani przez zakrystjana z całą rodziną i spotykamy przy wyjściu minabr’a, czyli proboszcza. Otyły, chociaż jeszcze młody mułła o białej, poważnej twarzy, zamyślonych oczach i kruczo-czarnej brodzie. Czyni znak „Salamu“ i przechodzi w milczeniu. Jest to, podobno, bardzo uczony i poważany nawet w Fezie teolog i „marabut“.
W ten sposób w królewskim Tlemsenie, gdzie co trzy kroki natrafiamy na kubby, grobowce, meczety, czarowne drzewa i inne świętości, zaczęliśmy od prawidłowego i bogobojnego czynu — od pielgrzymki do miejscowego patrona — Sidi Abou-Medyana.
Parę kilometrów zaledwie oddziela Tlemsen od brudnej wioski El-Eubbad, czyli Bou-Medin, a tymczasem kilka kubb spotykamy po drodze; przy jednej nasz przewodnik opowiada, że jest to grobowiec świętego marabut’a El-Tayar, który za życia nigdy nie spał, zagłębiony w studjowaniu Koranu, a po śmierci został przezwany „latającym człowiekiem“, gdyż dość było komuś wymówić z nabożeństwem jego imię, aby niewidzialny stawiał się na wezwanie i pomagał wiernemu synowi Islamu.
— Ruchliwy jakiś święty i do tego taki, co nie dał zarobić ani centyma fabrykantom weronalu[6]zupełnie słusznie zauważył przewodnik, uśmiechając się dość sceptycznie.
Około cmentarza nasz Mohammet ben M’Hammed pokazuje nam jakieś rozłożyste drzewo, na którego korzeniach i gałęziach pobożni składają ofiary dla duchów drzewa. Ofiary są nader skromne, bo tylko siedem kamyków, skrawki tkanin lub kilka pasemek przędzy wełnianej. To ma przynosić zdrowie dzieciom.
Drzewo to zmusiło mnie przenieść się myślą na góry Tannu Olu, Nań-Szań, Chingan, gdzie bogobojni wyznawcy żółtej wiary (lamaizmu) tak samo zawieszają różne strzępy na gałęziach tych „chamtyt-obo“ i układają stosy z kamieni, błagając złe duchy o łaskawe zezwolenie na przejście przez ich posiadłości.
— O, ludzkości! — myślałem. — Masz w swoim mózgu, niezależnie od tego, jakiej formy czaszka i jakiej barwy skóra go pokrywa, jednakowe komórki, zniewalające ciebie do kroczenia jedną i tą samą drogą myślowych kategoryj. Być może, iż święty, sławny Abou-Medyan miał pewne podstawy do myślenia wraz z mądrym Ehel-El-Komoun, że dusze wszystkich pokoleń ludzkich, od pierwszych do ostatnich, zostały zrodzone odrazu w chwili wielkiej akcji twórczej Kosmosu lub Allaha i, w postaci zarodków, złożone w osobie pierwszego człowieka — praojca Adama.[7]
Z temi myślami przecinam cmentarz, idąc piękną aleją, wysadzaną czarnemi cyprysami. Na prawo i na lewo stoją białe grobowce muzułmańskie, leżące lub stojące białe płyty kamienne. Tu i owdzie siedzą kupkami kobiety, owinięte tak szczelnie w burnusy, że wygląda im tylko jedno oko.
— Dziś czwartek, to kobiet mało — mówi przewodnik — ale w piątki to całe tłumy ich zalegają cmentarz. Siedzą tu od rana do zachodu słońca, jedzą, piją herbatę i kawę, trochę płaczą, a dużo, o! dużo gadają. Tu się rodzą wszystkie plotki na całą zachodnią Algierję.
Przy wyjściu z cmentarza spotykamy grupę turystek. Wszystkie, elegancko ubrane, w najmodniejszych kapeluszach i najkrótszych sukniach, mówiły tak głośno, jak gdyby każda z nich była dowódcą szwadronu dragonów.
Zochna uśmiechnęła się ironicznie i nagle powtórzyła dość frywolną radę Abou-Medyana:
„Pozwól twemu wybrańcowi usłyszeć głos twój i ujrzeć nogę twoją“...
— Aha! — zawołałem. — Rada ta dobra, może, dla kobiety arabskiej, ale nasze europejskie panie nieraz dają słyszeć swój głos, którego lepiej nie słyszeć, i widzieć wszystko to, co nie zasługuje na oglądanie...
— Nie masz racji, mój kochany — zaprotestowała Zochna — bo, naprzykład ta wysoka blondynka ma bardzo foremne nogi. — Spójrz!
Nie chciałem patrzeć, bo czułem całą otchłań anachronizmu pomiędzy jedwabiami tych turystek, a sędziwemi kubbami Abou-Medyana, Lalla Setti, Sidi Merzoug i dziesiątką innych „uali“.
Straciłem humor i uczułem głód. Powróciliśmy więc do hotelu na obiad.
Po obiedzie wyszliśmy na miasto. Nasz przewodnik pokazał nam potężne stare mury dawnej twierdzy, gdzie niegdyś była siedziba berberyjskich władców, a później Turków — jest to Meszuar.[8] Za sułtanów Almohadach przebywali tu wielkorządcy tych władców, a później, za dynastji Abd-El-Uaditów, nawet sam sułtan miał tu swoją siedzibę, następnie zaś tureccy gubernatorowie. Ten ostatni okres był najcięższy dla Tlemsenu, gdyż nawet poeta Benemsaib porównał wtedy miasto do „żaby w paszczy węża“.
„Miasto okryło się żałobą i w sromotnej hańbie żyło“.
„Występki i nieprawość panowały.
Tam, gdzie dawniej cnota była“...
Meszuar obecnie został zmieniony w koszary i składy aprowizacyjne dla wojsk francuskich, rozmieszczonych w obwodzie miasta, lecz gdy się widzi pałające spojrzenia tubylców, rzucane na te grube mury i dawny meczet, mimowoli przypomina się stroniczka z historji Tlemsenu.
W tem mieście stale wrzała walka pomiędzy dwoma najważniejszemi odłamami ludności, — a walka ta oddała wreszcie miasto w ręce Francuzów. Najstarszą część ludności stanowią Hadar, czyli Berberowie, zmieszani z Arabami; są to prawdziwi Maurowie, których zna nauka, a których widziała nieraz Europa, gdy szerzyli w niej klęskę wojny i nieśli swoją cywilizację, zawartą obecnie w Alhambrze, Alkazarach i innych pamiątkach maurytańskich w Hiszpanji.
Gdy zwiedzaliśmy północną dzielnicę Tlemsenu, zamieszkałą wyłącznie przez Hadarów, Zochna nagle się zatrzymała i zaczęła nasłuchiwać. Poszedłem za jej przykładem, lecz nie słyszałem nic oprócz brzdąkania jakiegoś instrumentu muzycznego i nuconej ponurym głosem piosenki, dochodzącej mnie przez drzwi brudnej kawiarni. Zochna jednak uważnie słuchała, wreszcie rzekła:
— Tam grają prawdziwą „Andaluzę“, jaką zapisałam w Granadzie...
Artystka-wiolinistka uczyniła interesujące odkrycie etnograficzne, które stosunkowo niedawno przedtem stało się faktem dowiedzionym.
Wśród Hadarów uczeni wykryli potomków Maurów andaluzyjskich, którzy w XIV wieku powrócili tu z Hiszpanji i przynieśli z sobą te „andaluzy“, nazywane tu „rarnata“,[9] a śpiewane dotąd po kawiarniach, na rynkach i przy ceremonjach weselnych.
Tu, w dzielnicy Hadar, podobno jeszcze teraz można znaleźć starożytną broń, zdobytą przez zapaśników maurytańskich na wojnie lub na turniejach, gdzie szli w zawody z rycerzami różnych narodów, a przydomek „el-andaloci“ jest dość często używany w starych rodzinach tlemseńskich.
Na rynku nieraz daje się słyszeć wykrzyknik, brzmiący pogardą w ustach Hadara, gdy chce obrazić przeciwnika:
— Kuluglis! Jesteś kuluglisem! Łżesz jak kuluglis! — Kuluglisi są niewolnikami, Hadarowie zaś ich władcami.[10]
Któż są ci pogardzani kuluglisi? Są oni potomkami Turków i berberyjskich kobiet. To są biali ludzie, często o niebieskich oczach i jasnych włosach, o twarzach śmiałych i inteligentnych. Mieszczą się w południowo-zachodniej dzielnicy Tlemsenu i, chociaż, pod wpływem francuskiej administracji, nienawiść pomiędzy Hadarami i Kuluglisami wygasła, prawie zupełnie, nie łączą się jednak ze sobą i nie obcują. Kuluglisi pogardą płacą Hadarom za pogardę i, chociaż nie wymyślają „od Hadarów“, jednak z zawadjackiemi minami śpiewają sobie:
„Hadar... O pani! Co za głupie imię posiadają ci ludzie? Ich kark jest koloru szarańczy, a głowa ich owinięta zawsze ohydnemi szmatami. To — Hadar, o, pani!“...
Klan Hadarów był, do opanowania kraju przez Francuzów, w stałej walce z klanem czyli „Sof“ Kuluglisów, którzy nieraz zbrojnie zwalczali panujących sułtanów i emirów maurytańskich, aż wreszcie 13 stycznia 1836 r. dopomogli francuskiemu marszałkowi Clauzel zdobyć Tlemsen, gdy w Meszuar Kuluglisi odważnie odpierali ataki Maurów.
Meszuar jest kolebką nienawiści i niechęci pomiędzy Hadarami i Kuluglisami; na rynku spokojnie spotykają się, zmięszani z Żydami, wypędzonymi niegdyś z Hiszpanji i z murzynami, dawnymi niewolnikami, przywożonymi z Sudanu, lecz pod murami Meszuaru mruczą swoje rymowane obelgi lub w pewnych wypadkach chwytają za noże i handżary.
Niedaleko od Meszuaru wznosi się biały gmach wielkiego meczetu, nad którego budową pracowało kilka dynastji, zaczynając od XII-go aż do XIV-go wieku. Nic tu szczególnego nie uderzyło nas po zwiedzeniu meczetu w El-Eubbad.
Tak samo pięknie rzeźbiony gipsowy mihrab, skierowany podług „gibla“ czyli na Mekkę; tu podczas modłów zwrócony twarzą do muru stoi „imam“, kapłan, celebrujący nabożeństwo; obok „minbar“ — ruchoma kazalnica, z której „mufti“ wygłasza w piątki naukę; zwisające starożytne i nowe żyrandole; kobierce, kolumny — wszystko to najdokładniej powtarza się w każdej świątyni muzułmańskiej, która skutkiem tego nie daje budowniczemu pola do rozwinięcia twórczej fantazji. Zabił ją kult.
Ale w wielkim meczecie Tlemseńskim ujrzałem jeden dodatek, którego nigdzie więcej przed dostaniem się do Algieru nie spotkałem.
Naprzeciwko „mihrabu“, pośrodku głównej sali meczetu, wznosi się otoczona balustradą platforma. Tu podczas nabożeństwa znajduje się „mokim“, czyli młodszy mułła (kapłan), którego obowiązkiem jest oznajmiać tłumowi nabożnych wszystko, co będzie czynił celebrujący „imam“ i jakie modlitwy należy za nim powtarzać. Platforma ta nosi nazwę „sedda“, a spotkać ją można w kilku zaledwie meczetach algierskich, w Marokku jednak ich niema.
Widziałem takie podniesienie, urządzone w tym samym celu, w jakiejś pagodzie w Nankingu, co w Chinach też spotkać można zaledwie w paru świątyniach.
Przy jednej z kolumn oglądaliśmy fotel „korsi“, na którym siedzi czasami jakiś znakomity „mouderres“, profesor teologji, wykładający publicznie Koran, jak to czynił niegdyś świętobliwy Abou-Medyan, patron Tlemsenu.
Tymczasem słońce skryło się za górami i zmrok zapadł tak szybko, że ledwie mogliśmy się rozejrzeć po obszernym „sahn“, wewnętrznym dziedzińcu z basenami i umywalniami dla prawowiernych wyznawców Islamu.
Wracaliśmy do domu, gdy nagle na jednym zakręcie ulicy Maskara uderzył nas hałas nie do opisania. Dziesiątki rąk uderzały w bębenki, litaury i tamburyny, dziesiątki ust dmuchało w fujarki i piszczałki, a niezliczona ilość gardzieli darła się w niebogłosy, powtarzając w kółko jeden tylko motyw, przeciągły i ponury.
Nikogo jeszcze nie widzieliśmy, zwróciliśmy się więc do naszego Mohammet ben M’Hammeda. Uśmiechnął się i, przeciskając się przez ściągający zewsząd tłum, zawołał:
— Ślub! Jakiś Hadar się żeni...
Widocznie pochód się zbliżał, bo hałas stał się jeszcze bardziej ogłuszający. Na dobitkę zaczęły pękać małe petardy i syczeć zapalone świece bengalskie. Czerwone i zielone kłęby dymu zaczęły się wzbijać nad niskiemi domkami dzielnicy.
Wreszcie orszak się wyłonił.
Na przedzie szło dziesięciu wysokich drabów, zawzięcie bijących w bębny, za nimi tyluż z tamburynami, któremi grajkowie potrząsali nad głowami. Szli miarowym, wolnym krokiem, z powagą i skupieniem na nieruchomych twarzach. Dalej kroczyli muzykanci, bijący w litaury, grający na piszczałkach i fujarkach. Po bokach uwijali się inni, rzucając petardy i paląc ognie bengalskie.
W przerwie pomiędzy orkiestrą, a główną częścią pochodu szli śpiewacy. Byli to płatni uczestnicy ceremonji. Darli się w niebogłosy, wychwalając szlachetność, hojność i męstwo oblubieńca, oraz piękność i cnoty oblubienicy. Od czasu do czasu z chaosu wrzasków i wycia wyłaniał się na chwilę motyw „rarnaty“, lecz natychmiast tonął w wrzawie.
Przesunęła się przed nami kupa przyjaciół młodożeńca, kupa darmozjazdów, których będzie karmił baraniem mięsem i poił czarną kawą i herbatą przez kilka dni; za nimi kilku zaufanych, wiernych druhów; ich obowiązkiem jest stwierdzenie nazajutrz po ślubie, czy młody małżonek czuje się szczęśliwym i zadowolonym, czy też został oszukany, gdy brał sobie żonę, której nigdy nie widział, bo od stóp do głowy była zawsze „opakowana“ w białe, grube tkaniny, tak, że nawet oka jej nie mógł nigdy dostrzec.
Brrr! Straszne to ryzyko i najczystszej wody loterja te mułzumańskie małżeństwa! Kogo ujrzy młody mąż, gdy poraz pierwszy spadnie „haik“ i „ksa“, te zasłony z oblicza i ciała nieznanej i niewidzianej oblubienicy?
Może to być „hurysa raju“, wiotka jak trzcina, zwinna jak wąż, szybka w ruchach jak gazela, a piękna, jak gwiazda wschodu, o oczach płomiennych, o zębach białych jak śnieg z Atlasu, lub jak piana morskich fal; o ustach szkarłatnych i ponętnych, jak pęknięty dojrzały owoc granatu... Szczęśliwy, po trzykroć szczęśliwy!...
Lecz spadające tkaniny mogą odsłonić czarną skórę, skośne oczy, rzadkie żółte zęby, sine wargi murzyńskie, odziedziczone po matce, niewolnicy z Sudanu lub Tuatu. Mało pomoże wtedy, że czarna poczwara umie wybornie przyrządzać kuskus, seffa, różne tażin, meszui i inne smakołyki berberyjskiej kuchni. Nie pocieszy biednego męża też myśl, że jednak podług mody tlemseńskiej, małżonka jego nie posiada, jak inne mieszkanki tej części Afryki, tatuowanej twarzy, gdyż sama natura wytatuowała ją na czarno od końców palców na nogach do czubka kędzierzawej głowy. Nieszczęśliwy, sto razy nieszczęśliwy!
Dodajmy do tego, że hazardowny ryzykant zapłacił ojcu hurysy czy poczwary znaczne wiano i od chwili, gdy przekroczy próg komnaty oblubienicy, powinien pozostać w domu jej ojca, więc oprócz wątpliwego umieszczenia kapitału, dręczy go niepewność, jak będzie traktowany w rodzinie, — czy jako jej członek, czy też jako sługa, niemal niewolnik?
Wszystkie te wątpliwości i dręczące myśli wyczytałem na twarzy oblubieńca, zbliżającego się do mety szczęścia lub niedoli.
Owinięty w biały burnus, z czerwoną „czaczija“[11], okręconą białym turbanem z narzuconym nań „haikiem“, siedział na dobrym białym koniu, nieruchomy, oparty plecami o wysoki łęk haftowanego srebrem siodła. Nogi w żółtych pantoflach opierały się o szerokie strzemiona, zastosowane do obuwia o długich ostrogach, teraz już tu porzuconych, gdyż Arab zmienił konia na muła lub osła, a krzywą szablę wojownika na kij poganiacza.
Twarz młodego Araba w blaskach barwnych ogni bengalskich i niesionych przed nim pochodni wydawała się natchnioną i pełną myśli. Oczy mu płonęły, przez rozchylone usta błyskały chwilami zęby. Lecz była to maska. Żaden muskał na twarzy nie drgnął, wparte w przestrzeń oczy były nieruchome, usta skamieniałe.
Koń rżał i parskał niecierpliwie, rwał się i tańczył, trzęsąc i podrzucając głową, lecz jeździec zastygł, zamieniony w posąg. Pełen obojętności pozornej, zrodzonej wiarą w przeznaczenie, dążył ku tej, która miała się stać jego „fatmą“ czyli szczęściem, lub najpotworniejszym „dżinnem“ — duchem nieszczęścia.
— Teraz ten Hadar przyjedzie do domu niewidzianej nigdy dziewczyny — zaczął opowiadać, śmiejąc się dyskretnie, Mohammet — i z konia, wystrzałem z pistoletu postara się rozbić jajko. Jeżeli rozbije — to będzie dobrą wróżbą, jeżeli nie — złą. No, strzeli, rozumie się, zbliska! Później zeskoczy z siodła, wejdzie do komnaty małżeńskiej i rzeknie do oczekującej go małżonki:
„Jam mąż twój, dziewczyno!“
Ona zaś odpowie: „In cza Allah! Jaka będzie wola Boga!“
— Wtedy zerwie z niej haik i mendil, skrywające twarz. Napoi swe oczy pięknością, lub serce — goryczą zawodu, a później ciśnie ją, jako władca niewolnicę, na łoże szczęścia lub... obowiązku... Przez kilka dni będzie trwała uczta i zabawy weselne, a gdy gody się skończą, nastąpi chwila zrozumienia, kim jest w nowym domu — panem, synem, czy sługą?... Jeżeli został bezczelnie oszukany, może się rozwieść, lecz to drogo kosztuje, a w każdym razie — wiano przepadnie. Dlatego rozwody są naogół rzadkie, panie.
— A czy Mohammet jest żonaty? — zapytała Zochna.
— Nie, pani! — odparł. — Jestem biedny i jestem tchórzliwy...
Zaśmiał się zcicha, ale wkrótce spochmurniał i posmutniał.
Zauważyłem to odrazu i w parę dni później, gdy zaprzyjaźniliśmy się z naszym przewodnikiem, zdaleka zacząłem badać jego zamiary matrymonjalne, gdyż wyczuwałem jakąś tajemnicę.
Nie zdradził jej bezpośrednio, lecz pozwolił na chwilę zajrzeć do swej duszy. Stało się to wtedy, gdy przeczytał moją książkę i prowadził z nami długie rozmowy.
Siedzieliśmy kiedyś w kawiarni i piliśmy wodę sodową, gdy Mohammet zaczął opowiadać:
— Miałem w wojsku przyjaciela Jussefa ben Ali. Walczyliśmy razem na froncie, razem leżeliśmy w szpitalu po otrzymanych ranach, a później w prowincjonalnem mieście francuskiem odpoczywaliśmy po kuracji w ciągu trzech miesięcy. Tu obaj zakochaliśmy się w bardzo pięknych panienkach. One naturalnie śmiały się z nas i traktowały nas tak, jak traktowałyby małpy, gdyby te wyznały im swoją miłość. Pogarda była w każdem ich słowie, chociaż byliśmy otoczeni aureolą bohaterów, a na piersiach mieliśmy oznaki walecznych. Zrozumieliśmy, że była to pogarda i wstręt podobny do pogardy i wstrętu człowieka do płaza, pogarda krwi rasy białej do krwi człowieka kolorowego. Niema na to sposobu! Wybiliśmy sobie z głowy miłość, lecz nie mogliśmy wybić sobie czegoś innego. A było już coś poważniejszego od miłości naszej do panny Ivonny i do panny Suzanny, gdyż przyszło zrozumienie hańbiącego stanu, w jakim pozostaje kobieta arabska, oraz niegodnej człowieka formy małżeństwa śród naszego ludu. Postanowiliśmy mieć żony, nie niewolnice, lecz wolne i równe nam mężczyznom kobiety. Słowem tak, jak to się dzieje we Francji i w Europie...
— Po wojnie Jussef postanowił się ożenić, czego bardzo sobie życzyli jego rodzice. Żonę już mu wybrano z pośród córek sąsiada — kupca Ben Assudi. Mój przyjaciel zażądał od rodziców przyszłej swej małżonki, aby pozwolono mu przedtem widzieć swoją żonę bez zasłony na twarzy i porozumieć się z nią. Oczywiście żądanie to spotkało się ze stanowczą odmową, gdyż było przeciwko obyczajom i prawu:
— Po długich naradach Jussef zgodził się wstąpić w związek małżeński podług przepisów Islamu, a może potrafił podpatrzeć gdzieś dziewczynę, gdy szła po wodę z twarzą odsłoniętą i, ujrzawszy jej piękność, nie nalegał więcej.
— Byłem na godach weselnych, a w parę dni później Jussef opowiedział mi co zaszło:
„Gdym wszedł do komnaty mojej żony, powiedziałem tradycyjny frazes, na co odrzekła zwykłem: „In cza Allah“. Wtedy zacząłem prosić ją, aby sama odsłoniła oblicze swoje i aby zechciała wysłuchać mnie. Nie mogłem jednak namówić jej do odsłonięcia twarzy i byłem zmuszony uczynić to sam. Wtedy tłumaczyłem jej, jakie ma być nasze małżeństwo i jaki stosunek powinien zapanować pomiędzy nami, równymi sobie we wszystkiem. Nie mogła tego zrozumieć córka Assudi, płakała, przerażona rwała sobie włosy, padała mi do nóg — ona, piękniejsza od tych obrazów, jakie widzieliśmy w Luwrze, lecz z mózgiem i sercem niewolnicy! Przez całą noc usiłowałem przekonać ją, że niewolnicę można nabyć za dziesięć lub dwadzieścia baranów, lecz ja nie szukam niewolnicy, tylko żony-przyjaciela i osłody na całe życie. Nad ranem przestała płakać i obraziła się śmiertelnie. Wstydziła się wyjść z pokoju i pokazać się rodzicom. Wieczorem zauważyłem, że do mego jedzenia wsypała jakiś proszek. Nie chciałem jeść i zmusiłem żonę do wyznania, że stara babka dała jej jakieś czarowne lekarstwo, aby rozpaliło miłość w mojem sercu. Biedna, mała kobietka nie wiedziała, że w mojem sercu na widok jej piękności już od pierwszego wejrzenia zapłonął ogień miłości, lecz nie chciałem, aby to była miłość zwierzęca, bezmyślna, żywiołowa i brutalna!
„Minęły jeszcze dwa dni i dwie noce we łzach, skargach i namowach, aż wreszcie postąpiłem tak, jak postępuje każdy Berber. Cisnąłem ją na łoże z przekleństwem na ustach, bo musiałem związać swe życie z niewolnicą! Była szczęśliwa i radosna. Jednak pamiętała, że jestem jakiś dziwny, i uważała mnie z pewnością za niespełna rozumu. W rodzinie też podejrzliwie spoglądano na mnie. W kilka tygodni później struła mnie jakiemiś ziółkami, które, podobno, pobudzają miłość, wtedy zbiłem ją i porzuciłem dom“...
— Tak opowiadał mi mój przyjaciel. Wkrótce był zmuszony wynieść się z naszego miasta, gdyż wydrwiwano go i obsypywano obelgami. Wyjechał nareszcie do Francji, gdzie teraz ciężko pracuje w Marsylji, w porcie. Dlatego właśnie nie jestem żonaty, pani!
Tak zakończył swe opowiadanie Mohammet Ben Mohammed, uśmiechając się smętnie.
Nazajutrz byliśmy od rana już na mieście. Przecięliśmy dzielnicę izraelicką, gdzie widzieliśmy małe, mieszkańcami natłoczone i brudne domki. Żydówki w barwnych czepkach lub chustkach na głowie i w szalach, narzuconych na ramiona, starzy Żydzi o długich brodach i poważnych twarzach, w białych burnusach, nadających ich postaciom wygląd biblijny, siedzieli przed domami i małemi sklepikami. Wszystkie twarze, nie wyłączając dzieci, były tęskne i niemal tragiczne. Mimowoli wstawała w pamięci ta ciężka droga, którą Żydzi doszli aż tu, pod to płomienne niebo, do tych miast i miasteczek, gdzie o wschodzie i zachodzie słońca muzułmani powtarzają imię swego bezwzględnego, krwawego proroka. Przecież przepłynęli oni morze i rozproszyli się po całej północy Afryki, aż do najdalszych oaz i do Wysokiego Atlasu w dobie, gdy Hiszpanja mieczem i ogniem, oraz torturami ścigać zaczęła Żydów, aż zażądała od nich pod grozą śmierci wyjazdu z półwyspu. Na ziemi afrykańskiej spotykali nieraz nowy ucisk, nie mniej straszliwe prześladowania, ginęli tysiącami od ręki wojowniczych Berberów, od chorób, od zabójczych promieni słońca. Wieki przeszły, aż zdobyli dla siebie milczące przyznanie prawa do istnienia i pracy, osiedli mocno, wzbogacili się, zostając lojalnymi obywatelami Algieru, Marokka, Tunisu, a nawet tych obszarów, gdzie nikt nie zna rzeczywistych władców i panów, bo ani „spahi“ sułtana lub beja, ani urzędnicy francuscy tam jeszcze nie dotarli. Lecz ubiegłe wieki niewoli, trwogi i męki wyryły głębokie ślady tragizmu na twarzach afrykańskich Żydów.
Mijamy wkrótce Meszuar i wielki meczet Dżama el-Kebir i w pobliżu oglądamy szereg grobowców, gdzie znaleźli miejsce ostatniego spoczynku władcy z dynastji Beni-Zeiyan, otoczeni szczególną czcią tubylców z plemienia Beni Snu — tych najczystszej krwi Hadarów; święty Ahmed Bel Hassen El-Romari i Sidi Merzuk.
Uderza na każdem miejscu i w każdej osadzie tubylczej olbrzymia ilość tych „kubba“, „barakka“, „tabut“ — czyli kapliczek i grobowców z prochami świętych, miejscowych patronów, do których uciekają się tłumy wiernych po cuda. Mułłowie i profesorowie z medersa mówili mi, że patrzą na to niechętnem okiem, gdyż taki stan rzeczy rozbija jednolitość Islamu, i że widzą w tem zabytki dawnych, pogańskich jeszcze wierzeń Berberów, pozostających szczególnie w górach Środkowego i Wysokiego Atlasu w władzy czarowników i pod wpływem nauk magicznych.
Dłuższy czas spędziliśmy, przyglądając się życiu tubylców w wąskiej uliczce, przy której mieści się grobowiec Sidi-Ahmed-Bel-Lhassen.
Zochna nie mogła mnie wyciągnąć stąd, śmiała się, mówiąc, że ponieważ święty ma na imię Lhassen, co przypomina Lhassę w Tybecie, więc moje sympatje dla azjatyckiego kontynentu trzymają mnie tak długo w tej uliczce.
Zresztą przyznawała, że jest ona malownicza nad wyraz. Białe mury, tworzące w niektórych miejscach łuki nad przejściem, białe płyty chodnika, wino pnące się wszędzie i tworzące zielony namiot, przez który, jak gdyby ostre klingi mieczy, wrywają się zuchwale i brutalnie potoki promieni słońca — wszystko to tworzyło piękny obraz. Tłumy kobiet, szczelnie osłoniętych burnusami, wspaniałe postacie Hadarów, pięknych i dumnych; hałaśliwe rzesze dzieci wypełniają tę uliczkę. Jedni wchodzą do ciemnej salki mauzoleum z „barakką“[12] świętego, drudzy piją lub nalewają do naczyń ze świętej fontanny wodę, przynoszącą zdrowie dzieciom; inni siedzą pod murami, rozmawiają, naradzają się, nawet kłócą się lub płaczą, jak ta stara kobieta, co w rozpaczy zapomniała nawet twarz swoją zasłonić, łamie ręce do krwi, drapie sobie policzki i łka... łka...
Przewodnik nadsłuchuje, a później objaśnia nam:
— Ta kobieta dziesięć lat już żyje z mężem, a dzieci wciąż niema. Chodziła z pielgrzymką aż do Mouley Brahim, używała wszelkich talizmanów, lecz nic nie pomaga. Teraz mąż podał o rozwód do Kadiego.[13] Kobieta zaś błaga, aby dał jej jeszcze rok terminu.
Tymczasem zrozpaczona, nieszczęśliwa, bezpłodna żona łkała i przez łzy i wycie wyrywały się jej słowa:
— Ża Bou Medin... Ża Mouley Brahim... Ża Bel Lhassen...
Zaklinała męża imieniem tych świętych i mądrych ludzi, co znali serca i troski ludzi, lecz on machnął ręką i skierował się ku znajdującej się w pobliżu „mahakma“ czyli do biura sędziego.
Kobieta z jękiem upadła na płyty uliczne i głową tłuc jęła o mur mauzoleum „uali“, który nie mógł jej dopomóc w niedoli. Uderzając czołem o kamień, skomliła żałośnie:
— Wielki, miłosierny, sprawiedliwy Bel Lhassen... pomocy!... pomocy!...
Tłum omijał ją, niewzruszony, obojętny, nawykły do takich widowisk i przejęty własnemi troskami, które mieli rozproszyć święty Bel Lhassen z grobowca, lub opasły kadi ze swego biura.
Kobieta nagle wykrzyknęła jakieś słowa. Pochwyciłem tylko jedno „Seida Reriba.“
— Co to znaczy? — spytałem Mohammeta.
— Kobieta mówi, że Seida Reriba, święta, bardzo poważana w Tlemsenie, zjawiła się w jej domu i łkała. Jeżeli państwo sobie życzą, możemy pójść do tej świętej?
Zagłębiliśmy się w dzielnicę El-Korran, gdzie w meczecie pogrzebane są zwłoki Seida Reriba, zmarłej przed wiekami, a wsławionej cudami.
Obecni nabożni opowiedzieli nam wzruszającą historję.
— Gdy zapadnie głęboka noc — mówili — milczącemi, uśpionemi ulicami sunie powiewna, do mgieł jesiennych na moczarach podobna postać niewieścia. To dobroczynna Seida Reriba odbywa nocny przegląd dzielnicy. Zagląda do domów bogaczy i do schronisk nędzarzy, słyszy myśli ludzi i widzi drogi przeznaczenia. Tylko niewinne dziecko, jeżeli znajdzie się na ulicy o tej spóźnionej porze, ujrzy świętą. Nieraz wchodzi Reriba do domów i siada przy ognisku. Nikt jej nie widzi, ale ona daje się słyszeć. Gdy nagle rozlegnie się dźwięczny śmiech lub słodka melodja piosenki, to znaczy, że opiekunka naszej dzielnicy przepowiada szczęście, powodzenie i radość, jeżeli ucho chwyta odgłosy szlochania, westchnień lub jęku — nieszczęście wisi nad głową gospodarzy domu.
Tak opowiadali nam mieszkańcy dzielnicy El-Korran, a my zrozumieliśmy, że porzucona bezpłodna żona musiała słyszeć łkanie Seidy Reriby, wróżącej jej największe dla wschodniej kobiety nieszczęście — rozwód, a po nim albo powrót do domu rodziców, albo nędzę i życie o żebranym chlebie...
Widząc, że ogarnął nas smutek, sprytny Mohammet skinął na powóz i zawołał:
— Zawiozę państwa na El-Urit i pokażę piękny krajobraz.
Wyruszyliśmy. Przecięliśmy miasto i wyjechaliśmy na doskonałą szosę, prowadzącą do Bel Abbes i Oranu i wijącą się spadkami Tlemseńskiego grzbietu; droga szła nad równiną, przerżniętą głębokim wąwozem rzeki Safsaf.
Na prawo od nas piętrzyły się gorące różowe skały, na szczytach grzbietu tonące w bezdennym błękicie nieba; czasem urywały się nagle, a wtedy nad drogą zwisały gałęzie drzew oliwnych, figowców, granatów, platanów, otoczonych żywopłotem z kaktusów, nazywanych tu „figami berberyjskiemi“; kaktusy — dają owoc, wyrastający na peryferji mięsistych, kłujących liści, które powoli zmieniają się w brunatne, twarde konary tej rośliny dziwnej, a pospolitej na całej północy Afryki.
Na zakręcie szosy ujrzeliśmy dość głęboką jaskinię. Przed przyjściem Francuzów do Marokka była ona siedliskiem bandytów, napadających na karawany i podróżnych. Nosi nazwę „groty szakali“, lecz te „szakale“ oznaczają ludzi o sercach, łaknących krwi i zdobyczy, lecz tchórzliwych, gdyż napadali tylko kupą i zawsze na bezbronnych.
O 7 kilometrów od Tlemsenu spotkaliśmy parę małych domków, przy których stało dużo powozów. Są to restauracyjki, gdzie zatrzymują się ci, co zwiedzają głęboki kanjon El-Urit. Rzeka Safsaf spada do kanjonu z wysokiego płaskowzgórza Terni i mknie nadół, tworząc kilka wodospadów i niewielkie, lecz bardzo głębokie jeziorko przy wyjściu z wąwozu. Całe rzesze rodzin arabskich i izraelickich z Tlemsenu, oraz Europejczycy z miasta i okolicznych osad, zalegali niewielki gaik, otaczający brzegi jeziorka. Piękne, malownicze, groźne czerwone wapienne skały, porosłe wysoką trawą i krzakami, tworzą kanjon, przez który francuscy inżynierowie przerzucili most kolejowy. W skałach wszędzie dużo grot, podziemnych galeryj i skrytek wszelkiego rodzaju, z czego korzysta „szanowna publiczność“, rozpalająca w nich ogniska i przygotowująca strawę na „świeżem powietrzu.“ W jednej grocie ujrzeliśmy grupę podpitych Arabów, zajadających tradycyjne „kuskus“, coś nakształt włoskiego „rizotto“ z baraniego mięsa i kaszy, okraszonej migdałami i rodzynkami. Wszędzie szemrzą strumyki zimnej, źródlanej wody; woda kapie ze sklepienia jaskiń, zastygając w sople stalaktytów, zmieniających się szybko w tajemniczą kolumnadę podziemnych pałaców lub świątyń. Szanowna publiczność jest jednak obojętna na to wszystko, kąpie się w jeziorze, pierze bieliznę dziecięcą i hojną ręką umieszcza na skałach swoje podpisy, rozrzuca wszędzie resztki mięsiwa, brudny papier, odłamki butelek, blaszanki od sardynek, chleb, niedopałki papierosów, wszystko, co stanowi „kolor i odor ludzkości“, gdy się dorwie pięknej, czystej natury.
Europejczycy prześcigali się z Arabami i Żydami w zanieczyszczaniu El-Urit, i obecność ludzi w znacznym stopniu osłabiała urok tej malowniczej miejscowości.
Gdy powracaliśmy do miasta, Mohammet pokazał nam osady francuskich kolonistów — Bréa, Négrier i Safsaf, a trochę na uboczu — minaret Agadir.
Agadir — romantyczne miejsce. Tu przed Narodzeniem Chrystusa założyli małą twierdzę strażniczą Rzymianie i nazwali ją Pomaria. Znaleziono tu dużo napisów i starożytności rzymskich, które oglądać można w muzeum tlemseńskiem. Na początku chrześcijańskiej ery Rzymianie wycofali się z Afryki, pozostawiając po sobie ruiny swych miast i posterunków wojennych, wysuniętych aż po Atlantyk. Co się tu działo po Rzymianach — niewiadomo, ale już w XIII wieku sułtan Yarmorasen założył tu miasto, które było zarodkiem Tlemsenu. Miasto to zkolei było opuszczone i pozostały tylko minaret, rozpadający się meczet, wzniesiony w XVI w., kanały, zbudowane przez Rzymian, a odrestaurowane przez Arabów i kubba Sidi Daoudi.
Przy drodze do miasta dostrzegliśmy w gaju oliwnym namioty żołnierskie. Był to obóz jakiejś kompanji I-ej Legji Cudzoziemskiej. Zatrzymaliśmy się, aby porozmawiać z żołnierzami, w nadziei spotkania tu Polaków. Jednak w kompanji tej Polacy nie służyli. Byli tu — Niemcy, Rosjanie, Holendrzy, Szwedzi, Hiszpanie i nawet Grecy.
Rosjanie opowiadali o swym losie bardzo obszernie. Dostali się do Legji przeważnie po buntach, które po zawarciu pokoju w Brześciu wybuchły w rosyjskim korpusie, walczącym na froncie francuskim. Z ich słów nie udało mi się wyczuć bolszewickich poglądów, natomiast inna okoliczność uderzyła mnie. Wszyscy byli przesiąknięci ideologją Eurazjatów, t. j. tą ideologją, która ogarnęła szerokie warstwy młodych emigrantów rosyjskich, marzących o wzmocnieniu Chrześcijaństwa wschodniego, zwróceniu się do polityki azjatyckiej, odrzuceniu socjalizmu.
— Rosja powinna być potężną, opierać się na siłach moralnych i fizycznych Azji i nie zapominać tej chwili, gdy w okresie naszej wielkiej tragedji Zachód porzucił nas na łaskę losu!
Tak mówili nam Rosjanie.
Niemcy zaś milczeli, gdyż obawiali się, z pewnością, nieostrożnego słowa.
Niezawodnie dużo niewypowiedzianych przed nikim dramatów życiowych doprowadziło tych ludzi do Legji cudzoziemskiej w Afryce. Dość przypomnieć tego studenta niemieckiego uniwersytetu, brata jednego z panujących w Europie królów i Polaka-adwokata, którzy na równych prawach maszerują przez góry i piaski tego kontynentu, naprawiają szosy i umierają w bitwach ze szczepami berberyjskiemi, nieuznającemi sułtana marokańskiego, bronionego przez Francję.
Lecz w surowych karbach służby legjonowej wyrabiają się twarde, energiczne charaktery ludzi czynu i przygód niepowszednich, a tacy są potrzebni Europie, tonącej w starczym marazmie. Ludzie ci przechodzą niezwykłą szkołę — szkołę energji i z dyplomem, zdobytym w tej szkole, powrócą do swojej ojczyzny.
Kolacji w hotelu tego dnia nie jedliśmy, bo uprzejmy Mohammet zaprosił nas na arabską wieczerzę do domu swego przyjaciela.
Zaprowadził nas do małego domku, otoczonego zewsząd ślepemi murami o jednem wejściu, wychodzącem na ulicę, gdzie zaczynała się dzielnica izraelicka.
Znaleźliśmy się w małem, kwadratowem podwórku, z kilku niszami, obwieszonemi lekkiemi kotarami perkalowemi, z balkonikiem i wąskiemi okienkami na piętrze.
Słyszeliśmy szepty i stłumiony śmiech, lecz nikogo nie widzieliśmy.
Mohammet wprowadził nas do jednej z nisz. Tu w długim, wąskim, a dobrze zacienionym pokoiku, ujrzeliśmy przygotowany na nasze przyjęcie stos barwnych poduszek dla spoczynku, a przed tem siedzeniem — czerwony w czarne arabeski kobierzec i niski stolik ze stojącą na mosiężnej tacy majolikową misą z kuskus, czyli w miejscowym żargonie „taam“.
Dla nas — Europejczyków były podane łyżeczki.
Kuskus jest to bardzo sypka kaszka pszenna, przyrządzona z cukrem, migdałami, figami i rodzynkami, z pokrajanem na plasterki jajkiem na twardo, a oblana rosołem, ugotowanym na mięsie baraniem. Jest to kuskus słodki, czyli „Seffa“.
Potrawa ta jest bardzo pożywna i smaczna, jak wogóle słynna w całym Algierze i Marokku kuchnia Tlemseńska. Z tego powodu misa nasza została bardzo prędko, naturalnie z rzetelną pomocą Mohammeta, prawie opróżniona. Zochna była zupełnie syta i błagała o herbatę, lecz ja spróbowałem jeszcze prawdziwego taam — kuskus z rosołem i jarzynami i dopiero wtedy zjawiła się stara kobieta, sprzątnęła wszystko i podała mosiężny dzban z herbatą, kosz z figami i winogronami, oraz talerz z okrągłemi ciastkami „samsa“ i „mekrut“, bardzo tłustemi i słodkiemi, których jednak spróbować już nie mieliśmy sił. Zato wręcz rzuciliśmy się na herbatę. Była to angielska herbata z Cejlonu, lecz zaparzona ze świeżą miętą i straszliwie osłodzona.
Herbata z miętą jest bardzo dobrym napojem na pragnienie w upały po tłustych daniach tubylczych. Osłodzona normalną ilością cukru stanowi wprost idealny napój w warunkach afrykańskich.
Naradziwszy się z przewodnikiem co do następnego dnia, powróciliśmy do hotelu. Po drodze spotkaliśmy pogrzeb. Tłum Arabów w największym pośpiechu niósł ciało zmarłego ziomka, kłócąc się o miejsce przy noszach. Nieboszczyk miał na sobie długą cienką koszulę „kfen“ i był owinięty w całun „seddaja“. Przy pogrzebach są stosowane pewne rytualne ceremonje dawnego pochodzenia, lecz nic wspólnego z Islamem nie mające. Do takich należą: uczta po pogrzebie, płaczki, łkające, przeraźliwie wyjące, rozdrapujące sobie paznokciami twarze i wyrywające włosy. Kobiety są chowane najczęściej w drewnianych trumnach. Na cmentarzach nad świeżą mogiłą stawiają lub kładą kamienie, a później używają zaklęć i talizmanów, aby przebłagać lub odpędzić nieskończoną ilość przeróżnych „dżinnów“, czyli duchów chorób i nieszczęścia.
Lokaj hotelowy, który przyglądał się wraz z nami przechodzącemu orszakowi żałobnemu, opowiedział nam, że zmarły, którego znał osobiście, sam winien swej śmierci, gdyż, spotkawszy „tergou“, nie wygłosił skutecznego zaklęcia, i „tergou“ zesłała nań „dżinnów choroby“.
— Co to jest „tergou?“ — zapytała Zochna.
Chłopiec opuścił oczy i milczał. Zrozumiałem, że boi się „dżinnów“, tych złośliwych i zdradliwych demonów, gdyż pora była już spóźniona.
Mohammet jednak wyręczył go.
— Tergou — objaśnił — jest to widmo kobiety, mającej władzę nad kilkunastu różnemi „dżinnami“. Można spotkać to widmo na skrzyżowaniu się dróg, lub pod samotnem drzewem, gdzie zaczyna łudzić wzrok, wyrastając aż pod obłoki, lub zmniejszając się do rozmiarów myszy. Wtedy należy wymówić zaklęcie „El Khams, El-Mitter, El-Ansab i El-Aglane“, aby nie ścigała człowieka.
Tymczasem płaczki przestały wyć i głośno szlochać, natomiast zaczęły zawodzić ponurą, tęskną pieśń pogrzebową:
„Gdzie on jest?“
„Rumak jego powrócił, on sam pozostał daleko.“
„Jego strzelba powróciła, on nie powrócił.“
„Jego miecz powrócił, on pozostał daleko.“
„Jego ostrogi powróciły, on zaś nie powrócił.“
„Gdzie on jest?“
Łkającym głosem na tę pieśń płaczek odpowiedziała wdowa:
„Mój namiot został osierocony.“
„Chłód nieznośny otoczył mnie.“
„Gdzie jest mój lew? Gdzie znajdę podobnego do niego?“
„Teraz pozostały mi tylko lęk i nędza“[14]...
Orszak przeszedł, pozostawiając po sobie wrażenie z przeszłości, gdy to Arabowie, Berberowie i Kabylowie życie swoje spędzali na rumakach w ciągłych bitwach i najazdach, a nie mogliby z pewnością sobie wyobrazić, że z tego wojowniczego okresu pozostaną im tylko pieśni żałobne na pogrzebach handlarzy daktylami, wełną i bydłem, nie znających innej broni, oprócz kija pasterskiego.
Dopędziłem orszak i zauważyłem, że nieboszczyka niesiono głową naprzód, czego nie robią ani chrześcijanie, ani Żydzi. Na cmentarzu zdjęto z głowy zmarłego turban i trzy razy rzucano nim o ziemię, wzywając Mahommeta. Gdy ciało z wielką ostrożnością, aby nie dotknęło czegokolwiek, opuszczono do mogiły i zasypano, wdowa i krewni zaczęli rozdawać chleb i figi żebrakom. Istnieje śród Arabów przekonanie, że każde ziarnko figi, danej żebrakowi, zmniejsza nieboszczykowi karę na tamtym świecie o jeden rok. Następnie na mogile ustawiono nad głową i nogami „mchabad“, czyli nagrobki.
Gdy się zaczęły zaklęcia, palenie wonności i nowe lamentacje, opuściłem cmentarz, cicho szemrzący swemi czarnemi cyprysami, gdyż od Terni zalatywać zaczął lekki wietrzyk wieczorny.
Gdy już zupełnie ściemniało, a na niebie płynął księżyc, dodający wszystkiemu tajemniczości i patrzący na walkę światła z ciemnością, wyszliśmy z Zochną i znajomym francuskim urzędnikiem, oddawna mieszkającym w Algierze, za miasto. Szliśmy w stronę El-Eubbad, drogą wśród sadów owocowych i winnic. Usiedliśmy koło studni, na zwalonych tu kamieniach, wsłuchani w cichy szmer źródełka i w głosy zasypiających ptaków i owadów. W trawie z szelestem przebiegały jaszczurki i dzwoniły cykady na wierzchołkach drzew granatowych. Nagle tę pełną dźwięków ciszę rozdarł głos ludzki.
Jakież to dziwne! Cisza nocna jest przepojona dźwiękami, lecz ona wsysa, wchłania je bez echa, a tymczasem sama pierzcha, drżąca i strwożona, na brzmienie ludzkiego głosu. Obejrzeliśmy się. Za płotem z fig berberyjskich znajdował się obszerny sad. Do gałęzi jednego z dużych drzew była uwiązana huśtawka. Młoda dziewczyna, połyskująca bielą ubrania, przesiąkniętego srebrem księżyca, huśtała się, wykonywując rytmiczne, powiewne ruchy rękoma i wysmukłem ciałem. Była podobna do rusałki, która wyszła z toni jeziora, z tajemniczej topieli i przy blasku księżyca oddała się samotnej zabawie, tęsknej i pełnej rozmarzenia. Śpiewała niskim, melodyjnym głosem jakąś piosnkę.
— To „haoufi“, — szepnął Francuz — ulubiona piosenka tlemseńskich dziewczyn!
Rusałka tymczasem zeskoczyła z huśtawki i zaczęła tańczyć, robiąc drobne kroki i wykonywując bardzo zgrabne, powolne ruchy całem ciałem. Dziewczyna śpiewała, a nasz znajomy powtórzył nam jedną zwrotkę pieśni po francusku:

„Jego usta — to szkarłat henny[15]
Zęby — z połyskującej kości słoniowej,
Jego szyja — to sztandar wojenny
Po bitwie zwycięsko stoczonej“.

— Z pewnością, dziewczyna kocha młodzieńca, który jej nigdy nie widział bez „haik“, — szepnęła Zochna.
Dosłyszał to Francuz i, porozumiewawczo kiwnąwszy nam głową, zaśpiewał:

„Twe piersi, dziewczyno-duch
To — srebro matowe;
Twe ciało — to śniegu puch,
Śniegu, co spada na szczyt Ghamdowy... “

Rusałka obejrzała się i z lekkim okrzykiem przerażenia znikła, niby lekkie, nieuchwytne widmo nocne.
Znowu zaczęło szemrać źródełko, zaczęły szeleścić zielone i koralowe jaszczurki, grać cykady...
Powróciliśmy późno do domu, gdyż nasz przyjaciel długo i dużo opowiadał nam o życiu niezliczonych plemion berberyjskich. Niejedno z jego opowiadań budziło wyobraźnię i niewysłowioną tęsknotę, towarzyszkę tej ziemi, tratowanej miljonami przybyszów, zalanej krwią i łzami i na kamień palonej przez nielitościwe słońce. Tak! nielitościwe jest słońce afrykańskie, lecz bezsilne — aby zabić życie. Wystarczy, żeby oblicze jego przysłoniły na chwilę obłoki lub chmury, ażeby spadło kilka kropel deszczu, aby w swej włóczędze po przestworzach nieskończoności słońce zaczęło spoglądać zdala — gdy natychmiast ta spalona ziemia pokrywa się kobiercami barwnych kwiatów, igrać zaczynają i mnożyć się ponure i znękane upałem — stada owiec, ludzie, znużeni żarem wiecznego płomienia, podnoszą głowy, marzą i dążą do szczęścia, miłości i wolności, tych najpiękniejszych darów Boga.
— Msa el Khir! Dobrej nocy! — żegnał nas uprzejmy Francuz.
— Alaikum es salam! — odpowiadamy, zaczerpnąwszy z „rozmówek“ francusko-arabskich p. Delaporte potrzebnych tubylczych grzeczności.





  1. Hafodh, muzułmański uczony, umiejący napamięć cały Koran (Ch. Brousselard).
  2. Zachód, licząc od Mekki. Nazwa posiadłości Arabów w Afryce.
  3. C. Trumelet: L’Algérie legendaire. Alger 1892.
  4. Koran, surat XXXIII, werset 37.
  5. Koubba (francuska transkrypcja) — kaplica z grobowcem świętego.
  6. Środek na bezsenność.
  7. C. Trumelet, I. c. str. 489.
  8. Co znaczy po arabsku „miejsce narad“.
  9. Rarnata — arabska nazwa Granady.
  10. Patrz Doutte, Alfred Bel itd.
  11. Fez, noszony na głowie.
  12. Sarkofag.
  13. Sędzia.
  14. Taki przekład pieśni pogrzebowej dał mi w Tlemsenie Arab, słuchacz szkoły francusko-arabskiej w Fezie, podobną pieśń chóralną przytaczają A. Certreux i E. H. Carnoy w swej książce „L’Algérie traditionelle“ T. I. — Paris 1884.
  15. Henna — czerwony barwnik roślinny Lausonia inermis.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.