Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „W trzy lata później” |
Indeks stron |
Był to chłodny, mglisty i wietrzny dzień zimowy; siedziałyśmy z matką u kominka i chwytałyśmy uchem dziwne szumy i poświsty wichrów, tłukących się o ściany domu. Matka moja była dnia tego smutniejszą, niż kiedy. Owinięta szalami, blada, zasunięta w głąb’ fotelu, siedziała milcząc, z głową opuszczoną na piersi i rękoma nieruchomie splecionemi na sukni. Daremnie starałam się ją rozweselić, a widząc, że mi się to nie udaje, posmutniałam także, umilkłam i patrząc w ogień, oczyma ścigałam drobne płomyki, które to splatały się z sobą na chwilę, to znowu rozstawały się i powiewały każdy w inną stronę, i myślałam o tém, jak to na tym świecie ludzie schodzą się z sobą i rozchodzą i tęsknią bez siebie, i gonią, a jednak zejść się już na nowo nie mogą... Weszła służąca (lokajów nie było już w naszym domu) i oddała mojéj matce list, z dala błyszczący wielką i mocno herbową pieczęcią. Spojrzawszy na adres, matka moja lekko krzyknęła i zarumieniła się, a w oczach jéj zabłysł wyraz nadziei zarazem i trwogi.
Drżącemi nieco palcami rozłamała pieczątkę, ale nie zaraz wydobyła list z koperty, tylko opuściła wraz z nim ręce na kolana i, podnosząc wzrok na mnie, wyrzekła:
— Od babki Hortensyi.
Zdziwiłam się, ale zarazem i uradowałam w głębi mego serca. Przemknęła mi po głowie myśl, że może babka czyniła piérwszy krok do pojednania, a pojednanie był to w owéj porze mego życia wyraz najwięcéj mający dla mnie uroku. W czasie więc, gdy matka moja pismo odczytywała, niespokojném okiem ścigałam wyraz jéj twarzy, aby się z niego o treści listu co najprędzéj dowiedziéć. To jednak, co zobaczyłam, nie mogło mię ucieszyć, bo na czoło mojéj matki wybił się naprzód szkarłatny rumieniec, potém zastąpiła go zdwojona bladość i gorzki uśmiech zawisł na jéj ustach. Skończyła czytać, stłumiła westchnienie i, milcząc, podała mi list do przeczytania. Zaledwie rzuciłam nań okiem, poznałam, że nie był pisany ręką babki, lecz tylko u dołu, w pysznych gzygzakach, z dala na herb wyglądających, tkwił własnoręczny jéj podpis. Cały zaś list skreślony był nieznaném mi pismem o ostrych liniach liter, z których każda miała kształt śpiczasto zaostrzonéj szpilki, albo drobnego gzygzowatego wężyka. Nie wiem czemu, zdawało mi się, że pomiędzy wierszami tego kolącego i pełzającego zarazem pisma błyszczały, w nieśmiertelnym pokazywane uśmiechu, dwa rzędy białych ostrych zębów.
Przebiegłam list oczyma i zrozumiałam, dlaczego, czytając go, matka, rumieniła się i bladła naprzemian. Babka Hortensya w dumnych i suchych wyrazach oznajmiała mojéj matce, iż, wiedząc o jéj krytyczném położeniu, poświęca urazę, jaką ma do niéj, i ofiaruje jéj miejsce w swoim domu, z warunkiem, aby nie spodziewała się tam znaléźć nic innego, tylko dach gościnny, chroniący ją od nędzy, która-by honorowi familii ujmę czyniła. O mnie żadnéj w liście nie było wzmianki.
Kilka chwil patrzyłyśmy na siebie w milczeniu...
— A więc ofiarują mi jałmużnę — wyrzekła w końcu moja matka — gorzéj niż jałmużnę — dodała — bo kęs chleba, rzucony nie z litości, nawet nie przez spółczucie, ale dla ochronienia honoru familii, któréj jestem członkiem...
— Nie przyjmiesz jałmużny téj, moja matko... — zaczęłam.
— Zdaje mi się, że powinnam ją przyjąć przez wzgląd na ciebie — przerwała, spuszczając oczy — gdy będę mieszkała w Rodowie, ty spokojna odjedziesz do swego ojca.
Przypadłam do jéj kolan i z czułością czyniłam jéj wyrzuty, iż posądzała mię o takie samolubstwo, o taką słabość. Mogłaż-bym kiedykolwiek zaznać spokoju, wiedząc o tém, że ona pozostaje na łasce swéj dumnéj i zimnéj ciotki, a do tego wystawiona na ciągłe zetknięcie się z temi dwoma rzędami białych ostrych zębów, które dziś panowały w Rodowie?
— Wiem o tém, że jesteś najlepszém i najodważniejszém w świecie dzieckiem — odparła moja matka — niemniéj jednak jesteśmy obie dwiema tylko słabemi kobietami, a ubóztwo, Wacławo, nędza, ciągłe trudy około powszedniego chleba, rzecz to straszna...
Znowu spuściła oczy i widziałam wyraźnie, że uczyniła to, aby ukryć wstyd i obawę, jakie w nich migotały. Lękała się i wstydziła się tego, że się lękała. Poczucie trwogi zwyciężyło jednak wrodzoną jéj hardość, bo po raz piérwszy posłyszałam cicho wypływający z jéj ust wyraz:
— O jakże się boję!...
Zadrżałam w głębi. Śmiała, ale niedoświadczona, we wszystkich zwątpieniach i obawach własnych nie przewidziałam tego, co teraz stawało przede mną. Nie przewidziałam trwogi méj matki. W mgnieniu oka objęłam cały ogrom trudności, jakich doświadczę w przełamywaniu tego jéj poczucia. Przebiegłam myślą przeszłość méj matki, świetną, ustrojoną, bawiącą się, zbierającą hołdy, przebytą śród ścian ozdobnych salonów, na wygodnych fotelach aksamitem obitych, w powozach zaprzężonych rączemi końmi, w próżniactwie, bawiącém się marzeniami i balami; przeszłość, która nie miała w sobie ani jednéj minuty mogącéj przygotować ją do twardéj doli ubóztwa; przeszłość, co ją wychuchała, rozpieściła, rozmarzyła, co nadwerężyła hart jéj wrodzony, zaćmiła czystość piérwotną jéj duszy — i pojęłam, że przeszłości takiéj nikt nie ponosi bezkarnie. Odrzucić ją i wykroić z życia trudno; wobec zmiany losu, przeszłość ta przyczepia się do człowieka, który ją ma za sobą, ujmuje go w kleszcze zgryzot i żalów i ciało jego rzuca na pastwę męczarniom, a ducha miażdży pod ciężarem niepowrotnych wspomnień. Pojęłam, że ubogiemu łatwiéj jest zostać na zawsze ubogim, niż bogaczowi zestąpić z pozłacanych szczytów na twardy grunt biedy i pracy. I zlękłam się dla mojéj matki smutnego przeznaczenia podupadłéj wielkości, która nigdy pogodzić się ze swym upadkiem nie może, i do ubóztwa materyi, jakiemu podlegać musi, dokłada ubóztwo ducha, omdlałego śród próżnych żalów i jęku.
Odeszła, a ja długo jeszcze siedziałam przed dogasającém ogniskiem, ze wzrokiem utkwionym w czerwono żarzące się węgle. Na pamięć przyszedł mi ów wieczór, podobnie przepędzony przed płonącym ogniem w przeddzień puszczenia się mego w świat, przy blaskach świtającéj mi jutrzenki życia, i owe marzenia o zabawach, miłości i weselu, co wtedy napełniały moję płochą, dziecinną głowę. Myślałam, jak piérwsze zaranie różném często bywa od południa życia, jak nikomu nie wolno zaufać pogodnie wschodzącéj zorzy, gdy za nią w oddali suną się może ciężkie, ołowiane chmury, co zaćmią widnokrąg, i marzenia motyle, podnoszące się do góry, przycisną do ziemi, twardéj, jak ziemskiego bytu warunki i powinności.
Zegar uderzał północną godzinę, gdy powstałam z zamyślenia i udałam się do mojéj sypialni. W głowie mojéj tkwiło silne postanowienie, ale czułam, że na myśl o niém gorący rumieniec uderzał mi do twarzy. Postanowiłam pojechać nazajutrz do Rodowa i starać się przejednać dla méj matki babkę Hortensyą. Była to może największa ofiara, jakiéj dopełnić mogłam, bo wymagała ode mnie zupełnego zapomnienia o własnéj dumie, zniżenia się do tłómaczeń i prośby. Ale czułam, że nie wolno mi było wchodzić w targ z obowiązkiem; miałam prawo rozrządzać własną dolą i osobą, i odważnie, a nawet z rodzajem radości przystępować do walki z losem; ale nie powinnam była zaniedbywać nic, coby mogło choć w oddaloném prawdopodobieństwie przedstawiać dla mojéj matki środek ratowania jéj od niedostatku, trudów, trosk i, gorszego nad to wszystko, żalu za przeszłością, a gorszéj jeszcze nad żal ten, bojaźni o przyszłość...
Postanowienie moje było silnie powzięte, a jednak przez całą noc oka zamknąć do snu nie mogłam, i często bardzo, dla uspokojenia się i wzmocnienia, przesuwać musiałam przed wyobraźnią spokojną postać mego ojca i tę, tak błogą i płodną dla mnie w owoce porę, jaką u boku jego przebyłam.
Nazajutrz z łatwością przyszło mi pod wymyślonym pretextem ukryć przed moją matką prawdziwy cel méj podróży. Nie chciałam zaś wyznać przed nią prawdy dlatego, aby bardziéj jeszcze nie zakłócać jéj spokoju i, w razie niepowodzenia, nie wzbudzać w niéj nowych żalów i goryczy. Przed południem wsiadłam do kabryoletu, zaprzężonego jedyną parą pięknych koni, jaka matce jeszcze została, i za bramą powiedziałam furmanowi, aby mię wiózł do Rodowa.