Pamiętnik chłopca/Ostatni dzień karnawału

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały luty
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OSTATNI DZIEŃ KARNAWAŁU.
21, wtorek.

Jakiż smutny wypadek zdarzył się dziś, w czasie pochodu masek! Skończył się dobrze, ale mogło wyniknąć z tego wielkie nieszczęście. Na placu San Carlo, przybranym wspaniale w festony żółte, czerwone i białe, zebrał się tłum niezliczony, uwijały się maski różnobarwne, przejeżdżały zwolna wozy złocone, całe w chorągwiach i kwiatach, w kształcie altanek, teatrzyków, łodzi, pełne arlekinów i rycerzy, kucharzy, majtków, pastuszek i pastuszków; taki był odmęt, że nie wiadomo było, na co patrzéć, co bardziéj podziwiać; hałas trąb, rogów myśliwskich, tureckich bębenków, rozdzierał uszy; a maski na wozach śpiewały i wiwatowały, zaczepiając ludzi na ulicy, na balkonach i w oknach, którzy odpowiadali krzycząc co tchu starczyło — i, porwani szałem zabawy, obsypywali się nawzajem całym gradem pomarańcz i cukrów; a wyżéj, jak okiem sięgnąć, ponad wozami i tłumem powiewały chorągiewki, połyskiwały hełmy, migały pióropusze, poruszały się wielkie głowy z papierowéj masy, olbrzymie czepce, ogromne trąby, różna broń dziwacznych wymiarów i kształtów, bębenki, czerwone czapeczki, butelki: zdawało się, jakby wszyscy obłąkania dostali. Kiedy nasz powóz wjechał na plac, przed nami sunął zwolna wóz przepyszny, ciągniony przez cztery konie, pokryte czaprakami szytemi złotem, i cały opasany wieńcami róż sztucznych; na tym wozie było czternastu czy piętnastu panów, przebranych prześlicznie za szlachciców z dworu francuzkiego, całych połyskujących od jedwabiów, w białych perukach, z kapeluszami zdobnemi w pióra pod pachą, z krótkiemi szpadkami przy boku, z całemi pękami wstęg i koronek na piersiach. Śpiewali wszyscy razem jakąś piosnkę francuzką i rzucali w tłum cukierki pełnemi garściami, a tłum klaskał w ręce i wydawał okrzyki.
Naraz, wśród ludu, na prawo od nas, spostrzegliśmy człowieka, który trzymał wysoko ponad głowami tłumu dziewczynkę lat pięciu czy sześciu, która płakała rozpaczliwie, wywijając rączynami jakby w napadzie konwulsyj. Mężczyzna ów, torując sobie drogę, docisnął się aż do wozu panów, jadących przed nami; jeden z nich się nachylił, a tamten powiedział głośno:
— Niech panowie wezmą tę dziewczynkę; zgubiła matkę w tłumie, proszę ją trzymać na ręku; matka nie musi być daleko, zobaczy ją; niéma innego sposobu.
Pan wziął dziecinę na ręce; wszyscy inni przestali śpiewać. Dziewczynka wyrywała się i krzyczała. Ów pan zdjął sobie maskę z twarzy; wóz powoli posuwał się naprzód. W tym samym czasie, jak to nam powiedziano późniéj, na przeciwległym końcu placu jakaś biedna kobieta, nawpół obłąkana, roztrącała tłum łokciami i pięściami, krzycząc rozpaczliwie:
— Marya! Marya! Marya! Zgubiłam córkę! Porwali mi dziecko! Ukradli ją, zadusili!
I już od kwadransu tak szalała i rozpaczała, rzucając się to w tę, to w ową stronę, popychana przez tłum, który ją zewsząd otaczał. A ów pan na wozie tymczasem przyciskał dziewczynkę do koronek i wstążek na piersiach, wodząc oczami po placu i usiłując uspokoić biedne dziecko, które sobie zakrywało twarz rączynami, nie rozumiejąc, gdzie się znajduje, i łkając tak żałośnie, że aż się serce, słysząc to, ściskało.
Pan ów był wzruszony; znać było, że i jego serce odczuwało ten żałośny płacz dziecka; inni panowie na wozie ofiarowywali dziewczynce pomarańcze i cukierki, ale ona odpychała wszystko, przerażona, zrozpaczona coraz bardziéj.
— Szukajcie matki! — wołał pan do tłumu — szukajcie matki!
I wszyscy się oglądali na prawo i na lewo; ale matka nie dawała się odnaleźć. Nareszcie, o kilka kroków, od początku ulicy di Roma, jakaś kobieta rzuciła się ku wozowi...
Ach! nie zapomnę jéj nigdy! Jakże wyglądała!... włosy potargane, twarz wykrzywiona, ubranie podarte; rzuciła się naprzód, wydając okrzyk, o którym trudno było orzec, czy był on wyrazem radości, rozpaczy, czy téż wściekłości, i ręce wyciągnęła, aby dziecko pochwycić. Wóz się zatrzymał.
— Jest, jest, oto ją macie! — powiedział ów pan, oddając dziewczynkę, naprzód ją ucałowawszy, matce, która, uchwyciwszy ją, przycisnęła gwałtownie do piersi...
Ale jedna z dwóch małych rączek pozostała jeszcze w dłoni pana, który, zerwawszy sobie z palca prawej ręki pierścień złoty z dużym brylantem i włożywszy go szybkim ruchem na paluszek dzieciny, powiedział:
— Weź to, będzie to twój posag.
Matka, zdumiona, stanęła jak wryta; w tłumie wybuchały gorące oklaski, pan włożył sobie maskę napowrót, jego towarzysze znów śpiewać zaczęli, i wóz ruszył dalej, sunąc powoli wśród grzmotu oklasków i wiwatów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.